Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer)/Cud Puruna Bhagata
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Druga księga dżungli |
Wydawca | Wydawnictwo „Mewa” |
Data wyd. | 1947 |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Jungle Book Two |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czując, że ziemia w gruz się wali,
na pomoc jemu szliśmy tłumnie
w noc ową — bośmy go kochali
świadomie, chociaż nierozumnie.
A gdy z łoskotem pękły skały,
gdy powódź rwała wszelkie tamy,
ocalił go nasz Ludek Mały...
Lecz dziś... ach!... czyż go odzyskamy?
Kochaliśmy go ubożuchną
miłością, co w zwierzętach drzemie...
Och, żal!... nasz brat na wieki usnął,
a dziś nas gnębi — jego plemię....
Żałobna pieśń langurów.
Pewnego razu żył w Indiach człowiek, który był pierwszym ministrem jednego z na pół zawisłych państewek tubylczych w północno-zachodniej części kraju. Był on braminem, kasty tak wysokiej, iż kasta po prostu przestała mieć dlań jakiekolwiek znaczenie. Ojciec jego piastował w swoim czasie ważny urząd na pewnym dworze indyjskim, gdzie zachowywano staroświeckie obyczaje i gdzie wszystko stroiło się w pstre i jaskrawe szaty, pełne frędzli, obszywek i figlasów. Purun Dass, doszedłszy lat męskich, doszedł do przekonania, że stary porządek już w gruzy się wali, a wobec tego każdy, kto chce się utrzymać przy władzy, powinien żyć w przyjaźni z Anglikami i naśladować wszystko, co Anglicy uważają za dobre. Z drugiej strony nie należy zapominać i o tym, że urzędnik-krajowiec musi stale dbać o względy swego właściwego zwierzchnika i liczyć się z jego wolą. Pogodzenie tych dwóch stanowisk jest hazardem nie lada, ale młody bramin, z natury spokojny, przezorny i małomówny, przeszedłszy wyborną tresurę na uniwersytecie w Bombaju, grał z zimną krwią, posuwając się krok za krokiem naprzód, aż w końcu doszedł do stanowiska pierwszego ministra przy boku królewskim, inaczej mówiąc, zdobył sobie faktycznie władzę większą, niż jego zwierzchnik, maharadża.
Gdy stary król, zawsze niechętnym okiem spoglądający na Anglików, na ich koleje i telegrafy, zszedł z tego padołu płaczu, Purun Dass uzyskał przemożny wpływ na jego młodego następcę, który dotąd wychowywał się pod opieką guwernera-Anglika. Dbając pilnie o to, by do jego władcy odnoszono się z pełnym szacunkiem i zaufaniem, zakładał jednak do spółki z nim przeróżne szkółki dla dziewcząt, budował gościńce, urządzał wystawy narzędzi rolniczych, uruchomiał apteki publiczne, a z końcem każdego roku ogłaszał błękitną księgę o „Moralnym i materialnym postępie państwa“. Angielskie ministerium spraw zagranicznych oraz Rząd Indyjski nie posiadały się z radości. Mało jest takich państw tubylczych, które przyjmują bez zastrzeżeń postęp, narzucony im przez Anglików; jakoś bowiem nie bardzo chce im się wierzyć — jak wierzył Purun Dass — że to, co Anglikom bywa na rękę, musi być na rękę i Azjatom. Nie dziwota przeto, że pierwszy minister został zaszczycony przyjaźnią wicekrólów, gubernatorów, wicegubernatorów, misyj sanitarnych i duchownych, oraz twardo w siodle siedzących oficerów angielskich, zjeżdżających co pewien czas na polowania w leśnych rezerwatach państwowych — nie mówiąc już o rzeszach turystów, którzy w porze chłodnej wędrowali tam i z powrotem po całych Indiach, nie szczędząc nikomu swych cennych rad z zakresu administracyjno-gospodarczego. W chwilach zbywających mu od pracy, zaprawiał młodzież do rękodzieł i studiów lekarskich — idąc i w tym za przykładem Anglików; pisywał też korespondencje do „Pioniera“, największego podówczas dziennika w Indiach, wyjaśniając zapatrywania i dążności swego władcy.
W końcu wybrał się w podróż służbową aż do samej Anglii. Po powrocie musiał złożyć ogromny okup kapłanom, albowiem nawet bramin tak wysokiej kasty, jakim był Purun Dass, może utracić godność kastową, gdy przebył tak wielki szmat morskich przestworów. W Londynie spotkał się i rozmawiał z wszystkimi osobistościami sławnymi i zasługującymi na poznanie — a widział znacznie więcej, niż zwykł był w słowach wyjawiać. Zdobywał honorowe stopnie akademickie na najsłynniejszych uniwersytetach, wygłaszał przemówienia na towarzyskich i publicznych zebraniach, a wieczorami bawił strojne damy wytworną i ciekawą rozmową o hinduskich reformach społecznych, aż w końcu wszystkie kobiety londyńskie poczęły wołać, jak jeden mąż — a raczej, jak jedna kobieta:
Od czasu, jakeśmy po raz pierwszy włożyły suknie, nie zdarzyło się nam siedzieć przy stole i rozmawiać z tak czarującym mężczyzną!
Jeszcze żywszym ogniem zapłonęła jego chwała, gdy stanął znowu na ziemi indyjskiej. Oto sam wicekról wybrał się ze specjalną wizytą, by wręczyć maharadży Wielki Krzyż Gwiazdy Indyjskiej — cały w brylantach, wstęgach i emalii; podczas tego obrzędu, przy huku dział, Purun Dass został mianowany Komandorem Orderu Cesarstwa Indyjskiego[1] odtąd pełne jego nazwisko brzmiało: Sir Purun Dass K. C. I. E.
Tegoż wieczoru była w wielkim namiocie wicekróla wspaniała uczta, podczas której Purun Dass powstał, mając na piersi godło i wstęgę swego orderu, i w odpowiedzi na toast ku czci swego władcy, wygłosił mowę tak swietną, iż mało który z rodowitych Anglików poważyłby się iść z nim w zawody.
W miesiąc później, gdy stolica kraju powróciła do dawnej, skwarnej i słonecznej ciszy, Purun Dass uczynił rzecz taką, o jakiej nawet by się nie śniło żadnemu z Anglików: — ot, mówiąc po prostu, umarł dla świata... Wysadzany brylantami order komandorski powędrował z powrotem do kancelarii wicekróla, kierownictwo spraw państwowych wziął w swe ręce nowy minister, a główna dyrekcja poczt i telegrafów wszczęła wielki ruch we wszystkich jej podległych urzędach. Kapłani wiedzieli, a gmin odgadywał, co się stało — atoli Indie są na całej kuli ziemskiej jedynym terytorium, gdzie człowiek może robić, co mu się żywnie podoba, i nikt nie zapyta go o przyczynę. Toteż nie widziano w tym nic osobliwego, że Dewan Sir Purun Dass wyrzekł się swego stanowiska, pałacu i politycznego znaczenia by wziąć w rękę miseczkę żebraczą i przywdziać ceglastego koloru strój, w jakim chodzą świątobliwi pątnicy, zwani sunnyasi. Zgodnie z przepisami starodawnego prawa był on przez dwadzieścia lat młodzieniaszkiem, przez drugie dwadzieścia wojownikiem (aczkolwiek nigdy w życiu nie tknął oręża), a przez trzecią dwudziestkę głową rodziny. Używał swych bogactw wedle wartości, jaką umiał w nich dostrzec; przyjmował zaszczyty, gdy nań spływały; przyjrzał się wielu ludziom i ludzkim siedliskom, zarówno dalekim, jak bliskim — wszędy doznawał czci, wszędy witano go chętnie. Teraz postanowił z tym zerwać — porzucić to wszystko, podobnie jak porzucamy płaszcz, który stał się już nam niepotrzebny.
Gdy bosy, samotny, z oczyma utkwionymi w ziemię, szedł przez ulice stołeczne, niosąc pod pachą skórę antylopy i okuty mosiądzem kostur, a w ręku miseczkę żebraczą z brunatnej, gładkiej łupiny kokosa, słyszał poza sobą wystrzały armatnie, grzmiące z bastionów na cześć jego szczęśliwego następcy. Słyszał je i kiwał głową. Całe dotychczasowe życie stało się dlań już bezpowrotną przeszłością, z jaką człowiek, ze snu wytrzeźwiony, zwykł się odnosić do szarych, mglistych mar nocnych. Teraz był sunnyasim — bezdomnym żebrakiem-włóczęgą, z łaski sąsiadów pożywającym chleb powszedni; trzeba zaś wiedzieć, że póki zostanie choćby kęs do podziału, żaden kapłan ani żebrak w Indiach nie umrze z głodu. Purun nigdy w życiu nie skosztował mięsa, a nader rzadko jadał rybę. Banknotem pięciofuntowym potrafiłby opędzić wydatki osobiste na wikt przez każde z tych lat, w ciągu których był niezależnym panem milionowych sum pieniężnych. Nawet w czasie pobytu w Londynie, gdy go ugaszczano i podziwiano, marzył o spokoju i ciszy — o tym długim, białym, zakurzonym trakcie indyjskim, poznaczonym śladami bosych stóp, o płynącej zwolna, ale nieprzerwanie fali ludzkiej — i o gryzącym dymie kłód drzewnych, wijącym się o zmroku pod figowcami, gdzie wędrowcy zatrzymywali się celem spożycia wieczerzy.
Gdy nadszedł czas, w którym ten sen miał się ziścić, pierwszy minister „poczynił odpowiednie kroki” — a w trzy dni potem łatwiej byś odszukał bańkę piany na rozścieżach oceanu Atlantyckiego, aniżeli Purun Dassa wśród wędrujących, to skupiających się, to rozpraszających się milionów ludności indyjskiej.
Nocą rozścielał skórę antylopy w miejscu, gdzie zaskoczyła go ciemność. Miejscem tym zaś był czasem przydrożny klasztor sunnyasich, czasem próg ceglanej, na filarach wspartej kapliczki Kala Pir, gdzie ludzie święci odrębnego, choć niezbyt wyraźnego typu, zwani jogi, przyjmowali go, jak przystało tym, co znają się na wartości kast i odrębności społecznych; czasem przysiółek jakiejś niewielkiej osady hinduskiej, gdzie przekradały się doń dzieci, niosąc warzę, przygotowaną przez rodziców — czasami wzgórek pośród nagiego stepu, gdzie blask ogniska, roznieconego przezeń z suchych badyli, budził drzemiące wielbłądy. Było to zgoła obojętne Purun Dassowi — czyli raczej Purun Bhagatowi — bo takie miano przybrał obecnie. Nie dbał o ziemię, ludzi i strawę. Nogi same go niosły niepostrzeżenie na wschód i na północ, od południa ku Rohtakowi, od Rohtaku do Kurnool, od Kurnool do zwalisk Samanah, a następnie w górę rzeki Gugger, której wyschnięte łożysko napełnia się wodą tylko wtedy, gdy w górach spadną obfite deszcze. Tak idąc, pewnego dnia ujrzał rysujący się w oddali, wyniosły grzbiet Himalajów.
Wówczas uśmiechnął się Purun Bhagat, wspomniawszy, że matka jego pochodziła z rodu braminów radżputańskich, zagnieżdżonych w okolicach Kulu — że zawsze tęskniła za śniegiem swych gór ojczystych — i że najmniejsza nawet kropelka krwi góralskiej przyciąga człowieka prędzej czy później w te strony, skąd wziął początek.
— Tam osiędę i zdobywać będę wiedzę! — powiedział sobie Purun Bhagat, wdzierając się na stoki Sewalików, zarosłe kaktusami, sterczącymi na kształt świeczników siedmioramiennych. Gdy wszedł na trakt, wiodący do Simli, zaświstał mu koło uszu rzeźwy wiatr, płynący od gór himalajskich.
Inaczej przebywał tę drogę Purun niedawnym czasem! Jechał okazale, z przybocznym oddziałem jazdy, w odwiedziny do najszlachetniejszego i najsławniejszego z rządców Indyj; godzinę całą trwała ich rozmowa o wspólnych przyjaciołach w Londynie i o ustosunkowaniu się ludu indyjskiego do spraw politycznych. Obecnie Purun Bhagat nie myślał o składaniu wizyt, tylko oparł się o barierę gościńca, przyglądając się wspaniałemu widokowi na niziny, rozpościerające się przed nim w promieniu mil czterdziestu. Stał tak długo w zapatrzeniu, póki policjant, krajowiec-mahometanin, nie upomniał go, że tamuje ruch uliczny. Purun Bhagat czołobitnie pokłonił się przedstawicielowi władzy; wiedział bowiem, co to prawo — i teraz wszak poszukiwał prawa, co by nim kierowało. Następnie ruszył w dalszą drogę i przenocował w pustym szałasie w Chota Simla. Miejscowość ta, która turystom wydaje się najdalszym krańcem świata, była dla Puruna początkiem podróży. Odtąd posuwał się szlakiem himalajsko-tybetańskim, wąską, dziesięć stóp szerokości mierzącą drożyną, wyłamaną dynamitem w twardej opoce, lub wymoszczoną potężnymi kłodami drzewa ponad brzegiem przepaści na tysiąc stóp głębokiej — opadającą w młaczne i parne kotliny — to znów pnącą się po nagich połoninach, gdzie słońce przypieka jak soczewka szkła powiększającego — to wreszcie wijącą się przez podmokłe ciemne lasy, gdzie pnie drzewne od korzeni po gałęzie zarastają pękami paproci, a po gąszczach wabią się bażanty. Spotykał tu pasterzy tybetańskich, wiodących psy i stada owiec z woreczkami boraksu, zawieszonymi wśród wełny. Spotykał zakutanych w wełniane opończe lamów tybetańskich, pielgrzymujących do Indyj. Kiedy indziej mijali go wysłannicy małych udzielnych państewek górskich, cwałując jak opętani, na łaciatych i pręgatych kucykach, lub spędzał go z drogi orszak konny jakiegoś radży, odbywającego podróż dyplomatyczną. Bywało też, że przez cały dzień — od rana do świtu — nie napotkał nikogo, prócz czarnego misia, sapiącego ciężko i wygrzebującego korzonki na stokach górskiej doliny.
Z rozpoczęciem wędrówki gwar porzuconego świata dzwonił mu jeszcze w uszach, podobnie jak gwar tunelu rozlega się jeszcze przez chwilę za pociągiem, który zeń wyjechał. Lecz po przebyciu przełęczy Mutteeanee wszystko ucichło — i Purun Bhagat był pozostawiony sam sobie. Szedł, przyglądał się i rozmyślał — wodząc wzrokiem po ziemi i myślą po obłokach.
Pewnego wieczoru przebył najwyższą przełęcz, jaka stanęła mu w drodze — wspinanie się na nią zabrało mu całe dwa dni — i ujrzał łańcuch śnieżnych szczytów, opasujących cały widnokrąg: były to góry, mierzące od piętnastu do dwudziestu tysięcy stóp wysokości; wydawały się tak bliskie, iż, rzekłbyś, można było dorzucić do nich kamieniem — w rzeczywistości jednak znajdowały się w odległości mil kilkudziesięciu. Przełęcz wieńczyły gęste ciemne bory; rosły tam deodary, orzechy włoskie, dzikie czereśnie, dzikie oliwki i dzikie grusze, najwięcej jednak było deodarów, czyli cedrów himalajskich.
W cieniu deodarów wznosiła się opuszczona kapliczka bóstwa Kali — zwanego też Durga, albo Sitala — które tu i ówdzie doznaje czci, jako mające moc ratowania od czarnej ospy.
Purun Dass zamiótł kamienną posadzkę, uśmiechnął się do rozdziawionej gęby bóstwa, założył sobie w głębi kapliczki małe palenisko z gliny, rozpostarł skórę antylopy na posłaniu z świeżego igliwa, włożył pod pachę godło swoje — bairagi, czyli kostur o mosiężnej rękojeści — i usiadł, by wypocząć z podróży.
Tuż u stóp jego staczało się zbocze górskie, ciągnące się stromo hen ku przylepionej do urwiska gromadce kamiennych domków o dachach z ubitej ziemi. Wokoło tej wiosczyny leżały, niby łaciasty fartuch na kolanach góry, maluchne, tarasowato ułożone poletka, a krowy, nie większe od chrząszczy, pasły się wśród wałów kamiennych ogradzających klepiska. Spoglądając na drugą stronę doliny, oko myliło się w ocenie wielkości przedmiotów i nie od razu miarkowało, że to, co zdawało się niskim zaroślem na przeciwległym zboczu, było w istocie lasem sosnowym, wybujałym na sto stóp wysokości. Purun Bhagat zapatrzył się w orła, szybującego ponad olbrzymią otchłanią — ale wielki ptak zmalał do rozmiarów drobnego punkciku, zanim przebył połowę drogi. Obłoki, rozproszone po dolinie, nizały się jakby w wiązanki lśniących paciorków, to uczepiając się grzbietu gór, to znów wznosząc się w górę i niknąć, gdy stanęły na jednym poziomie z wierzchołkiem przełęczy.
— Tu znajdę ciszę — powiedział sobie Purun Bhagat.
Dla górala drobnostką jest przebycie kilkuset stóp w dół czy w górę, więc gdy wieśniacy ujrzeli dym, wznoszący się nad opuszczoną kapliczką, natychmiast kapłan miejscowy wdrapał się po upłazach na wyżnię, by powitać przybysza.
Wejrzawszy w oczy Purun Bhagata — oczy człowieka, nawykłego rozkazywać tysiącom poddanych — skłonił się nisko do samej ziemi, nie mówiąc ani słowa, po czym równie bezsłownie zabrał jego miseczkę żebraczą i powrócił do wioski. Wieśniakom, dopytującym się o wynik wyprawy, taką ogłosił nowinę:
— Oto do nas nareszcie zawitał mąż święty. Nigdym nie widział człowieka, co by mu był równy. Jest rodem z nizin, ale lica ma białe. Prawdziwy bramin z dziada-pradziada.
Gaździny góralskie, wiedzione kobiecą ciekawością, zaczęły się dopytywać:
— Jak myślisz? Czy aby on pozostanie między nami?
— Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą, jęły gotować na wyprzódki co najsmaczniejsze potrawy dla Bhagata. Jadło góralskie jest niewymyślne, ale z hreczki, kukurydzy, ryżu, papryki, drobnych rybek ułowionych w górskim potoku, z termeryku, miodu, podebranego w skalnych barciach, suszonych moreli, dzikiego imbiru — i ciasta niezaprawnego potrafi bogobojna kobieta przyrządzić prawdziwie smakowitą ucztę. Całą misę takich frykasów zaniósł kapłan Bhagatowi i jął się go dopytywać, czy zamierza pozostać u nich — czy nie życzyłby sobie cheli, czyli ucznia, który by za niego żebrał — czy ma derkę, która by go zabezpieczyła przed zimnem i słotą — czy smakuje mu jadło — i tak dalej i dalej...
Purun Bhagat jadł i dziękował ofiarodawcy, oświadczając, że owszem z chęcią pozostanie między nimi. Kapłanowi wystarczyło to zapewnienie. Prosił więc Bhagata, by zostawiał miskę przed kapliczką w małej jamce, utworzonej przez splątane korzenie drzewne, a może być pewny, że nie dozna nigdy głodu — albowiem cała wieś czuje się niezmiernie szczęśliwą, że mąż tak dostojny (to mówiąc, spojrzał z lękiem w oblicze Purun Bhagata) raczy przebywać pomiędzy nimi.
Dzień ów był kresem wędrówek Purun Bhagata; oto bowiem pielgrzym dotarł do przeznaczonego dlań miejsca — gdzie znalazł ciszę i przestrzeń. Czas tu niejako stanął w miejscu tak, iż Purun, siedząc u wnijścia kapliczki, nie umiał orzec sam sobie, żyje-li jeszcze, czy jest już umarły; nie wiedział czy władnie swymi członkami, czy też obszarem gór, obłokami, blaskiem słonecznym i ulewą. Powtarzał sobie cicho po stokroć jedno imię, a za każdym powtórzeniem wydawało mu się, iż bardziej odrywa się od ciała i bardziej się zbliża do wrót jakiejś przerażającej tajemnicy; atoli, gdy wrota już się otwierały, ciało ciągnęło go z powrotem i ze smutkiem uświadomił sobie, że jest uwięziony w ciele Purun Bhagata.
Każdego ranka ktoś po cichu stawiał napełnioną miseczkę żebraczą w występie korzeni pod kapliczką. Czasem przynosił ją kapłan; czasem zasię zamieszkały w wiosce ladakhijski przekupień piął się po stromej perci, by zdobyć sobie zasługę. Najczęściej jednak drogę tę odbywała jedna z gaździn wiejskich — ta właśnie, która przez noc daną trudziła się gotowaniem strawy. Przyszedłszy pod kapliczkę, mruczała półgłosem:
— Przemów za mną do bogów, Bhagacie. Przemów za... (tu podawała imię swojego męża).
Niekiedy powierzano tę zaszczytną misję któremuś z odważniejszych chłopców, a wtedy Purun Bhagat słyszał, jak wysłaniec stawiał prędko miskę i umykał, co sił w nogach.
Sam Bhagat nigdy nie zachodził do wioski. Leżała ona zawsze, niby jakowaś mapa, u jego stóp. Widywał wieczorynki, które urządzano na klepiskach — owych, jedynych w całej wiosce przestrzeniach, gdzie grunt był jako tako równy. Widywał przedziwną, niewysłowaoną zieleń runi ryżowej, indygowy błękit kukurydzy, puszyste zakosy hreczki, oraz czerwone kwiecie amarantu, którego małe nasionka, nie będące ani zbożem, ani kaszą, dają pożywne jadło, dozwolone według prawa Hindusom nawet w czasie postów.
Ze schyłkiem roku dachy chat stały się płytami najczystszego złota, gdyż zaczęto tam składać, celem wysuszenia, snopy zżętego zboża. Młocka i sianokosy, przesiewanie i łuskanie ryżu — wszystko to działo się przed oczyma pustelnika — tam w dole, na tle haftu wielobocznych poletek. Purun Bhagat rozmyślał o wszystkim, co widział, i zastanawiał się, jaki cel i wynik może mieć rzecz każda.
Nawet w ludnych okolicach Indyj nie podobna przesiedzieć spokojnie przez dzień cały, nie będąc napastowanym przez złośliwe stworzenia, które snadź uważają człowieka nieporuszonego za bryłę głazu. Nie dziwota, że żyjące w tym pustkowiu różne dzikie stworzenia, z dawien dawna obeznane z kaplicą Kali, rychło poczęły ją nawiedzać, by przyjrzeć się intruzowi. Pierwsze oczywiście pojawiły się langury, siwowąse małpy himalajskie, które są uosobieniem ciekawości. Przewróciwszy miseczkę żebraczą i potoczywszy ją po ziemi, wypróbowawszy mocy swych zębów na mosiężnej gałce kostura i naznęcawszy się dowoli nad skórą antylopy, doszły do przekonania, że siedząca nieruchomo istota ludzka nie może im uczynić nic złego. Wieczorem zeskakiwały z sosen i wyciągały ręce, żebrząc pożywienia, a potem umykały, wyginając się w zgrabnych podrygach. Upodobały sobie ciepło ogniska, więc skupiały się koło niego i siedziały przykucnięte, póki nie zostały na bok odsunięte przez gospodarza, zamierzającego dorzucić większej ilości paliwa. Rankiem Purun Bhagat nierzadko znajdował przy sobie kosmatą małpę, dzielącą się jego kocem, zaś przez cały dzień stale jedna z nich siadywała przy jego boku, gapiąc się na śniegi, papląc coś pod nosem i przybierając niesłychanie mądre i frasobliwe miny.
Za małpami nadciągnął wielki jeleń barasingh, podobny do naszego jelenia, ale znacznie okazalszy; pragnął zetrzeć scypuł ze swych rogów o twarde głazy posągu Kali. Ujrzawszy człowieka w kaplicy, królewski zwierz począł ze złości wierzgać nogami; atoli widząc, że Purun Bhagat wcale nie rusza się z miejsca, podszedł boczkiem ku niemu i jął ocierać się chrapami o jego ramię. Purun Bhagat pogłaskał chłodną dłonią jego rozparzone poroże. Dotknięcie to przyniosło ulgę zgorączkowanemu zwierzęciu; jeleń pochylił głowę, a Purun Bhagat z wielką ostrożnością starł i wyskubał sierść z rogów. Wkrótce potem barasingh zaczął przyprowadzać swą łanię i jelonki — przemiłe stworzonka, które miamlały rozkosznie, leżąc na derce świętego męża; czasami zachodził nocą tylko sam, lśniąc zielonymi oczyma w odblasku ogniska, i pożywiał się porcją świeżych orzechów. W końcu, zawitał tu również i piżmowiec, najpłochliwszy i najmniejszy z leśnych zwierzaków, wiecznie nadstawiający wielkich, zajęczych uszu. Ba, nawet centkowany, wiecznie milczący mushick-nabha wymyszkował widocznie, co oznacza światło w kapliczce, bo począł gmerać swym pociesznym ryjkiem w zanadrzu Purun Bhagatowym, biegając tam i sam w zawody z cieniami ogniska.
Wszystkie te zwierzęta zwał Purun Bhagat swoimi braćmi, a jego ciche nawoływanie „Bhai! Bhai!“ wywabiało je w biały dzień z lasu, o ile znajdowały się nie opodal. Czarny niedźwiedź himalajski, podejrzliwy dziwak Sona, noszący na podgardlu białe znamię w kształcie litery V, przechodził niejednokrotnie tą drogą; ponieważ zaś Bhagat nie okazywał strachu, więc i Sona nie myślał okazywać gniewu, tylko przyglądał się odważnie mieszkańcowi kapliczki, niebawem zaś podszedł ku niemu i zaczął dopraszać się o pieszczoty wraz z przyczynkiem chleba lub dzikich jagód. Nieraz o cichym świcie, gdy Bhagat wdzierał się na sam wierzchołek wrębu przełęczy, by przyjrzeć się rumianym blaskom dnia, posuwającym się wzdłuż śnieżnych szczytów, widywał, jak Sona drepce i sapie tuż poza nim, wsadza wścibską łapę pod zwalone pnie drzewne i wyciąga ją stamtąd z fuknięciem, znamionującym zniecierpliwienie. Wychodząc rankiem z kapliczki, nieraz odgłosem kroków budził Sonę, zwiniętego w kłębek pod progiem; niedżwiedzisko natychmiast zrywało się na równe nogi, gotowe do walki, póki nie posłyszało głosu Bhagata i nie rozpoznało swego najlepszego przyjaciela.
Niemal wszyscy pustelnicy i ludzie święci żyjący z dala od wielkich miast uchodzą za cudotwórców, zdolnych rozkazywać dzikim zwierzętom. W całym owym cudotwórstwie zasadą główną bywa zazwyczaj: zachowywać się spokojnie, nie wykonywać nagłych poruszeń, a przez czas dłuższy nie spojrzeć ani razu wprost na przybysza. Mieszkańcy wioski widywali sylwetkę barasingha, kroczącego niby cień przez ciemny bór za kapliczką; widywali himalajskiego bażanta minaula, gorejącego całą tęczą barw przed obliczem posągu Kali; widywali i langury, co, przycupnąwszy w świątyńce, igrały łupinami orzechów. Ba, niektóre z dzieci słyszały, jak Sona, schowany za zwałem skalnych piargów, nucił sobie jakąś śpiewkę niedźwiedzią pod nosem. Przeto sława Bhagata, jako cudotwórcy, utrwaliła się i była niezachwianą — jakkolwiek jego duszy nic tak nie było obce, jak cudotwórstwo. Bhagat wierzył, że wszystko w świecie jest jednym wielkim cudem — i że człowiek, który sobie to uświadomi, nie potrzebuje już szukać innych podstaw swego żywota. Wiedział — i miał za rzecz pewną, że nie masz nic wielkiego ani małego na tym świecie — a dniem i nocą wmyślał się zwolna w samą istotę wszechrzeczy, kierując się ku źródlisku, z którego wyszła jego dusza.
Rozmyślał, rozmyślał i nie było końca rozmyślaniom... Nieczesane włosy spływały mu długą falą na barki; w kamiennej płycie obok skóry antylopy utworzył się dołek, wyżłobiony mosiężnym okuciem kostura, zaś wnęka wśród kłodzin drzewnych, kędy co dzień stawiano miseczkę żebraczą, pogłębiła się w kształt jamki, niemal tak wklęsłej i gładkiej, jak powierzchnia kokosowej łupiny. Zwierzęta zadomowiły się już na dobre koło ogniska — każde z nich miało tam swoje miejsce. Pola z każdą porą roku zmieniały swą barwę; gumna napełniały się zbożem, opróżniały się i znów się napełniały; ilekroć zasię nadeszła zima, langury hasały żwawo wśród gałęzi, oprószonych śniegiem, póki z nastaniem wiosny małpie matki nie wyhodowały nowego pokolenia kłapouchych małpiątek w ciepłym zaciszu parowów. W wiosce mało się zmieniało. Kapłan się postarzał, a małe berbecie, które wpierw nosiły miseczkę żebraczą, teraz wysyłały z nią własną swą dziatwę. Gdy zaś pytano wieśniaków, jak dawno święty mąż przemieszkuje w świątyni Kali przy siodle przełęczy, odpowiadali: „Mieszkał tu zawsze“.
Pewnego roku nastały latem takie deszcze, jakich nie widywano w górach od dłuższego czasu. Przez trzy — prawdziwie „oblewane“ — miesiące dolina była spowita chmurami i rozkisłą siąpawicą; deszcz mżył bez przerwy, uporczywie, raz po raz przechodząc w nawalną ulewę. Kaplica bóstwa Kali po większej części stała w chmurach, a był i taki miesiąc, w którym Bhagat ani razu nie dostrzegł najmniejszego nawet skrawka wioski; ukryła się bowiem pod białym stropem mgły, który chwiał się, przesuwał się z miejsca na miejsce, falował i wydymał się w górę, ale nigdy się nie zwalił ze swoich filarów — z zalanych wodą stoków doliny.
Przez cały ten czas Bhagat nie słyszał nic, oprócz miliona drobnych strużek, szumiących to pomiędzy gałęźmi nad głową, to po rozmiękłym gruncie pod nogami — sączących się poprzez iglaste sosen korony — ociekających z koniuszków strzępiastej paproci — to znów toczących się utartymi dopiero co koleinami źlebów. Potem wyjrzało słońce, przywodząc błogą woń deodarów i różokrzewów, oraz ten daleki, rzeźwiący zapach, który górale nazywają „zapachem śniegów”. To ciepło słoneczne trwało cały tydzień, po czym znów zebrały się deszcze, by lunąć po raz ostatni; nawał wody był tak wielki, iż zdarł całą zwierzchnią warstwę gruntu i bryzgał na znaczną wysokość kłębami błota. W ową noc Purun Bhagat przygotował wielki stos opału, bo był pewny, że zziębnięci jego bracia łaknąć będą ciepła. Wszelakoż ani jedno zwierzę nie przybyło do kapliczki, mimo że Purun wabił je serdecznie i długo aż w końcu usnął znużony, dziwując się mocno, co też takiego zdarzyć się mogło w głębi boru.
W najciemniejszą godzinę nocy, gdy ulewa dudniła jak tysiąc tarabanów, zbudziło go ze snu jakieś szarpnięcie za kołdrę. Wyciągnąwszy się, uczuł koło siebie drobną dłoń łangura.
— Tutaj lepiej, niż pod drzewami — ozwał się sennie Purun Bhagat, odgarniając jeden ze zwiniętych brzegów derki — wleź-że do mnie i ogrzej się!
Ale małpa złapała go za rękę i poczęła ją ciągnąć.
— Aha! dopominasz się jadła? — dorozumiewał się Purun Bhagat. — Poczekaj, zaraz ci przygotuję.
Atoli, gdy przyklęknął, by dorzucić drew do ognia, langur pobiegł ku drzwiom kapliczki zaskrzeczał żałośnie i wróciwszy chyżo do świętego męża, uchwycił go za kolano.
— Co się stało? Cóż cię tak zaniepokoiło, bracie? — zapytał Purun Bhagat, widząc, że w oczach langura malują się jakieś rzeczy, których biedne zwierzę nie umie wypowiedzieć. — O ile nikt z twych pobratymców nie wpadł w pułapkę (zresztą, o ile mi wiadomo, nikt tu nie zastawia pułapek!), nie mam ochoty wychodzić na słotę i zawieruchę. Patrz-no, bracie, nawet barasingh przyszedł szukać u mnie schronienia.
Jakoż w tejże chwili królewski zwierz wszedł wspaniałym krokiem do świątyni. Szczęknął rogami o posąg bóstwa Kali, szczerzącego zęby w szerokim uśmiechu, po czym nachylił łeb w stronę Purun Bhagata i jął wierzgać złowrogo, parskając przez półprzymknięte chrapy.
— Hej! hej! hej! — zawołał Bhagat, trzaskając palcami. — Czy to ma być zapłata za nocleg?
Jeleń nie zważał na te słowa, tylko w dalszym ciągu popychał go ku drzwiom. Jednocześnie Purun Bhagat posłyszał jakiś jęk, czy zgrzyt i obaczył, że dwie płyty w podłodze rozsunęły się na pewną odległość, a pod nimi zaczęła chlupotać i mlaskać grząska ziemia.
— Aha! teraz rozumiem! — rzekł do siebie Purun Bhagat. — Nie mam żalu do mych braci, że nie zasiedli dziś nocą przy mym ognisku! Więc to góra zaczyna się obsuwać i grozi zawaleniem!... Ale... ale, po cóż mam odchodzić?
Wzrok jego padł na pustą miseczkę żebraczą — i twarz mu się zmieniła.
— Tu obdarzano mnie wyborną strawą codziennie od czasu... od czasu, gdym tu przybył... Jeżeli się nie pośpieszę, jutro może ani jeden człowiek w dolinie nie pozostanie przy życiu. Nie ma co zwlekać! Muszę zejść na dół i ostrzec mieszkańców wioski. Odsuńcie się, bracia! Pozwólcie mi podejść do ognia.
Barasingh odsunął się niechętnie, a Purun Bhagat wetknął głownię głęboko w ogień i obracał ją tak długo, póki nie rozgorzała silnym płomieniem.
— Więc przyszliście mnie przestrzec! — rzekł, powstając — Ale uczynimy coś jeszcze lepszego, niż wam się zdaje. Wyjdźmy już, a ty, bracie, użycz mi swego karku, bo mam tylko jedną parę nóg.
To rzekłszy, objął prawą ręką szczeciasty grzbiet barasingha, w lewicy uniósł pochodnię i wyszedł z kapliczki w ponury, nieprzenikniony mrok nocy. Wiatru wcale nie było, ale deszcz o mało co nie zagasił pochodni, gdy wielki zwierz, ślizgając się na pośladkach zbiegał pędem po stoku góry. Gdy wydostali się z lasu, przyłączyło się do nich więcej braci Bhagata. Nie widząc nikogo, słyszał przecie wokoło siebie zwinne kroki langurów, a poza nimi basowe sapanie Sony. Ulewa zmierzwiła długie, siwe włosy Bhagata, iż obwisły w dół, jak postronki; woda pluskała pod bosymi stopami starca, a żółta odzież przylgnęła do jego słabowitego ciała — mimo to stąpał uporczywie i wytrwale, opierając się na grzbiecie barasingha. Dokonała się w nim zmiana. Nie był to już asceta-pustelnik, ale Sir Purun Dass, K. C. I. E., pierwszy minister pokaźnego państwa, człowiek nawykły do rozkazywania, śpieszący ratować swych podwładnych. Stromą, oślizłą, rozchlapaną drogą posuwali się w dół — Bhagat ze swoją bracią. Szli coraz to niżej i niżej, póki jelenie nie zaczęły potykać się i trącać rogami o ogrodzenie gumna; wówczas stanęły i jęły parskać, bo zwęszyły człowieka. Jakoż znajdowana się już u wylotu jednej z krętych uliczek wioski. Bhagat zastukał kosturem w zawarte okiennice domu kowala, a podniesiona pochodnia rozjarzyła się żywszym blaskiem pod osłoną okapu.
— Wstawajcie i uciekajcie! — krzyknął Purun Bhagat, nie rozpoznając własnego głosu, gdyż od lat całych nie zdarzyło mu się przemawiać do ludzi. — Góra się wali! Góra wkrótce runie! Zbudźcie się i uciekajcie, wieśniacy!
— To nasz Bhagat! — zawołała kowalowa. — On ta przyszedł ze wszystkimi swymi zwierzętami. Zbierz dziatwę i poślij ich do wioski. Niech pobudzą, niech zawiadomią wszystkich!
Wieść pobiegła od domu do domu, a tymczasem zwierzęta, stłoczone w ciasnej przestrzeni, ławą falującą oblegały Bhagata. Sona sapał z niecierpliwości.
Ludzie wypadli na ulicę — było ich, razem wziąwszy, dusz około siedemdziesięciu — i przy blaskach pochodni ujrzeli Bhagata opartego o bok przerażonego barasingha, rzeszę małp, szarpiących go niespokojnie za rękawy, oraz Sonę, który ryczał przeraźliwie, przysiadłszy na ziemi.
— Wyminąć dolinę i wejść na najbliższą górę! — huknął Purun Bhagat. — Niech nikt się nie ociąga! My pójdziemy za wami!
Wówczas ludziska poczęli śmigać pod górę, jak to śmigać umieją jedynie górale. Wiedzieli, że w razie obsunięcia się ziemi należy wdrapać się na najwyższy upłaz poza doliną. Mknęli więc chyżo, brnąc z chlupotem przez małą rzeczułkę na dnie doliny, a dostawszy się na tarasowate poletka po drugiej stronie, jęli piąć się po nich z mozołem. Bhagat szedł za nimi, otoczony swą bracią. Wspinali się coraz wyżej i wyżej na przeciwległe zbocze, nawołując się wzajemnie po imieniu — hasłem używanym w wiosce. Tuż poza nimi sunął wielki barasingh, obarczony słabnącym coraz bardziej Purun Bhagatem. Szedł i szedł z wielkim trudem — aż na koniec zatrzymał się w cieniu gęstego lasu sosnowego, o pięćset stóp od podnóża góry. Ten sam instynkt, który ostrzegł go przed zbliżającą się katastrofą, szepnął mu teraz, że w tym miejscu będzie bezpieczny.
Purun Bhagat osunął się bezwładnie przy boku zwierzęcia, bo przenikliwy ziąb ulewy i zawziętość wspinaczki dały mu się śmiertelnie we znaki. Zanim jednakże omdlał, zdołał krzyknąć w stronę rozproszonych ludzi z pochodniami:
— Stańcie i policzcie się!
A obaczywszy, że światła skupiły się w jednym miejscu, szepnął do jelenia:
— Pozostań przy mnie, bracie. Pozostań... póki nie... odejdę!...
W powietrzu ozwał się jakiś jęk, który niebawem wzmógł się w groźny pomruk, następnie zaś spotężmiał w huk, przechodzący wszelką granicę ludzkiego słuchu. Zbocze górskie, na którym stali wieśniacy, zatrzęsło się w ciemności i zakołysało wskutek jakiegoś uderzenia. Potem przez dobre pięć minut buczała w powietrzu jakaś nuta wyraźna, głęboka i przeciągła, podobna do niskiego C w organach, od której pnie sosen dygotały aż po same korzenie. Gdy skonał ostatni jej pogłos, nie dawał się już więcej słyszeć gromki stukot strug deszczowych o twardą skałę, jaki wpierw rozbrzmiewał o kilka mil opodal; zamiast niego wpadał teraz w ucho głuchy, stłumiony chlupot wody na miękkim gruncie... Głosy te starczyły za całą opowieść.
Żaden z wieśniaków — nawet sam kapłan — nie był na tyle śmiały, by przemówić choć słówkiem do Bhagata, który uratował im życie. Wszyscy przycupnęli pod sosnami i czekali nadejścia poranku. Gdy niebo poszarzało, jęli spoglądać w dolinę. Tam, gdzie wpierw był las, uprawne stoki i poprzerzynane ścieżkami hale, teraz widniało grząskie i szorstkie, w kształt wachlarza usypane rumowisko, na którego krawędzi zwisało kilka drzew, wyrzuconych korzeniami do góry. Ta maź czerwona podbiegła hen aż pod wzgórze, użyczające schronienia wieśniakom. Zatamowana tym usypiskiem rzeczułka poczęła się rozlewać w jeziorko ceglastej barwy. Z wioski, z drogi, wiodącej ku kapliczce, z samej kapliczki i lasu poza nią nie pozostało ani śladu. Całe zbocze, na milę szerokości i na dwa tysiące stóp pionowej wysokości, oderwało się od pnia góry i runęło w dolinę, równając wierzchołek swój z podnóżem.
Wieśniacy zaczęli jeden po drugim przekradać się przez las, by pomodlić się Purun Bhagatowi. Ujrzeli przy nim stojącego barasingha, który pierzchnął na ich widok, posłyszeli żałosne kwilenie langurów pośród gałęzi, oraz rozpaczliwe jęki Sony, gdzieś na zboczu góry. Atoli sam Bhagat już nie żył. Siedział nieruchomo na podwiniętych nogach, oparty o drzewo, trzymając kostur pod pachą, a twarzą obrócony w stronę północno-wschodnią. Kapłan, widząc to, przemówił:
— Zważcie, jaki to cud nad cudy! W takiej to postawie powinno się grzebać wszystkich sunnyasich. Przeto w tym miejscu, gdzie on spoczywa w tej chwili, zbudujemy świątynię naszemu świętemu człowiekowi.
Nim rok upłynął, postawili w tym miejscu świątynię z niewielkim ołtarzykiem kamiennym i ceglaną kapliczką; na górze tej, którą nazwano górą Bhagata, po dziś dzień odbywają się nabożeństwa z świecami, kwiatami i ofiarami. Jednakże nikt z ludzi miejscowych nie domyśla się nawet, że świątek, któremu tu cześć oddają, jest to nieboszczyk Sir Purun Dass, K. C. I. E., D. C. L.[2], Ph. D.[3] etc., b. pierwszy minister postępowego i oświeconego państwa Mohiniwala, członek honorowy i członek-korespondent towarzystw naukowych o wiele liczniejszych, niżby ich było komukolwiek potrzeba na tym lub na drugim świecie.