Druga ojczyzna (Verne, 1901)/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Druga ojczyzna |
Wydawca | „Ziarno” (tygodnik) |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena S. |
Tytuł orygin. | Seconde Patrie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Nieruchomi, z sercem wzruszonem, wzrokiem skierowanym w stronę północną, słuchali wszyscy, dech nawet wstrzymując.
— Najpewniej okręt przepływa w pobliżu wybrzeża... rzekł w końcu Harry Gould.
— Dlaczegóżby ten wystrzał nie mógł pochodzić z lądu?... odezwała się Jenny.
— Z lądu, kochana Jenny?... odpowiedział Fritz. — Czyż byłaby ziemia w pobliżu tej wysepki?
— Sądzę, że raczej okręt znajduje się na morzu w stronie północnej... powtórzył kapitan Gould.
— Z jakiego powodu miałby strzelać z armaty?.. zapytał James.
— Rzeczywiście... dlaczego?... — powtórzyła Jenny.
Teraz nie było już mowy ani o puszczaniu się w wąwóz, ani o powrocie do zatoki Żółwiej... Bez
względu na pogodę postanowiono zostać na miejscu, aż do dnia białego... Na nieszczęście, w razie gdyby okręt był nie daleko, nie było drzewa do zapalenia ognia na szczycie przylądka, ażeby dać znać o sobie...
Wyjęto najpierw prowizye z worków, i posilono się, jak można było najlepiej. Nikt nie zmrużył oka w ciągu całej tej długiej, strasznej nocy.
Około piątej godziny rano, zaczęło świtać. Kula słoneczna ukazała się, rzucając długie promienie na powierzchnię morza. Albatros skakał ze skały na skałę, oddalał się niekiedy w kierunku północnym, jak gdyby drogę wskazywał.
— Pokazuje nam drogę... tak się przynajmniej zdaje... rzekła Jenny.
— Trzeba iść za nim... zawołała Doll.
— Ale wpierw zjemy śniadanie — odpowiedział Harry Gould. — Sił potrzebujemy może na kilkogodzinną drogę.
Podzielono szybko prowizye, i przed siódmą wszyscy byli gotowi i ruszyli, kierując się na północ. Przejścia były trudne pomiędzy skałami. Naprzód szedł kapitan i sternik, wskazując drogę możebną. Za nimi Fritz i Jenny, Frank i Doll, na końcu James, Suzan i mały Bob. Szli tak przez godzinę ciągle w górę a uszli zaledwie milę, poczem wypoczynek stał się musowy.
O dziewiątej znów ruszono. Mgła tamowała trochę upał słoneczny. Ciągnąc się ku północy, płaskowzgórze rozszerzało się na wschód i zachód, a morze widoczne dotąd, znikało. W dodatku, ani drzewa, ani śladu roślinności. O jedenastej, rodzaj wzniesienia stożkowatego ukazał swój wierzchołek, panując nad płaskowzgórzem na jakie trzysta stóp.
— Na ten wierzchołek trzeba się dostać... rzekła Jenny.
— Tak... odpowiedział Fritz — a ztamtąd ujrzymy szerszy horyzont. Lecz może wejście jest niedostępne!..
Tak gorące pragnienie ożywiało biednych rozbitków, iż postanowili nie cofać się przed niczem. Był to raczej pochód kóz górskich, niż podróż ludzi.
Sternik wziął na plecy małego Boba. Fritz i Jenny, Frank i Doll, James i Suzan pomagali sobie wzajemnie.
Pół godziny wystarczyło do wdrapania się na połowę lejkowatego wzgórza. Lecz wtedy Fritz, który był na czele, wydał okrzyk zdziwienia.
Wszyscy stanęli z oczyma na niego zwróconemi.
— Co tam być może?... rzekł, wskazując ręką na sam wierzchołek.
Rzeczywiście, na tem miejscu tkwił drąg długi na pięć do sześciu stóp, zatknięty pomiędzy najwyższe skały.
— Czyżby to była gałąź bezlistna?... rzekł Frank.
— Nie... to nie jest gałąź — oświadczył kapitan Gould.
— To jest kij... kij podróżny — mówił Fritz — kij zatknięty w to miejsce...
— Do którego przytwierdzono flagę — dodał sternik — a flaga jest jeszcze tam...
— Są zatem mieszkańcy na wysepce?... wykrzyknął Frank.
— Nie ma wątpliwości... potwierdziła Jenny.
— Flaga angielska!... zawołał sternik — Patrzcie... czerwona z yachtem na rogu?...
Wszyscy zaczęli drapać się ze skały na skałę. Sto pięćdziesiąt stóp dzieliło ich jeszcze od wierzchołka, lecz nie czuli zmęczenia, szli, nie zatrzymując się, nawet dla odetchnięcia, pociągani siłą nadludzką... W końcu około godziny trzeciej znaleźli się na samym wierzchołku.
Jakiegoż rozczarowania doznali, gdy spojrzenia ich skierowały się ku północy!
Gęsta mgła zawisła, jak okiem zasięgnąć nic nie było widać... Lecz nie ruszą się z miejsca, choćby do jutra, będą czekać wiatru, któryby te mgły rozwiał!...
W tej chwili rozległ się krzyk ptaka, a po nim szybkie bicie skrzydeł.
To był albatros Jenny, który po nad mgłami ulatywał w kierunku północnym. Gdzie ten ptak leci? Czy ku jakiemu odległemu wybrzeżu?... Smutek ogarnął biedaków; zdawało się, że wszystko już ich opuszcza.
Nie, nadzieja jeszcze nie stracona. Mgły zaczęły się opuszczać; Fritz mógł sprawdzić, że przed nimi ciągnie się długa spadzistość, prawdopodobnie aż do morza.
Wiatr się zerwał, fałdy bandery wyprostowały się, i o sto kroków ukazały się drzewa. Nie było to już nagromadzenie skał, był to stok gór, gdzie ukazywała się roślinność, jakiej oczy od dawna nie widziały!... A z pomiędzy poszarpanych mgieł wyglądały wierzchołki lasu, ciągnącego się na kilkanaście mil; potem cała płaszczyzna urodzajna, usiana kępami drzew, szerokie pola, rozległe łąki, poprzerywane strumienie, z których główniejsze popłynęły w stronę lądu. Na wschód i na zachód błyszczało morze aż do ostatnich krańców horyzontu. W oddali rysował się niewyraźnie pas skalisty, biegnący z zachodu na wschód.
— Idźmy... idźmy — powtórzył Frank. — Przed nocą będziemy na dole.
— I spędzimy tą noc pod osłoną drzew... dodał kapitan Gould.
Jaka różnica pomiędzy strefą nieurodzajną i dziką, jaką przeszli, i tą, która rozciągała się przed nimi!
To, co widzieli, był to kraj urodzajny, urozmaicony. Lasy, doliny, a wszędzie roślinność bujna, podzwrotnikowa!... W dodatku nigdzie domu, ani wsi, ani mieszkania?...
Nagle wielki okrzyk... jakby okrzyk objawienia wyrwał się z piersi Fritza:
— Nowa Szwajcarya!
— Tak... Nowa Szwajcarya!... krzyknął Frank także.
— Nowa Szwajcarya!... powtórzyły głosem radosnym Jenny i Doll.
Tak więc, przed nimi po za tym lasem, po za łąkami, granica skalista, przedmurze, w którem jest wąwóz Cluse, prowadzący w dolinę Grünthal!... Po za nią, była Ziemia Obiecana, jej lasy, folwarki, strumień Szakali!... Falkenhorst pośród olbrzymich magnolij, dalej Felsenheim i drzewa jego ogrodów!... Ta zatoka na lewo, to zatoka Pereł, a dalej wierzchołek dymiący, to Skała Ognista, potem zatoka Nautilus, przylądek Straconej Nadziei, potem Zatoka Zbawienia, osłonięta wysepką Rekina!... Z jej to bateryi pochodził ten strzał armatni... I przejęci niewymowną radością, ze łzami wdzięczności w oczach jednogłośnie powtarzali za Frankiem gorącą, dziękczynną modlitwę!
Szablon:--