<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dom parowy
Podtytuł Podróż po Indyach północnych
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia J. Czainskiego
w Samborze
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Przed paszczą działa.

Cisza niedługo trwała. Bandzie Dakoitów wydano wiele żywności i trunków; zajadając a szczególniej pijąc nadmiernie nadzwyczaj mocny arak, wydawali dzikie, przerażające okrzyki i wrzaski. Stopniowo, powoli ucichło nareszcie; znużeni długim pochodem i przesyceni trunkiem nareszcie twardym snem zasnęli.
Jakkolwiek pułkownik tak mocno był skrępowany że ruszyć się nie mógł, jednakże Nana-Sahib kazał jednemu z Indusów stanąć na straży przy więźniu. Ten zbliżył się do armaty aby się przekonać czy więzień nie ruszył się czasem z miejsca, poczem silnie szarpnął za sznury — ani drgnęły. Potem nie patrząc na pułkownika, rzekł jakby do siebie:
— Dziesięć funtów dobrego prochu! działo to długo, długo już milczało, ale jutro odezwie się nareszcie!...
Słowa te nie zdołały wywołać najmniejszej zmiany na dumnej twarzy pułkownika Munro, tylko na ustach ukazał się pogardliwy uśmiech. Nie lękał się on choćby najstraszniejszej śmierci.
Rozpatrzywszy się bacznie w przedniej części ognistej paszczy, Indus przeszedł na tył działa i pogłaskawszy je ręką, położył palec na naboju, jakby zapominając o więźniu, który stał jak skazaniec u stóp szubienicy, oczekujący wysunięcia się z pod nóg jego deski.
Czy to skutkiem obojętności czy nadmiernego uraczenia się arakiem, Indus nucił półgłosem jakąś starą gundwańską śpiewkę. To śpiewał, to przestawał, jak człowiek na wpół pijany, nie będący panem swych myśli.
W jaki kwadrans może, zerwał się nagle i przesunął ręką po lufie armaty; potem obszedł ją w koło, zatrzymał się chwilkę przed pułkownikiem Munro, i patrząc na niego mruczał jakieś niezrozumiałe wyrazy. Instynktowo chwycił ręką krępujące go postronki, jakby chcąc zacisnąć je mocniej, następnie pokiwawszy głową jak człowiek pewny swego, poszedł oprzeć się o parapet o kilka kroków od więźnia.
Stał tak z jakie dziesięć minut, jużto zwrócony ku płaszczyźnie już przechylony na zewnątrz, wpatrując się w głęboką otchłań u stóp fortecy. Widocznie opierał się ostatkiem sił ogarniającej go chętce snu; wkrótce jednak znużenie i rozmarzenie trunkiem przemogły, Indus osunął się na ziemię i położył przy parapecie.
Ciemna noc zaległa już dokoła; coraz grubsze chmury pokrywały obłoki; powietrze było łagodne i spokojne, żaden odgłos nie dochodził z doliny; zapanowało niczem niezakłócone milczenie.
Pomodliwszy się gorąco, pułkownik w głębokiej zatonął zadumie; nie myślał o strasznej czekającej go śmierci, ale cała przeszłość stanęła mu przed oczyma. Widział, jakby wyraźnie postać lady Munro, którą tak kochał i tak gorąco opłakiwał. Zdało mu się że jest w tem okropnym Kawnpore, w mieszkaniu w którem ją poznał i widzi ją młodem dziewczęciem a następnie żoną swoją. Uprzytomniały się w jego umyśle owe kilka lat niezamąconego szczęścia przerwanego nagle tak okropną katastrofą, której najdrobniejsze szczegóły najwierniej odtworzyły się w jego pamięci. Zatopiony w tych wspomnieniach, ani się spostrzegł jak upłynęło pół nocy, i tylko kilka godzin oddzielało go od godziny okropnej śmierci. W tych upłynionych trzech godzinach, pamięć odtworzyła mu trzy lata szczęśliwego pożycia; ale z kolei stanęło mu przed oczyma uwięzienie lady Munro i jej matki w Bibi-Ghar, zamordowanie ich łącznie z setkami nieszczęśliwych ofiar, i owa straszna studnia którą po raz ostatni zwiedził przed paru miesiącami.
I ów niecny Nana-Sahib, będący teraz tak blizko niego, sprawca tylu strasznych rzezi, morderca lady Munro i tylu jego rodaków trzymał go teraz w swej mocy, i nie może pomścić się nad okrutnikiem którego sprawiedliwość dosięgnąć nie zdołała!
Ślepym uniesiony gniewem, pułkownik Munro szarpnął się rozpaczliwie chcąc zerwać krępujące go więzy; powrozy zatrzeszczały, zaciśnięte węzły wpiły mu się w ciało. Krzyknął, nie z bólu, ale z bezsilnej wściekłości. Usłyszawszy ten krzyk, Indus podniósł głowę; odzyskał w części przytomność, i przypomniał sobie że miał stać na straży przy więźniu.
Wstał i chwiejącym krokiem zbliżył się do pułkownika, położył mu rękę na ramieniu jakby dla upewnienia się że nie uciekł, i na wpół przez sen mruknąwszy: „Jutro przed wschodem słońca... Bru!...“ powrócił na swoje miejsce, rzucił się znów na ziemię, i wkrótce zasnął twardo.
Po tym bezowocnym wysiłku, pułkownik ochłonął, myśli jego inny wzięły kierunek — myślał teraz o swoich przyjaciołach i towarzyszach podróży. Zadawał sobie pytanie czy i oni nie wpadli w moc jakiej innej bandy Dakoitów, tak licznych w górach Windhyas, i czy ich także nie czekał los podobny. Na samo to przypuszczenie, serce ściskało mu się boleśnie.
Zastanowiwszy się, wywnioskował iż gdyby Nabab i ich śmierci pragnął, byłby kazał ich pojmać i na jednakowe skazał męczarnie; widać więc na nim jednym tylko zemścić się pragnął. Myśl ta wielką stała mu się pociechą.
Jeźli są wolni, myślał, gdzież się obracają? Dakoici nie byliby w stanie zniweczyć Stalowego Olbrzyma, mogliby więc bardzo prędko dostać się do Jubbulpore, gdzie z łatwością znaleźliby pomoc. Lecz na cóżby się to zdało, skoro nie wiedzieli co się z nim stało? nie wiedzieli o istnieniu owej forteczki Ripore, w której ukrywał się Nana-Sahib. A zresztą jakżeby nawet mógł im przyjść na myśl Nana-Sahib, skoro byli pewni że już nie żyje, że zginął w potyczce w paalu Tandit?... O! tak, oni żadnej nie mogą dać mu pomocy!...
I Gumi nie budził w nim nadziei. Niezawodnie Kalagani go zamordował, i wierny sługa już pewnie nie żyje... Tak więc znikąd i od nikogo nie mógł spodziewać się ratunku, a nie należał do ludzi lubiących łudzić się mrzonkami.
Trudno byłoby oznaczyć ile godzin tak rozmyślał. Noc była jeszcze czarna; na szczytach gór od strony wschodu nic nie zwiastowało jeszcze brzasku jutrzenki.
Mogło być około czwartej, gdy szczególniejsze zjawisko zwróciło uwagę pułkownika Munro. Dotąd, zatopiony w obrazach przeszłości, nic prawie nie widział w koło siebie; lecz nagle oczy jego utkwiły w jeden punkt, i wszystkie wspomnienia rozwiały się na widok jakiegoś niepojętego zjawiska.
Na krańcu płaszczyzny ukazało się jakieś niepewne światło. Migotało i zwracało się w tę i w ową stronę i jakby niepewną trzymane ręką już to zdawało się gasnąć, już znów świeciło jasno. W położeniu nieszczęsnego więźnia najmniejsze wydarzenie mogło ważne sprowadzić następstwa. Pułkownik nie spuszczał oczu z tego światełka; dostrzegł że się migotało i jakby lekki dym wydobywał się z niego, co kazało wnosić że nie była to latarka.
Pewnie któryś z moich towarzyszy, pomyślał pułkownik Munro; może to Gumi!... Ale nie... nie przychodziłby z latarką która mogłaby go zdradzić... Co to być może?...
Plomień zbliżał się powoli. Najpierw przesuwał się około murów starych koszar, i sir Edward obawiał się aby go nie dostrzegli spiący w ich wnętru[1] Indusi. Ale przesunął się niedostrzeżony. Niekiedy, gdy niosąca go ręka zadrgała jakimś gorączkowym ruchem, podniecony płomień żywszym jaśniał światłem. Wkrótce zbliżył się do podmurowania parapetu i błyszczał nad niem jak ognik Św. Elma podczas nocnej burzy.
Teraz pułkownik mógł dojrzeć rodzaj widziadła, bez wyraźnych kształtów „cień“ na który plomień niepewne rzucał światło. Ta przesuwająca się tak istota musiała być okryta jakby długim płaszczem, osłaniającym całą jej postać.
Pułkownik stał nieruchomy, zatrzymując oddech, z obawy aby nie spłoszyć widziadła, nie zgasić światełka kierującego je w ciemności. Był tak nieruchomy jak owo działo zdające się trzymać go w swej paszczy.
Widziadło przemykało się ciągle wzdłuż parapetu — czy nie potknie się o leżącego przy nim Indusa? Nie. Indus leżał z lewej, widziadło zbliżało się do prawej strony, to zatrzymując się, to powoli posuwając dalej.
Nareszcie zbliżyło się o tyle, że pułkownik mógł widzieć je lepiej.
Była to postać średniego wzrostu, od stóp do głów owinięta jakby w prześcieradło; z pod którego wysuwała się tylko ręka trzymająca zapalone łuczywo.
Jakiś obłąkany, który widać często snuje się wśród koczowiska Dakoitów, i wiedząc o tem nie zwracają już na niego uwagi! pomyślał sobie pułkownik Munro. A! gdyby tak zamiast płonącego łuczywa trzymał w ręku nóż, może mógłbym...
Nie, to nie był obłąkany, a jednak pułkownik prawie odgadł prawdę. Była to bowiem obłąkana z doliny Narbudda, nieszkodliwa istota, już od czterech miesięcy błąkająca się w wąwozach Windhyasów. Zabobonni Gundowie szanowali ją i przyjmowali gościnnie. Ani Nana-Sahib, ani żaden z jego towarzyszy nie wiedzieli jaki udział miał „Błędny Ognik“ w potyczce w paalu Tandit. Niejednokrotnie spotykali ją w tej górzystej stronie Bundelkundu, ale żadnej na jej obecność nie zwracali uwagi.
Często bardzo odbywała wycieczki aż do fortecy Ripore, a nikt ani myślał jej tego wzbraniać; i tej nocy, bezmyślnie i przypadkiem zwróciła ku niej swe kroki.
Pułkownik Munro nie wiedział nic o tej obłąkanej, nigdy nie słyszał nawet o Błędnym Ogniku, a jednak w miarę zbliżania się tej nieznanej istoty, która może dotknie go się albo przemówi, serce jego biło coraz silniej i jakieś niewysłowione ogarniało go wzruszenie.
Obłąkana zbliżyła się powoli do działa. Łuczywo coraz słabsze rzucało światło; zdawała się nie widzieć zupełnie więźnia choć już stała naprzeciw niego, i choć oczy jej patrzały przez otwory wycięte w okryciu. Pułkownik stał nieruchomy, nie probując ani ruchem ani słowami zwrócić na siebie uwagi tej dziwnej istoty.
Błędny Ognik zwrócił się niebawem, obszedł do koła wielkie działo, a od jej płonącego łuczywa przelotne cienie padały na jego powierzchnię. Czyż ta biedna obłąkana pojmowała do czego służyć miała ta armata i jej długa paszcza do której przywiązany był ten człowiek, aby z brzaskiem dnia wystrzał rozszarpał go w kawałki? Trudno to przypuszczać; obchodziła ją bezmyślnie jak wszystko co robiła. Jak wielokrotnie już tak i dzisiejszej nocy, przyszła błąkać się po płaszczyźnie Ripore, i znowu jak zwykle opuści ją bezwiednie, krętą ścieżyną spuści się w dolinę i uda się w jaką inną stronę, sama nie wiedząc gdzie i po co.
Mogąc obracać głową, pułkownik Munro śledził bacznie wszystkie jej poruszenia. Widział więc jak do koła obchodziła działo; poczem nagle zatrzymała się o parę kroków od spiąćego Indusa i obejrzała się; jakiś niepojęty instynkt pociągał ją widocznie do pułkownika Munro — stanęła przed nim nieruchoma. Tym razem serce sir Edwarda tak gwałtownie bić zaczęło, iż chciał mieć wolne ręce aby je przycisnąć.
Błędny Ognik przysunął się bliżej i podniosłszy płonące łuczywo zaczęła mu się przyglądać. Przez otwory wycięte w osłaniającej ją płachcie oczy jej błyszczały jak dwa rozpalone węgle.
Jakby urzeczony tym wzrokiem, pułkownik nie mógł od niej oderwać oczu. Obłąkana, lewą ręką rozsunęła nieco fałdy okrycia, odsłaniając przez to całą twarz, a jednocześnie wstrząsnęła parę razy łuczywem, które żywszym zajaśniało blaskiem.
W tejże chwili krzyk na wpół przygłuszony siłą woli, wydarł się z piersi więźnia.
— Laura! Laura!
Czyżbym i ja rozum stracił?... pomyślał, na chwilę zamknął oczy.
Lady Munro stała przed nim.
— Tyżeś to, Lauro? powtarzał.
Obłąkana nic nie odpowiadała. Nie poznawała go, zdawało się jakby nawet nie słyszała słów jego.
— Laura! Laura obłąkana!... obłąkana!... ale żyje!...
Postać młodej, ukochanej żony zanadto głęboko wyryta była w jego pamięci, aby podobieństwo jakie złudzić go mogło. Po dziewięciu latach rozłączenia — wiecznego już jak mniemał — i pomimo zmiany zaszłej w pięknej zawsze, ale wychudłej i mizernej lady Munro, która jakby cudem uniknęła rzezi nakazanej przez Nana-Sahiba, mąż poznał ją odrazu.
Nieszczęśliwa lady Munro, broniąc matki zamordowanej w jej oczach, padła ugodzona przez któregoś z Indusów, ale zadana jej rana nie była śmiertelną. Zemdloną wzięto za umarłą, i wraz ze zwłokami innych pomordowanych ofiar wrzucono do owej studni w Kawnpore, szczęściem jedną z ostatnich. Jak wiemy, studnia pod wierzch została zapełnioną. Z nadejściem nocy, Laura odzyskała przytomność i wiedziona instynktem — gdyż skutkiem strasznych przejść straciła rozum i nie wiedziała co robi, uchwyciła się cembrowiny i wyszła ze studni. Żyła więc, ale była obłąkaną.
Bezprzytomna, sama nie wiedząc co robi, zdołała wyjść z Kawnpore, właśnie w chwili gdy Nana-Sahib opuszczał je po dokonanych mordach. Biegła przed siebie w ciemności, uciekając od miast i miejsc licznie zamieszkanych. Po wsiach dawali jej przytułek biedni rajoci, szanując ją jako istotę pozbawioną rozumu. Tak błąkając się doszła do gór Sautpurra i Windhyas; od lat dziewięciu miano ją za umarłą, żyła jednak i błąkała się zachowując jedynie w pamięci wspomnienie pożarów i pożogi.
Pułkownik znów wołał na nią po imieniu — ale i tym razem nie odpowiedziała... Cóżby nie dał w tej chwili, aby mógł uchwycić ją w objęcia, porwać ztąd i unieść, rozpocząć z nią nowe życie, i otoczywszy bezgranicznem poświęceniem i najtroskliwszemi staraniami, przywrocić rozum!... A był skrępowany i przywiązany do tego ogromnego działa, krew płynęła z rąk jego od wpijających się w ciało powrozów, i nie mógł uciec wraz z nią z tego przeklętego miejsca!
Nawet okrutna wyobraźnia Nana-Sahiba nie zdołałaby wymyśleń takich udręczeń i męczarni, jakie nieszczęśliwy pułkownik Munro przechodził w tej chwili. A! gdyby potwór ten wiedział że lady Munro żyje i jest w jego mocy, z jakąż radością pastwiłby się nad obojgiem!
— Lauro! Lauro moja! powtarzał pułkownik Munro.
I wołał głośno, nie pomnąc na to że wołanie to może przebudzić Indusa i całą bandę Dakoitów, a nawet i samego Nana-Sahiba.
Nie rozumiejąc go i nie odpowiadając, lady Munro nie przestała wpatrywać się w niego błędnemi oczami. Nie rozumiała jak straszne ponosi męki jej mąż nieszczęśliwy, odnajdujący ją właśnie w chwili, gdy sam miał umierać. Nie poznała go, nie pojmowała że do niej mówi.
Tak upłynęło kilka minut, poczem zasłoniła twarz, i cofnęła się o krok. Pułkownik sądził że chce odejść.
— Lauro! zawołał znowu tak boleśnie, jak gdyby ostatnie wypowiadał pożegnanie.
Ale lady Munro nie myślała bynajmniej opuszczać płaszczyzny Ripore, i straszne już tak położenie, jeszcze groźniejszem stać się miało.
Zatrzymała się i zaczęła znowu wpatrywać w armatę, która widocznie zwróciła jej uwagę. Może widok jej przywodził jej na myśl oblężenie Kawnpore. Powoli zbliżyła się do działa; przesuwała po nim ręką trzymającą zapalone łuczywo, gdyby jedna iskierka padła z niego na nabój, wystrzał nastąpiłby w tej chwili.
Czyż więc nieszczęśliwy Munro miał zginąć z tak ukochanej ręki?...
Nie mógł znieść tej myśli; wolał umierać wobec Nana-Sahiba i jego bandy. Chciał więc krzyknąć, aby zbudzić swoich katów...
Wtem uczuł że jakaś ręka wysuwająca się z wnętrza armaty ujęła jego skrępowane za plecami ręce; a widocznie była to dłoń przyjazna, gdyż starała się wyzwolić go z więzów. Uczuł niebawem zimno stali wsuwającej się ostrożnie między ręce jego i krępujące je powrozy, co dało mu poznać, że nie wiedzieć jakim cudem, oswobodziciel jego ukrywał się we wnętrzu armaty.
Tak, nie mylił się, wyraźnie przecinano sznury któremi był przywiązany...
Trwało to parę sekund; mógł odsunąć się parę kroków, był wolny. Pomimo całej mocy nad sobą, zaledwie stłumił okrzyk radości który byłby go zdradził.
Dwie ręce wysunęły się otworem armaty... Munro je pochwycił i szarpnąwszy silnie zobaczył jak ktoś przecisnąwszy się z wielką trudnością przez otwór paszczy, upadł przy jego nogach.
Był to Gumi!
Ukrywszy się aby uniknąć śmierci z rąk Kalagani’ego, wierny sługa nie zwrócił się ku jeziorowi, ku któremu dążyła zgraja Nassima, ale poszedł drogą wiodącą do Jubbulpore. Doszedłszy do drogi prowadzącej do Rippore, znów zmuszony był ukryć się, gdyż dostrzegł zgraję Indusów rozmawiających o pułkowniku Munro: że liczny poczet Dakoitów, których naprowadził Kalagani, popędzą go do fortecy Ripore, w której Nana-Sahib ma zadać mu śmierć wystrzałem z działa, do którego przywiązać go każe. Bez wahania zapuścił się w krętą ścieżynę i dostał się nią na płaszczyznę zupełnie wtedy opuszczoną. Tam przyszła mu myśl wsunięcia się w olbrzymie działo, aby, w razie sprzyjających okoliczności uwolnić ukochanego pana, a gdyby nie udało mu się go ocalić, zginąć jedną z nim śmiercią.
— Dzień nadchodzi, rzekł cicho Gumi, uciekajmy!
— A lady Munro? rzekł pułkownik.
I wskazał na obłąkaną, stojącą nieruchomie. W tej chwili oparła rękę na armacie, w poliżu naboju.
— Unieśmy ją!... odrzekł wierny Gumi, żadnych nie zadając pytań.
Lecz gdy obaj zbliżyli się do biednej obłąkanej, chcąc ją unieść, chcąc im się oprzeć, ręką uchwyciła się działa; wtedy zapalone łuczywo dotknęło naboju, i straszny odgłos wystrzału, głośnem odbijający się echem w górach Windhyas, jakby silny grzmot rozległ się po całej dolinie Nerbudda.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wnętrzu.