Doróżkarz nr. 13/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doróżkarz nr. 13 |
Wydawca | Bernard Milski |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Bernard Milski |
Miejsce wyd. | Poznań |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Marynia razem z swojem żelaznem łóżeczkiem i zielonym kuferkiem przeniosła się na mieszkanie do nowej opiekunki i nauczycielki, i Hulatyński, i Kazik wkręcili się tam także za nią. Kazik codzień znalazł jakiś pilny interes do siostry, wpadał na minutkę, a siedział godzinami. Hulatyński mając zatrudnienie za domem, na mieście, nie mógł sobie pozwalać odwiedzać tak często swojej wychowanki; ale przychodził regularnie co niedziela, a w piękny czas, zabierał do doróżki i Kazika, i Marynię, i jej nauczycielkę, i sparaliżowaną jej ciotkę. Wywoził je za miasto, do lasu, na świeże powietrze.
Olimpia z wyrazem niewysłowionej wdzięczności przyjmowała te jego przysługi, nie tyle ze względu na siebie, ile na ciotkę, która cieszyła się jak dziecko na ten wyjazd, czego pozwolićby sobie nie mogły, gdyby wypadło płacić za doróżkę, bo na to ich skromne dochody nie wystarczały.
Hulatyńskiego cieszyło niezmiernie, że tą małą przysługą sprawia tyle radości — i z wyrazem zadowolenia spoglądał z wysokości kozła na tę gromadkę siedzącą w powozie, i przysłuchiwał się wesołej paplaninie dzieci, tulących się do Olimpki, jakby do matki, gdyż otaczała je prawdziwie matczyną opieką i serdeczną życzliwością.
Tych kilka osób tworzyło jakby jednę rodzinę.
Kiedy przyjechali do lasu, ciotkę wysadzał Hulatyński z pomocą Olimpki i umieszczano ją na rozkładanem krześle, a koło niej urządzano rodzaj obozu, dobywano z powozu kosz z prowiantami, rozkładano serwetę na murawie — i Olimpia, założywszy fartuszek, uwijała się około dzieci i podwieczorku, w którym także i on brał udział, zresztą o tyle tylko, że trzymał się nieco na uboczu od nich, pomimo uprzejmych zaproszeń ciotki i panny.
Umyślnie nie chciał przekraczać granicy, jaką mu stawiało obecne położenie, aby się nie zdradzić przed niemi i zwracać na ,siebie uwagi innych, których nie mało zjeżdżało się w święta do lasu.
Wystarczało mu zupełnie, że mógł z daleka przypatrywać i przysłuchiwać się tym, którzy tak drogimi byli jego sercu. Doznawał nieopisanej radości, że znajdował się tak blizko tej, która przez tyle lat dochowała mu wiernie miłości wzbudzonej przezeń w jej sercu, oraz, że ona nic nie wie o tem, iż przedmiot jej miłości znajduje się tak blizko. Wyglądało to na ustęp z jakiegoś romansu, na coś, o czem się nieraz w książkach czyta.
Gdy ją widział niekiedy zamyśloną, miłość własna szeptała mu, że może myśli o nim i pamięcią odgrzebuje dawne wspomnienia.
Nieraz brała go ochota zbliżyć się do niej i głosem, jakim dawniej przemawiał, powiedzieć:
— Panno Olimpio, to ja, nie poznajesz mnie?
Ale wstrzymywała go zawsze obawa, że może jego dzisiejsze położenie, jego twarz zeszpecona przestraszyłyby ją i ostudziły ową miłość, jaką miała dla dawnego Hulatyńskiego. Wolał więc zostawić ją w złudzeniu, niż narażać się na utratę jej miłości, która go tak uszczęśliwiała.
Niezadowolenie, jakieby może wtedy wyczytała na jego twarzy, wypędziłoby go z raju, w którym było mu tak dobrze. Było tego co miał, tak wiele, że bał się pokusić o więcej, aby nie stracił tego, co posiadał. Wystarczało mu przekonanie, że on jeden jedyny panuje w tem cichem, poczciwem serduszku, i drżał, jak skąpiec, na myśl straty tego skarbu.
Kiedy raz do Olimpki, bawiącej się z dziećmi w kotka i myszkę, zbliżył się jakiś jegomość i rozpoczął z nią rozmowę, a ciotka widząc to, szepnęła Hulatyńskiemu, że to właśnie jeden z tych, którzy starali się o Olimpkę, krew mu uderzyła do głowy z oburzenia i spochmurniał nagle, zwłaszcza, gdy zobaczył twarz Olimpki ożywioną i rozpromienioną. Była taka dla tego, że zabawa z dziećmi, bieganie po lesie wywołało rumieńce na jej twarzy, ale on sobie inaczej to tłumaczył i zaczął się burzyć i niepokoić, a nie mogąc w inny sposób przerwać rozmowy z owym panem, zawołał dzieci, żeby się zbierały, szorstko oświadczając, że dłużej czekać nie może. Zazdrość zrobiła go niegrzecznym.
Przewidywał za to od Olimpki wymówki, albo przynajmniej krzywe miny. Ale ona w tej chwili zaczęła ubierać dzieci, pożegnała się z owym panem i wsiadła do powozu bez cienia jakiejkolwiek urazy lub gniewu. To go rozbroiło, i żal go ogarnął, że się z nią tak obszedł.
Pewnej niedzieli inna go znowu spotkała nieprzyjemność, kiedy oparty na biczysku stał i przypatrywał się, jak Olimpka uśmiechnięta krajała chleb dziatwie, co mu przypomniało jakiś obraz gdzieś kiedyś widziany, — naraz, usłyszał poza sobą głos znany:
— A trzynastka — dobrze, że tu jesteś, — i czyjąś rękę uczuł na swojem ramieniu.
Obejrzał się i zobaczył Rąbigoszewskiego, idącego w towarzystwie dwóch mocno podchmielonych paniczyków.
— Dobrze, że jesteś, pojedziesz z nami, bo nasz gałgan fiakr zrobił nam zawód i nie przyjechał! No, siadajcie panowie.
— Nie można — rzekł Hulatyński, zastępując mu dość niegrzecznie drogę, — bo ja jestem z gośćmi.
— A gdzież ci goście?
Wskazał na siedzących nieopodal.
— Jakto ci? Żartujesz chyba. A zkądże takie biedy mają na płacenie sobie doróżki na całe pół dnia? — Chyba, że ta panienka ma opiekuna, co ci za nią płaci? A nieszpetna — mówił dalej przypatrując się Olimpce z beszczelną śmiałością przez szkiełka.
Hulatyński aż pięści zaciskał z gniewu i ooburzenia[1]. Miał ochotę palnąć go w twarz za ten ton lekceważący, z jakim śmiał się o Olimpce wyrażać. Siłą tylko woli powstrzymał się od zrobienia awantury.
Rąbigoszewski tymczasem, nie uważając na niego, zbliżył się bez ceremonii do panny i zaproponował jej, czyby mu nie pozwoliła zabrać powozu na tyle tylko czasu, aby ich odwiózł, że on dobrze jej zapłaci za to. Nim zmieszana Olimpka tem niespodziewanem pytaniem, miała czas odpowiedzieć, Hulatyński prędko wyręczył ją i oświadczył gburowato, że on z nikim nie pojedzie, tylko z tymi, z którymi się zgodził.
Rąbigoszewski rad nie rad musiał ustąpić, odchodząc jednak miał czas rzucić jeszcze kilka cynicznych spojrzeń na Olimpkę, a wróciwszy do swoich towarzyszów, coś im szeptał do ucha i wskazywał na nią.
Hulatyńskiemu krew kipiała z oburzenia, że śmiano w tak ubliżający sposób obserwować kobietę, uwielbianą przez niego. Zarazem przyszła mu na myśl, jak często ona idąc sama przez ulicę może być narażoną na zaczepki podobnych błaznów! Wiedział z własnego doświadczenia z lat dawniejszych, że tego rodzaju młodzież nie zna względów na kobiety nizkiego stanu i uważa je za stworzone na to tylko, aby im służyły do chwilowej zabawki. Wtedy nie widział w podobnem postępowaniu nic złego, dziś mu się to okazało ohydnem, żeby tak lekceważyć uczciwość kobiety i robić sobie z niej zabawkę.
Zaczął na seryo obawiać się o Olimpkę, a zazdrość powiększyła mu jeszcze więcej niebezpieczeństwa, na jakie mogła być narażoną. Obawy jego nabrały większej pewności, gdy raz wieczorem zobaczył Rąbigoszewskiego, kręcącego się około mieszkania Olimpki. Odtąd rozciągnął nad nią większą opiekę, rozumie się tak, żeby ona nic o tem nie wiedziała. Gdy naprzykład zobaczył ją idącą przez miasto, to jechał za nią z daleka powoli, obserwując, czy jej kto nie zaczepi, nie odprowadzi. Wieczorem nieraz umyślnie przejeżdżał przez ulicę, na której mieszkała, upatrując pilnie, czy gdzie kto na nią nie czeka. Pewnego dnia w rozmowie z nią radził jej, aby dla bezpieczeństwa zamykała na noc okiennicę, niby przed złodziejami. W takiej był ciągłej trwodze o nią. Codzień droższą mu była. Na dom, w którym mieszkała, patrzył, gdy przejeżdżał mimo jak na świątynię, z pewną czcią bałwochwalczą. Serce mu biło przyśpieszonem tętnem, gdy się tam zbliżał, robiło mu się smutno, pusto, gdy dom ten tracił z oczu, gdy wiedział, że nie zobaczy go, aż wieczorem. Ten dom, to był świat jego cały; tu skupiły się teraz jego myśli, pragnienia. Kiedy wieczorem wracał do siebie, z lubością wpatrywał się w serduszka zamkniętych okienic; złocisty ich blask mówił mu, że tam nie śpią jeszcze, że ona przy świetle lampy siedzi przy stoliku i czyta, a może myśli o nim, może przygląda się jego fotografii. Te przypuszczenia czyniły go szczęśliwym.
Pewnego wieczoru, wracając do domu, zobaczył pod latarnią cień kobiety wydzierającej się z rąk jakiegoś mężczyzny w cylindrze. Po tym cylindrze i kszałtach[2], które rysowały się wyraźnie na tle światła, poznał Rąbigoszewskiego. Na myśl, że kobietą napastowaną przez niego może być Olimpia, krew nim zawrzała; skoczył z kozła i rzucił się gwałtownie na napastnika, okładając go silnie pięścią. Major napadnięty tak znienacka, nie próbował się nawet bronić i począł uciekać, ale że cylinder, który mu Hulatyński silnem uderzeniem wpakował aż pod brodę, zasłonił oczy, więc biegał wkoło po ulicy jak ślepy, wymachując i macając rękoma. Przechodnie zatrzymywali się i przypatrywali ciekawie tej scenie; widok eleganta, który w cylindrze, jak w masce, latał niby waryat po ulicy, wydając z cylindra przytłumione okrzyki, obudził śmiech i szaloną wesołość. Zrobiło się małe zbiegowisko, wśród którego Hulatyński stał, słuchając opowiadania drżącej jeszcze z przestrachu Olimpki, — bo to była ona.
Opowiadała mu, jak do wracającej z miasta od znajomych przyczepił się ów jegomość, jak narzucił się jej gwałtem z chęcią odprowadzenia, jak usiłował wziąść ją pod rękę i zaproponował przejażdżkę po plantach i gwałtem chciał ją zmusić do tego.
W czasie opowiadania, Hulatyński spostrzegł, że konie, zostawione same, wystraszone zbiegowiskiem, zaczęły się niepokoić, kręcić w koło z powozem i wreszcie ruszyły z miejsca. Bojąc się, by kogo nie przejechały, rzucił się szybko przez tłum, aby je schwytać. Ten gwałtowny ruch jego jeszcze więcej je przestraszył, puściły się galopem. Hulatyński skoczył pędem za niemi, usiłując chwycić lejce, wlokące się po ziemi; ale nogi mu się zaplątały w rzemienie, zachwiał się i uderzył głową o przednie koło. Upadł pod powóz, którego stopień zadarł mu twarz, a tylne koła przeszły mu po jego piersiach.
Omdlałego i zalanego krwią podnieśli ludzie z ziemi i poczęli trzeźwić, a że nie dawał znaku życia posłali po lekarza.
Olimpia na widok niebezpieczeństwa, w jakim ujrzała swego wybawcę i przyjaciela, odzyskała odwagę i energią. Wystraszona i drżąca przed chwilą, gdy szło o nię, zdobyła się na prawdziwie męzką przytomność, i ona głównie zajęła się ratunkiem. Ona to pierwsza pomyślała o lekarzu, a nie chcąc zostawić bezprzytomnego na pastwę ciekawej gawiedzi, kazała go zanieść do swego mieszkania, przed którem właśnie odbywała się ta scena.
Tam kazała go położyć na sofie w saloniku, potem zamknęła dom przed natrętnymi, a zbytecznymi widzami, przygotowała na prędce bandaże, wodę i zajęła się sama trzeźwieniem i opatrywaniem chorego dopóki lekarz nie nadejdzie.
Po długich usiłowaniach dało się jej przywrócić go do przytomności, a gdy nadszedł doktór pomagała mu umywać krew, rozpinać koszulę i ubranie chorego, co było niezbędnem do badania.
Po szczegółowych oględzinach okazało się, że niebezpieczeństwo nie było tak wielkie, jak się na razie zdawało, bo tylko dwa żebra złamane i skóra na twarzy zdrapana krawędzią stopnia od powozu. Doktór zapewniał Olimpię, że dwa lub trzy tygodnie wystarczą do zupełnego wyzdrowienia, potrzeba tylko, aby chory leżał spokojnie i miał troskliwą opiekę.
Chory usłyszawszy to, domagał się, aby go przeniesiono do jego mieszkania, ale Olimpia nie pozwoliła na to, raz z względu, że przenoszenie mogłoby zaszkodzić, a powtóre, że tam w domu nie miałby nąleżytej opieki. Kazała mu być spokojnym, że ona wszystkim się zajmie i zarządzi, co będzie potrzeba.
I rzeczywiście zajęła się tak, że praktyczność jej w zdumienie wprawiła Hulatyńskiego.
Naprzód postarała się o parobka do koni, któryby mógł zastępować chorego w jeździe, następnie wzięła małego Kazika do siebie i umieściła w saloniku przy chorym, zabrała także kucharkę jego i stołowała parobka u siebie, aby nie potrzeba było dwóch domów prowadzić.
Hulatyński, patrząc na nię, jak sobie w wszystkim radziła, jak umiała wszystko mądrze rozsądzić, nie mógł wyjść z podziwu, w jaki sposób to nieśmiałe dziewczątko, które znał dawniej, wyrobiło się na taką rządną i praktyczną gosposię.
Gdy się raz zapytał, kiedy miała czas i gdzie nabyć takiej wprawy w prowadzeniu gospodarstwa? — odpowiedziała mu z całą szczerością, że bieda wszystkiego uczy.
A miała nie mało do roboty, bo oprócz obowiązkowych zajęć z dziećmi, które je kilka godzin dziennie zabierały, musiała myśleć o porządkach w domu, gdyż służąca zajmowała się więcej kuchnią. Obsłużenie sparaliżowanej ciotki, z którą trzeba się było obchodzić jak z dzieckiem, wymagało także dużo czasu i cierpliwości. Teraz znowu przybyła jej do wszystkiego opieka nad chorym, prowadzenie za niego rachunków z kucharką i parobkiem. Temu wszystkiemu podołała bez nadzwyczajnego wysiłku.
Krzątała się, jak mrówka, od wczesnego rana do późnej nocy, a na twarzy jej nie znać było ani znużenia, ani niezadowolenia. Anielska słodycz i delikatność w obejściu się z każdym, stanowiły główny rys jej charakteru. Każdemu umiała powiedzieć jakieś dobre słowo, uspokoić, pocieszyć — istna Siostra Miłosierdzia z dobrotliwym uśmiechem na twarzy.
Hulatyński, gdy z lekarstwem, lub proszkiem wchodziła do saloniku, patrzył na nię, jak na jakie nadzwyczajne zjawisko, które radby był, jak najdłużej zostawić przy sobie.
Ulegając jego prośbom, nieraz siadywała wieczorem przy nim i czytywała mu to książki, to gazety, dla rozerwania go. Oka wtedy z niej nie spuszczał, wpatrując się w jej spokojną twarzyczkę, jak w obraz święty. Było mu tak dobrze, że radby był jak najdłużej chorować, aby przeciągnąć ile możności pobyt tutaj. Gdy Olimpki dłuższy czas nie widział, godziny wlokły mn się powoli, nudnie, dopiero z jej wejściem ożywiało się wszystko. Najnudniejsze były ranki, bo wtedy opiekunka jego, zajęta lekcyami, z dziećmi, nie pokazywała się wcale. Jakoż gdy się zjawiała w południe, Hulatyński nie mógł ukryć radości, jaką mu przybycie jej sprawiało.
Raz, gdy weszła do niego później, niż zwykle, bo ją dłużej zatrzymały w kuchni zajęcia gospodarskie, pochwycił ją ucieszony tak gwałtownie za rękę, że filiżanka z rosołem zatrzęsła się i płyn polał się na kołdrę.
Skarciła go, jak dziecko, surowem spojrzeniem za to i chciała odejść, ale on nie puszczając jej ręki, podniósł ją do ust i zaczął całować.
— Panie Walenty, co pan robisz? zastanów się! — zawołała zgorszona, jego znalezieniem się, usiłując wyrwac rękę z rozpalonych jego dłoni, a rumieniec oburzenia zafarbował jej blade oblicze.
Hulatyński nie był w tej chwili panem siebie i zrywając gwałtownym ruchem medalion, który miał na piersiach, podał jej mówiąc:
— Olimpio! czy poznajesz ten medalion?
Głos, jakim te słowa powiedział, zdziwił ją. Otworzyła szeroko oczy, spojrzała na niego, na medalion, otwarła go szybko drzącemi rękoma, a ujrzawszy w nim zeschłe listki koniczyny wydała dziwny okrzyk, zachwiała się, zbladła i zemdlonao sunęła[3] się w jego objęcia.