Don Kiszot z la Manczy i jego przygody/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Don Kiszot z la Manczy i jego przygody |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1900 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
SANCZO GUBERNATOREM.
Nazajutrz książę wezwał do siebie Sanczę i oznajmił, że teraz właśnie nadszedł czas objęcia gubernatorstwa, o którem kilka razy była przedtem mowa. Z radością i wielkiemi dziękczynieniami wysłuchał Sanczo tej nowiny i chciał zaraz wybrać się w drogę.
Don Kiszot dał mu wiele przestróg bardzo rozumnych, dotyczących sztuki rządzenia. Sanczo pilnie uważał na jego słowa, okazując, że leży mu na sercu, żeby się wywiązał należycie z podjętych obowiązków.
Kiedy nadszedł dzień odjazdu, przybrano Sanczę bogato, wsadzono na muła, dodano mu, jako gubernatorowi, odpowiednie towarzystwo, i wyprawiono za nim jego osiełka, gdyż Sanczo nie chciał nawet na urzędzie rozstawać się ze swoim wiernym Burym.
Po krótkiej podróży spokojnie przybył do miasteczka, liczącego około tysiąca mieszkańców; powiedziano mu, że to jest wyspa Baratarja i on ma nią zarządzać. Wprawdzie wyspa każda jest naokoło wodą otoczona, Sanczo zaś przyjechał do owej Baratarji po suchej drodze; ale nie przeszkadzało mu to uwierzyć, iż się znajduje na wyspie.
Najpierwej udał się do kościoła, żeby Pana Boga prosić o błogosławieństwo; później wprowadzono go uroczyście do ratusza, gdzie powinien był rozsądzić zaraz sprawy, jakie się nagromadziły, ażeby cały lud wiedział, co trzymać o swoim nowym rządcy.
Jakoż zaraz rozpoczęły się posiedzenia.
Do sali sądowej weszli dwaj ludzie, domagając się sprawiedliwości. Jeden z nich opowiedział, że u drugiego, krawca z rzemiosła, zamówił kaptur i dał mu kawał sukna, które miało być na ten kaptur użyte. Wiedząc jednak, iż krawcy zwykle zatrzymują sobie część materjału, a nie chcąc w taki sposób szkody ponieść, zapytał, czy mogą być z tej ilości sukna sporządzone dwa kaptury.
— Mogą być dwa kaptury — odrzekł krawiec.
— A trzy?
— Mogą być i trzy.
— Czy nawet i cztery?
— Mogą być cztery kaptury.
— Więc proszę mi z tego sukna zrobić pięć kapturów.
Krawiec się na to zgodził, umówili się o cenę i o termin i w oznaczonym dniu krawiec oddał pięć kapturów. Ale jakich? proszę patrzeć!
To mówiąc, skarżący podniósł rękę, u której na każdym palcu wisiał malusieńki kapturek.
Czegóż zatem żądasz? — zapytał Sanczo.
— Żeby krawiec nietylko zrzekł się zapłaty, ale zwrócił mi wartość zepsutego sukna, bo przecież z tych zabawek ja żadnego pożytku mieć nie będę.
— Cóż ty na to? — zapytał Sanczo oskarżonego.
— Wszystko tak było, jak mówi ten człowiek — odrzekł krawiec — ale że nie umówiliśmy się o wielkość kapturów, więc ja, żeby ukarać tego człowieka za podejrzenie krzywdzące, zrobiłem tyle kapturów, ile sobie zamówił i ani zrzynka sukna sobie nie zostawiłem.
Sanczo Pansa pomyślał i wydał taki wyrok.
— Ponieważ każdy z was drugiego krzywdził świadomie, jeden podejrzeniem niesłusznem, drugi robotą dla tamtego nieprzydatną, więc jeden z was utraci swoje sukno, a drugi nic nie dostanie za swoją robotę. Kapturki mają być oddane ubogim.
Wyprowadzono tych ludzi, natomiast weszli dwaj inni, obaj w podeszłym już wieku. Szło im o dziesięć złotych monet, które jeden drugiemu pożyczył i domagał się zwrotu. Tamten przyznawał, że taką pożyczkę zaciągnął, ale utrzymywał, że ją spłacił i gotów był swoje słowo przysięgą stwierdzić.
— Czy zgadzasz się na to? — zapytał Sanczo skarżącego.
Ten odpowiedział.
— Znam tego człowieka oddawna i wiem, że nie przysiągłby fałszywie, a zatem się zgadzam.
Oskarżony trzymał gruby kij w ręku; oddał go skarżącemu na czas wykonywania przysięgi, poczem rękę podniósł i przysiągł, że miał wprawdzie pieniądze tamtego, ale mu je zwrócił.
Po wyrzeczeniu słów przysięgi oskarżony odebrał swą laskę i śpiesznie zwrócił się ku wyjściu. Lecz Sanczo, wychodząc nagle z zamyślenia, kazał obydwóch przywołać raz jeszcze.
— Podaj mi swój kij! — zawołał do oskarżonego.
I odebrawszy laskę, oddał ją skarżącemu.
— Teraz naprawdę jesteś spłacony — dodał.
— Jakto? — zapytał skarżący — alboż ta laska warta jest dziesięć sztuk złota?
— Rozłamcie zaraz laskę! — krzyknął Sanczo.
Spełniono rozkaz i z wydrążonego wewnątrz kija wysypało się dziesięć sztuk złotej monety.
Wszyscy podziwiali mądrość wyroku i ciekawi byli, jak Sanczo Pansa odgadł, co się w kiju mieści.
— Rzecz bardzo prosta — odpowiedział widziałem, jak ten człowiek oddawał swojemu wierzycielowi laskę przed przysięgą, patrzyłem na niego podczas przysięgi, zauważyłem, jak skwapliwie laskę odbierał później i domyśliłem się podstępu.
Z ratusza przeprowadzono Sanczę do pięknego domu, gdzie w sali świetnie przystrojonej czekała go wspaniała uczta. Gdy wszedł, zagrała muzyka. Giermkowie podali mu naczynie z wodą do umycia rąk. Sanczo, chociaż bardzo był głodny, jednakże zachował się z całą powagą. Nareszcie zasiadł przy stole, na którym podano tylko dla niego nakrycie, a jednak było tam mnóstwo potraw, bardzo ponętnie wyglądających. Obok jego krzesła stanął nieznajomy pan z maleńką pałeczką w ręku, który objaśnił, że jest lekarzem i że obowiązkiem jego jest czuwać nad zdrowiem pana gubernatora.
Zaledwie Sanczo sięgnął po owoce, już lekarz dotknął ich pałeczką, a na ten znak służba uprzątnęła je pośpiesznie. Podobnego losu doznały inne potrawy, które Sanczo chciał spożywać.
Wygłodzony gubernator pogniewał się nareszcie, ale nic to nie pomogło. Lekarz pozwolił mu tylko zjeść troszkę słodyczy.
Doprowadzony do ostateczności, Sanczo zapytał swego dręczyciela o nazwisko.
— Nazywam się Pedro Recjo — rzekł lekarz.
— Więc panie Pedro Recjo, wynoś się stąd natychmiast, a służba niech mi zaraz da jeść, bo inaczej kwita z gubernatorstwa.
Jeszcze się spierali, kiedy zagrała trąbka pocztarska i posłaniec księcia przyniósł list. Odebrał go młodzieniec, który oznajmił, że pełni urząd sekretarza przy gubernatorze. Z upoważnienia Sanczy otworzył ten list i przeczytał, co następuje.
«Przyjacielu Sanczo Pansa, czuwaj, bo nieprzyjaciele zamierzają napaść na wyspę Baratarję. Miej więc czujne oko. Doniesiono mi, że czterej ludzie dybią na twoje życie, chcąc wyspę pozbawić twego mądrego kierownictwa. Nie dotykaj więc potraw, zastawionych na twoim stole. Miej się na baczności. Rachuj na moją pomoc życzliwą i bywaj zdrów.
Otaczający zdawali się pytać go spojrzeniami, co robić.
— Coś przecie zjeść muszę — rzekł Sanczo — bo umieram z głodu — i wziął nieco winogron.
Biedny gubernator musiał się zadowolić tłómaczeniem doktora, że owoce mają w sobie za dużo wilgoci i chłodzą krew, że korzenne przyprawy, dodane do potraw mięsnych, rozpalają, a napoje spirytusowe przyćmiewają jasność myślenia.
Po chudym, choć niby wspaniałym posiłku, zaprowadzono znowu Sanczę do sali sądowej, gdzie czekała go sprawa niełatwa.
Przybyli trzej mieszkańcy wsi sąsiedniej i prosili o wskazówkę, jak mają postąpić w następującym kłopotliwym wypadku.
Przez wieś płynie rzeka, na niej jest zbudowany most, a obok niego stoi szubienica i domek dla sędziów. Oddawna istnieje tam prawo, o którem wszyscy mieszkańcy okoliczni wiedzą, że ktokolwiek przez most przechodzi, ten jest badany, w jakim celu idzie. Jeżeli odpowiada zgodnie z prawdą, to go puszczają swobodnie; lecz jeśli się okaże, iż kłamie, to wieszają go na szubienicy. Otóż właśnie niedawno jakiś człowiek, przez most idący, zapytany o cel swojej podróży, oświadczył, że po to idzie, aby ponieść śmierć na owej szubienicy. Sędziowie nie wiedzą teraz, co z nim począć. Jeżeli go powieszą, to właśnie wypadnie, że on mówił prawdę, że go więc powiesili niesłusznie. Jeżeli go puszczą wolno, to wyniknie stąd, że skłamał, zasługiwał tedy na powieszenie. Od mądrości gubernatora Baratarji oczekują rozstrzygnięcia tego kłopotliwego pytania.
Sanczo zamyślił się głęboko i rzekł.
Ten człowiek zarówno zasługuje na to, żeby wisieć podług waszego prawa, jak i na to, żeby być wolnym; a że w razach wątpliwych, jak mówił rycerz Don Kiszot z Manczy, należy kierować się łagodnością, zatem uwolnijcie swojego więźnia.
Minął już tydzień urzędowania Pansy; przez ten czas jadł mało, pracował dużo, mnóstwo spraw rozsądzał i po mieście chodził, aby się przekonać samemu, jakie przepisy byłyby użyteczne, a jakie są szkodliwe i powinny być usunięte. Wieczorem siódmego dnia zaledwie położył się do łóżka i usnął, kiedy zbudził go nadzwyczajny hałas. Dzwoniły dzwony, grały trąbki, bębny dudniły głucho i posępnie. Tuż u drzwi sypialni Sanczy tłum ludzi z obnażonemi pałaszami wołał.
— Do broni! Do broni! Wojsko nieprzyjacielskie wpadło na wyspę!
Nieszczęśliwego gubernatora ogarnęło zwątpienie. Powinien był stanąć na czele obrońców i poprowadzić ich do walki, a on wcale się nie znał na prowadzeniu wojen i staczaniu bitew.
— Poślijcie po rycerza Don Kiszota! — wołał. — Walka jest jego rzemiosłem!
Ale zgromadzeni odrzekli, że bić się będą z ochotą, byleby przewodniczył im Sanczo, do którego mają zaufanie, i żądali, żeby się uzbroił.
Przynieśli dwie ogromne tarcze, obłożyli go niemi w ten sposób, że jedną miał z przodu, drugą z tyłu, i ścisnęli temi tarczami tak mocno, że Sanczo kroku postąpić nie mógł; do ręki podali mu oszczep. Zamieszanie rosło z każdą chwilą. Tłoczono się i popychano wśród ciemności nocnych.
Sanczo zebrał wszystkie siły, żeby postąpić z miejsca, ale pośród rozruchu upadł i nie był w stanie podnieść się, leżał więc, jak żółw zamknięty w skorupie. Całe gromady ludzi przebiegały po nim i zapewne pogruchotanoby mu wszystkie kości, gdyby nie był osłonięty tarczami. Jeden z tłumu stanął nawet na nim i wydawał rozkazy.
— Zamykajcie bramy! Ugotujcie smołę! Zgromadźcie kamienie ciężkie przy murach! Spychajcie drabiny, po których nieprzyjaciele wdzierają się do miasta!
Nareszcie mieszkańcy Baratarji odnieśli zwycięstwo nad wrogiem, rozległy się okrzyki radości; Sanczę podniesiono i winszowano mu szczęśliwego zakończenia srogiej walki.
Ale on czuł się jakby rozbitym i o żadnem zwycięstwie słuchać nie chciał.
— Dajcie mi się napić wina — jęknął. — A kiedy mu tarcze odwiązano, padł na swoje łóżko zemdlony.
Strwożyli się żartownisie, czy nie za daleko posunęli swoją wesołość i czy giermek życiem tego nie przypłaci. Wkrótce jednakże wróciła mu przytomność. Słabym głosem zapytał o godzinę. Kiedy się dowiedział, że niebawem dzień zaświta, powstał z łóżka, odział się w milczeniu i wolnym krokiem podążył do stajni. Nie obchodziło go wcale, że gromada ludzi szła za nim, ucałował czule swego osiełka i łzy puściły mu się z oczu.
— Chodź ze mną, stary przyjacielu! — rzekł do Burego — odkąd się z tobą rozstałem, znosiłem tylko przykrości i trudy. Rzućmy tę wielką wspaniałość, a szczęście do nas powróci.
Osiodłał osła, wgramolił się nań z trudem i prosił obecnych, żeby się rozstąpili, bo on chce odzyskać swobodę.
Proszono go, żeby zaniechał tego zamiaru.
Nie znacie Pansów — odparł — jak który z nich powie «nie!», to już nie — i dosyć.
Tłómaczono mu, że powinien z gubernatorstwa zdać rachunek. Na to odpowiedział.
— Rachunek zdam księciu. Żadnemu z was nic nie jestem winien. Widzieliście, że przez czas urzędowania pracowałem ciężko i umierałem z głodu, a wychodząc od was, biorę z sobą tylko osła, który był i jest moją własnością.
Chciano mu dać przynajmniej nieco zapasów żywności.
— Chleb i ser mam jeszcze z sobą — odpowiedział — a więcej mi nie potrzeba. Co najwyżej przyjmę tylko trochę owsa dla Burego.
Pożegnano go z rozrzewnieniem, bo jednak umiał sobie pozyskać życzliwość mieszkańców dobrocią i sprawiedliwością, a litość obudził nawet w swoich prześladowcach, zbyt rozochoconych do figlów i psot złośliwych.
Powoli i ostrożnie postępował wśród nocy. Zagłębiwszy się w las poblizki, zsiadł z osła i usnął głęboko pod drzewem. Kiedy się ocknął, już się ściemniło. Podjadł trochę i zaczął jechać spiesznie, żeby się jak najprędzej złączyć z dawnym swoim panem.
Ale po ciemku osieł wpadł w dół, z którego już obaj o własnych siłach wydobyć się nie mogli, tak był głęboki. W tym dole przebył Sanczo noc całą. Zrana usłyszał tentent kopyt końskich, zaczął więc krzyczeć. I dobrze zrobił, bo go usłyszano. Ów koń był to Rosynant, na którym Don Kiszot odbywał poranną przejażdżkę. Kiedy i osieł Sanczy zaryczał, poznał rycerz swojego giermka, wrócił do pałacu książęcego, sprowadził ludzi z drabiną i ze sznurami. Z mozołem wydobyto Sanczę i osła.
Przybywszy do pałacu, giermek padł księciu do nóg i prosił, żeby go zwolniono z gubernatorstwa. Mówił, że ledwo nie oszalał od kłopotów rządzenia, a byłby pewno z głodu umarł. Opowiadał, jak mu się nie wiodło, bo kiedy nareszcie opuścił wyspę, to wpadł w dół i byłby tam razem ze swym osłem życie skończył, gdyby go rycerz nie ocalił.
Książę uściskał zbiedzonego Sanczę i kazał mu dać wszystkie wygody. Obiecał nawet, że mu da inny, lepszy urząd, ale Sanczo wprost odmówił, choć w bardzo grzecznych słowach.