<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXII
Pierwszy krajowiec.

Ów rak kokosowy, wprawdzie schwytany został na lądzie, ba, na wierzchołku drzewa kokosowego, niemniej jednak był to mieszkaniec morza, mówiąc dokładniej, olbrzymi rak morski.
Birgusy, przezywane przez wyspiarzy Pacyfiku „rakami złodziejami“, mają dziwaczne obyczaje, których nie można zbyć milczeniem. Choć są mieszkańcami mórz, znaczną część życia spędzają na lądzie, poszukując zawzięcie drzew kokosowych, które rosną niemal na wszystkich wyspach oceanu Spokojnego. Osobliwe te raki przepadają za orzechami kokosowemi i ważą się na wszystko, byle je zdobyć.
W dzień śpią, pochowane w załomach skał lub zawieszone na gęstych gałęziach drzew, a gdy noc zapadnie, udają się na poszukiwanie ulubionych owoców. Znalazłszy drzewo kokosowe, wdrapują się na nie z wielką łatwością, przegryzają włókniste łyko najgrubszego orzecha i strącają go na ziemię.
Jak wiadomo, orzechy te są tak twarde, że nawet człowiek znalazłby się w kłopocie jak je rozłupać, nie mając pod ręką siekiery; jednakże rakazłodzieja nie zbija to z tropu. Wbija on potężną szczękę w punkt, zwany okiem łupiny, i kręcąc nią wkoło, wyłamuje kawałek po kawałku, poczem wypija chciwie mleko kokosowe i spożywa biały i delikatny miękisz.
Asthor i reszta marynarzy, przyjrzawszy się z ciekawością temu wielkiemu skorupiakowi, nazbierali suchych gałęzi, zapalili na wybrzeżu wielkie ognisko i upiekli na węglach zdobycz.
Gdy rak się przypiekał, Asthor i Grinnell uganiali się po lesie, by nazbierać owoców. Wziąwszy się do siekier, zrąbali wielkie drzewo bananowe, które miało pęk owoców wagi do sześćdziesięciu kilogramów. Nie poprzestając na tem, zrobili wielki zapas fig, yambos, owoców, przypominających wielkością europejskie gruszki, rozpływających się w ustach jak masło i rzeźwiących, następnie dużych migdałów oraz manjoku, grubych słodkich i mączystych korzeni, które piecze się w popiele.
Właśnie mieli wracać, gdy ujrzeli coś w rodzaju koguta wysokiego na 40 cm, o dziobie czerwonym, długim i silnym, oczach wielkich i czarnych, nogach zbrojnych w ostrogi i czerwono-szarem upierzeniu. Ptak ten skakał pod drzewem, zadzierając wgórę biały czub i nawołując głośno: — Kaha, ka-hu!
— To kagu — wyjaśnił Asthor. — Wspaniała pieczeń, godna strzału.
— Bierzmy go, sterniku! — ozwał się Grinnell.
Asthor podniósł zwolna strzelbę, wycelował uważnie i strzelił. Kogut wywinął koziołka w powietrzu i padł na ziemię. Grinnell już chciał rzucić się w stronę drzewa, by podnieść zdobycz, gdy naraz wśród gałęzi sąsiedniego krzewu podniosła się jakaś postać ludzka.
— Murzyn! — wykrzyknął marynarz, zatrzymując się i nabijając pospiesznie strzelbę.
— Dzikus! — zawołał Asthor, chwytając topór. — Do kroćset!… nie tak brzydki, jak myślałem.
Istotnie, człowiekiem, który się pojawił tak nagłe, był dziki mieszkaniec wyspy Tanny. Jak trafnie zauważył sternik, przybysz był wcale niebrzydki. Był średniej, lecz krzepkiej postawy, rysy miał dość regularne, a skórę bronzową. Ubrany był w skromną spódniczkę ze strzępiastych włókien roślinnych, tak ściśniętą w pasie, iż na brzuchu utworzyło się silne wydęcie. Włosy, wymazane czerwonawą glinką napuszczoną tłuszczem, były spięte czemś w rodzaju strzały, a na szyi i ramionach zwisały ozdoby ze skorupy żółwiej i zębów dzika.
Uzbrojenie jego składało się z łuku i siekiery kamiennej.
Nie wydawał się zbyt zaskoczony widokiem Grinnella i ograniczył się jedynie do okrzyku:
Erramandże![1]
— Czego sobie życzy ten ludożerca? — zapytał zdumiony sternik i postąpił parę kroków naprzód.
Krajowiec, który zdawał się z głęboką uwagą przysłuchiwać ich słowom, jakgdyby starając się odgadnąć ich znaczenie, również wysunął się wprzód i ozwał się niespodziewanie:
Sir!
— Słuchajcie ludzie! — zawołał sternik przejęty zdumieniem. — Ten dzikus umie po angielsku! Słyszałeś, Grinnell? On mi mówi per „panie“!
— A więc to dzikus cywilizowany?
— Zaraz się dowiemy! — odrzekł sternik, poczem zwrócił się do tubylca: — Chcesz pójść z nami?
Krajowiec chwilę jakby zastanawiał się nad znaczeniem tego zapytania, poczem odpowiedział po angielsku:
Yes, sir!
Zatknął za pas siekierę kamienną i przewiesił sobie łuk przez plecy, jakgdyby dwoma temi gestami chciał uspokoić marynarzy, podniósł zabitego kagu i podszedłszy do sternika, otarł się nosem o jego nos.
— Co to takiego? — zapytał Grinnell.
— To oznaka przyjaźni — odpowiedział Asthor. — Chodź ze mną, miły dzikusie, a poczęstuję cię wspaniałem śniadaniem.
Obładowali się owocami i we trzech ruszyli w drogę. Grinnell, z natury podejrzliwy, szedł ztyłu za wyspiarzem, by udaremnić jakikolwiek podstęp z jego strony.
Przekroczywszy krawędź lasu, w parę minut dotarli do obozowiska, gdzie oczekiwał ich kapitan, zaniepokojony hukiem strzału, wymierzonego do kagu.
— Przyprowadzam gościa, panie kapitanie — zawołał sternik już zdaleka.
— Ludożerca! — zawołała na widok dzikusa Anna głosem niebardzo pewnym.
— Tak… ale dość dobrze wychowany, miss Anno. Proszę dalej, panie… Jak u licha mam pana tytułować?… no… panie dzikusie.
Wyspiarz posunął się naprzód, nie okazując najmniejszego zdumienia, i począł trzeć nosem o nos kapitana Hilla. Naraz, ogarnięty żywym przestrachem, zrobił dwa susy wtył, przyglądając się wielkiemu okrętowi, uwięzłemu wśród piasków, i ściskając w garści topór, jakby gotował się do obrony.
Niewątpliwie poczytał statek za jakąś ogromną potworę i lękał się że może być przez nią napadnięty i zjedzony. Niebawem jednak uspokoił się i siadł zpowrotem przy ognisku.
Fulton wyciągnął pieczyste, które wydawało zapach rozkoszny, oraz manjok, wyprażony w popiele, dwoma ciosami siekiery rozciął skorupę raka i wyłożył na obrus masę białawą, która zapowiadała smak wyśmienity.
Krajowiec wielce sobie chwalił potrawy, z dość wielkim apetytem zajadał suchary i łapczywie wychłeptał czarkę pełną wina. Następnie wszyscy uraczyli się zapasem owoców, nie mogąc się nachwalić delikatnego smaku bananów, wonności gruszek oraz słodkości kokosów i migdałów.
Gdy zapalono fajki i ułożono się na świeżej trawie w cieniu drzew wielkich, kapitan wdał się w rozmowę z dzikusem, posługując się językiem tongańskim, którym władał dość dobrze. Pierwsze pytanie brzmiało:
— Jak się nazywasz?
— Koture — odpowiedział tymże językiem krajowiec.
— Czy wieś twoja znajduje się daleko?
— O tam, wgórze — odpowiedział wyspiarz, wskazując szczyt góry, pokryty gęstym lasem.
— Czy zechciałbyś nas tam zaprowadzić?
— Tak! tak!
— Przedstawisz nas swojemu królowi?
— Tak.
— Czy przyjmie nas dobrze?
— Tak, bo to twój krewniak.
— Mój krewniak?
— Tak, bo jest tak samo biały jak ty i twoi towarzysze.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.
  1. Człowiek.