<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XXI
Rozbicie.

Wyspa Tanna jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej malowniczych w grupie Nowych Hebrydów. Wysunięta pomiędzy niemi najdalej na północ, jest jednak, a przynajmniej była naówczas, najlepiej znana Europejczykom. Odwiedzał ją już w r. 1606 żeglarz Quiros, następnie w r. 1768 podróżnik Bougainville, a później Cook.
Wyspa ta jest pochodzenia wulkanicznego, a podług obliczeń geografów ma zaledwie siedem mil długości i trzy mile szerokości. Po większej części górzysta, pokryta jest gęstemi lasami; znajduje się na niej wulkan wiecznie czynny, wiele ciepłych źródeł oraz szczelin, z których wydobywają się wyziewy siarczane.
Uchodzi za jedną z najżyźniejszych w całym archipelagu, chociaż jej gleba składa się z różnych gatunków lawy, z warstwic gliniastych i iłowatych, ziemi trójzmiennej oraz pokładów siarki. Jej góry wznoszą się amfiteatralnie, darząc ten skrawek ziemi, zagubiony wśród oceanu Wielkiego, widokiem nietylko uroczym, ale i zaciekawiającym.
Krajowcy, których liczba w owych czasach dochodziła do trzech lub czterech tysięcy, nie są ani lepsi ani gorsi od mieszkańców reszty archipelagu, choć zapewne nie tak wiarołomni, jak wyspiarze z Tonga-Tabu lub Fidżi. I chociaż za czasów „Nowej Georgji“ byli tam jeszcze ludożercy, jednak pożerali wyłącznie nieprzyjaciół zabitych w boju i jeńców.
W każdym razie wśród tak wielu wysp, rozsianych po bezmiarach oceanu, biedni niedobitkowie „Nowej Georgji“ nie mogli znaleźć lepszej dla siebie przystani i schronienia.
Niestety, zanosiło się na to, że do owego lądu, mającego im przynieść ratunek, dobiją w opłakanym stanie. Upadek bezanmasztu, w sam raz zbiegający się z chwilą spostrzeżenia lądu przez załogę, zagrażał wielce bezpieczeństwu okrętu, który uważać należało jedynie za szczątek zdany na łaskę i niełaskę fal morskich.
Atoli marynarze tak już byli zżyci z nieszczęściem, iż żaden z nich nie lękał się zbytnio, choć narażeni byli na rozbicie się o skały wyspy. Anna tylko pobladła, ale niebawem odzyskała zwykłą przytomność umysłu i zaufała w zupełności zdolnościom ojca.
— Asthor! — zawołał kapitan, widząc, iż maszt wali się na rufę. — Trzymaj mocno ster i staraj się prowadzić okręt ku wyspie, wy zaś strąćcie maszt w morze.
Trzej marynarze jęli rąbać maszt siekierami, by oderwać go całkowicie od nasady, następnie pogruchotali go w dolnej części na kawałki, gdyż całość była za ciężka na ich siły, i spławili w wodę.
„Nowa Georgja“, która pod wpływem ciężaru przechylała się na bakier, wyprostowała się i niesiona wiatrem pomknęła w stronę wyspy, musiała jednak borykać się z falami i nie zdołała już odzyskać całkowitej równowagi.
Kapitan, wstąpiwszy na kasztel przedni, uważnie spoglądał przed siebie. Wyspa była oddalona najwyżej o trzy lub cztery węzły; na jej froncie widać było lekko nachyloną płaskoć, która zdawała się być wolna od wieńca raf koralowych, opasujących zazwyczaj lądy oceanu Spokojnego. Była więc nadzieja, że można przybić do brzegu, uniknąwszy rozbicia lub przynajmniej niezbyt gwałtownie osiąść na rewie. Fale miotały nieszczęsnym statkiem, który podnosił się z trudnością, gdyż szczelina otworzyła się na nowo i woda poczęła wsączać się przez nią w wielkiej ilości. Siła kipieli, wywołującej wielkie i pieniste fale wsteczne, kilkakrotnie zatrzymywała bieg okrętu i odrzucała go na pełne morze, niebawem jednak okręt podejmował na nowo pławbę ku wybrzeżu, które raz po raz czerwieniło się odbłyskami wulkanu, zionącego silnym płomieniem i grzmiącego głucho.
— Ach! — zawołał kapitan — gdybym mógł odnaleźć zatokę Postanowienia, którą Cook opisał tak dokładnie! Ale kto wie, z której strony ona się znajduje, a zresztą… do kroćset masztów! jeżeli to nie jest wyspa Tanna!… Jeżeli dobrze pamiętam, na południe od niej znajduje się druga wyspa, zwana Anatton… ale ten wulkan? O ile mi wiadomo, na Anattonie niema wulkanu.
„Nowa Georgja“ posuwała się wciąż naprzód, zagłębiając się w kotlinę fal i pnąc się lękliwie na ich grzbiety. Jęczała żałośnie, jakby przeczuwała bliski koniec, przechylała się z rosnącą gwałtownością to w jedną to w drugą stronę, jakgdyby sprzeciwiała się holowaniu do tych wybrzeży, atoli przelewy popychały ją wciąż naprzód z coraz to większą chyżością.
O trzeciej nad ranem okręt był już tylko o dwa węzły oddalony od wyspy. Kapitan, który uważnie przyglądał się falom celem wymiarkowania, czy dno nie jest pokryte skałami lub wzgórkami koralowemi, zawołał nagle:
— Spuszczać kotwicę!
Mariland, Fulton i Grinnell wskoczyli do wind, i dwie kotwice stoczyły się w wodę, ciągnąc za sobą przez kluzy łańcuchy kotwiczne. Okręt posunął się naprzód parę metrów, poczem zatrzymał się nagle, irując w miejscu. W tej samej prawie chwili od strony rufy dał się odczuć silny wstrząs, który powalił na pokład całą załogę.
— Czy okręt się rozbił? — zapytał Asthor, zrywając się na nogi.
— Rufa osiadła na rewie! — zawołał kapitan.
— Niema uszkodzeń?
— Zdaje się, że nie — odpowiedział Grinnell, który upadł na pokład tylny.
— Ależ woda się wdziera! — zawołał Fulton.
— Gdzie? — zawołał kapitan.
— Słyszę, jak wlewa się do komory.
— Czyżby jaki cypel skalny przebił nam dno okrętu? — zapytał Asthor.
— To możliwe — odpowiedział kapitan. — Ale mniejsza o to; znajdujemy się na rewie.
Ocean, wzburzony wichurą, ani myślał się uciszać. Ogromne przewały wpadały na galardę „Nowej Georgji“, przeskakiwały parapety i kasztel przedni i zalewały pokład. Szpygaty nie wystarczały do odprowadzania wody, która płynąc ku rufie, staczała się niby katarakta w głąb komory okrętowej.
Pod temi ciosami ustawicznemi i mocarnemi nieszczęsny okręt wił się na wszystkie strony, skrzypiał, chrzęścił i potrosze posuwał się ku wybrzeżu, ale nie było obawy, by kipiel miała go zpowrotem zanieść na pełne morze. Olbrzymie jego pudło oszańcowało się pomiędzy skałami i piaskowiskiem, tak iż żadna siła nie zdołałaby go stąd wyforować.
To wystarczało, by uspokoić załogę, która zresztą nie lękała się niczego, mając ląd tuż przed sobą. Nawet gdyby ocean zniszczył statek doszczętu, nietrudno byłoby mimo gwałtowności bałwanów znaleźć ocalenie.
Około czwartej zaczęło dnieć. Przez wyrwę w chmurach wytrysnął snop światła, który pozwolił rozbitkom przyjrzeć się wyspie.
Wybrzeże biegło od wschodu ku zachodowi na rozciągłości kilku mil, tworząc niemal linję prostą bez śladu przystani, zatoki lub choćby małej rejdy; porastały je bujne kępy drzew kokosowych, bananów, różnych gatunków figowców i palm o wielkich wachlarzowatych liściach. Poza niemi wznosiły się góry, porosłe zielonością i ustawione amfiteatralnie, a w ich środku sterczał stożek wulkanu, z którego krateru wznosił się potężny słup różowawego dymu, opadający olbrzymim kręgiem czarniawego popiołu.
Co zaś było rzeczą zaiste dziwną i stało wyraźnie w sprzeczności z teorjami uczonych: wulkan zamiast panować nad wyspą, znacznie był niższy od sąsiadujących z nim wzgórz!
Kapitan, Anna, sternik i trzej marynarze uważnie przyglądali się wybrzeżu, obawiając się, iż ujrzą znowu gromadę dzikusów, gotowych do napaści. Nie ujrzeli jednak nikogo, a nawet nie mogli dostrzec śladów żadnej osady.
— Czy wysiadamy? — zapytała Anna. — Chętnie przeszłabym się koło tych lasów.
— Nietrudno będzie wysiąść — ozwał się Fulton. — Skrawek ziemi, odsłonięty przy odpływie, ciągnie się aż do rufy okrętu.
Uzbroili się w karabiny, zatknęli topory za pas, napełnili kieszenie prochem i kulami, wzięli z sobą garść zapasów, i spuściwszy drabinkę sznurową, zeszli na skrawek ziemi, odsłonięty odpływem.
Choć fale czasami rzucały się wpoprzek ich drogi, jednakże po kilku minutach sześciu rozbitków z „Nowej Georgji“ stanęło na wyspie w obliczu wielkich zarośli. Trudno sobie wyobrazić miejscowość bardziej malowniczą. Przed nimi rozciągała się gąszcz drzew wszelkiego gatunku i wszelkich rozmiarów, w której gubił się wzrok widza. Widać było potężne baniany, drzewa otaczane czcią przez mieszkańców Indyj, wsparte na stu pniach ustawionych rzędami niby kolumny; przepiękne kokosowce, uginające się pod ciężarem owoców, sędziwe figowce o pniach sękatych i błyszczących, wśród których zwisały dziwne jakieś owłosione owoce; drzewa migdałowe, zwane catappa, które dają migdały dwa razy większe i smaczniejsze od europejskich; wreszcie przepiękne banany, których olbrzymie liście słały cień rozkoszny nawet w najskwarniejszych dnia godzinach.
Wśród gałęzi gwarzyły nieprzeliczone roje gołębi, papug czarnych i pstrych oraz drobnych ptaszątek, nie lękając się widoku ludzi, których może widziały po raz pierwszy.
— To raj prawdziwy — ozwała się Anna, wdychając wonne powietrze gajów, u których podnóża rosły krocie przepięknych szkarłatnych kwiatów. — Co za szkoda, że ten raj ziemski jest zamieszkany przez okrutnych zjadaczy mięsa ludzkiego!
— Patrzcieno, patrzcie! — wykrzyknął Grinnell. — Co tam widać na tem drzewie kokosowem?
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku i ujrzeli przyczajone pomiędzy liśćmi dziwne jakieś stworzenie, które jakby ich śledziło, może spodziewając się, że nie dostrzegą go i pozwolą mu się wymknąć.
— To rak kokosowy![1] — zawołał kapitan.
— Czy on jest jadalny? — zapytał sternik, chwytając topór.
— Będziemy mieli zeń wyśmienite śniadanie, mój stary!
— A więc drab nam się nie wymknie. Za mną, marynarze!
Sternik, Fulton, Grinnell i Mariland przyskoczyli do kokosowca i, objąwszy pień, poczęli go trząść z taką siłą, iż strącili na ziemię owo dziwne stworzenie. Rak wyciągnął w tejże chwili mnóstwo cienkich nóżek i zamierzał umknąć ku morzu; jednakże marynarze, którzy już pewni byli śniadania, dopadli go w mgnieniu oka i dwoma ciosami topora rozciągnęli go nieżywego na piasku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.
  1. Birgus latro.