Druga ojczyzna (Verne, 1901)/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Druga ojczyzna
Wydawca „Ziarno” (tygodnik)
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena S.
Tytuł orygin. Seconde Patrie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


Juliusz Verne.
"DRUGA OJCZYZNA. przekład Heleny S."
DRUGA OJCZYZNA.
przekład Heleny S.




I.
Powrót cieplej pory. — Fritz i Jack. — Wspaniała pogoda. — Wyjazd kajakiem. — Wyspa Belu’na — Dwie armaty. — Trzy strzały na pełne morze.

Pogoda rozpoczęła się od połowy października. Miesiąc ten jest pierwszym wiosennym w strefie południowej. Zima nie była zbyt ostra, tu, pod dziewiętnastym stopniem szerokości geograficznej, pomiędzy Równikiem i konstelacyą Koziorożca.
Mieszkańcy Nowej Szwajcaryi mogli zatem rozpocząć zwykłe swoje zajęcia.
Po jedenastu latach, spędzonych na tej ziemi, nie dziwnego, że starali się przekonać, czy należy ona do jednego ze stałych lądów, którego brzegi oblewa Ocean Indyjski, lub czy geografowie powinni ją zaliczyć pomiędzy wyspy tej strefy południowej.
Zapewne, że odkąd Fritz znalazł na Skale Płomiennej młodą angielkę i przyprowadził ją do swojej rodziny, pan Zermatt, żona jego, czterech synów i Jenny Montrose, byli bardzo szczęśliwi.
Prawda, niepokój o przyszłość, brak nadziei ratunku i pomocy z zewnątrz, potrzeba obcowania z ludźmi, zetknięcia ze sprawami świata, tęsknota za krajem rodzinnym, dawały się niekiedy odczuwać, lecz czyż to nie jest naturalnem prawem wszytkich istot żyjących?...
Otóż dnia tego, wczesnym rankiem, pan Zermatt opuścił zagrodę Felsenheim i udał się na wybrzeże strumienia Szakalów.
Fritz i Jack ze wszystkiemi przyborami do rybołówstwa uprzedzili już tam ojca.
Franciszek nie długo się z nimi połączył.
Co do Ernesta, trochę leniwego i lubiącego długo sypiać, ten jeszcze wygrzewał się w łóżku.
Pani Zermatt zaś i Jenny, zajęte były w tej chwili gospodarstwem domowem.
— Ojcze, odezwał się Jack, zanosi się na dzień bardzo piękny...
— Zdaje się, moje dziecko — odpowiedział pan Zermatt. Myślę nawet, że będzie więcej takich, ponieważ jest to początek wiosny...
— A co dziś będziecie robili?.. zapytał Franciszek.
— Będziemy łowić ryby, — odpowiedział Fritz, pokazując siatkę i wędki.
— W zatoce?... zapytał pan Zermatt.
— Nie — odpowiedział pan Fritz, — idąc brzegiem strumienia Szakali aż do tamy, złapiemy ryb więcej, niż trzeba na śniadanie.
— A potem?... dodał Jack.
— Potem, moje drogie dziecko, — odezwał się pan Zermatt, — nie zbraknie nam zajęcia. Po południu mam zamiar udać się do Falkenhorst, obejrzeć, czy nasza letnia siedziba nie potrzebuje naprawy. Wreszcie skorzystamy z pierwszych dni pogody dla zwiedzenia naszych folwarków: Weldegg, Zuckertop, ustronia Eberfurt, willi Prospect-Will... A potem trzeba się zająć bydłem, uprawą ziemi...
— Ma się rozumieć, ojcze — odpowiedział Fritz. Lecz, ponieważ mamy parę wolnych godzin, chodź Jack, choć Franku...
— Idziemy, idziemy, czuję już, jak na końcu mojej wędki drga duży pstrąg... Dalej... w drogę!..
Być może Franek byłby wolał zostać w Felsenheim, gdzie zwykle poświęcał ranki na pracę umysłową. Wszakże brat tak go zachęcał, iż zdecydował się iść z nim razem.
Trzej młodzieńcy skierowali się ku prawemu wybrzeżu źródła Szakali, kiedy pan Zematt zawołał za nimi:
— Z wielkiej ochoty łowienia ryb, zapomnieliście, moje dzieci...


Pan Zermatt.

Jack i Fritz.

— O czem?... zapytał Jack.
— O tem co zwykle robimy co rok w pierwszych dniach wiosny...
Fritz powrócił do ojca i trąc czoło:
— Co to takiego być może?
— Jakto... nie przypominasz sobie, Fritz... ani ty, Jack?.. mówił pan Zermatt.
— Że nie ucałowaliśmy cię, ojcze, na cześć wiosny!.. odparł Jack.
— E! nie!.. odezwał się Ernest, który wyszedł z zagrody przeciągając się i trąc oczy.
— Więc może to, że odchodzimy bez śniadania, prawda, kochany Erneście?.. powiedział Jack.
Była to mała aluzya do dobrego apetytu i smakoszostwa Ernesta.
— Nie, odpowiedział tenże — nie o to idzie. Ojciec chce wam tylko przypomnieć o strzałach zwykłych z bateryi Rekina.
— Tak, to właśnie — rzekł pan Zermatt.
Rzeczywiście, taki był zwyczaj.
W drugiej połowie października po ustaniu pory deszczowej, Fritz i Jack udawali się zwykle na wysepkę Rekina przy wejściu do zatoki Zbawienia, zatykali flagę Nowej Szwajcaryi i salutowali ją strzałami z armat, które słychać było dość wyraźnie w Felsenheim.
Potem, bez wielkiej nadziei, zapuszczali wzrok w przestrzeń morską. Może jaki okręt przepływający tę okolicę morza usłyszy wystrzały?... Może nawet rozbitki, wyrzuceni na którykolwiek punkt tej ziemi, o której myślą że jest niezamieszkaną, usłyszą i zwróci to ich uwagę?
— Ah! prawda — rzekł Fritz — bylibyśmy zapomnieli o naszym obowiązku!... Chodź, Jack, przygotujemy kajak, a za godzinę będziemy z powrotem.
Wtedy odezwał się Ernest:
— Na co się przydadzą strzały armatnie?...
Przez tyle lat odprawiamy tę ceremonię a służy ona tylko do budzenia echa w Falhenhorst i w Felsenheim... Po co marnować proch napróżno?...
— Poznaję cię, kochany Erneście... zawołał Jack. Zawsze ten sam: jeżeli strzał armatni kosztuje tyle a tyle... lepiej wcale nie strzelać.
— Nie masz racyi, rzekł pan Zermatt, do młodszego syna, — nie uważam żeby wydatek ten był bez korzyści... Zatknięcie flagi na wysepce Rekina nie jest wystarczające, gdyż nie może być spostrzeżonem z pełnego morza... podczas gdy wystrzały rozlegają się przeszło na milę morską w przestrzeni... Źle byłoby z naszej strony zaniedbywać jedynej szansy dania znać o sobie jakiemu okrętowi przepływającemu...
— A więc — rzekł Ernest — dobrzeby było chyba, strzelać co rano i co wieczór...
— Z pewnością... jak w marynarce wojennej... — potwierdził Jack.
— W marynarce wojennej niema obawy braku amunicyi, — zauważył Ernest, który nie łatwo ustępował, będąc najbardziej upartym z czterech braci.
— Uspokój się, mój synu, — zapewnił pan Zermatt. Dwa razy na rok, przed i po zimie, parę strzałów armatnich, jest nic nieznaczącym wydatkiem. Sądzę, iż nie powinniśmy wyrzekać się tego zwyczaju.
— Ojciec ma racyę, odezwał się Jack.
Jeżeli echo w Felsenheim i w Falkenhorst nie jest zadowolone, że mu sen przerywamy, to Ernest wystosuje mu piękne przeprosiny wierszem, i będzie zachwycone... Chodź Fritz...
— Ale przedtem, — rzekł Franek — trzeba uprzedzić matkę...
— A także naszą kochaną Jenny... — dodał Fritz.
— Nie omieszkam — odpowiedział pan Zermatt. Te strzały mogłyby je zadziwić a nawet dać do myślenia, że jaki okręt wpływa w zatokę Zbawienia...
W tej chwili pani Zermatt i Jenny Montrose wyszły z galeryi i stanęły w furtce zagrody.
Fritz najpierw pocałował matkę, potem podał rękę młodej dziewczynie, uśmiechającej się do niego. A że ta ostatnia widziała Jacka idącego ku małej zatoce, gdzie stały na kotwicy szalupa i łódka, więc rzekła:
— Wypływacie dziś na morze?
— Tak, Jenny — odpowiedział Jack powracając — Fritz i ja przygotowujemy się do większej podróży...
— Do większej podróży?.. powtórzyła pani Zermatt, którą niepokoiły zawsze dalsze wycieczki pomimo ufności w zręczność synów w kierowaniu kajakiem.
— Uspokój się Betsy i ty także Jenny, — rzekł pan Zermatt. Jack żartuje... Idzie tylko o udanie się na wysepkę Rekina, zatknięcie flagi, dania zwykłych strzałów, zobaczeniu, czy wszystko w porządku i powrócenie potem do nas...
— Ah! to dobrze — odpowiedziała Jenny — a podczas kiedy Fritz i Jack udadzą się na wysepkę, Ernest, Franek i ja pójdziemy zapuścić wędki... z warunkiem, że pani Betsy nie będzie mnie potrzebowała...
— Nie, kochane dziecko, — rzekła pani Zermatt — ja przez ten czas przygotuję wszystko do dużego prania.
Zszedłszy najpierw do ujścia strumienia Szakali gdzie Jack sprowadził kajak, wsiedli obydwa z Fritzem. Życzono im pomyślnej podróży i lekki statek wypłynął szybko z małej zatoki.
Pogoda była piękna, morze spokojne, przypływ sprzyjający. Siedząc naprzeciwko siebie w wązkim otworze, dwaj bracia robili wiosłami kolejno i oddalali się szybko od Felsenheim. A że pęd wody unosił nieco ku wschodowi, kajak musiał się zbliżyć do strony przeciwnej, przepływając cieśninę, łączącą zatokę Zbawienia z pełnem morzem.
W tym czasie Fritz miał dwadzieścia pięć lat. Zręczny, silny wprawny we wszelkie sporty, niezmęczony w chodzeniu, śmiały strzelec, ten najstarszy syn rodziny, zaszczyt jej przynosił. Gwałtowny trochę i prędki, złagodniał teraz bardzo, nowe uczucie wpłynęło dużo na odmianę jego charakteru.
Rzeczywiście, nie mógł on zapomnieć młodej dziewczyny, którą odnalazł na skale ognistej, a Jenny Montrose nie mogła zapomnieć, że jemu zawdzięcza ocalenie.
Jenny była prześliczna; włosy miała jasne, jedwabiste, postać wyniosłą, giętką, małe rączki, świetną cerę, pomimo opalenia słońcem.
Zostawszy członkiem pracowitej rodziny, wniosła w nią to, czego jej dotąd brakowało: wesołość, uprzejmość, słowem stała się dobrym duchem ogniska domowego.
Lecz, jeżeli Ernest, Jack i Frank widzieli tylko siostrę w tej miłej dziewczynie, czy tak samo Fritz na nią patrzył?.. Czy to braterskie uczucie sprawiało mu bicie serca?.. A Jenny czy nie doświadczała więcej niż przyjaźni dla odważnego młodzieńca, który ją wyratował?.. Minęło już dwa lata od wzruszającego wypadku przy skale ognistej... Fritz nie mógł żyć obok Jenny i nie zakochać się w pięknej dziewczynie...
A ileż razy ojciec i matka rozmawiali o tem, co dla nich przyszłość chowa!
Co się tyczy Jacka, jeżeli jego charakter uległ z laty niejakiej zmianie, to tylko że z większą jeszcze namiętnością oddawał się ćwiczeniom ciała i w tym względzie nie potrzebował wcale zazdrościć Fritzowi. Miał obecnie dwadzieścia jeden lat, średniego wzrostu, dobrze zbudowany, był chłopcem wesołym, dowcipnym, gotowym na usługi, i nigdy żadnego zmartwienia nie przyczynił rodzicom. Od czasu do czasu pozwalał sobie przekomarzać się z Fritzem, Ernestem, i Frankiem, czego ci mu za złe nie brali... Czyż Jack nie był najlepszym i najmilszym towarzyszem pod słońcem?..
Kajak mknął jak strzała po wód powierzchni. Fritz nie rozpiął nawet żagla, wiatr bowiem pociągał od morza. Lecz z powrotem maszt będzie podniesiony a wiosła spoczną.
Nic nie zwróciło szczególnej uwagi braci — podczas podróży. Od wschodu wybrzeże dzikie, puste, przedstawiało tylko jeden ciąg żółtych piasków. Z drugiej ciągnęły się zieleniejące wybrzeża od ujścia potoku Szakali aż do ujścia strumienia Czerwonaków i dalej aż do przylądka Straconej Nadziei.
— Stanowczo — rzekł Fritz — nasza Nowa Szwajcarya nie leży na drodze okrętów, a ta okolica Oceanu Indyjskiego mało jest uczęszczana...
— Eh!.. odezwał się Jack — nie chodzi mi tak bardzo żeby odkryto naszą Nową-Szwajcaryę!... Okręt któryby przybił do niej, objąłby ją zaraz w posiadanie!.. Gdyby zatknął swój sztandar, coby się z naszym stało?.. A że napewno nie byłaby to flaga helwecka, ponieważ Szwajcarya nie rozbija się po morzach, nie bylibyśmy już u siebie...
— Ale przyszłość... Jacku... przyszłość?.. odparł Fritz.
— Przyszłość?.. odpowiedział Jack. Przyszłość będzie dalszym ciągiem teraźniejszości... a jeżeli nie jesteście zadowoleni...
— My... może. Lecz zapominasz o Jenny... ojciec jej, który pewny jest, że zginęła przy rozbiciu okrętu Dorcas?.. Czyż ona nie pragnie połączenia się z nim?.. Wie, że ojciec jest w Anglii, a jakim sposobem dostanie się do niego, jeżeli jaki okręt nie zawita do nas?
— Prawda — odpowiedział Jack z uśmiechem, odgadując, co się działo w sercu brata.

Ernest.

Po czterdziestu minutowej żegludze, kajak przybił do wysepki Rekina.
Fritz i Jack widzieli najpierw wysepkę wewnątrz, następnie obeszli dokoła. Chodziło im o przekonanie się, w jakim stanie są plantacye zaprowadzone dokoła wzgórza z bateryą.
Plantacye wystawione były na wichry północne i wschodnie, które smagały wysepkę, zanim wpadły przez cieśninę do zatoki Zbawienia i tu zaprzepaszczały się, jak w otchłani. Tworzyły się nawet z tego powodu na wysepce huragany gwałtowne, które nieraz już zrywały dach na szopie, pod którą stały dwie armaty.

Mieszkańcy Nowej Szwarcaryi mogli zatem rozpocząć zwykłe swoje zajęcia.

Tym razem plantacye nie bardzo ucierpiały. Kilka drzew tylko w części północnej leżało na płaszczyźnie.
Co do zagród, w których zamknięto antylopy, te były tak mocno zbudowane i dobrze zaopatrzone, że Fritz i Jack nie znaleźli tam żadnej szkody. Zwierzęta miały trawy poddostatkiem, zabezpieczającej pożywienie na rok cały. Trzoda ta liczyła obecnie pięćdziesiąt głów.
— A co zrobimy z temi zwierzętami?.. zapytał Fritz, patrząc na radosne porykiwanie pomiędzy żywopłotami zagrody.
— Sprzedamy... odpowiedział Jack.
— Przypuszczasz zatem, że lada dzień nadejdą okręty, którym będzie można sprzedać?.. zapytał Fritz.
— Przypuszczam — odparł Jack — a skoro je sprzedamy, będzie to targowisko bez opłaty cła Nowej-Szwajcaryi...
— Wolny handel, Jack!.. Podług ciebie blizką jest chwila, w której Nowa-Szwajcarya będzie miała swoje wolne rynki.
— Bez najmniejszej wątpliwości, Fritz, tak samo, jak będzie miała wsie, osady, miasteczka, miasta a nawet stolicę, którą naturalnie, będzie Felsenheim...
— A kiedy to nastąpi?
— Skoro okręgi Nowej-Szwajcaryi będą posiadały po kilkanaście tysięcy ludności.
— Cudzoziemców?
— Nie, Fritzu, nie!.. zapewnił Jack. Samych tylko szwajcarów... Nasz kraj rodzinny dosyć jest na to ludny, aby przysłać nam kilkaset rodzin...
— Lecz Jacku, nasz kraj nie miał nigdy i wątpię czy będzie miał kiedykolwiek kolonie...
— A więc, Fritz, będzie miał przynajmniej jedną...
— Hm! mruknął Fritz, nasi współobywatele nie okazują chęci emigrowania.
— A my, cośmy zrobili?.. zawołał Jack. Czy nam nie przyszła ochota kolonizacyi?..
— Ponieważ musieliśmy... odpowiedział Fritz. Wreszcie, jeżeli kiedy Nowa-Szwajcarya ma się zaludnić, obawiam się, że nie będzie usprawiedliwiać swej nazwy, i że ogromna większość mieszkańców będzie pochodzenia anglo-saksońskiego!
Fritz miał racyę, Jack to zrozumiał i nie mógł powstrzymać się od obrzydliwego skrzywienia.
W owym czasie Wielka-Brytania ze wszystkich mocarstw europejskich największy nacisk kładła na rozwój swoich kolonij. Powoli Ocean Indyjski oddawał jej posiadłości zamorskie. Zatem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, jeżeli jaki okręt przybędzie kiedy i spostrzeże Nową-Szwajcaryę, będzie miał na szczycie flagę brytańską, kapitan jego obejmie ją w posiadanie i umieści barwy brytańskie na wysokości Prospect-Will. Po zwiedzeniu całej wysepki, obydwaj bracia wdrapali się na wzgórze aż do szopy z armatami.
Zatrzymali się na brzegu płaszczyzny najwyższej i przez lunetę rozpatrywali rozległy krąg morza, pomiędzy przylądkiem Straconej Nadziei i przylądkiem zamykającym zatokę Zbawienia.
Pusto... Nic jak oko sięgnie, aż do ostatniej linii nieba stykającego się z morzem, oprócz skały sterczącej, skały podwodnej, na której rozbił się Land-lord.

Odległy strzał obił się o ich uszy.

Zwracając spojrzenia w stronę przylądka Straconej Nadziei, Fritz i Jack ujrzeli pomiędzy drzewami w dolinie belweder willi Prospect-Will.
Mieszkanie to letnie stało na swojem miejscu, — pan Zermatt bowiem obawiał się zawsze, — aby go nie zniszczyły wichry morskie, podczas pory deszczowej.
Bracia weszli pod szopę, którą burze nie nadwerężyły, chociaż dwa miesiące zimy zwrotnikowej obfitowały w straszne huragany i ulewy.
Chodziło teraz o zatknięcie flagi białej i czerwonej na szczycie masztu wkopanego obok szopy. Flaga ta, która powiewała do końca jesieni, witana bywała dwoma strzałami armatniemi.
Jack wyjmował flagę z futerału i przymocowywał ją do masztu. Fritz zaś opatrywał dwie małe armaty zwrócone na pełne morze. Przezimowały one bez szkody; trzeba było tylko je nabić.
Było wtedy pół do ósmej rano. Z nieba opadły mgły ranne i jaśniało teraz w całej swej czystości, tylko na zachodzie podnosiło się parę chmurek. Wiatr ustawał, zatoka spokojna jak tafla lustrzana mieniła się w blasku słońca.
Fritz zapytał brata, czy gotów.
— Już, odparł Jack, próbując, czy maszt da się podnieść, nie zaczepiwszy o dach.
— Zatem.... raz! dwa... trzy!... ognia!... krzyknął Fritz, który brał na seryo swoją rolę artylerzysty.
Dwa strzały rozległy się jeden po drugim, podczas kiedy flaga czerwona i biała wznosiła się i zaczęła powiewać z wiatrem.
Fritz zajął się powtórnem nabijaniem armat. Lecz zaledwie wpakował nabój w drugą, kiedy nagle się wyprostował.
Odległy strzał obił się o ich uszy.
Natychmiast wybiegli z pod szopy.
— Wystrzał armatni... krzyknął Jack.
— Nie... rzekł Fritz... to niepodobna!.. Zdawało nam się.
— Słuchajmy!.. mówił Jack, oddech wstrzymując.
Drugi wystrzał przeszył powietrze, a następnie, w minutę może trzeci...
— Tak... tak... to strzały armatnie!.. powtórzył Jack.
 — A idą do nas od wschodu!.. dodał Fritz.
Czyżby to okręt przepływający w okolicy Nowej Szwajcaryi odpowiadał na podwójną salwę z wysepki Rekina, a ten okręt, czy skieruje się do zatoki Zbawienia?...



II.
Powrót kajaka — Wrażenie. — Postanowienie. — Trzy dni burzy. —  Przylądek wschodni — Okręt na kotwicy.

Skoro tylko podwójna salwa rozległa się z wysepki Rekina, echo z Felsenheim przyniosło ją po skałach. W tej chwili państwo Zermatt, Jenny, Ernest i Frank wybiegli na płaszczyznę i ujrzeli białawy dym, który szedł powoli ku Falkenhorst. Powiewając chustkami, wykrzyknęli hurrah, idące prosto z serca.
Potem zamierzali wrócić do swoich zajęć, kiedy Jenny patrząca przez lunetę w stronę wysepki rzekła:
— Fritz i Jack już powracają...
— Już?.. rzekł Ernest. Nie wiem nawet, czy zdążyli nabić z powrotem armaty... Bardzo im widocznie pilno wrócić do nas...
— Rzeczywiście, zdaje, że się śpieszą — odrzekł pan Zermatt, przekonawszy się, że kajak odbił od wysepki.
— To dziwne, co najmniej!... zauważyła pani Zermatt. Czy mają dla nas jaką nowinę... jaką ważną nowinę?..
— Tak myślę — odpowiedziała Jenny.
Czy to będzie zła, czy dobra nowina!..
W kwadrans potem kajak stanął przy pierwszych skałach służących za miejsce wylądowania w zatoce.
— Co powiecie?.. zapytał pan Zermatt. Fritz i Jack wyskoczyli na ląd, oblani potem, z rękami zmordowanemi. Zrazu odpowiadali tylko gestami, wskazując na wschód zatoki Zbawienia.
— Co tam jest?.. zapytał Frank, chwytając za rękę brata.
— Nie słyszeliście?.. zapytał Fritz.
— Tak... dwa wasze wystrzały... rzekł Ernest.
— Nie... odpowiedział Jack, nie nasze... te co naszym odpowiedziały...
— Jakto! rzekł pan Zermatt... wystrzały...
— Czy to podobieństwo... Czy to podobieństwo! powtarzała pani Zermatt.
Jenny podeszła do Fritza i blada ze wzruszenia zapytała:
— Słyszałeś wystrzały z tej strony?...
— Tak Jenny, odpowiedział Fritz — trzy, wyraźne w równych odstępach czasu.
Jack potwierdził słowa brata:
— Niema wątpliwości, że okręt znajduje się w pobliżu Nowej Szwajcaryi i że uwagę jego zwróciły nasze strzały.
— Okręt... okręt!.. mówiła Jenny w zamyśleniu.
— I czy na pewno ze strony wschodniej?.. pytał pan Zermatt.
— Tak... ze wschodniej, odpowiedział Fritz i z tego wnoszę, że Zatoka Zbawienia nie musi być dalej niż o dwie mile od pełnego morza.

Z galeryi widzieli morze aż do wysepki Rekina.

Było to prawdopodobne, lecz nie pewne, gdyż w tamtej stronie nie robiono jeszcze poszukiwań.
Po chwilowem zdumieniu, można sobie wyobrazić, jakie uczucia opanowały mieszkańców Nowej Szwajcaryi!... Okręt... bezwątpienia okręt był w pobliżu!... Czyż to nie był węzeł łączący tą ziemię nieznaną, na której żyli przez jedenaście lat rozbitki z Land-lorda z resztą świata zamieszkałego... Zdawało się, że to zdarzenie, na które już nie liczyła rodzina Zermatt, zaskoczyło ich niespodzianie... jak gdyby ten okręt mówił językiem już dla nich niezrozumiałym...
Opamiętali się jednak... Ten głos przybyły do nich z daleka, nie był już głosem natury — nie był łamaniem się drzew pod gwałtownością uraganu, hukiem morza wzburzonego... Nie!... Ten huk pochodził z ręki ludzkiej!... Kapitan załogi okrętowej już nie mógł myśleć, że ta ziemia jest niezamieszkaną... Jeżeli wróci się do zatoki, flaga jego powita flagę Nowej-Szwajcaryi.
To też wszyscy widzieli w tym wypadku blizkie oswobodzenie. Pani Zermatt czuła się uwolnioną od obaw o przyszłość... Jenny myślała o ojcu... Pan Zermat, i jego synowie o znalezieniu się pomiędzy ludźmi...
I wszyscy rzucili się sobie w objęcia.
Tak więc pierwszem wrażeniem tej rodziny rzuconej na bezludną ziemię, było szczęście z urzeczywistnienia najdroższych pragnień...
— Trzeba najpierw podziękować Bogu, którego opieki nigdy nam dotąd nie zabrakło — odezwał się Frank, jak zawsze kierujący się uczuciami religijnemi.
Miał on bowiem charakter prawy, słodki, wielkie przywiązanie do swoich, którzy stanowili dla niego ludzkość całą. Najmłodszy z braci, był jednak ich doradcą w rzadkich nieporozumieniach tej rodziny wzorowej.
Jakiem byłoby jego powołanie, gdyby wychowywał się w kraju rodzinnym?... Zapewne byłby szukał ujścia dla swojej potrzeby poświęcenia się dla drugich, w nauce medycyny lub w stanie duchownym, tak samo jak Fritz i Jack potrzebowali czynu i ruchu, a Ernest pracy umysłowej.
Frank tedy gorącą modlitwę zaniósł do Boga, do czego przyłączyli się ojciec jego, matka, bracia i Jenny.
W obecnych okolicznościach wypadało działać bez straty czasu. Najprawdopodobniej ten okręt, o którego obecności nie można było wątpić, stanął na kotwicy w jednej z zatok przybrzeżnych. Być może nawet, iż szukał wejścia w Zatokę Zbawienia, okrążywszy przylądek, który zamykał ją od wschodu.
Oto co przedstawiał Fritz, a zakończył w ten sposób.
Jedyne co nam pozostaje, to jest iść na spotkanie okrętu, trzymając się wybrzeża wschodniego, które prawdopodobnie ciągnie się z północy na południe.
— Kto wie, czyśmy się już nie spóźnili?.. odezwała się Jenny.
— Nie sądzę, odpowiedział Ernest. Nie podobna, aby kapitan statku, nie starał się zdać sobie sprawy...
— Wszystko to są próżne słowa!... zawołał Jack. Chodźmy...
— Trzeba jednak na przygotowanie szalupy... zauważył pan Zermatt.
— To byłoby za długo, oświadczył Fritz, kajak wystarczy.
— Niech tak będzie!.. rzekł pan Zermatt.
Następnie dodał:
— Najważniejsze, postępować z wielką przezornością... Nie przypuszczam, ażeby dzicy malaje lub australczycy wylądowali na wybrzeże wschodnie... lecz ocean indyjski obfituje w piratów, a z ich strony można się wszystkiego obawiać...
— Tak... dodała pani Zermatt, — a lepiejby się stało, żeby ten okręt odpłynął, jeżeli...
— Pójdę sam, oświadczył pan Zermatt, i zanim wejdę w stosunki z tymi obcymi, dowiem się, co oni za jedni...
Plan był rozumny, pozostało tylko wykonanie.
Otóż jak na złość, pogoda zmieniła się od rana, wiatr zaczął wiać z zachodu, oziębiło się znacznie. Kajakiem nie podobna było się puszczać, nawet gdyby chodziło o dostanie się tylko do wysepki Rekina. Niebo pokryły chmury podnoszące się z zachodu, chmury zwiastujące wicher i burzę, jakich marynarze najbardziej się obawiają.
Lecz w niemożności użycia kajaka, czyż nie można było użyć szalupy, choć fale musiały być rozburzone po za obrębem zatoki...
Z wielką przykrością pan Zermatt musiał tego zaniechać.
Przed południem jeszcze zerwała się wściekła burza, nawet w zatoce Zbawienia. Jeżeli ta nagła zmiana pogody nie miała być długą, to jednak krzyżowała ona wszystkie zamiary, a nawet gdyby trwała tylko dwadzieścia cztery godzin, czy nie będzie wtedy za późno na poszukiwanie okrętu? Wreszcie, w razie gdyby miejsce, gdzie zarzucił kotwicę, nie przedstawiało bezpieczeństwa, opuściłby je i pchany wiatrem zachodnim straciłby prędko z oczu wybrzeża Nowej Szwajcaryi.
Z drugiej strony, Ernest przypuszczał, że może okręt będzie próbował schronić się w zatoce Zbawienia, jeżeli przepłynął za cypel wschodni?
— To jest możliwe, rzeczywiście, odpowiedział pan Zermatt — i nawet pożądane, pod warunkiem wszakże, abyśmy nie mieli do czynienia z piratami...
— Będziemy czuwać, ojcze, rzekł Frank. Będziemy czuwać dzień i noc...
— A jeszcze gdybyśmy mogli udać się do Prospect-Will lub choć do Falkenhorst, — dodał Jack, — lepiej jest ztamtąd obserwować morze!
Tak, zapewne, lecz nie można było o tem myśleć. Po południu burza się wzmogła, wściekłość fal się podwoiła. Deszcz padał tak ulewny, że wody strumienia Szakali wystąpiły i o mało nie uniosły mostu Rodziny.
Pan Zermatt wraz z synami dużo mieli do roboty, ażeby nie dać wodom zalać zagrody Felsenheim. Betsie i Jenny siedziały zamknięte w domu. Nigdy jeszcze żaden dzień nie upłynął tak smutno, z myślą, że okręt oddalił się może i nigdy nie powróci w te strony!
Z nadejściem nocy zwiększyła się gwałtowność burzy. Pan Zermatt na prośbę dzieci udał się na spoczynek, lecz zalecił, żeby Fritz, Ernest, Jack i Frank zmieniali się co godzinę Z galeryi widzieli morze aż do wysepki Rekina. Gdyby okręt ukazał się u wejścia do zatoki, byliby go spostrzegli, gdyby wystrzał się rozległ, byliby słyszeli pomimo huku bałwanów, rozbijanych się o skały wybrzeża. Skoro fale uspakajały się nieco, bracia okryci w nieprzemakalne płaszcze szli aż do ujścia strumienia Szakali, przekonać się, czy szalupa i łódź żaglowa trzymają się na kotwicach i sznurach.
Burza trwała czterdzieści ośm godzin.
Przez ten czas pan Zermatt i chłopcy zdołali zaledwie dostać się na połowę drogi do Falkenhorst, ażeby módz objąć okiem szerszy horyzont. Morze pokryte białą pianą puste było. W rzeczywistości, żaden statek nie ośmieliłby się zbliżyć do lądu podczas tej burzy!
Państwo Zermatt wyrzekli się już swoich nadziei. Ernest, Jack i Frank przywykli od dzieciństwa do tego życia, nie żałowali straconej sposobności. Lecz Fritz żałował jej dla nich, a raczej dla Jenny.
Zaprawdę, jeżeli okręt ich minął i nie powróci, jaki straszny zawód dla córki pułkownika Montrosel... Możność powrócenia do ojca, sposobność powrotu do Europy, czy kiedy znów się zdarzy?
— Nie traćmy nadziei!.. powtarzał Fritz, który nie mógł patrzeć na boleść Jenny. Ten okręt lub inny powróci, ponieważ wiedzą już obecnie o istnieniu Nowej Szwajcaryi!
W nocy z 11 na 12 października, wiatr zaczął wiać z północy i niepogoda się skończyła.
W zatoce Zbawienia morze opadło szybko i od świtu fale nie występowały już na wybrzeże Felsenheim.
Cała rodzina opuściła zagrody i patrzyła z niepokojem na pełne morze.
— Udajmy się na wyspę Rekina — zaproponował Fritz... Niema żadnego niebezpieczeństwa dla kajaka...
— Co tam będziecie robili?... zapytała pani Zermatt.
— Może okręt schronił się tam przed burzą... a nawet jeżeli musiał, w obawie rozbicia, wypłynąć na pełne morze... to może powrócił?.. Damy kilka strzałów... a jeżeli nam odpowiedzą...
— O tak... Fritz... tak! odezwała się Jenny, która chciałaby już sama być na wysepce.
— Fritz ma racyę — rzekł pan Zermatt... niczego nie należy zaniedbywać... Jeżeli okręt jest tam, usłyszy nas i odpowie!...
Kajak przyrządzono w kilka minut. Lecz kiedy Fritz chciał w niego wsiadać, pan Zermatt poradził mu żeby został w Felsenheim z matką, braćmi i Jenny, a Jack będzie ojcu towarzyszył. Wezmą z sobą flagę, ażeby dać znać, czy jest jaka dobra wiadomość, lub czy grozi niebezpieczeństwo. W tym ostatnim wypadku potrząsnąwszy trzy razy flagą, wrzucą ją w morze, a wtedy Fritz, zaprowadzi całą rodzinę do Falkenhorst. Pan Zermatt i Jack połączą się z nimi jak najprędzej, a jeśli będzie trzeba, schronią się wszyscy bądź do folwarku Waldegg lub Zuckertop, bądź nawet do pustelni Eberfurt. Przeciwnie, jeżeli pan Zermatt dwa razy powieje flagą i zatknie ją potem tuż przy bateryi, to będzie znak, że nie ma żadnego powodu niepokoić się i Fritz będzie czekał powrotu ojca w Felsenheim.
Znaki te z łatwością mogły być widziane przez lunetę, stojąc przy ujściu strumienia Szakali.
Jack sprowadził kajak do stóp skały, i wsiadł, razem z ojcem. Pchany falą, lekki statek mknął szybko ku wysepce Rekina.
Z jakim biciem serca pan Zermat dobijał do wysepki, z jakiem pośpiechem Jack i on wdrapywali się na wzgórze!
Przybywszy do szopy, zatrzymali się.
Ztąd wzrok ich obejmował szeroki horyzont.
Żadnego żagla na powierzchni morza, ciągle zburzonego i ciągle pustego.
W chwili, gdy wchodzili pod szopę, pan Zermatt zapytał ostatni raz Jacka:
— Pewni jesteście, że słyszeliście obydwa z bratem wystrzały?..
— Jak najpewniejsi!.. odpowiedział Jack, odgłos szedł ze wschodu...
— Dałby Bóg! — rzekł pan Zermatt.
Ponieważ Jack i Fritz nabili armatki, trzeba więc było tylko lont zapalić.
— Jack! odezwał się pan Zermatt, dasz dwa strzały, w odstępie dwóch minut, potem nabijesz znów jedną armatkę i wystrzelisz po raz trzeci...
— Rozumiem, ojcze — odpowiedział Jack. A ty?
— Ja stanę na brzegu płaszczyzny zwrócony do wschodu, a jeżeli odpowiedź z tamtej strony przyjdzie, usłyszę ją...
Pan Zermat stanął na obranem miejscu.
Wtedy Jack w umówionych odstępach czasu wystrzelił trzy razy. Następnie podbiegł do ojca i obydwa stali nieruchomi, nasłuchując od strony wschodu.
Pierwszy wystrzał doszedł dość wyraźnie do wysepki Rekina:
— Ojcze... krzyknął Jakób, okręt jest tam jeszcze...
— Słuchajmy! — odpowiedział Zermatt.
Sześć wystrzałów w równych odstępach nastąpiło po pierwszym. A więc nietylko okręt odpowiadał, lecz zdawał się mówić, że na tem nie poprzestanie.
W tej chwili pan Zermatt potrząsnąwszy dwa razy flagą, zatknął ją obok bateryi.
Jeżeli strzały z okrętu nie doszły do Felsenheim, przynajmniej dowiedzą się, że niema żadnego niebezpieczeństwa.
A wreszcie, w pół godziny potem, kiedy kajak wrócił do przystani, Jack już krzyczał:
— Siedm strzałów!.. Dano siedm strzałów!..
— I niech Bóg siedm razy będzie błogosławiony odpowiedział Frank.
Jenny pod wrażeniem wielkiego wzruszenia, uchwyciła rękę Fritza, potem rzuciła się w objęcia pani Zermatt, która pocałunkami łzy jej osuszała.
Więc nie ma wątpliwości, okręt jest, skoro odpowiedział na strzały z bateryi Rekina.
Z jakiegokolwiek bądź powodu, stał jednak w jednej z przystani wybrzeża wschodniego...
Może nawet nie opuszczał jej podczas burzy?..
A teraz nie odpłynie, nie skomunikowawszy się z mieszkańcami tej ziemi nieznanej... a czy nie będzie najlepiej nie czekać, aż ukaże się w blizkości zatoki?..
— Idźmy na jego spotkanie... powtarzał Jack.. idźmy w tej chwili...
Lecz rozsądny Ernest zaczął robić uwagi, którym pan Zermatt przyznał racyę.
Nie wiedziano, do jakiej narodowości okręt należał... Możliwem było, że należał do piratów, licznych, jak wiadomo, w owej epoce na oceanie Indyjskim?.. Kto wie nawet, czy ten okręt nie wpadł w ręce tych rozbójników?.. W takim razie, na jakież straszne niebezpieczeństwo będą narażeni pan Zermatt i jego rodzina?
Wszystkie te kwestye były do roztrząśnięcia.
— A więc, rzekł Fritz, musimy zdecydować cośkolwiek i to jak najprędzej.
— Tak... trzeba koniecznie... odezwała się Jenny, nie mogąc powstrzymać niecierpliwości.
— Wsiądę w kajak — dodał Fritz — a ponieważ stan morza nie pozwala, okrążę przylądek wschodni...
— Niech tak będzie, odpowiedział pan Zermatt, gdyż nie możemy tak pozostać...
— W każdym razie, przed zbliżaniem się do tego okrętu, potrzeba wiedzieć... Fritz, siadam z tobą...
— Ojcze — wmieszał się Jack, idąc do wiosła, — dla dopłynięcia do przylądka trzeba więcej niż dwie godziny, a ztamtąd do okrętu może jeszcze więcej... Pozwól mi towarzyszyć Fritzowi...
— To będzie lepiej — dodał ten ostatni.
Pan Zermatt wahał się.
— Tak... niech Fritz i Jack popłyną... rzekła pani Zermatt. Możemy się zdać na nich.
Pan Zermatt ustąpił, a dwaj bracia otrzymali polecenie, jak mają się zachować.
Dotarłszy do przylądka, powinni trzymać się lądu, przesuwać się pomiędzy skałami, widzieć zanim będą widziani, upewnić się o położeniu okrętu, nie wchodzić na pokład, tylko powracać jak najprędzej do Felsenheim. Pan Zermatt zobaczy wtedy, jak należy zrobić. Gdyby Fritz i Jack mogli ujść niepostrzeżeni, to byłoby najlepiej...
— Może nawet — zrobił uwagę Ernest – wypadałoby, żeby Fritz i Jack mogli być wzięci za dzikich. Dla czego, ubrawszy się stosownie, nie mieliby poczernić twarzy i rąk — takiego sposobu użył już Fritz, kiedy sprowadzał Jenny do zatoki Pereł? Załoga okrętu mniej będzie zdziwiona ze spotkania czarnych na tym lądzie śród oceanu Indyjskiego...
Rada Ernesta okazała się dobrą. Dwaj bracia ubrali się jak krajowcy Andaman lub Nicobar, potem poczernili twarze i ręce. Następnie wsiedli do kajaka — a za pół godziny byli już po za obrębem przystani.
Na wysokości wysepki Rekina Fritz sterował w ten sposób aby dotrzeć do wybrzeża przeciwnego. W razie gdyby szalupa okrętowa opłynęła sam szpic wysepki, kajak mógłby się ukryć po za skały i obserwować.
Kiedy kajak okrążył ostatnie skały, wybrzeże zachodnie ukazało się oczom Fritza i Jacka.
Ciągnęło się ono nieprzerwanie z północy na południe, odgraniczając Nową Szwajcaryę z tej strony.
Jeżeli zatem nie była to wyspa, to południową stroną musiała się łączyć ze stałym lądem.
Kajak trzymał się wybrzeża, w ten sposób aby zniknąć pomiędzy skałami, i rzeczywiście trudno było go dojrzeć.
O milę z tamtąd z głębi wązkiej zatoki, ukazał się oczom braci okręt, trzymasztowiec, z opuszczonemi masztami, widocznie naprawiany a na sąsiedniem wybrzeżu stało kilka namiotów.
Kajak zbliżył się na sześć węzłów[1] do okrętu.
Skoro tylko został spostrzeżony, ani Fritz ani Jack, nie mogli wątpić, że im z pokładu dają znaki przyjazne. Kilka słów angielskich doszło nawet do nich, i widocznem było, że brano ich za krajowców.
Ze swej strony, nie mogli się mylić co do narodowości okrętu. Flaga brytańska powiewała na szczycie tylnego masztu. Była to angielska korweta o dziesięciu armatach.
A więc można było bez obawy wejść w stosunki z kapitanem korwety.
Jack chciał tego, lecz Fritz się nie zgodził. Obiecawszy powrócić do Felsenheim skoro upewni się o położeniu i narodowości okrętu, pragnął dotrzymać obietnicy. To też kajak wrócił na północ i po trzech godzinach żeglugi zawinął do przystani Zbawienia.



III.
Korweta angielska „Licorne“. — Usłyszane wystrzały armatnie. — Przybycie łodzi żaglowej. — Rodzina Zermatt. — Rodzina Wolston[2]. — Zamiary rozłączenia się. — Różne zamiany. — Pożegnanie. — Odjazd Korwety.

Licorne“ mała korweta o dziesięciu armatach, pod angielską flagą, była w drodze z Sydney (Australia) do przylądku Dobrej-Nadziei. Komendant, porucznik Littlestone, dowodził załogą z sześćdziesięciu ludzi. Zwykle, okręt wojenny nie zabierał pasażerów, „Licorne“ jednak miała upoważnienie zabrać na pokład rodzinę angielską, której ojciec z powodu zdrowia, musiał powracać do Europy. Rodzina ta składała się z pana Wolston, mechanika-konstruktora, jego żony, Merry Wolston, z dwóch córek: Annah i Doll, jedna ośmnaście a druga czternaście lat. Był jeszcze syn, James Wolston, który mieszkał w Capetown z żoną i małem dzieckiem.

Dwaj bracia ubrali się jak krajowcy Andaman lub Nicobar, potem poczernili twarze i ręce.

Przed sześcioma tygodniami, w miesiącu kwietniu 1816 roku Licorne opuścił port Sydney i opłynąwszy południowe wybrzeża, skierował się na północowschód oceanu Indyjskiego.
Porucznik Littlestone dostał rozkaz z admiralicji, poszukiwania, bądź na wybrzeżu zachodnim Australii, bądź na wyspach sąsiednich, czy pozostał kto żyjący z okrętu Dorcas, zaginionego bez wieści przed trzydziestu miesiącami.
Nie wiedziano dokładnie o miejscu rozbicia tego okrętu, choć nie zachodziła żadna wątpliwość katastrofy, ponieważ porucznik i trzech ludzi znalezieni na morzu, przywiezieni zostali do Sydney, jako jedyni ocaleni na dużej szalupie. Co do kapitana Grenfield, majtków, pasażerów, między innymi córki pułkownika Montrose — nie było nadziei odnalezienia ich, po opowiedzeniu przez porucznika o strasznem rozbiciu okrętu.
Jednak rząd Wielkiej Brytanii chciał, aby poszukiwania nie ustawały, tak na oceanie Indyjskim, jako też w stolicach morza Timor.
Tam była wielka ilość wysp, rzadko nawiedzanych przez okręty handlowe; należało zwiedzić te, które były w okolicach, gdzie prawdopodobnie zaginął Dorcas.
To też skoro okrążono przylądek Loenwin, na południowo-zachodnich kończynach Australii, Licorne skierował się na północ.
Po bezowocnem zatrzymywaniu się przy niektórych wyspach Sondy, korweta zawróciła z powrotem do Przylądku.
Wtedy to, korweta, uszkodzona gwałtownemi burzami, musiała szukać bezpiecznego odpoczynku, dla naprawienia braków.
Dnia 8 paźdz., chłopiec z gniazda bocianiego sygnalizował ziemię — prawdopodobnie wyspę — której na najświeższych mapach wcale nie było. Porucznik Littlestone skierowawszy ku tej ziemi, znalazł schronienie w głębi zatoki przy jej wybrzeżu wschodniem, dobrze osłoniętej od wichrów, i przedstawiającej doskonałą głębokość do zarzucenia kotwicy.
Załoga wzięła się zaraz do roboty.
Kilka namiotów ustawiono u stóp wzgórza. Zorganizowano obóz ze wszelkiemi ostrożnościami, gdyż mogło być, iż to wybrzeże zamieszkiwali lub odwiedzali dzicy a wiadomo, że mieszkańcy wysp na Oceanie Indyjskim używają bardzo złej a zasłużonej sławy.
Otóż Licorne od dwóch dni stał w zatoce, kiedy rano 10-go października, dwa strzały armatnie ze strony zachodu, zwróciły uwagę komendanta i załogi.
Dwa te wystrzały zasługiwały na odpowiedź, i Licorne odpowiedziała trzema salwami.
Porucznikowi Littlestone pozostało teraz tylko czekać cierpliwie. Okręt jego w naprawie nie mógłby wypłynąć z zatoki i dotrzeć do krańca północno-wschodniego. W każdym razie nie wątpił on, że salwy korwety były słyszane, wiatr bowiem wiał od morza i uważał za prawdopodobne przybycie jakiego statku do przystani.
Umieszczono strażników na masztach. Wieczorem morze było puste na północ — puste także w tej stronie, która dotykała wejścia w zatokę.
Trzy dni upłynęły bez żadnej zmiany... Wprawdzie, zerwała się straszna burza, bałwany biły wysoko na dwa piętra, Licorne jednak była bezpieczna w swej cichej zatoce.
13 października kilka strzałów armatnich dało się słyszeć z tej samej strony, co pierwsze.
Na tę salwę, dawaną co 2 minuty regularnie Licorne odpowiedziała siedmioma strzałami w takich samych odstępach czasu. A że te powtórne salwy nie wydawały się bliższe, niż pierwotne, komendant wywnioskował, że okręt z którego pochodzą, nie zmieniał miejsca postoju.
Tego dnia około czwartej popołudniu, porucznik chodząc po wybrzeżu z lunetą, spostrzegł mały statek, z dwoma ludźmi, prześlizgujący się pomiędzy skałami. Ludzie czarni, mogli być tylko krajowcy z rasy malajskiej lub australskiej. Obecność ich wskazywała, że ta część wybrzeża była zamieszkałą.
Łódka zbliżała się jednak — rodzaj kajaka. — Pozwolono mu na to. Lecz skoro był już nie więcej, niż o trzy węzły od korwety, dwaj czarni dali się słyszeć, lecz w narzeczu zupełnie nie zrozumiałem.
Porucznik Littlestone i jego oficerowie powiewali chustkami, podnosili ręce dla pokazania, że nie mają broni. Kajak pomimo to nie okazywał chęci większego zbliżenia. Po chwili, oddalił się szybko i znikł za skałą.
Nadeszła noc, porucznik Littlestone naradzał się z oficerami o konieczności wysłania wielkiej szalupy dla zwiedzenia wybrzeża północnego. Rzeczywiście, położenie wymagało wyjaśnienia. To nie dzicy strzelali z armat rano. Nie było wątpliwości, że na zachodzie wyspy był okręt może uszkodzony, który żądał pomocy.
Postanowiono zatem zrobić wycieczkę i nazajutrz szalupa miała być już spuszczona na morze o godzinie dziewiątej rano, kiedy pomocnik Littlestone zatrzymał całą czynność.
Na skraju przylądka ukazał się, nie kajak, ani piroga, jakiej używają dzicy, lecz lekki statek nowoczesnej struktury, łódź, objętości piętnastu ton. Skoro zbliżyła się do Licorne, wywiesiła pawilon biały i czerwony.

Na pokładzie „Licorne“.
Jakiego zdziwienia doznali, porucznik, oficerowie i załoga korwety, kiedy ujrzeli łódkę małą, odczepioną od dawnej łodzi żaglowej, z flagą białą zatkniętą u steru na znak przyjaźni, zbliżającą się do korwety.

Dwóch mężczyzn weszło na pokład korwety, i dało się poznać.
Byli to szwajcarowie: Jan Zermatt i starszy syn jego, Fritz, rozbitki z okrętu Landlord, o których od dwunastu lat nie było wieści.
Anglicy przyjęli ojca i syna z najwyższemi oznakami przyjaźni. Następnie, na propozycyę obydwóch, czynioną porucznikowi Littlestone, ażeby udał się na pokład łodzi, tenże przystał z ochotą.
Nie można się dziwić, że pan Zermatt przedstawił z dumą komendantowi Licorne najpierw dzielną swoją towarzyszkę, następnie czterech synów. Budzili oni podziw postawą wyniosłą, inteligencyą twarzy i zdrowiem kwitnącem.
Miło było patrzeć na tę dzielną rodzinę.
Następnie przedstawiono porucznikowi Littlestone, Jenny Montrose.
— Co to jest za ziemia, na której od lat dwunastu zamieszkujecie, panie Zermatt?... zapytał porucznik.
— Nazwaliśmy ją Nową Szwajcaryą, odpowiedział pan Zermatt, i mam nadzieję, że jej ta nazwa zostanie...
— Czy to jest wyspa, komendancie?... zapytał Fritz.
— Tak... wyspa na oceanie Indyjskim, której niema na mapach.
— Nie wiedzieliśmy, czy to wyspa, — odezwał się Ernest, — gdyż w obawie niemiłego spotkania, nie opuszczaliśmy nigdy tej części wybrzeża.
— Bardzo słusznie, ponieważ my widzieliśmy krajowców... odpowiedział porucznik Littlestone.
— Krajowców?... rzekł Fritz ze zdziwieniem.
— Ma się rozumieć, potwierdził komendant. Wczoraj... w rodzaju pirogi... raczej kajaka...
— To byliśmy ja z bratem, odpowiedział Jack śmiejąc się. Uczerniliśmy twarze i ręce, ażeby uchodzić za dzikich...
— A dla czego?
— Bo nie wiedzieliśmy, z kim będziemy mieli doczynienia, komendancie; twój okręt, mógł być okrętem piratów!
— Oh! co znowu — rzekł porucznik Littlestone, okręt jego królewskiej mości króla Jerzego III!...
— Uznaję to — odpowiedział Fritz, — lecz wydało nam się, że lepiej wrócić do Felsenheim, a potem przybyć razem.
Jenny szczęśliwa była nad wyraz, skoro dowiedziała się, że nazwisko pułkownika Montrose nie jest obce porucznikowi Littlestone. A nawet, przed udaniem się Licorne na morze Indyjskie, dzienniki zawiadomiły o przybyciu pułkownika do Portsmouth, potem do Londynu. Lecz od tego czasu, kiedy rozeszła się wieść, że pasażerowie okrętu Dorcas zginęli wszyscy, oprócz porucznika i trzech majtków przywiezionych do Sydney, można sobie wystawić rozpacz nieszczęśliwego ojca, na myśl, że córka jego śmierć znalazła w tej katastrofie.
Dorówna jej chyba radość, skoro się dowie, że jego Jenny nie zginęła przy rozbiciu Dorcas.
Jednak łódź gotowała się powrócić do zatoki Zbawienia, gdzie państwo Zermatt chcieli ofiarować gościnę porucznikowi Littlestone. Wszakże porucznik pragnął ich zatrzymać do wieczora. Potem, kiedy zgodzili się przepędzić noc w przystani, ustawiono trzy namioty u stóp skały: jeden dla czterech synów, drugi dla ojca i matki, a trzeci dla Jenny Montrose.
Wtedy historya rodziny Zermatt mogła być ze szczegółami opowiedziana od przybycia do lądu Nowej-Szwajcaryi. Nic dziwnego, że komendant i oficerowie wyrazili życzenie zwiedzenia małej kolonii.
Po wyśmienitym obiedzie, podanym na pokładzie Licorne, państwo Zermatt, czterej ich synowie i Jenny pożegnali komendanta Littlestone i udali się na spoczynek do namiotów, w głębi nad zatoką.
A kiedy zostali sami, pan Zermatt czuł się w obowiązku powiedzieć swojej żonie:
— Moja droga Betsie: trafia nam się sposobność powrócenia do Europy, ujrzenia współrodaków i przyjaciół... Lecz trzeba uważać, że nasze położenie zmieniło się bardzo... Nowa Szwajcarya nie jest już wyspą nieznaną... Inne okręty nawiedzą ją niebawem...
— Do czego prowadzisz?.. zapytała pani Zermatt.
— Do zdecydowania, czy powinniśmy lub nie — korzystać z tej sposobności....
— Mój drogi mężu — odpowiedziała Betsie — od kilku dni zastanawiam się nad tem i oto do jakiego wniosku przyszłam: Po co opuszczać ziemię, na której jesteśmy szczęśliwi?.. Po co nawiązywać stosunki, które oddalenie zerwało? Jesteśmy już w wieku, w którym pragnie się spokoju, a mielibyśmy narażać się na długą i niebezpieczną podróż morską?..
— Ah! kochana żono — zawołał pan Zermatt całując Betsie — tyś mnie zrozumiała!.. Tak, byłoby to prawie niewdzięcznością względem Opatrzności, opuszczać naszą „Nową-Szwajcaryę.“ Lecz nie tylko o nas idzie... Nasze dzieci...
— Nasze dzieci?.. odpowiedziała Betsie. Jeżeli pragną wrócić do ojczyzny, ja to rozumiem... Młodzi są... przyszłość przed nimi... i choć nieobecność ich sprawi nam głębokie zmartwienie, wypada zostawić im swobodę.
— Masz racyę Betsie, ja tak samo myślę...
— Niech nasi synowie odpłyną na korwecie Licorne, mój drogi... a pewna jestem, że powrócą...
— A w dodatku, trzeba myśleć o Jenny — rzekł pan Zermatt. Nie można zapominać, że pułkownik Montrose od dwóch lat powrócił do Anglii. Bardzo naturalnie, że chce ona także powrócić do ojca...
— Z wielką boleścią przyjdzie nam się rozstać z tą, która stała się naszą córką. — odpowiedziała Betsie. Fritz ma dla niej głębokie uczucie... uczucie podzielane!.. Lecz my nie możemy rozporządzać przyszłością Jenny!..
Państwo Zermatt rozmawiali długo i późno dopiero w nocy zasnęli.
Nazajutrz, po opuszczeniu zatoki, okrążeniu przylądka Wschodniego, wejściu w zatokę Zbawienia, łódź wysadziła na ląd przy ujściu potoku Szakali porucznika Littlestone, dwóch oficerów, rodzinę Zermatt, i rodzinę Wolston.
Anglicy doznali tego samego uczucia podziwu, jakiego doznała Jenny Montrose, kiedy pierwszy raz przybyła do Felsenheim.
Pan Zermatt przyjmował swoich gości w posiadłości zimowej; wpierw jednak pokazał im pałac Falkenhorst, willę Prospect-Will, folwarki Waldegg i Zuckertop i pustelnię Ebefurt.
Porucznik Littlestone i oficerowie nie mogli dość nachwalić się pomyślności tej Ziemi Obiecanej, która była dziełem odwagi, inteligencyi, i wspólnej rozumnej pracy rodziny rozbitków, wyrzuconych na tę wyspę przed jedenastu laty...
To też przy końcu obiadu, podanego w wielkiej sali Felsenheim, nie omieszkali pić na cześć osadników Nowej-Szwajcaryi.
Przez ten dzień, pan Wolston, jego żona i dwie córki mieli sposobność zaprzyjaźnić się z państwem Zermatt. Nie można się tedy dziwić, że wieczorem, przed rozstaniem, pan Wolston, któremu stan zdrowia nakazywał kilkotygodniowy pobyt na stałym lądzie, odezwał się w te słowa:
— Panie Zermatt, czy pozwolisz mi być szczerym?
— Bardzo proszę.
— Życie, jakie pędzicie na tej wyspie, wydaje mi się rozkosznem... Czuję się zdrowszym wśród tej pięknej natury, i gdybyś się na to zgodził, uważałbym się za szczęśliwego, żyjąc na waszej Ziemi Obiecanej...
— Niech pan o tem nie wątpi, panie Wolston, odpowiedział z pośpiechem pan Zermatt. Oboje z żoną będziemy zachwyceni, z przyłączenia pana do naszej małej kolonii... Wreszcie ja i moja żona postanowiliśmy zostać do śmierci na Nowej-Szwajcaryi, która stała się naszą drugą ojczyzną...
— Hura! Nowa-Szwajcarya! wykrzyknęli współbiesiadnicy.
— I niech żyją ci, którzy chcą na niej mieszkać!.. dodali Ernest i Jack.
Fritz nie przemówił ani słowa, Jenny milczała ze spuszczoną głową.
Potem, kiedy goście powrócili na pokład Licorne i kiedy Fritz został sam z matką, uściskał ją, obawiając się przemówić. Lecz widząc jak jest zmartwiona, że syn jej najstarszy myśli odjechać:
— Nie... matko!.. zawołał klękając przed nią, – nie!.. nie opuszczę was!..

Mieszkańcy Nowej Szwajcaryi obserwują okręt „Licorne.“

A Jenny, która wtedy do nich przyszła, powtórzyła, rzuciwszy się w objęcia pani Zermatt:
— Przebacz... przebacz... jeżeli ci przyczynię boleści... ja, która kocham cię jak matkę... Lecz... tam... mój ojciec... czy wolno mi się wahać?..
Pani Zermatt i Jenny zostały razem, a kiedy skończyły rozmawiać, zdawało się, że Betsie zrezygnowana była na rozstanie.
Pan Zermatt i Fritz weszli w tej chwili, a Jenny zwracając się do pana Zermatt:
— Ojcze mój, rzekła – pierwszy raz go tak nazwała — pobłogosław mnie, jak matka już pobłogosławiła!.. Pozwól mi... pozwól nam jechać do Europy... Dzieci wasze powrócą, nic ich z wami nie rozłączy... Pułkownik Montrose, ma dobre serce, on będzie chciał spłacić dług za swoją córkę!.. Niech Fritz jedzie do niego, do Anglii!.. Powierz nas jedno drugiemu! Syn twój odpowiada za mnie, ja odpowiadam za niego!..
Uradzono ostatecznie co następuje, ze zgodą komendanta Licorne:
Na miejsce pozostającej rodziny Wolston, wsiądą na pokład korwety, Fritz, Frank i Jenny w towarzystwie Doll, młodszej panny Wolston, która połączy się z bratem w Capetown i razem z nim, jego żoną i dzieckiem powróci do Nowej-Szwajcaryi. Co się tyczy Ernesta i Jacka, ci nie mieli zamiaru opuszczać rodziców.
Misya kapitana Littlestone była spełniona, najpierw dla tego, że odnalazł Jenny Montrose, jedyną pozostałą przy życiu z pomiędzy pasażerów okrętu Dorcas, następnie, ponieważ wyspa Nowa-Szwajcarya przedstawiała doskonały punkt wypoczynku na oceanie Indyjskim. Otóż pan Zermatt, który ją posiadał, na mocy iż pierwszy tu wylądował, pragnął ofiarować ją Wielkiej Brytanii, a komendant Littlestone przyrzekł doprowadzić do skutku tę sprawę.
Było tedy do przewidzenia, że Licorne powróci objąć wyspę w posiadanie. Wtedy przywiezie Fritza, Franka, Jenny Montrose, w Capetown zabierze James’a Wolston, siostrę jego Doll, żonę i dziecko. Fritz, za zgodą państwa Zermatt, zabierał z sobą papiery potrzebne do zawarcia małżeństwa — nie wątpiono bowiem o przyzwoleniu pułkownika Montrose — a nawet przypuszczano, że zechce on towarzyszyć młodemu małżeństwu do Nowej-Szwajcaryi.
Zaczęto zaraz robić przygotowania. Kilka dni jeszcze, a Licorne będzie gotowa wypłynąć z tej zatoki wybrzeża zachodniego, której nadano jej imię.
Jenny pragnęła zawieźć pułkownikowi Montrose niektóre przedmioty, dzieło jej własnych rąk podczas dwuletniego samotnego pobytu na Skale ognistej. Fritz zajął się tem i obiecał czuwać nad całością, jak nad skarbem.
Pan Zermatt powierzył synowi wszystko to, co przedstawiało wartość handlową i mogło być zamienione na pieniądze na targach Anglii; perły zebrane w wielkiej ilości, korale, gałkę muszkatułową, strąki wanilii, czem napełnił kilkanaście wielkich worków.
Za pieniądze ze sprzedanych produktów, Fritz kupi materyałów potrzebnych dla kolonii — wyprawi je pierwszym okrętem, którym przybędą przyszli osadnicy Nowej-Szwajcaryi.
Z drugiej strony pan Zermatt porobił niektóre zamiany z komendantem Littlestone. W ten sposób zaopatrzył się w kilkunaście beczek wina i wódki, odzież, bieliznę, amunicyę, mianowicie tuzin baryłek prochu, kul i śrutu.
Jednocześnie komendant Licorne zobowiązał się doręczyć rodzinom tych pasażerów, którzy zginęli, pieniądze i przedmioty zebrane na pokładzie Landlorda.
Było tego kilkanaście tysięcy piastrów, naszyjniki, pierścionki, zegarki złote i srebrne, cały bagaż drogocennych błahostek zbytku europejskiego.
Co do dziennika, jaki pan Zermatt pisał regularnie od dnia przybycia na wyspę, Fritz miał go zabrać do Anglii, i ogłosić drukiem, ażeby zapewnić Nowej-Szwajcaryi godne miejsce w nomenklaturze geograficznej.
Przygotowanie te skończono w przeddzień odjazdu. Wszystkie wolne od zajęć chwile porucznik Littlestone spędzał z rodziną Zermatt. Spodziewano się że zanim rok upłynie, komendant powróci objąć wyspę urzędownie w imieniu Wielkiej Brytanii.
Wtedy, z powrotem korwety Licorne rodzina Zermatt połączy się, aby się już nigdy nie rozłączać.
Przyszedł nakoniec 19 października.
W przeddzień już korweta opuściła zatokę Licorne i zarzuciła kotwicę w jednem z zagłębień wyspy Rekina.
Smutny dzień dla państwa Zermatt, dla Ernesta i Jacka, z którymi Fritz, Frank i Jenny mieli się nazajutrz rozłączyć, smutny i dla państwa Wolston, ponieważ córka ich odjeżdżała także.
Pan Zermatt próbował ukryć wzruszenie, lecz mu się nie udało. Betsie zaś i Jenny płakały w swoich objęciach.
Skoro dzień zawitał, szalupa odwiozła pasażerów na wyspę Rekina. Państwo Zermatt, Ernest i Jack, państwo Wolston i starsza ich córka towarzyszyli odpływającym.
Tam to, przy wejsciu do zatoki Zbawienia zamieniono ostatnie pożegnania! Nie mogło być mowy o listach, ponieważ nie istniał żaden sposób korespondencyi pomiędzy Anglią i Nową Szwajcaryą.
Nie! mówiono tylko o powrocie jak najprędszym... Potem wielka łódź Licorny zabrała Jenny Montrose, Doll Wolston, Fritza i Franka, i dostawiła ich na pokład.
W pół godziny potem korweta podniosła kotwicę i pchana lekkim wiatrem północno-zachodnim, wypłynęła na pełne morze, pożegnawszy trzema wystrzałami armatniemi, flagę Nowej-Szwajcaryi.
Ernest i Jack odpowiedzieli trzema strzałami z wysepki Rekina.
W godzinę później, wysokie maszty Licorne zniknęły po za ostatniemi skałami przylądka Zawiedzionej-Nadziei.


IV.
Przeszłość Nowej Szwajcaryi. — Dziesięć lat przedtem. — Pierwsza instalacya rodziny Zermatt. — Główne wypadki zawarte w dzienniku pana Zermatt. — Koniec roku dziesiątego.

Oto zebrane w krótkości wypadki pierwszych lat dziesięciu, jakie w nowej Szwajcaryi przeszli rozbitki z Landlorda, a które wypada dać poznać czytelnikom.
7-go października 1803 roku rodzina szwajcarska została wyrzucona na nieznany ląd oceanu Indyjskiego.
Ojciec tej rodziny nazywał się Jan Zermatt, żona jego miała na imię Betsie. Pierwszy miał trzydzieści pięć lat, druga trzydzieści trzy. Mieli czterech synów: — Fritz lat piętnaście, Ernest dwanaście, Jack dziesięć, Frank sześć lat.
Siódmego dnia strasznej burzy okręt Landlord, na którym znajdował się pan Zermatt zbłąkał się z swej drogi wśród tego niezmiernego oceanu. Pchany prawdopodobnie wiatrem południowym, minął Batawię, port swego przeznaczenia, i rozbił się na skałach podwodnych, o dwie mile morskie od nieznanego wybrzeża.
Pan Zermatt był człowiekiem wykształconym i inteligientnym, Betsie, żona jego, kobietą mężną i poświęconą rodzinie. Dzieci ich różniły się cechami charakteru: Fritz, nieustraszony i zręczny; Ernest najpoważniejszy i najpracowitszy z braci, lecz trochę egoista; Jack nierozważny i bardzo dowcipny; Frank, dziecko jeszcze prawie. Była to jednem słowem rodzina silnie zjednoczona, zdolna radzić sobie, nawet w nieszczęściu, jakie ją spotkało. Wreszcie ożywiało ich wszystkich głębokie uczucie religijne, ta wiara prosta i szczera, chrześcijanina, nierozbierającego nauki Kościoła, lecz stojącego silnie przy raz wpojonych wierzeniach.
Pan Zermatt, zrealizowawszy majątek swój, opuścił kraj rodzinny, z zamiarem osiedlenia się w jednej z tych zamorskich posiadłości holenderskich, kwitnących wtedy i tak korzystnych dla ludzi pracy i czynu.
Otóż po szczęśliwej żegludze przez Atlantyk i morza Indyjskie, okręt, na który wsiadł z rodziną, rozbił się... Z całej załogi i pasażerów Landlorda tylko rodzina Zermatt ocalała. Lecz konieczność nakazywała opuszczenie jak najprędzej okrętu, który utkwił na skale. Pudło jego, maszty potrzaskane i spód rozdarty, wystawione na fale, bałwany i wichry, groziły rychłem utopieniem.
Połączywszy sześć wielkich kadzi sznurami i deskami, pan Zermatt z pomocą synów zdołał zrobić rodzaj szalupy, w którą, nim dzień upłynął, wsiadła jego rodzina. Morze uspokoiło się, a przypływ niósł statek do lądu i niedługo tenże wpłynął w małą przystań, w którą wpadał bystry strumień.
Wyniesiono ze statku różne przedmioty na ląd, i ustawiono namiot w tem miejscu, które później otrzymało nazwę Zeltheim. Powoli koczowisko kompletowano ładunkiem okrętu, który pan Zermatt, z synami sprowadził dni następnych, jako to: narzędzia, sprzęty, pościel, konserwy mięsne, zboże, rośliny, broń myśliwska, beczki wina i wódki, paki sucharów, sery, szynki, ubranie, bielizna wreszcie wszystko, co zawierał w sobie okręt, objętości czterysta ton, zaopatrzony w to, co potrzebne dla nowych osadników.

Pan Zermatt z pomocą syna zdołał zrobić rodzaj szalupy.

Wreszcie wybrzeże obfitowało w ptactwo i zwierzynę. Całemi bandami przebiegły aguty, rodzaj zająca z głowami świńskiemi, ondatry, szczury piżmowe, bawoły, kaczki, czerwonaki (flamingi), dropie, cietrzewie, antylopy.
Wody zatoki po za przystanią obfitowały w łososie, jesiotry, śledzie i przeróżne inne gatunki ryb; z mięczaków: ostrygi, ślimaki czarne jadalne; ze skorupiaków: homary, raki morskie, kraby. Na polach rosły: maniok, pataty, bawełna, drzewa kokosowe, magnolie, palmy i inne drzewa podzwrotnikowe.
Tak więc, na tej nieznanej ziemi, życie rozbitków zdawało się zabezpieczone.
Trzeba dodać, że pewną ilość zwierząt domowych sprowadzono z okrętu do Zeltheim; — Turok, dog angielski; Bila, wyżlica duńska; dwie kozy, sześć owiec, maciora z prosiętami, osioł, krowa, koguty, kury, indyki, gęsi, kaczki, gołębie, które zaaklimatyzowały się nad błotami i bagnami wybrzeża.
Kilka krótkich okrętowych armat przewieziono na ląd, dla obrony koczowiska, jakoteż łódź żaglową, lekki statek, którego części ponumerowane, dały się połączyć bez wielkiego trudu; nazwano go Elisabetha.
Pan Zermatt posiadał tedy statek żaglowy, mieszczący piętnaście ton, z pomostem na tyle. W ten sposób miał łatwość zwiedzenia okolic na wschód i zachód, dotarcia do przylądków sąsiednich, z których jeden, ku północy, sterczał śpiczasto, a drugi ciągnął się z przeciwnej strony Zeltheim.
Lecz przedstawiało się jedno pytanie: Czy rodzina Zermatt przybiła do wybrzeża wyspy, czy lądu stałego? W tym względzie mogły tylko objaśnić obrachowania, otrzymane przed rozbiciem, przez komendanta Landlorda.
Pan Zermatt wnosił z tych obrachowań, że ziemia ta musi się znajdować o trzysta mil morskich na zachód Australii lub Nowej Holandyi. To też, choć posiadał łódź żaglową; pomimo gorącego pragnienia powrotu do swoich, nie byłby się nigdy odważył wystawiać swojej rodziny na tym wątłym statku, na gwałtowność cyklonów i wichrów, tak częstych w tych okolicach.
W takich okolicznościach, rozbitki mogli tylko oczekiwać pomocy od Opatrzności.
W owej epoce okręty żaglowe, kierujące się do kolonij holenderskich, przepływały bardzo daleko od tych stron. Zachodnie wybrzeże Australii, wtedy prawie nieznane, niedostępne dla okrętów z powodu braku zatok, nie miało znaczenia ani geograficznego, ani handlowego.
Z początku cała rodzina zadawalniała się mieszkaniem pod namiotem w Zeltheim, w pobliżu prawego wybrzeża strumienia, który dostał nazwę Szakali, na pamiątkę napadu tych drapieżników. Lecz pomiędzy wysokie skały nie dochodził powiew morski, upał zatem był nie do wytrzymania.
Pan Zermatt postanowił tedy zamieszkać na części wybrzeża, idącego z południa na północ, trochę po za zatoką Zbawienia.
Podczas wycieczki do krańców wspaniałego lasu, niedaleko od morza, pan Zermatt zatrzymał się przed olbrzymiem drzewem magnolii, z rodzaju górskich, której dolne gałęzie rozkładały się o jakie sześćdziesiąt stóp po nad poziomem. Na tych gałęziach ojciec z synami ułożyli platformę z desek, pochodzących z okrętu. W ten sposób został zbudowany domek napowietrzny, pokryty mocnym dachem, podzielony na kilka pokojów i nazwany Falkenhorst, „gniazdo sokole“. W dodatku, drzewo żyło tylko korą, jak nasze wierzby, środek zaś był wypróchniały, co pozwoliło urządzić kręte schody, zamiast drabiny sznurowej, po której zrazu wchodziło się do Falkenhorst.
Z czasem znajomość terytoryum rozciągnęła się do trzech mil, aż do krańców przylądku Zawiedzionej Nadziei, ochrzczonego tą nazwą, kiedy pan Zermatt stracił nadzieję odnalezienia pasażerów lub majtków z Landlorda.
Przy wejściu do zatoki Zbawienia, naprzeciw Falkenhorst, wznosiła się wysepka pół mili objętości; przezwano ją wyspą Rekina, gdyż jeden z tych potworów wypłynął z pod niej w dniu, w którym statek z beczek, przewoził zwierzęta domowe do Zeltheim.
W kilka dni potem, wieloryb dał swoją nazwę wysepce, położonej po przed małą zatoką Czerwonaków, na północ od Falkenhorst. Komunikacya pomiędzy tą siedzibą napowietrzną a Zeltheim, odległymi od siebie prawie o milę, ułatwioną została przez zbudowanie mostu Rodziny, który z czasem zastąpiony został mostem rzuconym przez strumień Szakali.
Pierwszych kilka tygodni rodzina mieszkała pod namiotem, lecz przed nastaniem pory deszczowej państwo Zermatt przenieśli się do Falkenhorst wraz ze zwierzętami domowemi.

Na tych gałęziach ojciec z synem ułożyli platformę z desek.

Olbrzymie korzenie magnolii pokryte płótnem napuszczonem smołą, służyły za stajnie. Dotąd nie pokazały się żadne zwierzęta krwiożercze.
Trzeba było jednak pomyśleć o schronieniu pewniejszem, jeżeli nie na chłodną, to zawsze burzliwą część roku, nawiedzoną przez straszne wichry połączone z ulewą.
Pan Zermatt troszczył się słusznie o wyszukanie pewnego schronienia, gdy traf przyszedł mu z pomocą.
Na prawym brzegu strumienia Szakali, trochę w tył od Zeltheim, ciągnęła się przestrzeń, pełna skał nagich, w których można było za pomocą oskardów, lub przez założenie miny prochowej, wykuć grotę.
Fritz, Ernest i Jack zabrali się do dzieła, lecz robota nie postępowała wcale, kiedy jednego poranku, narzędzie Jacka przebiło ścianę skały na wylot.
Obszerne wygłębienie znajdowało się wewnątrz skały. Wpierw nim tam weszli, rzucili wewnątrz pęki traw suchych zapalonych, żeby oczyścić powietrze, poszły potem granaty zabrane z Landlorda. Przy świetle pochodni ojciec, matka i synowie, zachwycali się patrząc na stalaktyty, spuszczające się od sklepienia na miałki żółty piasek, pokrywający poziom.
Wkrótce urządzono tam mieszkanie.
Zrobiono okna z szyb pochodzących z galery i okrętu, zaprowadzono rury dla dymu z ognisk.
Na lewo pokój do wspólnej pracy, stajnie, obory; od tylu składy, poprzegradzane deskami.
Na prawo trzy pokoje: pierwszy przeznaczony dla ojca i matki; drugi stołowy, trzeci dla czterech synów, z hamakami wiszącymi od sklepienia. W kilka tygodni mieszkanie było zupełnie skończone.
Później inne zabudowania powstały wśród łąk i lasów na zachód wybrzeża, ciągnącego się trzy mile pomiędzy Falkenhorst i przylądkiem Zawiedzionej Nadziei. Potem powstały także, folwark Waldegg, nad małem jeziorem — nazwanem Jezioro Łabędzi; trochę dalej w głąb folwark Zuckertop, następnie w dolinie w pobliżu przylądka, willa Prospect Will, w końcu pustelnia Erberfurt, na granicy zachodniej Ziemi-Obiecanej.
„Ziemią obiecaną“ nazwano dolinę żyzną osłoniętą od północy i zachodu wysoką ścianą skał. Na wschód doliny ciągnęły się wzgórza od strumienia Szakali aż do zatoki.
Tu udało się zaaklimatyzować drzewa owocowe, których cały komplet znajdował się na Landlordzie, jako to: drzewa pomarańczowe, brzoskwinie, jabłka, morele, kasztany, wiśnie, śliwki, nawet szczepy winne, które pod tym gorącym słońcem, wydawały wino daleko lepsze, niż w Europie.
Przed końcem pierwszego roku nie pozostało śladu z okrętu rozbitego na skale podwodnej.
Mina przygotowana przez Fritza wysadziła w powietrze szczątki, które pozbierano w różnych punktach wybrzeża. Nie trzeba mówić, że przedtem zabrano wszystko, co było na statku kosztownem: przedmioty przeznaczone do handlu z osadnikami Port Jackson lub z dzikimi na Oceanii, klejnoty należące do pasażerów, zegarki, tabakierki, pierścionki, naszyjniki, a w pieniądzach dość znaczną sumę piastrów, lecz bez wartości na tej ziemi nieznanej wśród oceanu Indyjskiego.
Lecz w zamian o ileż były użyteczniejsze takie naprzykład rzeczy, jak sztaby żelazne, bale ołowiu, części wozów gotowe do złożenia, kamienie do ostrzenia, drągi do łamania kamieni, piły, kilofy, szpadle, pługi, narzędzia stolarskie, kowalskie i ślusarskie, młynki ręczne i t p; w końcu cały asortyment ziarn przeróżnych, kukurydza, owies, groch, wyka i nasiona wszystkich warzyw, z których skorzystała Nowa Szwajcarya.
Nakoniec potrzeba wspomnieć, że pierwszą porę deszczową rodzina przepędziła w warunkach sprzyjających. Sprzęty, przewiezione z okrętu, krzesła, stoły, szafy, sofy, łóżka rozstawiono w pokojach, a że nie był to już namiot, nazwano mieszkanie Felsenheim.
Upłynęło kilka lat, żaden okręt nie ukazał się na odległym horyzoncie. Niczego jednak nie zaniedbano, żeby sygnalizować obecność rozbitków Landlorda. Z bateryi, urządzonej na szczycie wysepki Rekina z dwóch armatek, Fritz i Jack dawali od czasu do czasu wystrzały, na które nigdy nie było odpowiedzi z pełnego morza.
Wreszcie zdawało się, że Nowa Szwajcarya nie była zamieszkałą. Musiała jednak być bardzo rozległą, i pewnego dnia, udawszy się z synami na północ, pan Zermatt odkrył dolinę prześliczną, którą nazwał Grünthal.
Z tamtąd przedstawiał się oczom szeroki horyzont, zamknięty w odległości dziesięciu mil angielskich, łańcuchem gór.
Czy byli tu dzicy? mimowoli nastręczało się pytanie. W każdym razie, w okolicach Ziemi Obiecanej, nie widziano ich nigdy. Jedyne niebezpieczeństwo pochodziło od napadu niektórych zwierząt krwiożerczych, jako to lwów, niedźwiedzi, tygrysów, węży.
Niczego nie brakowało na tej szczęśliwej wyspie. Drzewo podobne do figi dzikiej, po przez korę popękaną dawało kauczuk. Z pewnych krzewów, rosnących gromadami z rodzaju „myrica cerofera“ zbierano wosk rodzimy, użyty potem na wyrób świec.
Orzechy kokosowe, nie mówiąc już o soczystych migdałach, zamienione zostały na czarki i filiżanki, nie ulegające stłuczeniu. Z wierzchołków młodych palm niektórych wyrabiano napój orzeźwiający, znany pod nazwiskiem „wino palmowe.“
Nie brakło także i słodyczy, dzięki licznym rojom pszczół, wyrabiających miód w obfitości.
Len miano z liści „phornicum tenas“ (len nowozelandzki). Gips z rozkruszonych odłamków skały — bawełnę — cynamon — goździki, — szkło z rodzaju miki — dość, że niczego nie brakowało.
Do tych bogactw natury — trzeba dodać, ile fauna na Nowej Szwajcaryi dawała zwierzyny śmiałemu myśliwemu.
Pomiędzy dzikiemi zwierzętami, od których musiano się bronić, główną role grały, choć nie często napotykane: tapir, lew, niedźwiedź, szakal, tygrys, krokodyl, pantera, słoń a także niezliczona ilość małp. Z czworonogów zdatnych do użytku domowego, warto zaznaczyć bawoła i angorę a ze skrzydlatych, orła, który polował z Fritzem, strusie, ulubionego wierzchowca Jacka.
Dziesięć lat upłynęło bez ważniejszych wypadków. Pan Zermatt miał czterdzieści pięć lat, zdrowie silne, umysł jasny, wyćwiczony w niezwykłych okolicznościach. Betsie, jego dzielna żona, energiczna matka czterech synów, zaczęła rok czterdziesty trzeci. Ani ciało jej ani dusza nie osłabły, ani miłość dla dzieci i małżonka.
Fritz, dwadzieścia pięć lat, silny, zręczny, twarz szczera, otwarta, spojrzenie rozumne i bystre, skorzystał dużo pod względem charakteru.

Skała stalaktytowa

Ernest poważny nad wiek, miał bowiem dwadzieścia dwa lata, więcej oddany ćwiczeniom umysłu, niż ciała, stanowił kontrast z Fritzem; wykształcił się bardzo czerpiąc z biblioteki Landlorda.
Jack był uosobieniem wiecznego ruchu; awanturniczy, jak Fritz, namiętny myśliwy, używał w pełni swoich dwudziestu lat.
Najmłodszego Franka, choć miał już lat szesnaście, matka pieściła, jak gdyby miał dziesięć.
Życie zatem tej rodziny było szczęśliwe nad wyraz, a pani Zermatt mówiła czasem do męża:
— Ah! mój drogi, czyżby to nie było prawdziwe szczęście, żebyśmy mogli zawsze żyć z naszymi dziećmi, gdyby nie to, że w tej samotności skazani jesteśmy na wymieranie jedno po drugiem, pozostawiając tym, co przeżyją, smutek i opuszczenie!... Błogosławiłabym niebo za ten raj na ziemi!... Lecz, niestety! przyjdzie dzień, w którym zamkniemy oczy na wieki!..
Taka była największa troska Betsie; często mówiła o tem z panem Zermatt. Otóż tego roku przyszła zmiana nieoczekiwana, która wpłynęła, jeżeli nie na przyszłość, to przynajmniej na teraźniejszość.
9-go kwietnia, około siódmej rano, pan Zermatt wyszedł z mieszkania z Ernestem, Jackiem i Frankiem i szukał napróżno najstarszego syna, o którym sądził, że zajęty jest jakąś czynnością w polu.
Fritz miał zwyczaj wydalać się często, a matka obawiała się, jeżeli syn jej opuszczał zatokę Zbawienia i udawał się na pełne morze.
I teraz nie było wątpliwości, że był na morzu, ponieważ kajak nie stał w porcie.
Koło południa pan Zermatt, Ernest i Jack udali się szalupą do wysepki Rekina, aby tam upatrywać powrotu Fritza. Ażeby Betsie nie niepokoiła się, gdyby się opóźnili, mąż jej obiecał dać strzał armatni.
Lecz kiedy dwaj jego synowie wysiedli na wysepkę, Fritz opływał już przylądek Zawiedzionej Nadziei. Jak tylko go zobaczyli, pan Zermatt, Ernest i Jack wsiadli z powrotem do łodzi, i byli w Felsenheim w chwili, gdy Fritz na ląd wyskakiwał.
Fritz musiał tedy opowiedzieć o podróży trwającej dwadzieścia godzin. Od jakiegoś czasu przemyślał nad zwiedzeniem wybrzeża północnego. To też tego rana, w towarzystwie swego orła, Blitza, wsiadł na kajak, zabrawszy z sobą trochę żywności, topór, harpun, bosak, sieć, fuzyę, parę pistoletów, torbę myśliwską i tykwę z miodem do picia. Wiatr od lądu popchnął go szybko po za przylądek, a korzystając z odpływu, wysunął się na północo-zachód.
Z tyłu przylądka, minąwszy ogromne nagromadzenie skał, zwalonych jedna na drugą w skutek zapewne jakiego kataklizmu natury, otwierała się obszerna zatoka, schronienie różnych rodzajów ptactwa morskiego, napełniającego wrzaskiem powietrze. Na wybrzeżu zatoki chrapały na słońcu olbrzymie gady; wilki morskie, foki, walrosy i inne, podczas kiedy nad powierzchnią wody bujały miryady prześlicznych łątek.
Fritz nie zatrzymał się, płynął dalej na zachód.
Przybiwszy do wybrzeża dziwnego kształtu, któremu dał nazwę Camus, Fritz zapuścił się pod naturalne arkady skały, której podnóże obmywały powrotne fale. Tu były miliony jaskółek, gniazda ich zwieszały się od najmniejszej nawet chropowatości sklepienia. Fritz zdjął kilka tych gniazd i złożył do torby.

Najmłodszy Frank miał lat szesnaście.

— Te gniazda jaskółcze — przerwał pan Zermatt — wielką wartość posiadają na rynkach Państwa-Niebieskiego.
Po drugiej stronie arkady Fritz znalazł wejście do drugiej zatoki, pomiędzy dwoma przylądkami, odległemi od siebie o półtory mili angielskiej.
Po za zatoką rozciągały się niezmierzone okiem stepy, użyznione wodami, lasy, błota, cały szereg krajobrazów. W zatoce zaś niewyczerpane muszle perłowe, których wspaniałe okazy przyniósł Fritz.
Kiedy opłynął część zatoki wewnętrznej i przebył ujście rzeki, pełnej ziół wodnych, kajak dobił do przylądka na przeciw arkady.
Fritz nie myślał posuwać dalej wycieczki. Czas schodził, zawrócił tedy na wschód, kierując się w stronę przylądka Zawiedzionej Nadziei i powrócił, zanim odezwał się wystrzał z wysepki Rekina.
Oto co opowiedział awanturniczy młodzieniec o tej podróży, która sprowadziła odkrycie Zatoki Pereł.
Później kiedy został z ojcem, z wielkiem tegoż zdziwieniem zwierzył mu, co następuje:
Pomiędzy licznem ptactwem latającem nad przylądkiem, pokazało się także kilka par albatrosów, z których jeden padł uderzony bosakiem.
Lecz kiedy trzymał ptaka na kolanach, Fritz zobaczył na jednej jego łapie okręcony kawałek mocnego płótna, na którym wyczytał napisane po angielsku bardzo wyraźnie:
„Kimkolwiek jesteś, ty, któremu Bóg ześle tę odezwę nieszczęśliwej, puść się na odszukanie wyspy wulkanicznej, którą poznasz po płomieniu buchającym z jednego z jej kraterów. Ocal nieszczęśliwą opuszczoną na Skale Ognistej!“
Tak więc w okolicach Nowej Szwajcaryi, może od lat kilku, nieszczęśliwa kobieta, czy dziewczyna, żyła na wysepce nie mając żadnego z tych dobrodziejstw, jakich Landlord dostarczył rodzinie Zermatt.
— I cóżeś uczynił!.. zapytał pan Zermatt.
— Jedyną rzecz, jaka była do zrobienia, odpowiedział Fritz. Albatrosowi wlałem w dziób trochę miodu, odżył zupełnie, gdyż był tylko uderzony, potem udarłem kawałek chustki i krwią wydry napisałem po angielsku: „W Bogu tylko pokładaj nadzieję!.. Pomoc jest może bliską.“ Następnie owiązałem ten kawał u łapy albatrosa, pewny będąc, że ptak jest oswojony i powróci do Skały Ognistej, unosząc moje pismo.
Pan Zermatt zamyślił się głęboko... Co robić dla ocalenia tej nieszczęśliwej?.. W której stronie znajdowała się Skała Ognista?.. W sąsiedztwie Nowej Szwajcaryi, lubo setki mil na wschód?.. Albatrosy, to ptaki niezmęczone, mogą przebywać niezmierzone przestrzenie... Czy ten nie pochodził ze stron tak odległych, że szalupą nie będzie można tam dopłynąć?
Ojciec pochwalił Fritza, ze jemu tylko zwierzył tę tajemnicę, która niepotrzebnie zaniepokoiłaby panią Zermatt i braci.
A wreszcie, czy ta kobieta żyje jeszcze? Na kartce płóciennej nie było daty... Kilka lat mogło upłynąć, od kiedy przywiązała ją do nogi albatrosa...
Pan Zermatt jednak postanowił zwiedzić zatokę Pereł. Betsie zgodziła się na pozostanie z Frankiem w Felsenheim; Fritz, Ernest i Jack mieli towarzyszyć ojcu.

Fritz zobaczył na jednej jego łapie okręcony kawałek mocnego półtna.

Nazajutrz tedy, 11 kwietnia, szalupa opuściła małą zatokę przy strumieniu Szakali. Kilka zwierząt domowych należało do podróży, małpa Knips II, szakal Jacka, pies Bill, w końcu Braun i Falb, dwa psy w sile wieku.
Fritz poprzedzał szalupę w kajaku i, okrążywszy przylądek Zawiedzionej Nadziei, zwrócił się na zachód, pomiędzy skały.
Po zrobieniu około trzech mil. Fritz wskazał przylądek poblizki. Półtory mili dalej widniała naturalna arkada a za nią zatoka Pereł.
Skoro szalupa przebyła wązką cieśninę pomiędzy arkadą i skałami, rozległa zatoka, około ośmiu mil powierzchni, ukazała się w całej swojej piękności.
Co za przyjemność płynąć na powierzchni tych wód wspaniałych, z których wystawały trzy, czy cztery wysepki zadrzewione!
Szalupa przybiła do małej przystani.
A że wieczór się zbliżał, pan Zermatt zorganizował na brzegu obozowisko. Rozpalono ogień, w popiele upieczono kilka jaj, które wraz z sucharami, z kukurydzy i patatami, były wyborną kolacyą. Potem, przez ostrożność powrócono na szalupę, pozostawiając dwa psy, Brauna i Falba, dla obrony obozu od szakali, których wycie rozlegało się nad wodami.
Trzy dni z rzędu użyto, na połów muszli perłowych. Wieczorem Fritz i Jack szli polować na kaczki i kuropatwy w lasku po prawej stronie rzeki. Trzeba jednak było zachować niejaką ostrożność, dziki bowiem nawiedzały lasek, nie mówiąc już o zwierzętach, daleko straszniejszych.
Wieczorem 14-go ukazał się ogromny lew i lwica, rycząc przeraźliwie i bijąc ogonami po bokach. Lew najpierw padł trafiony w serce kulą Fritza, lwica także, lecz zdążyła wpierw łapą zmiażdżyć łeb staremu Billowi, — co bardzo zmartwiło jego pana.
Dzień ten był przeznaczony na wypróżnianie muszli, a ponieważ tak wielka ilość mięczaków, rozkładając się, zaczęła wydawać woń niezdrową, pan Zermatt i jego trzej synowie postanowili odpłynąć nazajutrz skoro świt. Należało powracać do Felsenheim, gdyż pani Zermatt musiała być niespokojna. Szalupa wyruszyła poprzedzana przez kajak. Przybywszy jednak do cieśniny przy arkadzie, Fritz oddał ojcu bilecik a sam oddalił się w stronę zachodnią.



V.
Powrót do Felsenheim. — Podróż „Elżbiety“ do zatoki Pereł. — Dziki. — Istota ludzka. — Jenny Montrose. — Zatonięcie okrętu „Dorcas.“ — Dwa lata na skale ognistej. — Opowiadanie Fritza.

Łatwo sobie wyobrazić niepokój pana Zermatt na myśl, na jakie niebezpieczeństwo syn jego się narażał. Lecz, że nie mógłby ani go zatrzymać ani płynąć za nim, szalupa tedy musiała iść dalej do przylądka Zawiedzionej Nadziei.
Po powrocie do Felsenheim, pan Zermatt nie powiedział ani dzieciom, ani nawet żonie o wyprawie, jaką Fritz przedsięwziął. Byłoby to sprawieniem im niepotrzebnych niepokojów i próżnych nadziei. Mówił tylko o wycieczce w stronę wschodnią wybrzeża. Jednak po trzech dniach, kiedy Fritz się nie pokazywał, pan Zermatt bardzo zaniepokojony, postanowił wybrać się na poszukiwanie.
20 kwietnia o świcie „Elżbieta“ rozwinęła żagle, mając na pokładzie ojca, matkę i trzech synów. Wiatr pociągał z południo-wschodu, dobry wiatr pozwalał płynąć w pobliżu lądu.
Po południu szalupa okrążyła skały arkady i weszła w zatokę Pereł.
Pan Zermatt zarzucił kotwicę obok ławy muszlowej, przy ujściu rzeki, gdzie były ślady ostatniego obozowiska. Wszyscy przygotowali się do wyjścia na ląd, kiedy naraz Ernest krzyknął:
— Dziki... dziki!!..
Rzeczywiście, na zachód przystani, pomiędzy wysepkami zadrzewionemi manewrowała łódka, która zdawała się unikać szalupy.
Dotąd nic nie dawało do myślenia, żeby Nowa Szwajcarya była zamieszkałą. To też Elżbieta przygotowała się zaraz do obrony: armatki nabito, fuzye przygotowano. Lecz kiedy dziki zbliżył się na kilka węzłów:
— To Fritz!.. zawołał Jack.
To on był rzeczywiście, sam w kajaku. Nie poznawszy z daleka szalupy, zbliżał się powoli, a przez ostrożność uczernił twarz i ręce.
Skoro połączył się z rodziną, ucałował matkę i braci, uczerniwszy im nieco policzki, poczem odprowadził ojca na stronę i rzekł:
— Powiodło mi się...
— Jakto... angielka ze Skały Ognistej!..,
— Ona jest tam... na wysepce w zatoce Pereł. — odpowiedział Fritz... Wziąłem was za dzikich i nie chciałem jej narażać..
Nie mówiąc nic żonie i dzieciom, pan Zermatt skierował szalupę ku wysepce, położonej na zachód od zatoki. Zbliżywszy się, zobaczono na niej mały lasek palmowy w pobliżu wybrzeża, a w lasku szałas zbudowany na wzór hotentockich.
Wysiedli wszyscy na ląd. Potem Fritz wystrzelił z pistoletu w powietrze i ujrzano młodego chłopca, schodzącego zręcznie z drzewa, pomiędzy gałęziami którego siedział ukryty.
Niedługo wydała się cała tajemnica.
Ta ludzka istota — pierwsza jaką rozbitki z Landlorda napotkali od lat dziesięciu — nie była chłopcem.
Była to młoda panienka, najwyżej dwudziestoletnia; ubrana w kostyum ucznia marynarki. Była to Jenny Montrose, młoda angielka ze Skały Ognistej.
Pani Zermatt, Ernest, Jack i Frank dowiedzieli się wtedy, w jakich warunkach Fritz został zawiadomiony o położeniu tej nieszczęsnej na wysepce wulkanicznej w zatoce Pereł i odpowiedział biletem, którego młoda dziewczyna nie odebrała, gdyż albatros nie powrócił na Skałę Ognistą.
Niepodobna opisać, jakiego przyjęcia doznała Jenny Montrose, z jaką czułością pani Zermatt tuliła ją w ramionach! Zanim opowiedziała swoją historyę, Jenny wiedziała już od Fritza historyę Nowej Szwajcaryi i rozbitków z Landlorda.
Szalupa opuściła zaraz zatokę Pereł z całą rodziną, powiększoną przybytkiem młodej angielki. Z jednej i drugiej strony mówiono dosyć po angielsku i po niemiecku, aby się zrozumieć.
Nie trzeba nawet mówić, że Elżbieta zabrała narzędzia zrobione przez Jenny. Czyż to nie było naturalnem, że biedna samotnie przywiązała się do przedmiotów, tak wiele jej przypominających?
W dodatku były także dwie żyjące istoty, dwaj wierni towarzysze, z któremi młoda dziewczyna nie mogłaby się rozłączyć, — kormoran ułożony do ryb łowienia i szakal przyswojony.
Elżbieta pchana lekkim wiatrem rozwinęła wszystkie żagle.
Fritz i Jack odpłynęli kajakiem bardzo rano, ażeby przygotować wszystko w Felsenheim na przyjęcie młodej angielki.
Szalupa okrążała ląd aż do ujścia strumienia Szakali. Kiedy dosięgła wejścia w zatokę Zbawienia, została powitana trzema salwami z bateryi wysepki Rekina i jednocześnie Fritz i Frank podnieśli flagę czerwoną i białą, na cześć młodej dziewczyny.
Skoro odpowiedziano na te salwy z dwóch małych armatek szalupy, pan Zermatt przybił do brzegu, w chwili kiedy Fritz i Jack na ląd wysiadali z kajaka. Następnie cała rodzina udała się do Felsenheim.
Jenny zachwycała się, wchodząc do tej galeryi zielonej, widząc umeblowanie pokojów, zgrabny stół w sali jadalnej, przygotowany przez Fritza i jego brata, serwis porcelanowy, filiżanki z bambusa, talerze z orzechów kokosowych, czarki z jaj strusich, obok naczyń europejskich, pochodzących z Landlorda!
Obiad składał się ze świeżych ryb, drobiu pieczonego, szynki z pekari, owoców rozmaitych, miodu i wina.
Jenny Montrose zajęła miejsce honorowe pomiędzy panem i panią Zermatt, a łzy rozrzewnienia spłynęły z jej oczu, kiedy na wieńcu z kwiatów zawieszonym nad stołem, wyczytała te słowa:
„Niech żyje Jenny Montrose!.. Błogosławiony dzień, w którym przybyła do Nowej Szwajcaryi!“
Opowiedziała swoją historyę:
Jenny była jedyną córką majora Wiliama Montrose, oficera armii indyjskiej, i od dziecka nie odstępowała ojca. Pozbawiona matki w wieku lat siedmiu, wychowana była przez ojca w ten sposób, ażeby mogła znieść walkę życiową, w razie gdyby zabrakło jej opieki. Wykształcona umysłowo, fizycznie także była rozwinięta – a głównie jeździła dzielnie na koniu i polowała.
W roku 1812 major Montrose mianowany pułkownikiem, otrzymał rozkaz powrotu do Europy na pokładzie okrętu wojennego, odstawiającego do ojczyzny weteranów armii anglo-indyjskiej. Wezwany następnie na dowódcę pułku w wyprawie dalekiej, według wszelkiego prawdopodobieństwa wrócić miał dopiero wtedy, kiedy będzie mógł już ze służby wystąpić. Ztąd konieczność dla córki siedmnastoletniej powrotu do kraju rodzinnego, do ciotki, siostry pułkownika, mieszkającej w Londynie. Tam będzie czekała powrotu ojca, który w końcu odpocznie po trudach całego życia, poświęconego służbie wojskowej.
Jenny nie mogła wsiąść na okręt przeznaczony do przewozu wojska, pułkownik Montrose powierzył ją zatem, pod opieką panny służącej, jednemu ze swoich przyjaciół, kapitanowi Greenfield, komendantowi Dorcas. Okręt ten odpłynął kilka dni przed okrętem, który miał zabrać pułkownika.
Od samego początku podróż źle się zapowiadała: przy wyjściu z zatoki Bengalskiej zaskoczyła go burza gwałtowna, potem pogoń fregaty francuskiej, która zmusiła Dorcas do szukania schronienia w porcie Batawii.
Jak tylko nieprzyjaciel opuścił te okolice morza, Dorcas rozwinął żagle i ruszył w kierunku przylądka Dobrej Nadziei.
Żegluga utrudniona była w tej porze roku ciągłą niepogodą. Przeciwne wiatry nieustawały. Dorcas zboczył z drogi z powodu burzy ciągnącej z południo-zachodu. Cały tydzień kapitan nie mógł sprawdzić położenia, oznaczyć, w które okolice Oceanu Indyjskiego burza go zapędziła, kiedy jednej nocy okręt jego utknął na skale podwodnej.
Nieznane wybrzeże rysowało się w niewielkiej odległości i zaraz też załoga rzuciła się do pierwszej szalupy. Jenny Montrose, jej panna służąca, kilku pasażerów dostały się do drugiej.
Okręt rozbił się już i trzeba było opuszczać go jak najprędzej.
W pół godziny druga szalupa przewróciła się od uderzenia fali, podczas gdy pierwsza przepadła w ciemnościach.
Kiedy Jenny rzuciła się z omdlenia, leżała na wybrzeżu morskiem, gdzie fala ją wyrzuciła, i prawdopodobnie była jedyną żyjącą z rozbitków Dorcasa.
Ile czasu upłynęło odkąd szalupa poszła na dno... tego Jenny nie umiałaby powiedzieć. Cudem prawie znalazła dosyć sił, aby zawlec się do wnętrza groty, gdzie zjadłszy parę jaj, usnęła.
Obudziła się w końcu, wysuszyła na słońcu ubranie męskie, które przywdziała w chwili rozbicia okrętu, aby być swobodniejszą w ruchach i w którego kieszeni była stal i krzesiwo, i rozpaliła ogień.
Wycieczka wzdłuż brzegu wysepki nie przyniosła żadnej korzyści; Jenny nie zobaczyła nikogo z towarzyszów podróży, tylko szczątki okrętu, kilka kawałów drzewa, które użyła do podtrzymania ognia.
Młoda dziewczyna posiadała tyle siły moralnej i fizycznej, iż nie poddała się rozpaczy. Urządziła schronienie w grocie. Gwoździe wyjęte ze szczątków Dorcasa służyły jej za narzędzia. Zręczna i pełna pomysłów, potrafiła wykonać przedmioty najpotrzebniejsze: łuk, strzały dla polowania na zwierzynę i ptacwo do codziennego pożywienia. Przyswoiła nawet parę okazów: szakala i kormorana, które nie opuszczają jej na chwilę.
W pośrodku wyspy, na którą fale wyrzuciły dziewczynę, wznosiła się góra wulkaniczna, a z jej krateru buchał ogień i dym nieustanny. Jenny wdrapała się na wierzchołek, lecz nie zobaczyła ztamtąd żadnego lądu.
Skała Ognista obwodu około dwóch mil, od wschodu miała u stóp wązką dolinę z małym strumieniem. Przeróżne rodzaje drzew osłaniały ją od wichrów i pokrywały gęstemi konarami. Na jednej z magnolij Jenny urządziła sobie mieszkanie, tak samo, jak zrobiła rodzina Zermatt.
Ile czasu Jenny Montrose żyła w ten sposób na Skale Ognistej, aż do chwili oswobodzenia?
Zpoczątku nie pomyślała o rachubie czasu, po tem jednak, przypominając pewne fakty i porównywając daty, była w stanie obliczyć, iż upłynęło półtrzecia roku od rozbicia okrętu Dorcas.
Nie przeszedł dzień jeden, czy to w porze deszczowej, czy gorącej, żeby młoda dziewczyna nie patrzyła na dalekie horyzonty. Nigdy jednak żaden żagiel nie ukazał się na skłonie niebios.
W dnie jasne, zdawało jej się, że z najwyższego punktu wyspy spostrzega jakąś ziemię w stronie wschodniej... Lecz jak przebyć tą odległość?.. I co to była za ziemia?
Otóż po dwóch latach przyszło jej szczęśliwe natchnienie, — przywiązała do nogi albatrosa, którego udało jej się złapać, kawałek płótna z opisem swego pobytu na Skale Ognistej.
Kilka dni upłynęło, albatros nie wrócił i słaba nadzieja dziewczyny znikła. Nie poddawała się jednak rozpaczy: — skoro pomoc nie przyszła z tej strony, to przyjdzie z innej.
Takie było opowiadanie Jenny. Kilka razy łzy ukazywały się w oczach rodziny Zermatt, a ile całusów i uścisków otrzymała Jenny od Betsie!...
Pozostało tylko dowiedzieć się w jakich warunkach Fritz odkrył Skałę Ognistą.

Była to Jenny Montrose, młoda angielka ze Skały Ognistej.

Wiemy, że skoro szalupa opuściła zatokę Pereł, Fritz, który poprzedzał ją w kajaku, uprzedził ojca bilecikiem o zamiarze udania się na poszukiwanie angielki. To też po przebyciu arkady skalnej, zamiast udać się na wschód, oddalił się w przeciwnym kierunku.
Wybrzeże usiane było skałami podwodnemi. Było ich też mnóstwo na lądzie. Po zatem zieleniały drzewa tak samo piękne jak w Waldegg lub w Eberfurt. Liczne strumienie wpadały w małe zatoki.
Silny upał pierwszego dnia zmusił Fritza do wylądowania i poszukania cieniu.
Skoro przybił do wybrzeża zarośniętego gęstym lasem, wciągnął kajak pod drzewo, następnie zmożony utrudzeniem, zasnął twardo.
Nazajutrz płynął dalej aż do południa, przyczem w walce z tygrysem, który poległ od dwóch strzałów, stracił ulubionego orła Blitz’a.
Ten drugi dzień był użyty na okrążenie lądu. Najmniejszy dym ni ogień nie zdradzał obecności Skały Ognistej. Morze było spokojne, Fritz postanowił tedy oddalić się, aby zobaczyć, czy dym jaki nie rysuje się na nieboskłonie północno-zachodnim.
Wypłynął na pełne morze, mały żagiel jego igrał z lekkim wiatrem od lądu. Po dwóch godzinach żeglugi, zamierzał zwrócić do brzegu, kiedy ujrzał lekki dym...
Fritz zapomniał wtedy wszystkiego, zmęczenia, niepokoju, jaki jego nieobecność sprawi w Felsenheim, niebezpieczeństwa na pełnem morzu. Z pomocą wioseł kajak lotem ptaka mknął po fal powierzchni.
W godzinę znalazł się u zatoki wyspy, na której sterczała góra wulkaniczna, buchająca dymem i płomieniem.
Wschodni brzeg wyspy wydawał się pusty i kamienisty. Środkiem tylko przecinał go strumień, wypływający z zieleniejącej doliny.
Pchnął kajak w głąb wązkiej zatoki i wyciągnął go na piasek.
Na prawo była grota, przy wejściu do której istota ludzka spała głęboko.
Z jakiem wzruszeniem Fritz patrzył na biedną opuszczoną! Była to dziewczyna lat siedmnastu do ośmnastu, ubrana w grube płótno, pochodzące z żagla okrętowego, lecz czysto i zgrabnie. Rysy jej były zachwycające, twarz słodka nieskończenie.
Fritz nie śmiał jej obudzić, a jednak, z przebudzeniem, ocalenie ją czekało.
W końcu młoda dziewczyna otworzyła oczy. Na widok nieznajomego, krzyknęła z podziwu i przerażenia.
Fritz uspokoił ją:
— Nie obawiaj się miss... Nic złego ci nie robię... Przybyłem, żeby cię ocalić...
I zanim zdążyła przemówić, opowiedział w jaki sposób albatros wpadł w jego ręce, albatros z prośbą z pomoc dla angielki ze Skały Ognistej. Powiedział, że o kilka mil na wschód jest ziemia, na której żyje cała rodzina rozbitków.
Młoda dziewczyna padła na kolana dla podziękowania Bogu, potem wyciągnęła ręce, wyrażając wdzięczność Fritzowi, opowiedziała w krótkości swoje dzieje i zaprosiła go, żeby zwiedził jej nędzne schronienie.
Fritz zgodził się na to pod warunkiem, że krótko będzie trwało, gdyż pilno mu było zabrać młodą angielkę do Felsenheim.
— Jutro — odpowiedziała — jutro popłyniemy, panie Fritz... Pozwól mi tę noc spędzić na Skale Ognistej, kiedy już jej nigdy nie mam zobaczyć...
Jenny ze swoich prowizyj i tych, jakie znalazły się w kajaku, urządziła kolacyę, poczem udała się na spoczynek w głąb groty a Fritz jak wierny pies, położył się u wejścia.
Nazajutrz, skoro świt, włożyli na kajak niektóre przedmioty, jakich Jenny nie chciała pozostawić, nie zapomniawszy o szakalu i kormoranie. Jenny przywdziała męskie ubranie, wsiadła na mały statek i w godzinę ostatni dym ze Skały Ognistej znikł z oczu dwojga podróżnych.
Takie było opowiadanie Fritza.
Życie tedy popłynęło zwykłym trybem, w Falkenhorst, to w Felsenheim, szczęśliwiej jeszcze, odkąd Jenny Montrose należała do tej uczciwej i pracowitej rodziny.
Nadeszła pora deszczowa — musiano opuścić Falkenhorst i powrócić do Felsenheim. Trzy miesiące trwała niepogoda, jednak ten mały światek nie próżnował. Roboty szły pod kierunkiem pani Zermatt, Jenny we wszystkiemi pomagała.
W dodatku młoda dziewczyna uczyła się języka niemieckiego z panem Zermatt, a cała rodzina uczyła się języka, angielskiego, którym Fritz w kilka tygodni płynnie mówił. Jakże mogło być inaczej, kiedy profesor droższy mu był nad życie?..
Gdyby nie troska o przyszłość, niepewność pomocy z zęwnątrz — mieszkańcy Nowej Szwajcaryi byliby całkiem szczęśliwi.
Wiemy, jakie niespodziewane wypadki zmieniły do grunta położenie rodziny Zermatt.



VI.
Po obiedzie. — To co było znane z Nowej Szajcaryi. — Rodzina Wolston. — Zamiary nowej siedziby. — Przekopanie kanału pomiędzy źródłem Szakali i jeziorem Łabędzi. — Koniec roku 1816.

Głęboki smutek zapanował w Felsenheim. kiedy fregata Licorne wyruszyła z zatoki Zbawienia i znikła na szerokim horyzoncie.
Czy mogło być inaczej? Państwo Zermatt byli niepocieszeni po odjeździe synów i uwielbianej Jenny Montrose, żałowanej jak córki rodzonej. Patrząc na puste ich miejsca w pokojach Felsenheim, puste przy wspólnym stole, puste w sali, gdzie spotykano się co wieczór, serce im się krwawiło. Zdawało się, że całe szczęście ogniska domowego — zbladło..
Powrócą wszyscy bezwątpienia i smutek rozstania pójdzie w zapomnienie. Powrócą nowi przyjaciele z nimi, — pułkownik Montrose nie będzie chciał rozłączyć się z córką, dawszy jej Fritza za męża, — następnie Doll Wolston, brat jej James z żoną i dzieckiem, którzy przybędą bez żalu osiedlić się razem ze swoimi. Wreszcie emigranci nieomieszkają zaludnić tej odległej kolonii Wielkiej Brytanii.
Tak, w rok najdalej, przyjdzie dzień, w którym u przylądka Zawiedzionej Nadziei, ukaże się okręt płynący z zachodu i wejdzie w zatokę Zbawienia. Będzie to prawdopodobnie Licorne. Wreszcie czy ten, czy inny, okręt ten odda z powrotem pułkownika Montrose i jego córkę, Fritza i Franka, i dzieci państwa Wolston.
Tak wiec położenie zmieniło się zupełnie. Mieszkańcy Nowej-Szwajcaryi nie byli już rozbitkami z Landlordu, którzy znaleźli przytułek na nieznanem wybrzeżu, oczekujący pomocy, przez długie lata.
Położenie tej ziemi było już teraz określone, co do długości i szerokości geograficznej.
Komendant Littlestone, przedstawi je w biurze Administracyi, gdzie wydadzą potrzebne rozporządzenia do zajęcia tej ziemi w posiadanie.
Prawda, znano dopiero wybrzeże północne najwyżej około szesnastu mil lądu pomiędzy zatoką Licerne i wschodnią częścią Skały Ognistej.
Przez te lat jedenaście pan Zermatt i jego synowie nie przeszli wcale szeregu skał po za wąwozem Cluse. Ograniczyli się doliną Grünthal, nie przekraczając wyniosłości.
Odjazd Licorne nie zmniejszył ludności Felsenheim, dzięki obecności rodziny Wolston.
Pan Wolston, czterdziestopięcioletni mężczyzna wyglądał na silnie zbudowanego człowieka. Osłabiony febrą, jakiej nabawił się w Nowej Walii w Australii, odzyskiwał siły w zdrowym klimacie Nowej-Szwajcaryi. Uzdolnienie i doświadczenie jego jako mechanika-budowniczego, stało się cennem, a pan Zermatt postanowił zużytkować je przy różnych pracach ulepszających. Jednak przedewszystkiem starano się, aby pan Wolston odzyskał zdrowie.
Pani Merry Wolston młodsza była o kilka lat od Betsie Zermatt. Te dwie kobiety zaprzyjaźniły się odrazu. Zajmowały się razem gospodarstwem w Felsenheim, i kolejno odwiedzały fermę Waldegg, ustronie Eberfurt i Zuckertop.
Anna Wolston, siedemnastoletnia panienka, trochę blada i osłabiona, była na dobrej drodze znalazłszy się w ożywiającem powietrzu Ziemi Obiecanej. Blondynka, o ładnych rysach, ślicznych oczach niebieskich, zapowiadała bardzo zajmującą kobietę. Jakiż kontrast tworzyła z siostrą, żywą jak skra, Dolli czternastoletnią, która wesołym śmiechem napełniała dom cały.
Śliczna brunetka, śpiewająca, mówiąca; zawsze z gotową dowcipną odpowiedzią. Otóż, powróci ten ptaszek, a śpiew jego na nowo zacznie radować serca wszystkich!
Wreszcie należało pomyśleć o powiększeniu Felsenheim. Z powrotem Licorne mieszkanie to będzie niewystarczające. Licząc tylko pułkownika Montrose i Jenny, Fritza i Franka, James'a Wolston, siostrę jego, żonę i dziecko, to i ci nie mogli mieszkać razem, chyba żeby grota powiększoną została na ich specyalny użytek.

Czasem Anna Wolston szła z nim, a robiło jej to wielką przyjemność

Miejsca nie brakowało ani na lewem wybrzeżu strumienia Szakali, ani na lądzie w górę zatoki Czerwonaków, ani wzdłuż cienistej drogi z Felsenheim do Falkenhorst.
W tym przedmiocie toczyły się częste rozmowy pomiędzy panem Zermatt i panem Wolston, brał w nich udział Ernest, a propozycye jego zasługiwały na uwagę.
Przez ten czas, Jack, sam jeden teraz, dostarczał wszystkiego, co było potrzebne do kuchni. Przebiegał co dzień lasy i płaszczyzny obfitujące w zwierzynę; z wiernemi psami Braunem i Falkiem na błotach strzelał kaczki i bekasy.
Ernest przekładał nad polowanie spokojne zajęcie rybołóstwem.
Szedł bądź nad strumień Szakali, bądź do podnóża skał nad zatoką Czerwonaków. Skorupiaki, mięczaki, ryby, jako to: łososie, śledzie, makrele, homary, raki, ostrygi, ślimaki jadalne, wszystkiego tam było poddostatkiem. Czasem Anna Wolston szła z nim, a robiło jej to wielką przyjemność.
I tak dnie mijały. Betsy i Merry ciągle były zajęte. Podczas kiedy pani Zermatt naprawiała ubranie, pani Wolston z wielką zręcznością szyła nowe suknie z materyałów przechowanych starannie z epoki rozbicia Landlorda.
Czas był prześliczny, upał znośny jeszcze. Wiatr pociągał od lądu przed południem, od morza po południu. Noce pozostały spokojne, orzeźwiające.
Obydwie rodziny odwiedzały często fermy, raz piechotą, raz wózkiem, ciągnionym przez dwóch bawołów. Najczęściej Ernest dosiadał osiołka Bascha, a Jack strusia. Pan Wolston czuł się zdrowszym. Febra coraz rzadziej i coraz lżej się objawiała. Jeżdżono z Felsenheim do Falkenhorst tą piękną drogą, wysadzoną przed dziesięciu laty, którą ocieniały kasztany, orzechy włoskie i wiśnie. Czasami przystanek w pałacu napowietrznym trwał całą dobę. Być może, mieszkanie było trochę szczupłe jak na teraz, lecz podług zdania pana Wolston, nie trzeba było myśleć o powiększaniu tegoż. Pewnego dnia pan Zermatt odpowiedział mu:
— Masz racyę, kochany Wolston; mieszkać na gałęziach drzewa, dobre było dla Robinsonów, którzy szukali schronienia przed dzikiemi zwierzętami, a i myśmy robili to z początku na naszej wyspie. Lecz obecnie jesteśmy osadnikami... prawdziwymi osadnikami.
— A wreszcie – mówił pan Wolston — trzeba pamiętać, że dzieci nasze powrócą i musimy się spieszyć, żeby Felsenheim gotów był na ich przyjęcie.
— Jestem zdania pana Wolston — rzekł Ernest. Falkenhorst nie jest wystarczające i myślę, że na lato lepiej byłoby przerzucić się do Waldegg lub do Zuckertop...
— Wolałabym Prospect Will — odezwała się pani Zermatt.
— Doskonały projekt, matko! — wykrzyknął Jack. Z Prospect-Will widok cudowny na Zatokę Zbawienia — dolina ta zdaje się być przeznaczona, żeby w niej stała willa...
— Albo fort — odpowiedział pan Zermatt. Pamiętaj synu, że wyspa stanie się posiadłością angielską.
— Więc w Prospect-Will... lub nieco dalej na przylądku Straconej Nadziei — rzekł wtedy pan Wolston. W takim razie willa będzie mogła pozostać.
— Tego właśnie pragnę — oświadczył Jack.
— Ja także — dodała pani Zermatt. Starajmy się zachować wspomnienia naszych pierwszych chwil. Prospect-Will, tak samo jak Felsenheim... Bardzobym się zmartwiła, gdyby znikły z powierzchni ziemi.


W ostatnich miesiącach roku 1816, spostrzeżono, że są to chwile, w których ręce Jacka i Fritza nie wystarczają, choć rodzina Wolston nie oszczędzała się w pracy. Pora zbiorów była zawsze bardzo obfita w zajęcia. Ileż pracy wymagały pola kukurydzy i manioku, plantacya ryżu po za błotami przyległemi do zatoki Czerwonaków, zbiór owoców, manipulacya z sago, wreszcie zbiór zbóż i trzciny cukrowej, obfitej na polach przyległych do Zuckertop! Za, ciężka to była robota dla czterech mężczyzn, którym jednak pomagały szczerze trzy odważne kobiety. A na tym żyznym gruncie dwa zbiory były konieczne.
A jednak choć tak żyzna ziemia jak w Ziemi Obiecanej, mogło się zdarzyć przecież, że susza letnia uczyniłaby ją twardą jak skała. Brakowało systemu nawodniającego, urządzonego w ten sposób, aby można było zwilżać te pola rozległe na kilkaset hektarów.
Były tylko wody strumienia Szakali i Falkenhorst, na wschód, potem na zachód rzeka Wschodnia, wpadająca do zatoki.
Brak ten uderzył pana Wolston i pewnego dnia, 9 listopada, po obiedzie zaczął rozmowę w tym przedmiocie.
— Nic łatwiejszego — rzekł — jak zbudować koło hydrauliczne, zużytkowując wodospad strumienia Szakali o pół mili powyżej Felsenheim. Pomiędzy materyałami zabranemi z Landlordu, kochany Zermatt, znajdują się dwie pompy okrętowe. Otóż zbudujemy koło, a wodospad z dostateczną siłą będzie wodę mógł podnieść do rezerwoaru a potem rozprowadzać ją aż na pola Waldegg i Zuckertop. Tylko zamiast używać trzciny bambusowej, jak zrobiliście dla nawodnienia ogrodu warzywnego w Felsenheim, użyjemy pni magnolij wydrążonych, co nie przechodzi sił naszych.
O kwadrans drogi na południe od Waldegg znajdowało się jezioro Łabędzie, które woda napełniała podczas pory deszczowej, lecz w lato wysychało zupełnie. Otóż, gdyby udało się napełniać je wodami strumienia Szakali, łatwo przyszłoby potem rozprowadzić wodę dla zwilżania pola.
Po zbadaniu gruntu Ernest i pan Wolston, przekonali się, że mogą o wiele skrócić długość przeprowadzania rur.
— Ojcze, rzekł Ernest pewnego wieczora — zbadaliśmy z panem Wolston na nowo położenie gruntu. Wystarczy podnieść wody strumienia Szakali na stóp trzydzieści, do miejsca, zkąd poziom pochyla się ku jezioru Łabędzi. Od tego punktu przekopaną fosą woda sama spłynie do jeziora.
— A wtedy — dodał pan Wolston — jezioro Łabędzi będzie naturalnym rezerwoarem do zwilżania pól w Waldegg, Zuckertop a nawet w Eberfurt.
— A kiedy rozpoczniecie tę wielką pracę?.. zapytała Betsie.
— Za kilka dni, droga żono — oświadczył pan Zermatt. Po ukończeniu pierwszych zbiorów mamy trzy miesiące wolne, czekając na drugie.
Krótko mówiąc, roboty prowadzone regularnie, dobiegły do końca 20 grudnia.
— A będziemy mieli uroczystość inauguracyjną?... zapytała Anna Wolston.
— Jeżeli tylko będziemy chcieli, moi drodzy, — odparta Betsie.
— Dobrze — rzekł pan Zermatt — uroczystość zacznie się jutro z chwilą puszczenia w ruch naszej maszyny...
— A jak się zakończy, ta uroczystość?
— Doskonałym obiadem na cześć pana Wolston.

Nazajutrz około godziny dziesiątej odbyła się inauguracya kanału.
Nazajutrz około godziny dziesiątej odbyła się inauguracya kanału w obecności dwóch rodzin zebranych przy wodospadzie.

W tym czasie upłynęło trzy miesiące, jak odpłynęła korweta Licorne. Jeżeli nie wpłynie co na opóźnienie, powinna się ukazać w zatoce Zbawienia za trzy razy tyle czasu.
Dziewięć miesięcy jeszcze a połączą się wszyscy. Nikogo ze swoich nie będzie brakowało dwóm rodzinom, a w niedalekiej przyszłości będą może one połączone jeszcze ściślejszemi węzły.
Tak więc zakończył się ten rok 1816, który zaznaczył się tem, iż położenie Nowej Szwajcaryi zmieniło się do gruntu.



VII.
Pierwszy dzień roku. — Spacer do Felsenhorst. — Projekt kaplicy. — Projekt podróży. — Sprzeczka. — Szalupa. — Wyjazd 15 marca.

Pierwszego stycznia zamieniono życzenia pomiędzy rodzinami Zermatt i Wolston. Panowie ucałowali się. Byli to już starzy przyjaciele, potrafili się ocenić wzajemnie. Anna Wolston zadowolona była wyłącznie z życzeń Ernesta. Młody ten człowiek uprawiał nieco poezyę. Otóż na cześć dziewczyny posłużył się natchnieniem, a lica Anny zaróżowiły się, kiedy uczeń Apolina w mowie wiązanej winszował jej, że odzyskała zdrowie w świeżem powietrzu Ziemi Obiecanej.
— Zdrowie... i szczęście! odpowiedziała, całując panią Zermatt.
Nie było mowy w tym dniu o jakiemkolwiek zajęciu. To też pan Zermatt zaproponował spacer piechotą aż do Falkenhorst. Pogoda była wspaniała, upał silny, co prawda. Lecz podwójny szereg drzew przy drodze nie dopuszczał promieni słonecznych.
O jedenastej godzinie wybrali się wszyscy, ażeby całe popołudnie spędzić w Falkenhorst i powrócić na obiad.
Po przejściu ogrodu warzywnego, następnie strumienia Szakali, po moście Rodzinnym, poszli aleją ocienioną drzewami owocowemi, które rozrosły się olbrzymio.
Anna zrywała kwiaty najpiękniejsze, które zapachem napełniały aleję. Niezliczona ilość ptaków trzepotała się w gałęziach drzew obciążonych owocem. Zwierzyna przemykała w zaroślach, zające, króliki, cietrzewie, jarząbki, bekasy. Ani Ernest ani Jack nie dostali pozwolenia zabrania fuzyi, i zdawało się, że ptaki i zwierzęta wiedziały o tem...
— A jak spotkamy jaką panterę, niedźwiedzia, tygrysa, lwa... Są przecie na wyspie... odezwał się Jack.
— Lecz nie w Ziemi Obiecanej, Jacku, odparła pani Zermatt. No, zrób nam ustępstwo... Pozostanie ci trzysta sześćdziesiąt cztery dni do polowania...
Była pierwsza godzina z południa, kiedy obie rodziny znalazły się u stóp Falkenhorst. Napili się najpierw miodu z baryłek schowanych w piwnicy pod tarasem. Rodzina Zermatt szczęśliwa była nad wyraz pomiędzy szerokiemi konarami drzewa... Czyż nie było to jej pierwsze gniazdo, z którego mieli tyle wspomnień?.. Z tymi dwoma balkonami, podwójną podłogą, pokojami pokrytymi korą dobrze spojoną, lekkiemi sprzętami, gniazdko było prześlicznem mieszkaniem. Lecz teraz będzie to tylko miejscem odwiedzin i spoczynku.

Anna zrywała kwiaty najpiękniejsze.

Rozmawiając na balkonie pani Wolston zrobiła propozycyę godną zastanowienia.
— Podziwiam często, moi przyjaciele, wszystko co zrobiliście na tym kawałku swojej wyspy... lecz pytałam już pani Zermatt, dla czego brakuje wam...
— Kaplicy?.. odpowiedziała Betsie. Masz racyę, kochana Merry... winniśmy Wszechmocnemu poświęcić..
— Więcej niż kaplicę... Świątynię! — zawołał Jack, który o niczem nie wątpił... wspaniałą świątynię z dzwonnicą!... Kiedy rozpoczniemy, ojcze?.. Materyału nie brakuje, pan Wolston plan zrobi... my wykonamy...
— Lecz — odpowiedziała pani Zermatt z uśmiechem — jeżeli widzę w przyszłości świątynię, to nie widzę pastora...
— Będzie nim Frank, jak wróci — rzekł Ernest.
— Zdaje mi się — odezwała się pani Zermatt — ponieważ Falkenhorst nie będzie nam służyć za mieszkanie, łatwo będzie je zmienić na kaplicę napowietrzną...
— A modlitwy nasze będą już na połowie drogi do nieba... jakby powiedział nam drogi Frank, — dodal Jack.


Pan Wolston nie znał więcej kraju, niż część rozciągającą się pomiędzy strumieniem Szakali i przylądkiem Zawiedzionej Nadziei, włączywszy w to folwark Waldegg, ustronie Eberfurt, Zuckertop i Prospect-Will.
— Dziwię się, mój kochany Zermatt — rzekł dnia pewnego, — że przez dwanaście lat ani ty, ani twoje dzieci nie próbowaliście przedostać się do środka Nowej-Szwajcaryi...
— Dla czego mielibyśmy to robić, kochany Wolston?... odpowiedział pan Zermatt. Pomyślę o tem: skoro po rozbiciu Landlorda wyrzuceni zostaliśmy na ten brzeg, synowie moi byli dziećmi niezdolnymi pomagać mi w wycieczce... Żona nie mogłaby mi towarzyszyć, a byłoby bardzo nieopatrznie zostawić ją samą...
— Samą z Frankiem, który miał pięć lat dopiero!.. dodała Betsie. A wreszcie, nie traciliśmy nadziei, że jaki okręt nas zabierze.
— Przedewszystkiem — ciągnął pan Zermatt — chodziło o zaradzenie najpilniejszym potrzebom, pozostając w sąsiedztwie okrętu, dopóki nie zabraliśmy wszystkiego, co nam mogło być potrzebnem. W dodatku przy ujściu strumienia Szakali, mieliśmy wodę słodką, na lewem wybrzeżu pola łatwe do uprawy. Potem traf dał nam odkryć mieszkanie zdrowe i bezpieczne, nasze Felsenheim. Czyż mieliśmy czas tracić dla zaspokojenia ciekawości?
— Wreszcie oddalać się od zatoki Zbawienia, — zrobił uwagę Ernest, czyż nie było narażaniem się na spotkanie krajowców, takich jak na Andamanie i Nicobarze na oceanie Indyjskim, którzy mają tak krwiożerczą opinię?..
— Wszystko to słuszne — odpowiedział pan Wolston; lecz ja nie potrafiłbym przez tyle lat oprzeć się chęci zwiedzenia strony południowej i zachodniej...
— Ponieważ w twoich żyłach płynie krew angielska — odpowiedział pan Zermatt — i natura twoja pcha cię do podróży. My zaś jestesmy szwajcarzy, spokojni, lubiący siedzieć na miejscu, którzy z żalem opuszczają swoje góry...
— Protestuję, ojcze, — odparł Jack — protestuję w tem, co mnie dotycze!.. Choć z krwi i kości jestem szwajcarem, lubiłbym zwiedzać świat cały!..
— Godny jesteś być anglikiem, kochany Jacku — oświadczył Ernest, — nie ganię cię jednak wcale. Myślę wreszcie, że pan Wolston ma racyę. Koniecznem jest, żebyśmy poznali całą naszą Nową-Szwajcaryę...
— Która jest wyspą na oceanie Indyjskim, wiemy to obecnie — dodał pan Wolston, i dobrzeby było zrobić to przed powrotem Licorne.
— Jak tylko ojciec zechce!.. zawołał Jack, gotów zawsze do wycieczek.
— Pomówimy o tem, jak minie pora deszczowa — oświadczył pan Zermatt. Nie sprzeciwiam się bynajmniej podróży wewnątrz wyspy, lecz w każdym razie przyznajmy, że jesteśmy obdarowani od losu, dostawszy się na wybrzeże, jednocześnie urodzajne i ze zdrowym klimatem!.. Czy jest inne, któreby tego warte było?..
— Kto wie?.. odpowiedział Ernest. Na wschód nad zatoką Licorne, widzieliśmy grunt skalisty, i skały podwodne. Lecz płynąc na południe, Nowa-Szwajcarya lepiej się przedstawia.
— Jedyny sposób przekonania się — odezwał się Jack — opłynąć wyspę szalupą dookoła.
— Moi kochani — rzekt wtedy pan Zermatt — oto co proponuję...
— Z góry przyjęte... odparł Jack.
— Czekaj, niecierpliwy chłopcze... Upłynie najmniej dwanaście dni, nim nastąpią drugie zbiory i jeżeli chcecie, poświęcimy połowę tego czasu na zwiedzenie części wybrzeża wschodniego.
— A wtedy — odezwała się pani Wolston, trochę niezadowolona — podczas gdy pan Zermatt, jego dwaj synowie i pan Wolston będą podróżować, pani Zermatt, Anna i ja zostaniemy same w Felsenheim?..
— Nie, pani Wolston — odpowiedział pan Zermatt, — szalupa zabierze wszystkich na pokład...
— Kiedy wypłyniemy?.. odparł pan Zermatt z uśmiechem. Ustanówmy wyjazd na pojutrze...
Trzydzieści sześć godzin, to nie za wiele czasu na przygotowania.
Pan Wolston i Jack zajęli się obejrzeniem szalupy, stojącej w głębi zatoki. Nie była ona na morzu od podróży do przystani Licorne. Musiano więc uskutecznić niektóre naprawy.
Trzeba było się spieszyć. Zbiory dojrzewały, szalupa powinna wrócić najpóźniej za dni dwanaście.
W końcu, 14-go marca przeniesiono na pokład skrzynię z mięsem, worek mąki manioku, baryłkę miodu, baryłkę wina palmowego, cztery fuzye, cztery pistolety, proch, kule, śrut, naboje do dwóch armatek na Elisabecie, kołdry, bieliznę, ubrania, naczynia kuchenne...
Wszystko więc gotowe do podróży, trzeba tylko korzystać z pierwszych brzasków dnia i wiatru ciągnącego od lądu.
Po nocy spokojnej, o piątej godzinie rano 15-go marca, obydwie rodziny wsiadły na statek zabrawszy z sobą dwóch młodych psów.



VIII.
Żegluga. — Skała podwodna, o którą rozbił się Landlord. — Zatoka Licorne. — „Elisabeta“ na kotwicy. – Na szczycie skał nadbrzeżnych. — Nieurodzajna okolica. — Strona południowa. — Projekty na jutro.

Wiatr od lądu popychał Elisabetę.
Lekki statek rozwinął wszystkie żagle, dwa maszty i sunął lekko po pełnem morzu.
Pani Zermatt, pani Wolston i Anna, siedząc na małym pomoście, przebiegały wzrokiem wybrzeża, począwszy od Falkenhorst, aż do cyplu Zawiedzionej Nadziei, który z oddalenia wydawał się o wiele niższy.
Pan Zermatt kierował w ten sposób, aby zużytkować wiatr słabnący nieco, w miarę jak Elisabeta oddalała się od lądu.
Pan Wolston, Ernest i Jack stali przy dolnych sznurach żagli, ażeby je naciągać lub rozluźniać, według potrzeby. Szkodaby było, żeby cisza morska zatrzymała statek, zanim się znajdzie na wysokości przylądka Wschodniego, gdzie znów pociągnie wiatr od ziemi.
To też pan Wolston powiedział:
— Obawiam się, żeby wiatr nie ustał, żagle opadają...
— Rzeczywiście, odpowiedział pan Zermatt, wiatr słabnie, lecz ponieważ wieje z tyłu, podnieśmy maszt przedni, skorzystamy zawsze na szybkości.
— Jeżeli wiatr ustanie zupełnie — zaproponował Jack — trzeba wziąść się do wioseł i płynąć aż do przylądka. Skoro weźmiemy się we czterech, pan Wolston, ojciec, Ernest i ja, spodziewam się, że szalupa nie będzie stała na miejscu...
Jak wy będziecie wiosłować, kto będzie przy sterze?... zapytała pani Zermatt.
— Ty... matko... albo pani Wolston... albo nawet Anna — powiedział Jack. Dlaczegoby nie miała tego robić Anna?... Pewny jestem, że przesuwałaby z równą łatwością drąg, na lewy lub prawy brzeg statku, jak stary wilk morski!
— Czemu nie?.. odpowiedziała młoda dziewczyna śmiejąc się, — przedewszystkiem, jeżeli potrzebuję tylko słuchać rad twoich...
Lecz nie trzeba było uciekać się do wioseł.
Zmniejszono żagle i mały statek poszedł prędzej, kołysany lekko z tyłu naprzód, co nic nie szkodziło ani pasażerom, ani pasażerkom.
Wiatr ustalił się, pan Zermatt zaproponował zwrócić na północo-wschód, ażeby okrążyć skały, na których rozbił się Landlord.
Elisabeta pożaglowała tedy na wschód skał, pan Zermatt pokazał panu Wolston wązki przesmyk, w który olbrzymi bałwan wpakował Landlorda.
Nie pozostało żadnych szczątków z okrętu, fala wyrzuciła wszystko na brzeg lądu.
Po okrążeniu tych skał, Elisabeta zwróciła się na południe.

Wszyscy wysiedli na wybrzeże piaszczyste.

Trzy kwadranse po minięciu cypla wschodniego, który prawdopodobnie oznaczał granicę wschodnią Nowej Szwajcaryi, szalupa mogła już płynąć bezpiecznie wzdłuż lądu na odległości półmilowej.
Około godziny jedenastej Elisabeta dosięgła zatoki Licorne, a w pół godziny potem zarzuciła kotwicę u stóp skały, w pobliżu miejsca, gdzie korweta angielska stanęła przedtem na odpoczynek.
Skoro spuszczono kotwicę na dno, fale podsunęły tył szalupy do lądu i wszyscy wysiedli na wybrzeże piaszczyste.
Zatokę otaczało pasmo skał wapiennych, na jakie sto stóp wysokich. Na brzegu rosły palmy.
— Wszystko to dobre i piękne — odezwał się Jack, ale wiecie, co powinniśmy zrobić?
— Zjeść śniadanie... rzekła Anna ze śmiechem.
— Ma się rozumieć — dodał Ernest.
— Do stołu zatem — wykrzyknął Jack — taki mam apetyt, żebym nawet talerz zjadł, a taki żołądek, żebym go strawił.
Udali się wszyscy po żywność do szalupy, mięsa zimne, szynki wędzone, ciasto, chleb świeży, miód i nawet parę butelek wina.
Po wypakowaniu jedzenia i naczyń, pani Wolston, pani Zermatt i Anna nakryły na grubej warstwie suchych traw morskich, poczem wszyscy zabrali się do obfitego śniadania, po którem śmiało można było czekać do obiadu o godzinie szóstej.
Po skończonym posiłku, odezwał się pan Wolston:
— Proponuję, żeby popołudnie przeznaczyć na zapuszczenie się w głąb...
— I nie tracąc czasu!... wykrzyknął Jack. Powinniśmy być już choć o milę ztąd...
— Nie byłbyś tak mówił przed śniadaniem — zrobiła uwagę Anna, uśmiechając się — jadłeś bowiem za czterech...
— I gotów jestem cztery razy więcej drogi zrobić.. odpowiedział Jack — a nawet iść aż na koniec świata... naszego małego świata, ma się rozumieć.
— Jeżeli pójdziesz tak daleko, moje drogie dziecko — rzekła pani Zermatt — nie zdążymy za tobą... Ani pani Wolston, ani Anna, ani twoja matka, nie odważą się iść z tobą...
— Myślę — odezwała się pani Wolston — że najlepiej będzie, jeżeli pan Zermatt, Anna i ja zostaniemy tu podczas waszej wycieczki, która będzie bardzo męczącą, jeżeli przeciągnie się do wieczora. Wybrzeże to jest zupełnie puste, nie potrzebujemy zatem obawiać się niemiłego spotkania. Wreszcie o każdej chwili możemy powrócić na statek...
— Moja droga Merry — rzekł pan Zermatt — rzeczywiście, sądzę, że nic wam tu nie grozi... A jednak nie byłbym spokojny...
— Dobrze! — zaproponował Ernest — nie pragnę niczego więcej, jak zostać... podczas kiedy...
— Ah! — zawołał Jack — poznaję naszego uczonego!.. Zostać... zapewne dla tego, żeby wsadzić nos w książkę... Pewny jestem, że wpakował kilka tomów pod pokład szalupy!.. Dobrze, niech zostanie pod warunkiem, że Anna pójdzie z nami...

W pół godziny znaleźli się na szczycie, pierwszy Jack tam stanął.

— I pani Wolston i twoja matka także — dodał pan Zermatt. Zważywszy wszystko, tak będzie lepiej... jak się zmęczą, to się zatrzymają.
— A wtedy Ernest będzie im dotrzymywał towarzystwa... zawołał Jack, śmiejąc się serdecznie.
— Nie traćmy czasu — rzekł pan Wolston. Największą trudność stanowiłoby wejście na te skały nadbrzeżne, które podług mnie mają wysokości około stu pięćdziesięciu stóp; na szczęście nie są strome i kończą się na szczycie szeroką płaszczyzną. Skoro się tam dostaniemy, zobaczymy, co dalej robić...
— W drogę... w drogę!.. powtórzył Jack. Mały orszak ruszył w kierunku skał. Mężczyźni zabrali fuzye, proch, kule, śrót.
W pół godziny znaleźli się na szczycie; pierwszy Jack tam stanął.
Przed jego oczyma, ku zachodowi, odsłoniła się niezmierzona płaszczyzna.
Jack osłupiał, a zwracając się do pana Wolston, który za nim podążał, zawołał:
— A to mi okolica!... Co za niespodzianka!... i jaki zawód!
Rozczarowanie stało się ogólne, skoro pan Zermatt z resztą towarzystwa znaleźli się na szczycie. Panie Wolston i Zermatt z Anną usiadły u stóp odłamu skały. Ani drzewa mogącego ochronić cieniem od skwaru słonecznego, ani żadnej roślinności. Grunt kamienisty, zasiany występami granitowymi, suche mchy tylko gdzieniegdzie. Możnaby rzec, pustynia Arabii w porównaniu z Ziemią Obiecaną. Tak więc od tych skał nadbrzeżnych, aż do zatoki Zbawienia rysującej się o dwie mile na zachód, rozciągała się okolica smutna, bez zieleni, bez drzew, bez wody. Żadnego czworonoga na powierzchni, zdawało się, że opuściło ją nawet ptactwo.
— Otóż nasza wycieczka skończona — rzekł pan Zermatt — przynajmniej w tej części wyspy...
— Myślę — mówiła pani Zermatt — że najlepiej zejść na wybrzeże i wsiąść z powrotem na statek...
— I ja jestem tego zdania — dodała pani Wolston.
— Niech i tak będzie — odezwał się Jack, — lecz nie pierwej, aż wejdziemy na ostatni cypel tych skał!
I wskazał na szczyt, wznoszący się na lewo o jakie sześćdziesiąt stóp. W pięć minut był już na wierzchu. Potem, obrzuciwszy wzrokiem horyzont dokoła, krzyknął do pana Wolston i ojca, aby przyszli za nim. Obydwaj panowie, nie bez trudu wdrapali się do niego. Rzeczywiście, w tym kierunku okolica zupełnie inaczej się przedstawiała.
O dwie mile od zatoki Licorne skały obniżały się pod kątem ostrym, dochodząc szerokiej doliny, prawdopodobnie odwilżanej jedną z najgłówniejszych rzek wyspy. Z przeciwnej strony zagłębienia rozciągał się las gęsty, zielony.
Miejscami pokrywała pola bujna i silna wegetacya aż do odległej granicy, na południe i południowy zachód. Okolica pusta zdawała się rozległą na sześć mil, pomiędzy cyplem wschodnim i zatoką Zbawienia. Jeżeli jaka strona godna była zwiedzenia, to właśnie ta, która przedstawiła się teraz oczom osadników.
— Chodźmy tam... rzekł Jack.
— Chodźmy — powtórzył pan Wolston, gotów biedz w kierunku nowej doliny.
— Nie dziś... odezwał się pan Zermatt. Czekajmy do jutra — dziś późno... Zamiast przebywać pustynię, dostaniemy się tam morzem... Dolina, którą ztąd widzimy, dochodzi zapewne do morza — a jeżeli znajdziemy jeszcze przystań, zarzucimy tam kotwicę. Była to rozsądna rada, i nikt się jej nie sprzeciwił.
Po obiedzie spacerowano na wybrzeżu, a około dziewiątej godziny wszyscy znaleźli się na pokładzie Elisabethy.



IX.
Widok wybrzeża. — Bezlotki. — Nowe źródło. — Nieznana strona. — Południowy łańcuch gór. — Projekty na jutro. — Rzeka Montrose.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobił pan Zermatt nazajutrz rano, było zbadanie stanu nieba. — Zapowiadała się wspaniała pogoda, złota tarcza słoneczna wznosiła się się z ponad fal morskich. O szóstej godzinie wszyscy byli na pomoście, kotwica podniesiona, żagle rozpuszczone, pan Wolston u steru i mały statek wypłynął na pełne morze.
Elisabetha, popychana wiatrem, żaglowała na dwanaście węzłów od wybrzeży; w ten sposób można było widzieć najmniejsze szczegóły. Po obu bokach statku całemi gromadami mknęły wspaniałe jesiotry, niektóre wielkości od siedmiu do ośmiu stóp. Ernest i Jack mieli ochotę użyć harpunów, lecz pan Zermatt nie pozwolił. Widok wybrzeża nic się nie zmienił. Ciągle skały wapienne lub granitowe, poprzebijane grotami, w które wpadały szumiące fale.
Jednak w miarę zbliżania się na południe, zaznaczały się pewne zmiany, przeciągały różne ptaki, albatrosy krzykami napełniały powietrze. Zbliżano się na strzał z fuzyi. Jack nie mógł usiedzieć i byłby może uległ instynktom myśliwskim, gdyby Anna nie wstawiła się za temi nieszkodliwemi ptakami.
— A wreszcie — mówiła — pomiędzy albatrosami jest może posłannik Jenny...
— Anna ma rację... — dodał Ernest
— Ona zawsze ma racyę... — odparł Jack; przyrzekam nie strzelać do żadnego albatrosa, dopóki nie znajdzie się poseł ze Skały—ognistej.
— Chcesz, żebym powiedziała, co myślę? rzekła Anna.
— Czy ja chcę!... odpowiedział Jack.
— Że dziś czy jutro, zobaczymy tego albatrosa?
— Z pewnością, ponieważ ja go nie zabiję!
Około godziny dziewiątej Elisabetha z wielkiemi ostrożnościami zbliżyła się do lądu.
— Ah! — wykrzyknął Jack, nie można powiedzieć przynajmniej, że to wybrzeże wygląda na pustynię!... Tam są istoty żyjące... i bardzo piękne istoty!..
Spojrzenia ich zwróciły się ku wybrzeżu i skałom.
— Wytłomacz się, synu — rzekła pani Zermatt. Widzisz tam ludzi... dzikich może...
— No, Jack... odpowiedz — dodał ojciec.
— Uspokójcie się, kochani!.. zawołał Jack. Nie mówiłem o istotach ludzkich, a jeżeli które mają dwie nogi, mają także pióra!
— A więc to są bezlotki.
— Albo pingwiny.
W dalszym ciągu, płynąc wzdłuż wybrzeża, widzieli obszerne płaszczyzny, na których morze pozostawiło skrystalizowane części solne (saliny), a przyszli osadnicy mogliby zbierać sól w ilości wystarczającej na ich potrzeby. Statek musiał teraz oddalić się od lądu, gdyż ukazywały się skały podwodne. Potem, kiedy znów mógł się zbliżyć, pożaglował ku przystani, do której dochodziła dolina widziana z wysokości skał w zatoce Licorne.
— Rzeka... tam jest rzeka!.. wykrzyknął Jack, który wdrapał się na maszt najwyższy.
Pan Zermatt obserwował przez lunetę tę część lądu i oto co mu się przedstawiło: Na prawo skały wznosiły się ku środkowi. Na lewo wybrzeże kończyło się przylądkiem bardzo daleko zapuszczonym w morze — trzy do czterech mil co najmniej, — lecz płaszczyzna cała zieleniła się łąkami i lasami, piętrzącemi się jak okiem zasięgnąć. Pomiędzy temi dwoma punktami, roztaczała się zatoka, która tworzyła port naturalny, osłonięty wysokiemi skałami od szkodliwych wichrów wschodnich, i do którego wejście dla statków było zupełnie dobre. W środku zatoki, wpadała w nią rzeka ocieniona drzewami, o wodach przejrzystych i spokojnych. Wydawała się zdatna do żeglugi, a bieg jej kierował się ku południo-zachodowi, o ile można było sądzić z takiego oddalenia. Postanowiono wpłynąć w tę zatokę.
O jedenastej godzinie, zarzucono kotwicę blizko naturalnego bulwaru, na lewo od ujścia rzeki. Trochę w tyle, wielkie drzewa palmowe dawały cień dostateczny, przeciwko promieniom słońca, które dobiegało południa.
Po śniadaniu, postanowiono urządzić wycieczkę w głąb wyspy. Nie trzeba mówić, że ujście tej rzeki wydawało się tak samo puste, jak było ujście strumienia Szakali, kiedy rozbitki pierwszy raz tam wylądowali. Zdawało się, że nigdy stopa ludzka tu nie postała. Tylko zamiast wązkiego, błotnistego kanału, odkrywało się koryto rzeki szerokiej, które musiało wchodzić głęboko w środek wyspy.
Jack wyskoczył na ląd, jak tylko Elisabetha zarzuciła kotwicę, i przyholował ją liną do skał. Nie trzeba było zatem używać łódki do wylądowania i niebawem wszyscy znaleźli się na wybrzeżu. Po przeniesieniu prowizyi w cień drzew, zajęto się najpierw zaspokojeniem głodu. Lecz jedzenie nie przeszkadzało rozmowie. Dużo uwag robiono, między innemi zauważył pan Wolston:
— Szkoda może, że nie wysiedliśmy na prawym brzegu rzeki!... Z tej strony płaszczyzna, podczas gdy z tamtej wznosi się szereg skał co najmniej na sto stóp wysokich...
— I nie potrzebowałbym wdrapywać się na szczyt... dodał Jack. Ztamtąd przynajmniej mielibyśmy widok na całą okolicę...
— Nic łatwiejszego, jak przebyć zatokę łódką — odpowiedział pan Zermatt. Lecz czy warto żałować?... Na tamtem wybrzeżu widzę tylko piasek i kamienie... Tutaj przeciwnie, zieloność, drzewa, cień, a pozatem rozciąga się płaszczyzna, którą widzieliśmy z morza i którą łatwo przyjdzie zbadać... Podług mego zdania, nie mogliśmy lepiej wybrać.
— A my pochwalamy ten wybór, prawda, panie Wolston?... odezwała się Betsie.
— Rzeczywiście, pani Zermatt; na prawy brzeg możemy dostać się, jak będziemy chcieli.
— A nawet tak przyjemnie w tem miejscu... oświadczyła pani Wolston.
— Że pani nie chciałaby go opuścić!.. odparł Jack. A więc dobrze.. Rzucamy Felsenheim... Falkenhorst... Ziemię Obiecaną i zakładamy przy ujściu tej wspaniałej rzeki stolicę Nowej-Szwajcaryi.
Jack wsiadł już na swojego konika!.. odpowiedział Ernest. Lecz pomimo jego żartów, trzeba przyznać, iż znaczenie tej rzeki, głębokość zatoki, w którą wpada, daleko więcej przedstawiają korzyści dla założenia kolonii, niż ujście strumienia Szakali.. Trzeba tylko zbadać jeszcze okolicę, i zapewnić się, czy nie jest nawiedzaną przez dzikie zwierzęta.
— Mówisz, jak mędrzec — rzekła Anna Wolston.
— Jak mówi zawsze Ernest, — odparł Jack.
— W każdym razie — dodał pan Zermatt — choćby ta strona była najwspanialsza, najbogatsza, żadnemu z nas nie przyjdzie na myśl opuścić Ziemię Obiecaną...
— Nie, zaprawdę, — potwierdziła Betsie. Takie opuszczenie zakrwawiłoby mi serce...
— Rozumiem cię, droga Betsie — odpowiedziała pani Wolston — ja ze swej strony nie przystałabym nigdy na rozstanie z wami dla osiedlenia się w tem miejscu...
— E! odezwał się pan Wolston — nie o to idzie, lecz jedynie o zwiedzenie okolicy po śniadaniu.
Propozycyę pana Wolstona przyjęto jak najlepiej.
W każdym razie żona jego, córka i pani Zermatt zostałyby z ochotą, gdyby pan Zermatt po zastanowieniu się nie był powiedział:

Jack na polowaniu.

— Nie chciałbym, żebyście same tu zostały, nawet na kilka godzin... W razie niebezpieczeństwa, coby się z wami stało?.. Lecz można wszystko pogodzić; ponieważ rzeka jest spławna, dla czego nie puścić się łódką?
— Łódką?.. rzekł Ernest.
— Nie... szalupą, wolę bowiem nie zostawiać jej bez straży w zatoce.
— A więc gotowe jesteśmy wszystkie trzy popłynąć z wami — odpowiedziała Betsie.
— Czy Elisabetha będzie mogła płynąć pod wodę?.. zapytał pan Wolston.
— Poczekamy na przypływ morza — odparł pan Zermatt. — Przypływ zacznie się nie długo, a na sześć godzin będziemy mogli z niego korzystać...
— Czy nie będzie za późno?... zawołała pani Wolston.
— Rzeczywiście, za późno — odpowiedział pan Zermatt. To też najlepiej spędzić dzień na tem miejscu, przenocować na statku a jutro o świcie wyruszyć razem z przypływem.
— A do tego czasu?.. zapytał Jack.
— Będziemy zwiedzać zatokę i jej okolice. Jednak... upał jest wielki, radzę więc naszym paniom zaczekać tu na nasz powrót..
— Z największą chęcią — odpowiedziała pani Wolston, — pod warunkiem, że nie będziecie bardzo się oddalać...
Ułożono się, że panowie Zermatt i Wolston, Ernest i Jack, po wyjściu na wybrzeże udali się na niewielkie wyniosłości w stronę zachodnią. Okolica przedstawiała się bardzo żyzną; lasy o ciemnej zieleni, płaszczyzny jak okiem zasięgnąć z bujną trawą, zdolne wyżywić tysiące bydła, cała sieć strumyków, toczących swe wody do rzeki i w końcu, jak granica na dalekim horyzoncie południowo-zachodnim, łańcuch gór wyniosłych.
Zwiedzanie szło ciągle brzegiem rzeki, od której pan Zermatt nie chciał się oddalać. Wreszcie zadawalniało to Ernesta, który rzekł do ojca:
— Po powrocie z wycieczki, naszkicuję bieg tej części rzeki i dolinę, którą zrasza. Otóż, wziąwszy pod uwagę urodzajność tego nowego terytoryum, nie można wątpić, że nasza wyspa wystarczyłaby na wyżywienie kilkunastu tysięcy osadników....
— Aż tylu!... zawołał Jack, nie ukrywając niezadowolenia, że jego „Druga Ojczyzna“ mogłaby w przyszłości tak być zaludniona.
— Dodam — mówił Ernest — iż najkorzystniej miasto zakładać przy ujściu rzeki, a więc prawdopodobnie, w głębi tej zatoki przyszli osadnicy będą chcieli się osiedlić...
— Nie będziemy im przeszkadzać — dodał pan Zermatt. Nigdy żadne z nas nie zdecyduje się na opuszczenie Ziemi Obiecanej.
— Tembardziej, że pani Zermatt nie zgodziłaby się na to — zauważył pan Wolston.
— Matka ma racyę... Zawołał Jack...
— Bądź spokojny, Jack, — odpowiedział pan Zermatt... nie przyjdzie do tego.

Ukazało się kilka sterczących skał podwodnych.

Około szóstej godziny panowie powrócili do kobiet. Obiad zjedzono na trawie a po obiedzie nikt się nie śpieszył z powrotem na szalupę i tylko z braku namiotu, nie zanocowano na wybrzeżu.
W następstwie dnia z upałem podzwrotnikowym, jaka przyjemność odetchnąć pełnemi piersiami powietrzem czystem i orzeźwiającem!
Lekka mgła wznosiła się nad morzem, gwiazdy iskrzyły się złotem... Nasi osadnicy spacerowali, robili projekty na dzień następny...
Około godziny dziesiątej powrócili na pokład Elisabethy i wszyscy udali się na spoczynek, oprócz Ernesta, który pierwszy miał czuwać.
Lecz w chwili odejścia, Betsie zrobiła uwagę:
— O jednej rzeczy zapomnieliście — rzekła.
— Zapomnieliśmy, Betsie? — zapytał pan Zermatt.
— Dać nazwę tej rzece...
— Bardzo słusznie, — przyznał pan Zermatt.
— A więc — odezwał się Ernest — nazwijmy ją Anna...
— Wyśmienicie — rzekł Jack... Zadowolona jesteś, Anno?
— Ma się rozumieć — odpowiedziała młoda dziewczyna — lecz ja mam inną nazwę, zasługującą na ten zaszczyt...
— Jaką? zapytała pani Zermatt.
— Rodzinne nazwisko naszej drogiej Jenny...
Wszyscy się na to zgodzili i od tego dnia rzeka Montrose figurowała na mapie Nowej Szwajcaryi.



X.
Łódka na wodach Montrose. — Okolica pusta. — Krzemienie z wąwozu – Zapora. — Powrót na „Elisabethę“. — Z brzegiem rzeki. — Powrót do Felsenheim.

Nazajutrz około godziny szóstej przy nizkim stanie rzeki, ukazało się kilka sterczących skał podwodnych, których w przeddzień nie było. Przekonano się wreszcie, że nawet przy odpływie, przesmyki pozostawały szerokie na czterdzieści, do piędziesięciu sążni. Więc rzeka Montrose była zdatną do żeglugi w każdej chwili przypływów i odpływów morza. A taka była głębia w miejscu, gdzie przy skałach stała na kotwicy Elisabetha, iż miała pod sobą pięć do sześciu stóp wody po nad dnem piaszczystem.
Około siódmej godziny, pluskanie, przepowiednia przypływu dała się słyszeć wzdłuż wybrzeża skalistego. Pan Wolston i Ernest, którzy wysiedli na ląd o świcie, powracali właśnie w tej chwili, na pokład. Brakowało tylko Jacka, który z dwoma psami poszedł na polowanie. Niedługo i on się zjawił, z torbą wypchaną dwoma parami kuropatw i pół tuzinem kaczek.
— Nie straciłem czasu, ani prochu napróżno — rzekł, ciskając zwierzynę na pomost.
— Winszujemy — odpowiedział ojciec — a teraz i my nie traćmy czasu i korzystajmy z przypływu...
Po półgodzinnej żegludze dosyć szybkiej, Elisabetha dosięgła pierwszego zakrętu Montrose, która skręcała na południowy-zachód. Od tego zakrętu wysokość brzegów nie przechodziła stóp dwunastu. Szalupa mknęła z szybkością blizko czterech mil na godzinę, co pozwalało jej przebiedz ośm mil podczas trwania przpływu.
Ernest, który zwrócił uwagę na tę szybkość, odezwał się:
— Byłaby to prawie odległość, na jakiej wydaje nam się, iż wznoszą się góry Południowe.

Odpoczynek.

— Słuszna uwaga — odpowiedział pan Wolston, a jeżeli rzeka płynie koło stóp tego łańcucha gór, z łatwością moglibyśmy się do nich dostać. W takim razie nie potrzebowalibyśmy odkładać na trzy miesiące projektowanej wycieczki...
— Zawsze zabrałoby to więcej czasu, niż obecnie go mamy — odpowiedział pan Zermatt. Nawet przypuszczając, iż rzeka zaprowadzi nas do stóp gór, trzebaby jeszcze wdrapywać się na nią, co prawdopodobnie nie przyszłoby bez dużych wysiłków.
— W dodatku — dodał Ernest — druga rzecz, czy na rzece nie znajdują się przeszkody nie do przebycia.
— Zobaczymy — podjął pan Zermatt. Płyńmy dotąd, dopóki fala nas popycha, a za kilka godzin poweźmiemy decyzye.
Już było trochę po jedenastej godzinie, kiedy Elisabetha dopłynęła drugiego kolana rzeki, które załamywało się więcej na zachód, jak to sprawdził Ernest.
— Szkoda rzekł Ernest, — że przypływ zbliża się do końca i że nie możemy płynąć dalej...
— Szkoda rzeczywiście, odparł pan Zermatt. Lecz jesteśmy w epoce wysokich wód i napewno fala nie przejdzie po za bokami Montrose.
Nic pewniejszego, potwierdził pan Wolston. Pozostaje tylko postanowić, czy w tem miejscu zarzucimy kotwicę, lub korzystając z odpływu, powrócimy do przystani, gdzie moglibyśmy dopłynąć w dwie godziny.
Miejsce było zachwycające i każdy z osobna miał wielką chęć pozostać tu na dzień cały. Lewe wybrzeże tworzyło zagłębienie, w które wpadał mały strumień wody świeżej i chłodnej. Po nad niem pochylały się wielkie drzewa o gęstych liściach, pełnych szczebiotu ptaków.
— Na prawdę — rzekła pani Zermatt — prześliczny kącik, przeznaczony, żeby w nim willa stanęła! Szkoda, że tak daleko od Felsenheim...
— Tak... zadaleko, moja droga — odpowiedział pan Zermatt. Lecz miejsce to nie będzie stracone, wierz mi, a nie trzeba wszystkiego brać dla siebie... Czy nie chcesz nic zostawić naszym przyszłym współobywatelom...
— A tymczasem – rzekł Jack, proponuję obozowanie tu do wieczora a nawet aż do rana...
— Co o tem myślisz, Anno?.. zapytał Ernest.
— Niech twój ojciec decyduje, odpowiedziała młoda dziewczyna, lecz przyznaję, że miejsce jest przyjemne i zasługuje, żeby zostać do wieczora.

Lewe wybrzeże tworzyło zagłębienie, w które wpadał mały strumień wody świeżej i czystej

— Wreszcie, podjął Ernest, chciałbym jeszcze zebrać kilka wskazówek...
— A my zjeść cokolwiek — zawołał Jack. Śniadanie, na miłość boską, śniadanie!
Zatrzymano szalupę pod drzewem i zabrano się do posiłku.
Po śniadaniu, pani Zermatt, pani Wolston i Anna zgodziły się pozostać na miejscu, podczas gdy panowie zwiedzą okolicę. Musiały tylko przyrzec, że w potrzebie przywołają ich strzałem z pistoletu, pozostawionego na ten cel. W dodatku pan Zermatt z synem nie mieli oddalać się od tego zakrętu Montrose.
Łódka z panem Wolston i Ernestem ruszyła w kierunku przeciwnym w górę rzeki, podczas gdy pan Zermatt i Jack poszli brzegiem krętego strumyka, biegnącego na północ. Pomimo szalonego upału, pan Wolston i Ernest wiosłowali zawzięcie.
— Moglibyśmy zdaje się, rzekł pan Wolston, dotrzeć do stóp łańcucha gór, z którego Montrose bierze napewno początek.
— Panu ciągle o to chodzi, panie Wolston? — odpowiedział Ernest, kręcąc głową.
— Pragnąłbym, żeby tak było, moje drogie dziecko. Nie poznacie prawdziwie waszej wyspy, aż po zobaczeniu jej w całej rozciągłości, ze szczytów tych gór, które wreszcie nie wydają się bardzo wysokie.
— Oceniam ich wysokość na tysiąc dwieście do tysiąca pięciuset stóp, panie Wolston, a z ich szczytów, myślę tak samo jak pan, będzie można objąć okiem całą Nową Szwajcaryę, chyba, że jest większa, niż przypuszczamy. Jeżeli nie wiemy jeszcze, co jest po za temi górami, to dla tego, że nigdy nam ciasno nie było w Ziemi Obiecanej...
— Zgadzam się, kochany Erneście, odpowiedział p. Wolston; lecz teraz trzeba koniecznie mieć stałe pojęcie o wartości wyspy, przeznaczonej na przyjęcie osadników...
— Zrobi się to, panie Wolston, za drugim powrotem lata, i nie wątpię, że przed przybyciem Licorne.
— A jednak gdybyśmy chcieli, Erneście, moglibyśmy może dotrzeć do gór... wejść na wierzchołki...
— Stanowczo lepiejby pan zrobił, zabrawszy Jacka na moje miejsce, onby się nie sprzeciwiał... zachęcał nawet... choćbyście mieli powrócić aż jutro, albo pojutrze... a jaki niepokój panowałby w rodzinie!
— Masz racyę, kochany Erneście, obiecaliśmy, więc trzeba dotrzymać obietnicy. Jeszcze godzina żeglugi a potem nasza łódka powróci bez pomocy wioseł, niesiona brzegiem rzeki... Nie będę miał spokoju, aż zatkniemy flagę starej Anglii na najwyższym szczycie Nowej Szwajcaryi!
Była już czwarta godzina po południu. Łódka znajdowała się prawie o półtrzeciej mili od obozowiska, kiedy szum głośny dał się słyszeć w górze rzeki. Czy to potok spadający w łożysko Montrose?... Czy rzeka sama miała takie wiry?.. Czy progi skaliste czyniły ją niemożliwą dla żeglugi?

— Jeszcze kilka uderzeń wiosłem — rzekł pan Wolston a przekonamy się...
Łowienie ostryg.
— Można się obawiać, odpowiedział Ernest, że łódką nie dostaniemy się do stóp górskich...

Dobyli obydwaj wszystkich sił, jakie im pozostały po czterogodzinnem wiosłowaniu pod skwarnem niebem południa. Rzeka zwracała się na południo-zachód, i taki musiał być kierunek jej w ogóle. Niebawem ujrzeli bieg jej zaparty nagromadzeniem skał, pomiędzy któremi były wązkie szczeliny, a wody przelewały się w głośnych kaskadach...
— Oto, coby nas powstrzymało, rzekł Ernest, gdybyśmy mieli zamiar płynąć dalej...
— Może moglibyśmy przeciągnąć łódkę po za tę zaporę, rzekł pan Wolston.
— Jeżeli to jest tylko zapora, panie Wolston...
— Dowiemy się, kochany Erneście, gdyż należy wiedzieć to koniecznie... Wysiądźmy...
Pan Wolston rzucił linę z hakiem na ląd, następnie Ernest i on wysiedli na brzeg i udali się ku skałom, zagradzającym rzekę.
Skoro przybyli na wysokość zapory, zobaczyli, że nie była możebna dla żeglugi, co najmniej przez pół mili. Łożysko jej pełne było skał, pomiędzy któremi kipiały fale. Nie pozostawało nic innego, jak wracać z żalem, że Montrose dalej nie puszczała. Po drodze, idąc wąwozem, Ernest podniósł z ziemi kilka krzemieni brunatnych, cięższych, niż pozwalała przypuszczać ich objętość. To też włożył je do kieszeni, obiecując sobie zbadać za powrotem do Felsenheim.
O szóstej godzinie zebrali się wszyscy w cieniu zielonych dębów. Pan Zermatt i Jack zadowoleni z polowania, przynieśli bowiem antylopę, parę królików, i dużo różnego ptactwa. Co do strumienia krętego, którego brzegiem szli ciągle, ten płynął przez żyzne pola i łąki, to znów przez lasy gęste, pełne zwierzyny.
Po opowiadaniu pana Zermatt, mówił pan Wolston. Ten ostatni w krótkich słowach opowiedział żeglugę w górę rzeki i co tam widzieli.
Dobry obiad, przygotowany przez Betsie, Merry i Annę oczekiwał na panów. Podano go pod cieniem drzew, nad strumieniem, którego jasne wody płynęły po dnie piaszczystem i roślinach wodnych.
Po obiedzie, o dziewiątej wieczorem udali się wszyscy na pokład Elisabethy, a niedługo, od strony mężczyzn rozległ się koncert chrapania głośnego, rywalizujący z wyciem szakali. Postanowiono, że szalupa wyruszy o pierwszej godzinie po północy, ażeby korzystać z odpływu. Pomimo nalegań pana Wolston i synów, pan Zermatt chciał koniecznie zostać na pomoście, obowiązując się obudzić wszystkich w oznaczonej godzinie.
O pierwszej pan Zermatt zawołał pana Wolston, Jacka i Ernesta. Jednocześnie dało się słyszeć pierwsze chlupotanie odpływu. Lekki wiatr szedł od lądu. Rozwinięto żagle i szalupa popłynęła z biegiem wody i wiatrem. Nic nie zakłóciło żeglugi nocnej, chociaż mruczenie hipopotamów dawało się słyszeć.
Ponieważ pogoda była wspaniała, morze spokojne, pan Zermatt zauważył nie bez pewnego zadowolenia, iż można być z powrotem w Felsenheim w przeciągu piętnastu godzin, to jest przed nocą. Ażeby skierować się prosto na przylądek wschodni, Elisabetha oddaliła się od lądu przeszło o pół mili. Podróżni widzieli ztąd w całości wybrzeże, które ciągnęło się, blizko cztery mile w kierunku południowym. Lecz w tej chwili pan Wolston, który stał na przodzie statku i podniósł lunetę do oczu, patrzył z największą uwagą w jeden punkt. Podnosił to znów spuszczał lunetę, wszyscy więc zwrócili na to uwagę.
Pan Zermatt oddał ster w ręce Jacka i zbliżył się z zamiarem zapytania pana Wolston, gdy tenże rzekł opuszczając lunetę:
— Nie... omyliłem się widocznie.
— W czem się omyliłeś, kochany Wolston?.. zapytał pan Zermatt — i co ci się zdawało, żeś widział w tym kierunku?
— Dym...
— Dym?... powtórzył Ernest, który się zbliżył zaniepokojony odpowiedzią. Rzeczywiście, ten dym mógł tylko dowodzić, że w tej części wyspy jest jakieś koczowisko, ztąd wnioski niepokojące: czy wyspa jest zamieszkałą przez krajowców... lub dzikich, przybyłych z wybrzeża australijskiego na pirogach. Na jakież niebezpieczeństwa byliby narażeni właściciele Felsenheimu, gdyby ci krajowcy przedarli się kiedykolwiek do Ziemi Obiecanej...
— W którem miejscu ujrzałeś ten dym?... zapytał pan Zermatt.
— Tam... po nad ostatnim cyplem wystającym na lądzie z tej strony. Pan Wolston wskazywał ostatnią granicę ziemi o trzy mile prawie.
Pan Zermatt i Ernest patrzyli kolejno na miejsce wskazane.
— Nic nie widzę... rzekł pan Zermatt.
— Nic... dodał Ernest.
Pan Wolston przypatrywał się jeszcze kilka chwil z wielka uwaga...
— Nie... nie widzę już dymu — rzekł. Musiała to być mgła szara... lub mały obłok bardzo nizko, który się rozwiał...
Odpowiedź ta powróciła spokój. Jednak dopóki ten cypel był na widoku, pan Zermatt i jego towarzysze nie spuszczali go z oczu, lecz nie zobaczyli nic, coby ich mogło zatrwożyć.
Elisabetha z rozpuszczonemi żaglami pędziła po morzu spokojnem. O pierwszej godzinie po południu, mijała zatokę Licorne a że przypływ morza unosił ją na zachód od zatoki Zbawienia, puściła się zatem w stronę strumienia Szakali i w trzydzieści minut potem pasażerowie jej wylądowali na płaszczyznę przy Felsenheim.



XI.
W oczekiwaniu pory deszczowej. — Odwiedziny folwarków. — Pierwsza burza. — Wieczory w Felsenheim. — Kaplica. — Odkrycie Ernesta. — Przedłużenie niepogody. — Dwa strzały armatnie. — Na wysepce Rekina.

Cztery i pół dnia trwała nieobecność gospodarzy w Felsenheim. Obecnie, przez całe dwa miesiące sianokos i żniwa, młocka, winobranie, zwożenie zbiorów, miały zająć każdą chwilę.
Wszyscy wzięli się do roboty, a najpierw, obie rodziny przeniosły się z Felsenheim do Falkenhorst. Zbliżało to do Waldegg, Zuckertop, i Prospect-Will. Mieszkanie było obszerne i wygodne, odtąd zbudowane zostały nowe pokoje pomiędzy olbrzymiemi korzeniami drzewa, nie mówiąc już o piętrze napowietrznem, tak przyjemnem pośród gęstej zieleni.
U podstawy drzewa, obszerne podwórze przeznaczone dla zwierząt, otoczone było nieprzebytym parkanem bambusowym i krzewami kolczastemi. Trzeba było udawać się z jednego folwarku na drugi, wszędzie zbierać zboża, siano, owoce, i rozporządzać wszystkiem, ażeby czworonogom i pierzastym nie zabrakło żywności podczas pory deszczowej.
Co do wysepki Rekina, ta była bezpieczna. W dniu odwiedzin, podług zwyczaju na początku, tak samo jak przy końcu pory deszczowej, Ernest i Jack dali dwa wystrzały armatnie. Ale tym razem, żaden wystrzał nie dał się słyszeć z pełnego morza, jak sześć miesięcy przed tem, kiedy przybyła korweta angielska.
Jack zawołał:
— Za trzy miesiące, to nasza kolej będzie odpowiadać Licorne, kiedy ona powita Nową Szwajcaryę... Z jaką radością poślemy jej odpowiedź!
W drugiej połowie maja ukończono zbiory, a czas już był wielki. Nie można się było łudzić co do zapowiedzi blizkiej niepogody. Przy zachodzie słońca niebo zakrywało się mgłą, która z dnia na dzień nieprzejrzystsza się stawała. Wiatr dął ciągle ze wschodu, a wtedy wszystkie burze morskie opierały się o wyspę. W końcu, w dniu 25 maja, odkąd zaczęły się pierwsze deszcze, obydwie rodziny opuściły ostatecznie Falkenhorst i zamieszkały w Felsenheim.
Od lat trzynastu wszystkie pory deszczowe przeszły w tem schronieniu bezpiecznem, i nigdy ono nie ucierpiało ani od wichrów ani od morza. W pierwszej połowie czerwca zwiększyły się burze a deszcze były bez przerwy. Nie można było wyjść bez okryć nieprzemakalnych.
Pomimo, że bez koniecznej potrzeby nikt nie pokazywał się nazewnątrz, czas upływał przyjemnie. Szczera przyjaźń panowała pomiędzy panem Zermatt i panem Wolston, tak samo i pomiędzy dwoma matkami, które dopełniały się wzajemnie. Wreszcie, swawolny Jack, zawsze wesoły, zawsze szukający awantur... Co się tycze Ernesta i Anny, rodzice ich zauważyli, że żywsze uczucie, niż przyjaźń, ciągnie ich ku sobie. Młoda dziewczyna, siedmnastoletnia wtedy, trochę poważna i lubiąca się zastanawiać, musiała się koniecznie podobać młodzieńcowi, także poważnemu, który nie mógłby się niepodobać, będąc bardzo miłej powierzchowności. Jack zaś, uparty w postanowieniu zostania starym kawalerem, nie zazdrościł wcale Ernestowi.
Podczas obiadów, długich wieczorów, mówiono ciągle o nieobecnych. Nie zapominano ani o pułkowniku Montrose, ani o James’ie i Zuzi Wolston, ani o Doll i Franku, ani o żadnym z tych, którzy mieli z Nowej Szwajcaryi zrobić dla siebie drugą ojczyznę.
Pewnego wieczoru pan Zermatt wyrachował jak następuje:
— Mamy dziś 15 czerwca. Ponieważ Licorne wyruszyła 20 października roku przeszłego, to znaczy przed ośmioma miesiącami... musi zatem w tej chwili opuszczać morza Europejskie w drodze na ocean Indyjski.
— Jak się tobie zdaje, Erneście? zapytała pani Zermatt.
— Ja myślę – odpowiedział tenże, — iż korweta mogła przybyć do jednego z portów Anglii w przeciągu trzech miesięcy. Otóż musi przez taki sam przeciąg czasu powracać, a ponieważ ułożone zostało, że za rok powróci, to widocznie pozostanie w Europie przez pół roku. Z tego wnoszę, że jest tam jeszcze.
— Lecz zapewne w tej chwili zamierza puścić się na morze... zauważyła Anna.
— To jest prawdopodobne — odpowiedział Ernest.
— A więc Erneście, jak wypada twoje obrachowanie?
— Że w pierwszych dniach lipca, najpóźniej, korweta wyruszy z portu, ażeby powrócić z naszymi przyjaciółmi i osadnikami, którzy zdecydują się połączyć z nimi. U Przylądka zatrzyma się prawdopodobnie do połowy sierpnia. To też nie spodziewam się ujrzeć jej przed połową października...
— Jeszcze cztery długie miesiące!.. — westchnęła pani Zermatt. Ile trzeba cierpliwości, kiedy się myśli, że na morzu są wszyscy ci, których kochamy!.. Boże, miej ich w swojej opiece!..
Jeżeli kobiety zajmowały się ciągle robotami gospodarskiemi, nie trzeba wnosić, że panowie próżnowali. Pan Wolston zręczny mechanik, z pomocą pana Zermatt, czasem Ernesta a bardzo rzadko Jacka, który przy najmniejszem choćby podobieństwie pogody, uciekał na świeże powietrze, fabrykowali liczne przedmioty koniecznej potrzeby. Projekt wzniesienia kaplicy przedyskutowano ostatecznie. Postanowiono zbudować ją przy końcu ogrodu warzywnego, w miejscu osłoniętem wysokiemi skałami.
Obydwie rodziny spędzały zwykle wieczory w sali bibliotecznej. Wiadomo, że książek nie brakowało, ani tych które pochodziły z Landlorda, ani nowszych, ofiarowanych przez komendanta Littlestone, odczytywanych przez Ernesta, ani w końcu należących do pana Wolston, podręczników mechaniki, meteorologii, fizyki, chemii. Były i opisy polowań w Indyach i w Afryce, ulubione dla Jacka, który zawsze marzył o tych dalekich krajach.
Lipiec był najburzliwszy na tej części Oceanu Indyjskiego. Jeżeli burze trochę się zmniejszały, następowały gęste mgły, które spowijały wyspę w całun szary. Mgły musiały się rozciągać daleko po za przylądek Wschodni. Czyż nie można się było obawiać, że jaki okręt rozbije się w tej okolicy morza, tak samo jak Landlord i Dorcas?... Przyszłość nakaże z pewnością nowym osadnikom oświetlenie wybrzeży Nowej-Szwajcaryi.
— A dla czego nie moglibyśmy zbudować latarni morskiej? zapytał Jack... Jedną latarnię na przylądku Zawiedzionej Nadziei, naprzykład, a drugą na przylądku Wschodnim?..

Kobiety zajmowały się robotami gospodarskimi.

— Zrobi się to, moje dziecko — odpowiedział pan Zermatt, wszystko się zrobi z czasem. Na szczęście, komendant Littlestone nie potrzebuje latarni, ażeby rozpoznać naszą wyspę i stanąć na kotwicy naprzeciw Felsenheim.
Musimy przytoczyć tu rozmowę, jaka toczyła się rano dnia 25 lipca.
Państwo Zermatt znajdowali się w swoim pokoju, kiedy Ernest przyszedł do nich, poważniejszy jeszcze niż zwykle. Pragnął podzielić się z ojcem odkryciem, którego eksploatacja mogła mieć w przyszłości bardzo doniosłe znaczenie. Ernest trzymał w ręce przedmiot, który podał ojcu, obejrzawszy go po raz ostatni. Był to jeden z kamyków podniesionych w wąwozie podczas wycieczki łódką z panem Wolston w górę rzeki Montrose.
Pan Zermatt wziął kamyk, którego ciężkość zadziwiła go zrazu. Potem zapytał syna, z jakiego powodu przyniósł go w taki tajemniczy sposób.
— Dla tego, iż wart jest, aby miano dlań względy — odpowiedział Ernest.
— Dla czego?
— Bo ten kamyk jest złotem rodzimem...
— Złotem rodzimem?.. odparł pan Zermatt.
I zbliżył się do okna, aby lepiej się przypatrzeć.
— Pewny jestem tego, co mówię; potwierdził Ernest. Badałem ten kamyk; analizowałem parę okruszyn i mogę upewnić, iż składa się w większej części ze złota rodzimego...
— Pewny jesteś, że się nie mylisz, mój synu?.. zapytał pan Zermatt.
— Nie mylę się... ojcze... nie!
Pani Zermatt słuchała w milczeniu, nie wyciągnęła nawet ręki po drogocenny przedmiot.
— Otóż — ciągnął Ernest — płynąc w górę i w dół Montrose, zauważyłem wielką ilość tych kamyków. W ten sposób, pewnem jest, że ta część wyspy obfituje w złoto rodzime...
— A co nas to obchodzi?.. rzekła pani Zermatt.
Pan Zermatt spojrzał na żonę, czując całą pogardę w jej odpowiedzi.
— Mój drogi Erneście — rzekł — nie mówiłeś nikomu o tem odkryciu?
— Nikomu.
— Pochwalam to... nie dla tego, żebym nie ufał twemu bratu lub panu Wolston. Lecz tajemnica zasługuje, żeby się nad nią zastanowić, zanim się ją rozgłosi...
— Czegóż się można obawiać, ojcze?... rzekł Ernest.
— Niczego na chwilę obecną, lecz dla przyszłości kolonii!... Niech się dowiedzą o pokładach złotodajnych, niech się dowiedzą, że Nowa Szwajcarya obfituje w złoto rodzime, poszukiwacze złota zbiegną się hurmem a za nimi wszystkie nieszczęścia, nieporządki, wszystkie zbrodnie, idące w ślad za zdobywcami tego kruszczu!... Trzeba wierzyć, że to, co twojej uwagi nie uszło Erneście, nie ujdzie uwagi innych, i że pokłady złota w tym wąwozie Montrose będą kiedyś znane... Niechże to będzie jak najpóźniej... Dobrześ zrobił, mój synu, żeś zachował tajemnicę; i my ją także zachowamy...
— Mądre twoje słowa, mój mężu — dodała pani Zermatt. — Nie! nie mówmy nic i nie powracajmy nigdy do tego wąwozu Montrose... Zostawmy to przypadkowi, raczej Bogu, który rozporządza skarbami tego świata i rozdaje je podług swej woli!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Burzliwa pora była w całej pełni. Trzy tygodnie jeszcze trzeba było cierpliwości. Zdawało się, że w tym roku pogoda przyjdzie później. Był to sierpień.
— Od lat dwunastu — rzekł pewnego dnia pan Zermatt — nie mieliśmy nigdy tak długiej seryi wichrów od morza... A nawet od maja do lipca były krótkotrwałe cisze...
— Kochana Merry — dodała pani Zermatt — złej opinii nabierzesz o naszej wyspie.
— Uspokój się Betsie — odpowiedziała pani Wolston. Czyż nie jesteśmy przyzwyczajeni w naszej Anglii do niepogody przez większą część roku?
— Mniejsza o to — oświadczył Jack — zawsze to obrzydliwe... taki sierpień w Nowej Szwajcaryi!.. Od trzech tygodni powinienem być na polowaniu, co rano psy moje pytają, co się to znaczy!
— Dobiegamy do końca — rzekł Ernest. Jeżeli można wierzyć barometrom i termometrom niebawem wstąpimy w okres burzliwy, którym kończy się zwykle pora deszczowa.
17 sierpnia zaczęły się zapowiadać burze podniesieniem temperatury, ciężkością atmosfery, nagromadzeniem chmur na północo-zachodzie, chmur sinych, przeładowanych elektrycznością.
Felsenheim, pod ochroną swej skorupy skalistej, nie bał się wichrów i ulewy.
Nazajutrz wieczorem, spadł piorun aż ziemia zadrżała. Zebrani w sali bibliotecznej zerwali się na ten huk straszny, który rozległ się daleko.
Potem przez minutę głęboka cisza zapanowała.
W tej chwili wystrzał dał się słyszeć.
— Co to jest?.. zawołał Jack.
— To nie piorun... rzekł pan Zermatt.
— Z pewnością nie — odpowiedział pan Wolston, zbliżając się do okna.
— Czy to wystrzał armatni z zatoki?... zapytał Ernest.
Słuchano z biciem serca.
Drugi wystrzał się rozległ, taki sam, więc z tej samej odległości, tym razem błyskawica go nie poprzedziła.
— To napewno strzał armatni — rzekł pan Wolston.
Pomimo deszczu panowie Wolston i Zermatt, Ernest i Jack wdrapali się na szczyt Felsenheim.
Tak ciemno było, że oko nie sięgało dalej, jak kilka sążni w stronę morza; musieli zatem powrócić, nie zobaczywszy nic na powierzchni zatoki Zbawienia.
— A wreszcie — co moglibyśmy uczynić, gdyby nawet był tam jaki okręt?... zapytał Jack.
— Nic — odpowiedział pan Zermatt.
— Módlmy się za nieszczęśliwych, będących w niebezpieczeństwie, rzekła pani Wolston, prośmy, żeby Wszechmocny zesłał im ratunek.
Kobiety uklękły, mężczyźni pochylili głowy.
Nikt tej nocy spać się nie położył, a skoro dzień zaświtał, ponieważ burza ustała, wszyscy wybiegli na brzeg morza.
Nie było żadnego statku, jak okiem sięgnąć, ani w zatoce Zbawienia, ani pomiędzy przylądkiem Zawiedzionej-Nadziei i przylądkiem Wschodnim.
— Udajmy się na wysepkę Rekina — powiedział Jack.
— Masz racyę — odpowiedział pan Zermatt. Z wysokości bateryi dalszą przestrzeń zobaczymy.
— Wreszcie — dodał Jack — dziś najbardziej zależy na daniu kilku wystrzałów... Kto wie, czy nie będą usłyszane z pełnego morza i czy nie nastąpi po nich odpowiedź?...
O siódmej godzinie szalupa opuściła małą zatokę. Panowie Zermatt i Wolston, Ernest i Jack robili silnie wiosłami, wspomagani odpływem.
Niedługo wylądowali na wysepkę.
Jakie zmiany! jakie zniszczenie!... Drzewa powyrywane z korzeniami, zagrody, w których antylopy miały schronienie, poprzewracane, zwierzęta przerażone ze wszystkich stron się zbiegały.
Jack, naturalnie, najpierwszy dostał się na szczyt góry.
— Chodźcie... Chodźcie!... krzyknął głosem zniecierpliwionym.
Panowie Zermatt i Wolston, i Ernest pośpieszyli do niego.
Szopa, pod którą stały armaty, spaliła się w nocy, zostały tylko zgliszcza dymiące. Maszt z flagą leżał na ziemi napoły ogniem strawiony. Drzewa, których gałęzie osłaniały jak parasolem bateryę strzaskane do korzeni a na gałęziach ślady płomienia.
Armaty były na swoich łożach, za ciężkie, by je burza mogła przewrócić.
Ernest i Jack przynieśli naboje, ażeby można było odpowiadać, jeśli by wystrzały dały się słyszeć na morzu.
Jack stanął przy pierwszej armatce i lont założył.
Przybitka spaliła się cała, lecz strzał nie buchnął.
— Nabój zawilgotniał — zauważył pan Wolston.
— Zmienimy go — odpowiedział pan Zermatt. Jacku, oczyść armatkę, założymy świeży nabój.
Lecz kiedy wycior wsadzono w otwór, dotknął aż do drugiego końca. Dawny nabój, włożony przed porą deszczową, gdzieś się podział. To samo było z drugą armatą.
— Kto je wystrzelił?... krzyknął pan Wolston.
— Wystrzelone?... powtórzył pan Zermatt.
— Lecz przez kogo?...
— Przez kogo?... odpowiedział Ernest po szybkiem zastanowieniu, ależ przez piorun we własnej osobie... Ostatni piorun, który słyszeliśmy wczoraj wieczorem, spadł na to wzgórze... Szopa się spaliła a jak ogień doszedł do armat, padły dwa wystrzały, jeden po drugim...
Nabito z powrotem armaty; szalupa opuściła wysepkę Rekina.
Tak więc żaden okręt nie ukazał się w nocy w okolicach wyspy, żaden okręt nie rozbił się na skałach przy Nowej Szwajcaryi.


XII.
Falkenhorst. — Waldegg. — Zuckertop. — Prospect Will. — Puste morze. — Przygotowania do podróży wewnątrz wyspy. — Ci, którzy odchodzą i ci którzy pozostają. — Przejście przez wąwóz w Cluse. — Pożegnanie.

Ostatnich dni sierpnia skończyła się pora deszczowa. W przewidywaniu projektowanej wycieczki w głąb wyspy zabrano się zaraz do uprawy ziemi i zasiewów.
Tym razem obydwie rodziny postanowiły nie mieszkać w Falkenhorst. Pałac napowietrzny uszkodziły nieco burze i wichry, zatem wymagał dłuższej naprawy. Przepędzą tam kilka dni potrzebnych do zasiewu, opatrzenia zwierząt i nie dłużej także zabawią w Waldegg, Zuckertop i Prospect-Will.
— Pamiętajmy — rzekł pan Zermatt — że skoro powrócą nasi nieobecni, z nowymi przyjaciółmi, których nam sprowadzą: pułkownika Montrose, twojego syna James’a z żoną, mój kochany Wolston, a może i pewnej liczby osadników, powiększenia same przez się okażą się konieczne w Falkenhorst, a będzie wtedy i większa liczba rąk do pracy. Zatem dziś, zajmujmy się tylko polem, oborami, drobiem. I tak będziemy mieli co robić przez te dwa miesiące oczekiwania na Licorne.
A że obecność pani Zermatt i Wolston konieczna była w Felsenheim, dwie gospodynie oświadczyły, iż podejmują się zająć wszystkiem, a pozwoliły Annie towarzyszyć ojcu podczas odwiedzin folwarków, z czego i młoda dziewczyna i Ernest bardzo byli zadowoleni.
W dodatku podróż nie będzie męcząca, gdyż pójdzie duży wóz zaprzężony w dwa silne bawoły a trzy osiołki poniosą ciężary na sobie. W tym to wozie usiedli pan Zermatt, Ernest, pan Wolston i Anna, a Jack jak zawsze, jechał na swoim dzikim ośle, służąc za straż przednią.
25 sierpnia, zrobiono pierwszy przystanek w Falkenhorst. Tu nie było pól do zasiewania. Cały czas poświęcono staraniom około zwierząt domowych, odnowieniu im pożywienia, reperacyj koniecznych przy stajniach i oborach, i oczyszczeniu małego strumienia, zraszającego posiadłość.
Roboty te zajęły całe trzy dni; powrócono do Felsenheim dopiero dnia czwartego.
Ztąd po odpoczynku, pan Zermatt i jego towarzysze wyruszyli do Waldegg.
Odległość z Felsenheim do tego folwarku przebyli do południa. Od chwili przybycia każdy zabrał się do roboty. Tu znajdowały się owczarnie z owcami i kozami, których ilość z roku na rok się powiększała i teraz trzeba było poprawić zagrody i odświeżyć paszę.
Po ukończeniu tych pierwszych robót, zajęto się obsianiem pól Waldegg. Ziemia urodzajna nie potrzebowała ani orki, ani nawozu. Przejście broną ciągniętą przez osiołki, wystarczało do poruszenia gruntu. Jednak zasiew zajął wszystkich, Anna nawet pomagała — a powrót do Felsenheim nie mógł nastąpić przed 6-ym września.
Zdecydowano, iż za kilka dni nastąpi ostatnia wycieczka jednocześnie do Zuckertop i Prospect-Will, i nie pozwoli być z powrotem przed połową września.
— Co się tyczy Ustronia — zauważył pan Zermatt będziemy mieli sposobność być tam podczas wycieczki w głąb wyspy, gdyż, ażeby przedostać się z Ziemi-Obiecanej, niema innego wyjścia tylko wąwóz Cluse, przy samym naszym folwarku.
Po przyjęciu tego projektu, zdecydowano, że Anna nie będzie towarzyszyła ojcu, podróż bowiem mogła dłużej niż tydzień się przeciągnąć.
Ernestowi wcale się to nie podobało, a gdy w wilię wyjazdu zgromadzili się wszyscy w sali ogólnej, Jack, który to widział, nie wahał się wystąpić z następującą uwagą:
— Ojcze wiem, że pani, Wolston, jej córka i moja matka nie są na nic narażone, zostając same w Felsenheim... Lecz gdy chodzi o pozostawienie ich na tydzień... a może więcej...
— Ma się rozumieć, Jacku — odpowiedział pan Zermatt — nie miałbym chwili spokojnej, choć wiem, że niema żadnego niebezpieczeństwa... Jednak wybrać się wszystkim razem, zawiele byłoby kłopotu.
— Jeżeli chcesz — rzekł pan Wolston — ja zostanę w Felsenheim...
— Nie, kochany Wolstonie — odpowiedział pan Zermatt. — Musisz być z nami w Zuckertop i Prospect Will, w przewidywaniu przyszłych robót... Lecz jeżeli jeden z moich synów zgodzi się zostać z matką, będę zupełnie spokojny... Jack, naprzykład...
Jack uśmiechnął się i spojrzał z pod oka na Ernesta.
— Jakto, — zawołał, — odemnie żądasz ojcze, żebym domu pilnował!.. Myśliwego chcesz pozbawić okazyi spotkania się z grubą zwierzyną!.. Jeżeli ktoś powinien zostać w Felsenheim, to nie ja, a raczej Ernest?..
— Ernest, czy Jack, to wszystko jedno... — odparł pan Zermatt. Prawda, pani Wolston.
— Z pewnością, panie Zermatt.
— A w towarzystwie Ernesta nie będziecie się obawiały, ani ty Betsy, ani ty kochana Anno?
— Zupełnie — odpowiedziała młoda dziewczyna lekko zaczerwieniona.
— Odezwij się, Erneście — podjął Jack. Nic nie mówisz, czy taki układ podoba się tobie?..
Ernestowi podobał się układ a pan Zermatt śmiało mógł zaufać młodzieńcowi zarówno poważnemu, jak pełnemu odwagi.
Wyjazd oznaczono na drugi dzień. Jak tylko świt nastał pan Zermatt, pan Wolston i Jack pożegnali się, obiecując skrócić nieobecność swoją, o ile będą mogli.
Odległość trzymilową do Zuckertop, przebyli w ciągu czterech godzin, i na porę śniadania stanęli na miejscu. Jedli z wybornym apetytem, poczem zaraz zabrali się do roboty.
Plantacye tego folwarku dzięki oddaleniu od morza, nie uległy uszkodzeniu, zwierzęta domowe w swoich zagrodach nic nie ucierpiały.
Pobyt w Zuckertop trwał cały tydzień, użyty na zasiew prosa, pszenicy, owsa, kukurydzy...
Nie potrzeba mówić, że Jack w ciągu tego tygodnia, mógł zadowolnić swoje upodobania. Jak tylko znalazł wolną chwilę, zabierał psy i strzelał kaczki, kuropatwy, przepiórki, zające i różną inną zwierzynę.
Wszystkie roboty w Zuckertop skończyły się wieczorem 15 sierpnia. Nazajutrz po zamknięciu domu, obwarowaniu zagród silnem zagrodzeniem, wóz potoczył się w kierunku północnym, do Prospect-Will, w sąsiedztwie przylądka Zawiedzionej Nadziei.
Dwie godziny po wyjeździe, przystanęli u stóp wzgórza, na którem wznosił się Prospect-Will. Wyniosłość nie była znów tak wielką, żeby bawoły i onagr (dziki osioł) nie mogły wejść; po różnych i długich zakrętach, wóz stanął na szczycie płaskowzgórza.
Dom wystawiony na wichry wschodnie i północne, ucierpiał dużo od burz ostatnich. Dach potrzebował naprawy, ale pomimo to, można w nim było zamieszkać.
Praca przy plantacyach drzew herbacianych, ograniczała się na podnoszeniu tych, które burza powywracała, a korzeniami trzymały się jeszcze ziemi.
21 września ukończono wszystko i pan Zermatt oświadczył, że wyjadą nazajutrz jak najraniej.
Nazajutrz zatem, wóz spuścił się ze wzgórza Prospect-Will, potoczył się znaną już okolicą, i około drugiej po południu stanął w Felsenheim.
Z jakąż radością przyjęci zostali podróżni po dwu tygodniowej nieobecności. Nie długo to, zaprawdę, lecz ból rozstania czasem się nie mierzy.
Wieczorem, kiedy dwie rodziny zebrały się w wielkiej sali, kiedy pan Zermatt opowiedział wycieczki do folwarków, Ernest złożył na stole duży arkusz papieru z rysunkiem kolorowym.
— Co to jest?.. zapytał Jack. Był że by to plan przyszłej stolicy Nowej-Szwajcaryi?
— Jeszcze nie — odpowiedział Ernest.
— Więc nie domyślam się...
— Ależ to projekt wewnętrznej dekoracyi naszej małej kaplicy — rzekła Anna.
— Tak jest, Jacku, — dodał Ernest — trzeba było tem się zająć, kiedy ściany są już na połowie wysokości.
— A będzie dzwonnica?.. — zapytał Jack.
— Ma się rozumieć — odpowiedziała Anna.
— Z dzwonem?
— Tak... z dzwonem z Landlorda...
— Annie przypadnie zaszczyt zadzwonienia po raz pierwszy — dodał Ernest.
Był już 24 września, to jest czas, w którym projekt pana Wolston miał wejść w wykonanie. Jaki rezultat będzie z poznania wnętrza Nowej Szwajcaryi?.. Przez dwanaście lat rozbitkom wystarczał obszar Ziemi-Obiecanej. To też niezależnie od niepokoju z nieobecności ukochanych, pani Zermatt zdawało się, miała jak gdyby przeczucie niewytłomaczone, że następstwa tej wycieczki nic dobrego nie dadzą.
I tego wieczora, kiedy znaleźli się sami z mężem w swoim pokoju wypowiedziała mu szczerze swoje obawy. Na co pan Zermatt odpowiedział:
— Kochana Betsie, gdybyśmy byli jeszcze w dawnych warunkach zgodziłbym się na twoje zadanie. Gdyby nawet pan Wolston z rodziną wyrzuceni byli skutkiem rozbicia na naszą wyspę, powiedziałbym i im „to co nam wystarczało, powinno wam wystarczyć, nie ma potrzeby szukać awantur, kiedy korzyść nie jest pewna i kiedy można tylko na niebezpieczeństwo się narazić“. Lecz Nowa Szwajcarya zapisaną już jest w geografii i w interesie przyszłych osadników należy poznać jej rozległość, zarys wybrzeży, oraz zbadać jakie korzyści może przynieść...

Na najwyższym szczycie Nowej Szwajcaryi.

— Dobrze... drogi przyjacielu... odpowiedziała pani Zermatt; lecz zdaje mi się, że zwiedzić wnętrze wyspy, powinni nowo przybyli osadnicy.
— Zapewne — odpowiedział pan Zermatt — można byłoby poczekać i zwiedzanie mogłoby być przedsięwzięte w lepszych warunkach. Lecz droga Betsy, projekt ten leży na sercu panu Wolston, a z drugiej strony Ernest pragnie wykończyć kartę geograficzną Nowej Szwajcaryi... Myślę zatem, iż wypada zadowolić ich życzenia.
— Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby nie szło znów o rozłączenie...
— Najwyżej na dwa tygodnie!.. lecz nie myślę was samych zostawić. Mam pewien projekt. Pan Wolston uda się na tę wycieczkę z dwoma naszymi synami, ja zaś zostanę w Felsenheim... Czy dobrze tak będzie, Betsy?
— Co za pytanie mój mężu! — odpowiedziała pani Zermatt... Nasi synowie pod opieką pana Wolston bedą zupełnie bezpieczni.
— Myślę, że taki układ zadowoli także panią Wolston i Annę.
— Której będzie trochę tęskno bez Ernesta!.. rzekła pani Zermatt.
— Tak samo jak Ernestowi bez niej. Tak, te dwie zacne istoty czują do siebie pociąg, i kiedyś, w tej kaplicy, której plan wykończył, Ernest połączy się z tą, którą kocha!
— Pomówimy o tem kiedyindziej, z pewnością i państwo Wolston będą radzi z tego małżeństwa.
Projekt pana Zermatt zyskał ogólne uznanie i data wycieczki oznaczona została na 25-go września. Postanowiono iść piechotą, z kijami okutemi w ręku, z fuzyami na plecach, i wziąć z sobą dwóch psów. Trzeba jednak było przygotować wóz i zaprząg dla przewiezienia obydwóch rodzin aż do pustelni Eberfurt, gdyż pan Zermatt chciał skorzystać ze sposobności i odwiedzić tę posiadłość, leżącą na granicy Ziemi-Obiecanej.
Dnia 22 września, bardzo rano, wóz opuścił Felsenheim, za nim dwa psy Braun i Falb. Wszyscy się na wozie zmieścili. Około godziny jedenastej przybyli już do Eberfurt. Podczas gdy panie Zermatt, Wolston i Anna zajęły się śniadaniem, panowie poszli zwiedzić wąwóz Cluse, przez który można było dostać się do wnętrza wyspy.
Bardzo ważne roboty były tu konieczne, gdyż widocznie silne i wielkie zwierzęta próbowały przebyć wąwóz; gdyby im się to udało, co za zniszczenie nietylko w Eberfurt, lecz i w folwarkach Zuckertop i Waldegg. Kto wie nawet, czy nie trzebaby było w Felsenheim bronić się przed gróboskórymi, naprzykład słoniami.
Zawalenie otworu wąwozu nowemi belkami i blokami skał zajęło popołudnie i nazajutrz dzień cały.
Dopiero zatem 27 września, o świcie udali się wszyscy do wejścia wąwozu Cluse, gdzie pożegnano się ostatecznie. Przez dwa tygodnie bez wiadomości o podróżnikach!.. jak się to długo będzie wydawać!
— Bez wiadomości?.. rzekł Ernest. Nie matko, nie droga moja Anno, będziecie je miały...
— Przez kuryera?... zapytał Jack.
— Tak... przez kuryera powietrznego — odpowiedział Ernest. Nie widzicie tej pary gołąbków, które przywiozłem w klatce?.. Myślisz, że dla tego, aby je zostawić w Eberfurt?.. Nie; puścimy je z wysokości łańcucha gór i przyniosą wam wieści o małej karawanie.
Pan Wolston i dwaj bracia przeszli przez wązki otwór, zostawiony pomiędzy belkami przy wąwozie Cluse i znikli, zawróciwszy za skałami.


XIII.
Wyjście z doliny Grünthal. — Okolica piaszczysta. – Pas leśny. — U stóp łańcucha gór. — Nocleg w grocie. — Pierwsza i druga strefa góry. — U podstawy ostrokręgu.

Podróż na własnych nogach najlepszą jest dla zwiedzających nieznane okolice. To też pan Wolston i dwaj młodzieńcy pomimo zmęczenia, pragnęli koniecznie, o ile to możebne, dotrzeć do prawej linii podgórza. Najwięcej podniecony był Jack, jak zresztą łatwo domyśleć się tego można.

Poczta gołębia.

Odrazu po wyjściu z wąwozu, skierowali się ku niewielkiemu wzgórzu, nazwanemu wieżą Arabską. Od tej wieży zaczęli się spuszczać aż do Groty Niedźwiedziej. Dalej szli, schodząc coraz niżej w dolinę Grünthal, ciągnącą się blizko dwie mile, równoległe z łańcuchem gór odgraniczających Ziemię Obiecaną. Szeroka na dwa tysiące sążni, dolina posiadała kępy drzew, obszerne łąki a środkiem bieżącą wodę, która szemrała ocieniona krzewami i wpadała do rzeki Wschodniej.
Podróżnym pilno było dotrzeć do granicy doliny Grünthal, ażeby ujrzeć wreszcie okolicę rozciągającą się na południe. Ernest, o ile mógł, oryentował się podług busoli i spostrzeżenia oraz odległości notował.
Koło południa zatrzymali się w cieniu dębów podzwrotnikowych, nieopodal pola zarosłego wilczomleczami. Kilka par kuropatw, które Jack upolował, oskubano, upieczono przy płomieniu i razem z chlebem spożyto na śniadanie; woda i wódka, w dodatku owoce zerwane na miejscu, tworzyły deser.
Posileni i wypoczęci, trzej podróżni puścili się znów w drogę. Krańce doliny zacieśnione były dwoma ścianami skalistemi. Pomiędzy tym wąwozem strumyk zmienił się w potok i naraz ukazało się wyjście na drugą stronę. Przestrzeń prawie płaska, przedstawiająca obfitą urodzajność stref podrównikowych, ciągnęła się aż do pierwszego podgórza. Ku południowi, na przestrzeni sześciu do siedmiu mil następowały po sobie płaszczyzny i zarośla. Pochód często stawał się męczący. Grunt był najeżony trawami na pięć stóp wysokiemi, dużemi krzewami kolczastemi a także trzciną cukrową, która kołysała się z wiatrem, jak okiem sięgnąć.
Podróżni szli przez cztery godziny. Po długiem milczeniu pierwszy odezwał się Ernest:
— Proponuję, żeby tu odpocząć.
— Już?... zawołał Jack, który nie czuł jeszcze zmęczenia.
— Jestem tego samego zdania — oświadczył pan Wolston. Miejsce bardzo stosowne, możemy noc spędzić na brzegu tego lasku.
— Zgoda na nocleg, a także na posiłek, gdyż głodny jestem jak pies.
— Czy trzeba będzie rozniecić ogień i utrzymywać go aż do dnia?.. zapytał Ernest.
— Będzie to bardzo roztropnie, najlepszy to bowiem sposób odpędzenia dzikich zwierząt — odezwał się Jack.
— Stanowczo — dodał pan Wolston; — lecz trzebaby było czuwać z kolei a sądzę, że lepiej będzie spać. Zdaje mi się, iż nie mamy się czego obawiać...
— Tak — oświadczył Ernest; nie spostrzegłem żadnych śladów podejrzanych, odkąd wyszliśmy z doliny Grünthal.
Jack nie nalegał, zabrali się więc do zaspokojenia głodu.
Noc zapowiadała się wspaniała. Ani jeden liść nie poruszał się na drzewach, ani nawet z oddalenia nie dochodziło wycie szakali. Pierwszy zasnął Jack, bo on był najbardziej zmęczony — lecz także i pierwszy się obudził. Zaraz też wszyscy ruszyli w drogę. W godzinę musieli przebyć mały strumień. Ciągle łąki, rozległe pola trzciny cukrowej, następnie w częściach gruntu wilgotnych, masa kęp drzew woskowych, których jedna łodyga osypana kwiatem, druga obciążona owocem. Zbliżając się do podnóża gór, napotykano coraz częściej wysokie zarośla, niezmiernie gęste.
Tego wieczora zgłodniali uraczyli się jarząbkami, które pies wypłoszył im z wysokiej trawy. Obozowisko założono na brzegu wspaniałego lasu drzew sagowych. Pan Wolston tym razem zorganizował czynną straż przy ogniu, przez całą noc, podczas której niepokoiły podróżnych częste i blizkie wycia zwierząt.
Nazajutrz znów wyruszono przed świtem. Jeszcze trzy mile i staną u samego podnóża gór. Przypuszczając, że boki gór będą możebne na stoku północnym, to wchodzenie zajmie tylko kilka godzin nazajutrz rano. Pan Wolston osądził za praktyczniejsze okrążyć niektóre kępy drzew ciągnących się na płaszczyźnie. Jeżeli droga przedłużała się nieco, była za to o wiele łatwiejszą.
Oprócz tego Jack zastrzelił młodą antylopę, z której przyniósł najlepsze części na posiłek wieczorny. Mogli sobie powinszować tego zapasu, gdyż popołudniu nie spotkali żadnej zwierzyny.
— Odpoczynek południowy urządzono u stóp wspaniałej sosny; Jack rozpalił ogień — a podczas kiedy piekł udziec antylopy, brat jego i pan Wolston oddalili się o kilkaset kroków, dla rozejrzenia się po okolicy.
— Jeżeli ten pas leśny ciągnie się aż do łańcucha gór — rzekł Ernest — to prawdopodobnie pokrywa on pierwsze jej stoki... tak mi się przynajmniej zdawało rano.
— W takim razie — odpowiedział pan Wolston — musimy zdecydować się przebyć tę gęstwinę... Nie można jej okrążyć na prawo lub na lewo, bez przedłużenia znacznie drogi...
Obydwaj bracia podzielili zdanie pana Wolston, nie było zatem żadnej dyskusyi.
Mięso antylopy, kilka ciastek maniokowych, owoce zerwane z drzew sąsiednich, banany, jabłka cynamonowe: takie było menu tego śniadania. Potem broń i torby na ramię, busola w rękę i trzej mężczyźni zapuścili się w leśną gęstwinę. Sklepienie drzew stawało się coraz gęściejsze, nie pozwalając widzieć w jakim punkcie horyzontu znajduje się słońce, pochylające się ku zachodowi. Ani polanki, ani drzewa przewróconego. Pan Wolston mógł sobie powinszować, że nie zabrał wozu, ani wierzchowców.
O siódmej wieczorem pan Wolston, Ernest i Jack dotarli do granicy południowej lasu. Las piętrzył się na pierwszem wzniesieniu gór a szczyty ukazały się w chwili, kiedy słońce spuszczało się po za poprzeczne pasmo, które przecinało horyzont zachodni.
Widać tam było złomy skał spadłe z wysokości góry, oraz liczne strumienie, które prawdopodobnie tworzyły źródło rzeki Montrose.
Wejść na górę tego samego wieczora i poświęcić na to może noc całą, byłoby niebezpiecznie. Więc też pomimo gorącego pragnienia dojścia do celu, ani pan Wolston ani obydwaj bracia nie chcieli tego robić. Poszukali i znaleźli wydrążenie w skale, gdzie mogli znaleźć schronienie na noc. W każdym razie potrzebne były niejakie ostrożności. Z nastaniem nocy dało się słyszeć wycie i ryk dzikich zwierząt a nawet lwów.
Rozpalono ogień u wejścia do groty i podtrzymywano go przez całą noc drzewem, przygotowanem z wieczora. W końcu Ernest pierwszy, Jack drugi, pan Wolston ostatni zmieniali się kolejno aż do wschodu słońca.
Nazajutrz o świcie wszyscy byli na nogach a Jack wykrzyknął głosem donośnym:
— Panie Wolston! przyszedł ten wielki dzień!.. Za kilka godzin najgorętsze pana życzenie będzie spełnione!.. Zatkniemy ostatecznie flagę naszą na punkcie najwyższym Nowej Szwajcaryi...
— Za kilka godzin... tak... jeżeli nie napotkamy jakich trudności... — zwrócił uwagę Ernest.
— W każdym razie, — odpowiedział pan Wolston, — czy dziś, czy jutro, będziemy prawdopodobnie wiedzieli, co sądzić o rozległości wyspy...
— Jeżeli tylko — rzekł Jack — nie ciągnie się na południe lub zachód po za obręb wzroku ludzkiego!..
— Co nie jest niemożebnem... dodał Ernest.
— Zobaczymy — odparł Jack — zobaczymy!
Po śniadaniu, zarzuciwszy na plecy strzelby, Jack wyruszył pierwszy, Ernest za nim, a pan Wolston zamykał pochód. Zaczęli wchodzić na pierwsze wyniosłości.
Podług orzeczenia Ernesta wysokość góry mogła dochodzić do tysiąca dwustu stóp. Jeden wierzchołek, wznoszący się naprzeciw lasu, górował o jakie pięćdziesiąt sążni po nad linią łańcucha. Na szczycie tego to wierzchołka pan Wolston zamierzał zatknąć flagę Nowej Szwajcaryi.
Na sto kroków od groty kończył się pas leśny, lecz tak stromo grunt się tu wznosił, iż w niektórych miejscach trzeba było iść w zygzaki, — co opóźniało pochód. Na szczęście można było iść śmiało, wszędzie był pewny punkt oparcia dla nóg pomiędzy korzeniami i wystającemi bokami skalistemi. Lecz pomimo przyzwyczajenia do ruchu, nasi podróżni musieli kilka razy odpoczywać, poczem wspinano się w dalszym ciągu. Pan Wolston postanowił nie ustawać, aż będzie u podstawy samego szczytu.
Wreszcie po przejściu drugiego pasa musiano dłużej odpocząć po tak wielkim wysiłku. Południe było, żołądki domagały się posiłku i dla zaspokojenia głodu spożyto resztki antylopy pieczonej i chleba.
W godzinę potem Jack zerwał się, skoczył jednym susem na pierwsze wzniesienie skaliste i krzyknął:
— Za mną, kto mnie kocha!
— Starajmy się dać mu ten dowód przywiązania, mój kochany Erneście — odpowiedział pan Wolston.



XIV.
Przybycie na szczyt wierzchołka. — Widok we wszystkich kierunkach. — Co zobaczono na północ, na wschód i zachód. — Pas południowy. — Okręt na horyzoncie. — Flaga Wielkiej Brytanii.

Właściwy wierzchołek góry przedstawiał tylko potworne nagromadzenie kamieni, jeden na drugim, bez symetryi, zaledwie utrzymujących się w równowadze. Można było jednak wdrapać się na czubek po wystających bokach, na których nasi podróżni znaleźli punkty oparcia.
Jack, zawsze pierwszy, przekonywał się o wytrzymałości skał, próbował na lewo, na prawo, a za nim, nie spiesząc się zanadto, pan Wolston i Ernest wdrapywali się z odłamu na odłam.
W miarę jak szczyt wznosił się w górę, robił się coraz więcej śpiczastym — istna głowa cukru. Pan Wolston zadawał sobie nawet pytanie, czy będzie miejsce dla trzech osób na samym szczycie.
Musiano teraz pomagać sobie. Jack ciągnął w górę Ernesta, który ciągnął znów pana Wolston. Napróżno chcieli obejść dokoła wierzchołek. Od strony tylko północnej wejście przedstawiało stosunkowo najmniej trudności. W końcu około drugiej godziny po południu, głos donośny dał się słyszeć — głos Jacka, — pierwszy zapewne który rozległ się na tym szczycie:
— Wyspa... to jest wyspa!
Ostatni wysiłek pana Wolston i Ernesta — aż wreszcie wszyscy znaleźli się na szczycie. Tu na szczupłej przestrzeni mającej najwyżej kilka stóp kwadratowych, zmęczeni, zdyszani, niezdolni prawie mówić, rozciągnęli się, żeby odetchnąć.
Że Nowa-Szwajcarya była wyspą, ta kwestya została rozstrzygniętą od przybycia Licorne. Morze otaczało ją ze wszystkich stron, lecz nie w równych odległościach od łańcucha gór. Ernest od razu stwierdził, że łańcuch nie ciągnął się środkiem wyspy. Przeciwnie, wznosił się na południowej części, i szedł dosyć regularnie ze wschodu na zachód. Z tego punktu, wysokiego na tysiąc pięćset stóp nad poziom oceanu, oko obejmowało około ośmnastu mil aż do horyzontu. Skoro pan Wolston zadał pytanie w tym przedmiocie Ernest odpowiedział:
— Podług mego zdania, wyspa nasza powinna mieć sześćdziesiąt do siedmdziesięciu mil obwodu... Co byłoby przestrzenią dużo większą niż kanton Lucerne.
— A jaka byłaby przypuszczalnie jej powierzchnia?.. zapytał pan Wolston.
— O ile mogę wnosić, biorąc w rachubę jej kształt, rodzaj owalu rysującego się ze wschodu na zachód — odpowiedział Ernest, — może mieć powierzchni czterysta mil kwadratowych, to jest połowę mniej niż Sycylia.
— Eh!.. odezwał się Jack — jest dużo wysp znanych, które nie są tej warte...
Niebo było zupełnie pogodne, powietrze bez mgły, nieczuć było najmniejszej wilgoci. Krajobraz rysował się z największą dokładnością. Ponieważ zejście wymagało trzeciej części tego czasu, co wejście, pan Wolston i dwaj bracia mieli zatem do rozporządzenia kilka godzin przed chwilą powrotu. To też, podając sobie kolejno lunetę, obserwowali starannie rozległą okolicę u stóp swoich. Oto co łatwo było rozpoznać w stronie północnej, na odległości około jedenastu mil patrząc z góry. Najpierw po za ziemią wązki pas morza obmywał część pomiędzy przylądkiem Straconej Nadziei i wystającą skałą, zamykającą zatokę Pereł od zachodu.
— Nie, niema najmniejszej wątpliwości — powtarzał Jack — nie potrzebuję lunety, żeby poznać Ziemię Obiecaną i wybrzeże Zatoki Zbawienia...
— Rzeczywiście — dodał pan Wolston — a na kończynach tego występu, naprzeciw, widać przylądek Wschodni, osłaniający zatokę Licorne.
— Na nieszczęście — odpowiedział Jack — nawet z pomocą wybornej lunety Ernesta, nie można widzieć części sąsiadującej ze strumieniem Szakali...
— To dla tego — rzekł Ernest — że zakrywają ją skały od strony południa. Ponieważ z Felsenheim i z Falkenhorst nie widać szczytów łańcucha gór, więc z tychże szczytów nie widać ani Felsenheim, ani Falkenhorst... To jest logiczne... przypuszczam...
— Najzupełniej — odparł Jack. Lecz powinno to być prawdą także, co się tycze przylądka Straconej Nadziei — a jednak widzimy go...
— Tak samo pewnikiem jest — odpowiedział Ernest — że z tego przylądka, a nawet z Prospect Will, widać ten szczyt, lecz najpierwszym warunkiem, żeby widzieć trzeba patrzeć... Otóż prawdopodobnie nie robiliśmy tego nigdy z należytą uwagą...
— Z tego wszystkiego wypada — dodał pan Wolston – że góry te mogą być tylko widziane z wysokości otaczających Grünthal..
— Tak jest, panie Wolston — oświadczył Ernest — i te same wysokości zakrywają nam Felsenheim.
— Żałuję — dodał Jack — jestem bowiem pewny, żebyśmy zobaczyli mojego ojca, matkę, panią Wolston i Annę... A gdyby im przyszło do głowy udać się do Prospect-Will, założę się, żebyśmy ich mogli rozpoznać... przez lunetę, ma się rozumieć... Gdyż oni są tam, mówią o nas, liczą godziny, powtarzając: nasi podróżni mieli być wczoraj u stóp góry, a dziś są pewnie na szczycie... I pytają się, jaka też może być rozległość Nowej-Szwajcaryi.. i czy wspaniale ona wygląda na morzu Indyjskiem...
— Dobrze powiedziane, kochane dziecko, jak gdybyśmy ich słyszeli. — rzekł pan Wolston.
— I widzieli... potwierdził Jack. Wszystko jedno! nie przestaję żałować, że te skały zakrywają nam strumień Szakali i nasze mieszkanie w Felsenheim...
— Próżny żal — rzekł Ernest — trzeba się z tem zgodzić.
— To też jest to winą tego wierzchołka! rzekł Jack. Dla czego nie jest wyższy?.. Gdyby wznosił się jeszcze na kilkaset stóp w górę, nasze rodziny widziałyby nas ztamtąd... dawałyby nam znaki... zatknęłyby flagę na gołębniku w Felsenheim!.. My zaś naszą flagą powiedzielibyśmy im dzień dobry!..
— Jack już się rozpędził!.. odezwał się pan Wolston.
— I pewny jestem, że Ernest widział by Annę...
— Ja i bez tego ciągle ją widzę...
— A rozumiem... nawet bez lornetki — wykrzyknął Jack. Jak to daleko widać oczami serca!
Jako figura geometryczna wyspa przedstawiała kształt liścia, szerszego niż dłuższego z ogonkiem zwróconym na południe. Na zachód pod promieniami słońca błyszczały wody bieżące, tworząc znakomity system komunikacyi wodnej, większy niż na północy i wschodzie, gdzie były także dwie rzeki, Montrose i Wschodnia. Zebrawszy to wszystko, Nowa-Szwajcarya w pięciu szóstych przedstawiała doskonałą glebę urodzajną i starczyła na wyżywienie kilku tysięcy mieszkańców. Położenie jej zaś na oceanie Indyjskim, wskazywało, iż nie należy do żadnej grupy wysp ani archipelagu. Przez lunetę nie było widać ani kawałka ziemi aż do końca horyzontu.
Chyba o trzysta mil trzeba było szukać lądu najbliższego, jak wiadomo Nowej-Holandyi. Tak więc Nowa-Szwajcarya, na większej części swej rozległości, zdatna była do założenia kolonii, mogącej mieć duże znaczenie.
W każdym razie tego, co dawały północ, zachód i wschód, nie trzeba było żądać od południa. Co za kontrast tej szóstej części wyspy z pięcioma pozostałemi, tak hojnie obdarzonemi od natury! Tam była ponura pustynia, chaos przerażający. Grzbiet łańcucha gór, ciągnący się na południe, wydawał się nieprzebyty. Wybrzeża piaszczyste lub skaliste...
Pan Wolston, Ernest i Jack milczeli, patrząc na roździerający serce krajobraz południowy. Nic dziwnego, że Ernest uczynił następującą uwagę:
— Gdybyśmy po rozbiciu Landlorda zostali wyrzuceni na to wybrzeże, łódź nasza roztrzaskałaby się i straszna śmierć byłaby naszym udziałem... śmierć głodowa!
— Masz racyę, kochany Erneście, — odpowiedział pan Wolston — na tym lądzie nie można się było spodziewać ocalenia...
Rzeczywiście, szczęśliwie się stało, że rozbitki z Landlorda pchnięci zostali ku północnemu wybrzeżu Nowej-Szwajcaryi. Gdyby nie ta okoliczność, czyż mogliby uniknąć najstraszniejszej śmierci u stóp tego potwornego nagromadzenia skał?.. Pan Wolston, Ernest i Jack chcieli pozostać na szczycie skały aż do godziny czwartej po południu. Zebrali wszelkie możliwe plany, ażeby zrobić mapę Nowej-Szwajcaryi. W tej chwili, Ernest wydarł kartkę z karnecika i nakreślił, co następuje:
„Dziś 30 września 1817 r. czwarta godzina po południu, na szczycie cypla...
— Jak nazwiemy ten cypel? — zapytał.
— Cypel Opłakany — odpowiedział Jack — ponieważ nie mogliśmy dojrzeć Felsenheim...
Nie, cypel Jan Zermatt, na cześć waszego ojca, moje dzieci! — zaproponował pan Wolston.
Propozycya została przyjęta z radością. Jack wyjął szklankę z torby, pan Wolston i Jack zrobili to samo. Wleli po kilka kropli wódki i po trzykrotnem „hura!“, wypili.
Ernest mógł dalej pisać:
„... na szczycie cypla Jan Zermatt, do was kochani rodzice, do ciebie, pani Wolston, do ciebie kochana moja Anno, wysyłamy tę kartkę, powierzoną wiernemu posłańcowi, który, szczęśliwszy od nas, będzie nie długo z powrotem w Felsenheim. Nasza Nowa-Szwajcarya, odosobniona w tej stronie oceanu Indyjskiego, może mieć do sześćdziesięciu mil obwodu. Bardzo żyzna na większej części powierzchni, nieurodzajna jest i zdaje się być nie do osiedlenia na południowym stoku gór.
„Skoro minie dwa razy po dwadzieścia cztery godzin, ponieważ powrót odbywa się prędzej, będziemy prawdopodobnie obok tych, których kochamy; a najdalej za trzy tygodnie, jeżeli Bóg pozwoli, mamy nadzieję powitać naszych nieobecnych, z taką niecierpliwością oczekiwanych.
„Od pana Wolston, od mojego brata Jacka i waszego przywiązanego syna pozdrowienie dla was, kochani rodzice, dla pani Wolston i dla mojej kochanej Anny.

„Ernest“

Wyjęto gołębia z klatki i po uwiązaniu do lewej nóżki bileciku, Ernest pozwolił mu ulecieć. Zrazu ptak wzbił się w górę, jak gdyby chciał objąć okiem większą przestrzeń, następnie poleciał w stronę północną i niebawem znikł z oczu patrzących za nim.
Pozostało tylko zatknąć flagę na cyplu Jan Zermatt, za maszt miał służyć długi kij pana Wolston, wbity w sam czubek skały.
W chwili, kiedy umieszczano flagę, pan Wolston zwrócony na wschód, zatrzymał się i patrzył w tym kierunku uparcie.
— Co pan widzi, panie Wolston? zapytał Jack.
— Zdawało mi się... odpowiedział pan Wolston nie odejmując od oczu.
— Co się panu zdawało — powtórzył Ernest.
— Że widzę dym — odparł pan Wolston — jeżeli tylko nie jest to dym taki sam, jak ten, który ujrzałem, kiedy szalupa wypłynęła na morze przy ujściu rzeki Montrose.
— Czy nie znika? — rzekł Ernest.
— Nie... i stoi na miejscu przy samym końcu pasma gór.
Czyżby rozbitki lub dzicy obozowali na tej części wybrzeża?
Ernest patrzył także, lecz nic nie zobaczył.
— Eh, panie Wolston, nie w tamtą stronę trzeba patrzeć... lecz tu... odezwał się Jack.
— Ależ to żagiel... rzekł Ernest.
— Tak... żagiel!.. powtórzył Jack.
— Okręt przepływa koło wyspy — podjął Ernest — zdaje się, jak gdyby chciał przy niej zarzucić kotwicę...
Jack wykrzyknął, gestykulując:
— To jest Licorne!.. nie może być nic innego, jak tylko Licorne!..
Miała przybyć około połowy października, a przybywa ostatnich dni września, przyśpieszyła o dwa tygodnie powrót...
— Niema nic niepodobnego, — rzekł pan Wolston. Jednak zanim uwierzymy, trzeba się przekonać, w którą stronę okręt się kieruje...
— W stronę Nowej-Szwajcaryi — potwierdził Jack. Jutro rano ukaże się na zachód zatoki Zbawienia, a nas nie będzie, żeby go przyjąć!.. Ruszajmy.. panie Wolston... idźmy całą noc...
— Nie — przerwał Ernest, — spojrzyj, panie Wolston... Okręt ten nie myśli przybić do wyspy...
— Rzeczywiście — oświadczył tenże, przypatrzywszy się dobrze ruchom okrętu.
— A więc to nie Licorne? — wykrzyknął Jack.
— Nie — potwierdził Ernest.
— Wreszcie — dodał pan WolstonLicorne przypłynąłby do brzegu od północnego zachodu, podczas kiedy ten okręt idzie na południowy wschód i oddala się od wyspy.
Nie można się było łudzić... Okręt płynął i nawet nie starał się zbliżyć do Nowej Szwajcaryi.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Jack — lecz Licorne nie długo przybędzie, a my powitamy go strzałami z armat...
Zatknięto flagę na cyplu „Jan Zermatt“, wiatr powiał nią wspaniale, a Jack na cześć tego zdarzenia, dwa razy wystrzelił z fuzyi!



XV.
Oczekiwanie w Felsenheim. — Niepokojące opóźnienie. — Wyjazd do pustelni Eberfurt. — Pan Wolston i Ernest. — Co się stało. — W pogoni za słoniami. — Propozycya pana Wolston. — Przeciwne wichry. – Jack.

Tego samego dnia wieczorem, pan Zermatt i jego żona, pani Wolston i jej córka, po dniu spędzonym pracowicie, zebrali się w bibliotece i rozmawiali przy oknie, które wychodziło na prawy brzeg strumienia Szakali, a rozmawiali o nieobecnych.
— Gdzie oni są w tej chwili?.. pytała Betsie.
— Podług mojego zdania, powinni już dosięgnąć szczytu łańcucha gór, — odpowiedział pan Zermatt, — jeżeli ich co nie zatrzymało. Trzy dni wystarczy na wejście do podstawy cypla, a czwarty powinien być użyty do wdarcia się na szczyt...
— Za cenę jakiego zmęczenia... ilu niebezpieczeństw... kto wie?.. odezwała się Anna.
— Niebezpieczeństw niema, drogie dziecko — odparł pan Zermatt. Co do zmęczenia, ojciec twój jest jeszcze w sile wieku, a moi synowie daleko większe przebyli!
— Ernest nie jest tak wytrzymały, jak brat jego — odezwała się młoda dziewczyna.
— Wolał zawsze nauki niż, ćwiczenia fizyczne — dopowiedziała pani Zermatt.
— No... no... Betsie! — rzekł pan Zermatt. Nie rób z twego syna niewieściucha!.. Gdyby nie obawa zostawienia was samych w Felsenheim, byłbym z ochotą poszedł z nimi, pomimo czterdziestu siedmiu lat...
— Czekajmy do jutra — odezwała się pani Wolston. Może gołąbek, którego Ernest zabrał z sobą, powróci jutro z listem do nas...
— Dlaczego nie dziś wieczorem?.. przerwała Anna... Gołąbek potrafi znaleźć swój gołębnik, prawda panie Zermatt?..
— Niewątpliwie, Anno. Szybkość tego ptaka jest tak znakomita, — dwadzieścia mil na godzinę, jak powiadają — odległość dzielącą nas od gór może on przebyć w sześćdziesiąt do siedmdziesięciu minut.
— A gdybym czatowała na jego powrót do rana?.. zaproponowała młoda dziewczyna.
— Eh? — rzekła pani Zermatt, — naszemu kochanemu dziecku bardzo pilno mieć wiadomość o ojcu...
— A także o twoich dwóch synach, pani Zermatt — dodała Anna, całując ją... Ah! otóż gołąbek! zawołała dziewczyna i jednym skokiem znalazła się u okna.
— Zobaczyłaś go?.. zapytała jej matka.
— Nie... ale usłyszałam, jak wracał do gołębnika... odpowiedziała Anna.
Rzeczywiście szmer skrzydeł zwrócił jej uwagę i stuknięcie klapki, zamykającej gołębnik po nad biblioteką.
Pan Zermatt wyszedł zaraz, za nim Anna, pani Zermatt i pani Wolston. Gdy przyszli do podstawy, oparł drabinę o skałę, wszedł na nią i zajrzawszy wewnątrz:
— Powrócił... rzekł.
— Weź go... weź... panie Zermatt! — powtarzała Anna z niecierpliwością.
Jak tylko dostała gołębia do ręki, pocałowała jego niebieskawą główkę a po odczepieniu bilecika przywiązanego do jego łapki, ucałowała go znowu. Ptak wolno puszczony, powrócił do swojego domku, gdzie czekała go garść ziarna.
Anna przeczytała na głos bilecik Ernesta. Każdy ze słuchających znalazł w nim dla siebie życzliwe słowo, a wiadomo, że dla Anny było ich najwięcej. Z rozkoszną myślą, że powrót nastąpi za czterdzieści ośm godzin, udali się wszyscy na spoczynek. Odebrano przesyłkę, wiadomości były doskonałe, podziękowano Bogu i każdy zasnął snem spokojnym.
Nazajutrz po południu państwo Zermatt, pani Wolston i Anna opuścili zajęcia, przeszli most Rodzinny i udali się drogą w kierunku Eberfurt. Pan Wolston, Ernest i Jack musieli już dosięgnąć wąwozu Cluse i we dwie godziny najwyżej, mogli przebyć przestrzeń, która dzieliła folwark od Felsenheim. Jednak czas upływał, nic nie oznajmiało ich zbliżenia, ani szczekanie psów, które czułyby swych panów, ani wystrzały Jacka, który nie omieszkałby w ten sposób oznajmić powrotu.
O godzinie szóstej obiad był przygotowany — obiad obfity, posilny, mogący zadowolnić największy apetyt. Czekano na podróżników, a ponieważ nie przybywali, nikomu nie przyszło do głowy usiąść do stołu. Po raz ostatni państwo Zermatt, pani Wolston i Anna wyszli na drogę po za strumień Szakali. Turek i Braun, psy idące z nimi, spokojne były i ciche; a wiadomo, że szczekałyby i skakały, gdyby dwaj bracia byli nie daleko.
Zabrali się tedy z powrotem do Felsenheim, nie bez niejakiego niepokoju, rozważając, co mogło sprowadzić opóźnienie? Usiedli do stołu, smutni, nasłuchując, i zaledwie skosztowali jedzenia.
— No, no... trochę spokoju... odezwał się pan Zermatt. Starajmy się trzymać na wodzy wyobraźnię... Ponieważ potrzeba było trzech dni na dotarcie do podstawy góry, dla czego tyleż samo nie zeszłoby na powrót?..
— Masz racyę, panie Zermatt, — odpowiedziała Anna — jednak czyż kartka Ernesta nie wskazuje, że wystarczy czterdzieści ośm godzin?
— Przyznaję, drogie dziecko — dodała pani Zermatt. — Ale ten dobry chłopiec tak pragnie nas widzieć jak najprędzej, iż obiecał więcej, niż może dotrzymać...
Zważywszy wszystko, nie było jeszcze powodu dręczenia się na seryo. W każdym razie mieszkańcy Felsenheim nie spali tak spokojnie, jak nocy poprzedniej.
W końcu, to co było niepokojem, nazajutrz 3-go października, stało się prawdziwem zmartwieniem, skoro wieczór nadszedł. Ani pan Wolston, ani Ernest, ani Jack nie ukazali się wcale... Co o tem myśleć?... Nie powinni przecie znaleźć więcej przeszkód wracając, niż idąc w tamtą stronę. Droga była znana... Czy zamierzyli iść inną, trudniejszą... dalszą?
Co na to odpowiedzieć?... Betsie i pani Wolston zaczynały tracić nadzieję. Anna, nie powstrzymywała już łez, a co mógł powiedzieć pan Zermatt na pociechę? Postanowiono tedy, jeżeli podróżnicy nie powrócą jutro do Felsenheim, mieszkańcy tegoż udadzą się do Eberfurt, ponieważ powrót musi koniecznie odbyć się przez wąwóz Cluse. Idąc naprzeciwko nich, będą mogli uściskać ich dwie godziny wcześniej.
Nadszedł wieczór, noc upłynęła. O panu Wolston, Erneście, i Jacku żadnej wieści! Nic tedy nie mogło zatrzymać w Felsenheim tych, co oczekiwali w śmiertelnym niepokoju... Z samego rana zaprzężono wóz, włożono trochę prowiantu i wszyscy wsiedli. Zaprząg ruszył poprzedzany przez psa Brauna. Po przebyciu strumienia Szakali, jechali jak można najprędzej drogą do Eberfurt. Na milę od tego miejsca, w pobliżu mostku, rzuconego przez kanał nawadniający, który dochodził do jeziora Łabędzi, pan Zermatt przystanął. Braun, szczekając gwałtownie rzucił się naprzód.
— Idą!... idą!... zawołała pani Wolston.
Rzeczywiście, o trzysta kroków, pod małym laskiem, ukazało się dwóch mężczyzn... pan Wolston i Ernest. A gdzie Jack?... Nie daleko pewnie... zatrzymał się na polowaniu...
Okrzyki radosne powitały pana Wolston i Ernesta. Lecz ci stali na miejscu, smutni, przygnębieni...
— A Jack?... zapytała pani Zermatt.
Ani Jacka, ani psa jego Falba nie było.
Oto co opowiedział pan Wolston, którego opowiadanie przerywał płacz słuchaczy.
Zejście ze szczytu cypla do stóp góry odbyło się w dwie godziny... Pierwszy przybył Jack i zabił trochę dziczyzny na skraju lasu... Zjedzono kolacyę przed grotą, zostawiono palący się ogień na zewnątrz i udano się na spoczynek do środka... Jeden czuwał przy otworze, podczas kiedy dwóch spało... W nocy słychać tylko było oddalone wycie dzikich zwierząt! Nazajutrz pan Wolston i dwaj bracia zerwali się o świcie. Z wysokości cypla Ernest zauważył, że las rzedział ku wschodowi; na jego propozycyę wszyscy trzej udali się w tę stronę.
Około jedenastej godziny, zrobili odpoczynek... Po śniadaniu skierowali się przez zarośla nie tak gęste, gdzie przejścia były łatwiejsze. Około drugiej po południu dał się słyszeć odgłos ciężkich stąpań i jednocześnie pomiędzy drzewami usłyszano ciężkie oddechy i sapanie. Nie było wątpliwości... stado słoni szło przez las. Stado?.. nie... tylko trzy gruboskóre się ukazały, dwa olbrzymie, ojciec i matka; trzeci, mały, szedł za niemi...
Największem życzeniem Jacka było pojmanie słonia i przyswojenie. Odważny chłopiec chciał skorzystać ze sposobności i to go zgubiło. W przewidywaniu napadu, trzej nasi podróżnicy, nabili broń i gotowali się do obrony. Skoro słonie wyszły na polankę, zatrzymały się, a zobaczywszy trzech ludzi, zwróciły na lewo i nie śpiesząc, zapuściły się w głąb lasu. Ustało wszelkie niebezpieczeństwo, kiedy Jack uniesiony namiętnością myśliwego, znikł za słoniami a za nim Falb, pies jego.
— Jack!... Jack!... wołał pan Wolston.
— Wracaj.. Jack... wracaj!... wołał Ernest.
Albo niebaczny nie słyszał, albo, — co prawdopodobniejsze — nie chciał słyszeć. Raz jeden ujrzano go jeszcze po przez drzewa, potem stracono go z oczu.
Pan Wolston i Ernest bardzo zaniepokojeni rzucili się w jego ślady i niedługo wypadli na polankę...
Nikogo...
W tej chwili odgłos chodu słoni powtórzył się w tym kierunku, lecz wystrzału żadnego nie było słychać... Czy Jack nie chciał posługiwać się dotąd fuzyą, czy też nie mógł?.. W każdym razie trudno będzie z nim się połączyć, ani śladu odszukać na gruncie pokrytym suchemi gałęziami i liśćmi...
W końcu wszelki hałas ustał, gałęzie przestały się poruszać i nic już nie mąciło ciszy leśnej.
Pan Wolston i Ernest przeszukiwali do wieczora okolice polanki; przywoływali Jacka z całych sił... Czy nieszczęśliwy chłopiec nie mógł uniknąć napadu słoni?.. i leżał bez życia w jakiem ustroniu ciemnej gąszczy?.. Żaden krzyk, żadne wołanie nie dochodziło uszu pana Wolston i Ernesta... Kilkanaście wystrzałów zostało bez odpowiedzi.
Skoro noc zapadła, obydwaj, wyczerpani zmęczeniem, legli u stóp drzewa, nasłuchując ciągle najmniejszych szelestów. Rozpalili wielki ogień, w nadziei, że Jack, kierując się światłem, będzie mógł ich znaleźć, i nie zmrużyli oka do dnia białego. Podczas długich godzin nocy wycie dzikich zwierząt nie ustawało.
Cały dzień następny przeszedł na poszukiwaniach w lesie. Wszystko napróżno. Pan Wolston i Ernest znaleźli tylko ślad przejścia słoni, lecz śladu Jacka nie było...
Pomimo, iż myśl powrotu bez niego była straszną, pan Wolston próbował dać do zrozumienia Ernestowi, że nawet w interesie jego brata koniecznem jest powrócić do Felsenheim, zkąd można będzie w lepszych warunkach rozpocząć poszukiwania...
Ernest nie miał sił na rozmyślanie... czuł, że pan Wolston, ma słuszność i szedł za nim, nie wiedząc prawie sam co robi... Szli całą noc i cały dzień następny... Odpoczęli kilka godzin i rano dotarli do wejścia w wąwóz Cluse...
— Mój syn!.. mój biedny syn!.. powtarzała pani Zermatt, upadając na ręce pani Wolston i Anny, klęczących przy niej.
Pan Zermatt i Ernest pogrążeni w boleści nie mogli słowa wymówić.
— Nie czas na żale — odezwał się w końcu pan Wolston głosem stanowczym — tu trzeba robić!
— Co takiego? — zapytał pan Zermatt.
— Powrócimy w tej chwili do Felsenheim, a jutro zaraz wyruszymy na poszukiwanie Jacka. Dobrze się nad wszystkiem zastanowiłem, kochany panie Zermatt, i błagam, zgódź się na moją propozycyę. Jack zniknął nam w części lasku, leżącego nad wybrzeżem, w tę stronę zatem zwrócimy poszukiwania, i to najkrótszą drogą... Wsiądziemy na szalupę.. Wiatr jest sprzyjający, przybijemy do przylądka Wschodniego, a następnie wiatr od morza pchnie nas wzdłuż wybrzeża... Wyruszywszy dziś wieczór, dopłyniemy do ujścia rzeki Montrose, miniemy ją i wysiądziemy na ląd, w miejscu, gdzie kończy się łańcuch gór!.. W tym to kierunku przebywając las, Jack nam zginął!.. Płynąc morzem, dwa dni zyskamy!..
Propozycyę przyjęto bez dyskusyi.
Obydwie rodziny wsiadły tedy na wóz; bawoły szły tak prędko, że w godzinę byli w Felsenheim. Zabrano się najpierw do przygotowania łodzi na kilka dni podróży, do której przyłączyć się miały panie Zermatt i Wolston oraz Anna. Po południu, ponieważ zapewniono pożywienie zwierzętom domowym na cały tydzień, łódź miała odbić od brzegu, kiedy nieszczęśliwa przeszkoda ją zatrzymała. Wiatr się odwrócił, wielkie bałwany zaczęły bić od morza i Elisabetha nie była wstanie wyjść z zatoki.
Rozpacz ogarnęła wszystkich!.. Czekać, czekać, kiedy najmniejsze opóźnienie mogło stanowić o ocaleniu Jacka... A jeżeli przeciwny wiatr potrwa, jeżeli wieczorem lub w nocy powiększy się nawet...
— W takim razie — rzekł pan Wolston, to, czego nie będziemy mogli zrobić morzem, spróbujemy lądem... Wóz, zamiast łodzi!.. Przygotujmy go także...
Nadzieja zmiany pogody nie ziściła się... Wiatr nie przestał dąć z północnego wschodu i coraz chłodniejszy. Wieczorem wielkie bałwany biły o wybrzeże Felsenheim. Noc zapowiadała się niedobrze i projekt żeglugi upadł. Pan Wolston kazał tedy prowizye ze statku przeładować na wóz. Jednocześnie nakarmiono dwa bawoły i dzikiego osła, w przypuszczeniu wyjazdu przed świtem. Litość brała patrzeć na panią Zermatt, z ust jej jeden tylko jęk wychodził:
— Mój syn!... mój biedny syn!..
Naraz, około ósmej, psy Turch i Braun zaczęły się niepokoić, biegały przed galeryą, chcąc się wydostać po za ogrodzenie. Braun głównie nie mógł wytrzymać na miejscu.
W parę minut dało się słyszeć wyraźne naszczekiwanie w oddaleniu.
— To Falb!.. — zawołał Ernest.
Falb... pies Jacka!.. Braun i Turch poznały także, i odpowiedziały głośnem ujadaniem. Pani Zermatt, pani Wolston i Anna wybiegły z galeryi. Prawie zaraz ukazał się Jack i rzucił się w objęcia matki.
— Ocalony!..
— Tak... ocalony... odrzekł Jack — lecz być może, iż wielkie niebezpieczeństwo nam grozi!..
— Niebezpieczeństwo? Jakie? — zapytał pan Zermatt, ściskając syna.
— Dzicy... odpowiedział Jack — dzicy wylądowali na wyspę!



XVI.
Opowiadanie Jacka. — Zaginiony w lesie. — Dzicy na wyspie. — Wzrastający niepokój. — Opóźnienie Licorne. — Trzy tygodnie oczekiwania. – W małej kaplicy w Felsenheim.

Obydwie rodziny powróciły do sali stołowej, z sercem przepełnionem radością, pomimo niepokojącej wieści przyniesionej przez Jacka! Myślano tylko: Jack powrócił! A jednak, czy mógł być wypadek groźniejszy?.. Dzicy nawiedzający wybrzeża Nowej-Szwajcaryi!.. A więc ten dym dwa razy widziany, pochodził z obozowiska dzikich...
Jack upadał ze zmęczenia. Posiliwszy się nieco, zaczął opowiadanie.
— Przepraszam was za zmartwienie, jakie wam sprawiłem!.. tak!.. dałem się unieść chęci ujęcia młodego słonia... Nie słuchałem pana Wolston ani Ernesta, którzy mnie przywoływali, i to cud prawdziwy, że powróciłem zdrów i cały!.. Lecz moja nierozwaga dała nam poznać poważne niebezpieczeństwo. Teraz będziemy mogli zorganizować należytą obronę, na wypadek, gdyby dzicy zbliżyli się do Ziemi Obiecanej i odkryli Felsenheim.
Zapuściłem się tedy w najgęstszy las w pogoni za słońmi, nie wiedząc dobrze, przyznaję, w jaki sposób będę mógł ująć małego. Ojciec i matka szli spokojnie, przedzierając się pomiędzy krzakami i nie spostrzegając, że idę za nimi... Siła nieprzeparta pchała mnie naprzód i oddalałem się ciągle, więcej niż przez dwie godziny, szukając napróżno sposobu odciągnięcia na bok małego słonia. Gdybym próbował zabić stare słonie, ileż kul by mi było potrzeba, a jedyny skutek byłby taki, że rozjątrzyłbym zwierzęta i zwrócił je przeciw sobie.
Jednak coraz dalej w las się zagłębiałem, nie zdając sobie sprawy ani z czasu ani z odległości przebytej, ani z trudności, jakie będę miał, chcąc połączyć się z panem Wolston i Ernestem — ani o tem, jakiego im kłopotu narobię, jeżeli puszczą się na poszukiwanie...
Przypuszczam, że musiałem w ten sposób ubiedz dwie mile ku wschodowi, bez żadnego skutku. — Wtedy rozwaga przyszła, choć trochę za późno; lecz ponieważ słonie nie okazywały zamiaru zatrzymania się, powiedziałem sobie, że najlepiej zrobię, gdy powrócę.
Była może czwarta godzina. Las dokoła mnie przerzedniał. Mojem zdaniem, jeżeli będziemy chcieli dostać się prosto do cypla Jan Zermatt, najlepiej kierować się prosto na południowy-wschód.
— Tak... dowiedzieliśmy się z kartki Ernesta... nazwaliście cypel mojem imieniem... rzekł pan Zermatt... Cóż dalej?
— Dzicy nie są daleko... rzekł Jack.
— Niedaleko?.. zawołała pani Wolston.
— W mojem opowiadaniu... kochana pani, w rzeczywistości zaś muszą być jeszcze o jakie dwanaście mil od Felsenheim. Byłem wtedy wprost dużej polany w lesie, miałem się zatrzymać, postanowiwszy nie iść dalej, kiedy słonie przystanęły również. Właśnie w tem miejscu płynął pomiędzy trawami mały strumyk. Słonie zaczęły pić wodę, ciągnąc trąbami. Przyszła mi nieprzeparta ochota odłączenia małego, po zabiciu starych, choćbym miał wystrzelać naboje do ostatniego. Wreszcie może dość będzie dwóch kul, jeżeli trafię w dobre miejsce, a czy jest myśliwy, który nie wierzy w swoją zręczność? Nabiłem tedy fuzyę kulami... Rozległ się podwójny strzał i, jeżeli trafiłem słonie, to bardzo lekko widocznie, gdyż potrząsnęły tylko uszami, pociągnęły raz jeszcze wody, nie obejrzały się nawet, z której strony strzał padł, nie zwróciły uwagi na szczekanie Falba... i zanim drugi raz wystrzeliłem, odeszły tym razem szybko. Trzeba się było zdecydować, w jakim kierunku iść należy. Słońce opuszczało się strasznie szybko i ciemność zaczęła las zalegać... Zrozumiałem, że nie odnajdę drogi przed wschodem słońca; Falb nawet, pomimo psiego instynktu, błąkał się... Przez całą godzinę błądziłem, nie wiedząc, czy się zbliżam, czy oddalam od wybrzeża. Teraz przechodzę do najważniejszego wypadku. Dotąd nie groziło mi na prawdę żadne niebezpieczeństwo... Z fuzyą w ręku byłem pewny, że nie umrę z głodu, choćbym cały tydzień szukał drogi do Felsenheim... Od dzikich zwierząt w razie napadu miałem nadzieję obronić się, jak to zdarzało się już kilkanaście razy... Najgorzej, że noc zapadała. Pomyślałem, że lepiej będzie zostać na miejscu, potem rozpalić ogień, najpierw dla tego, że pan Wolston i Ernest mogą go spostrzedz, następnie, że ogień oddala dzikie zwierzęta... Lecz wpierw zacząłem wołać, wracając się we wszystkie strony... Żadnej odpowiedzi. Wystrzeliłem dwa razy... Żaden strzał mi nie odpowiedział. Wszelako zdawało mi się, że na prawo słyszę szmer pomiędzy trawami...

Stado słoni szło przez las.

Słuchałem i o mało nie krzyknąłem... Lecz przyszło mi zastanowienie, że ani pan Wolston, ani Ernest nie mogą przyjść z tej strony... Byliby mnie wołali i bylibyśmy już w swoich objęciach... Więc to zwierzęta się zbliżały... krwiożercze... wąż może...
Nie miałem czasu stanąć w pozycyi obronnej... cztery wielkie postacie wyłoniły się z cieniu, cztery istoty ludzkie, nie małpy, jak myślałem w pierwszej chwili... Rzucając się na mnie, ludzie ci wrzeszczeli w języku, którego nie mogłem zrozumieć... Nie mogłem się mylić!.. wpadłem w ręce dzikich!..
Dzicy na naszej wyspie!..
Zostałem zaraz przewrócony i poczułem dwoje kolan na piersiach. Potem związano mi ręce, postawiono na nogi, popychano za ramiona naprzód. Musiałem iść szybkim krokiem. Jeden z tych ludzi zabrał mi fuzyę, drugi krucicę i torbę... Nie zdawało się, żeby chcieli mnie zabić... w tej chwili przynajmniej...
Całą noc szliśmy w ten sposób... W jakim kierunku, nie mogłem sobie zdać sprawy... To tylko zauważyłem, że las był coraz rzadszy... Światło księżyca przenikało przez gałęzie i kładło się na ziemi: widocznie zbliżaliśmy się do wybrzeża... Ah! nie myślałem wcale o sobie!.. Myślałem o was, moi drodzy, o niebezpieczeństwie, jakie wam grozi ze względu na obecność krajowców na naszej wyspie!.. Gdyby tak poszli w górę wybrzeżem aż do rzeki Montrose, przebyli ją dla dotarcia do przylądka Wschodniego i... znaleźliby się w Felsenheim! Gdyby przybyli przed powrotem Licorne, nie mielibyście dość sił, żeby się przed nimi obronić!..
— Wszak mówiłeś Jack — zapytał pan Zermatt, — że dzicy są jeszcze bardzo daleko od Ziemi-Obiecanej?
— Rzeczywiście, ojcze, o sześć mil na południe od Montrose... więc o jakie dziesięć od nas...
— A więc za dwa tygodnie, za tydzień może, Licorne zarzuci kotwicę w Zatoce Zbawienia — zrobił uwagę pan Zermatt — i nie będziemy potrzebowali niczego się obawiać!.. Lecz kończ opowiadanie.
Jack mówił dalej:
— Rano dopiero, po przejściu dużej przestrzeni, bez chwili odpoczynku, przybyliśmy na wzgórza panujące nad wybrzeżem. U stóp tych wzgórz rozłożyła się obozem najmniej setka tych czarnych dyabłów.... Sami mężczyźni, na pół nadzy, przyczajeni w grotach pod wzgórzami... Byli to rybacy, — tak sobie wyobrażałem przynajmniej, — których wiatr popchnął ku naszej wyspie i których łodzie powyciągane były na piasek.
Wszyscy wybiegli na przeciwko mnie... Przyglądali się z ciekawością, jak gdyby pierwszy raz widzieli białego człowieka... Nic w tem dziwnego, ponieważ okręty europejskie nie żeglują po oceanie Indyjskim. W dodatku, skoro obejrzeli mnie z bardzo blizka odeszli zupełnie obojętni... Nie byłem źle traktowany... Dano mi parę ryb pieczonych, które zjadłem chciwie, gdyż umierałem z głodu, a pragnienie zaspokoiłem z małego strumyka ciekącego z góry.
Zadowolony byłem, widząc, że dzicy nie znają użytku fuzyi i że razem z moją torbą leżała nietknięta. Niespodziewana okoliczność zmieniła moje położenie.
Około dziewiątej godziny wieczorem, na skraju lasu dotykającego do wzgórzy, zrobił się wielki zgiełk który wywołał popłoch pomiędzy krajowcami... Jakież było moje zdziwienie, gdym się przekonał, że zgiełk i hałas wywołała gromada słoni. Trzydzieści co najmniej — wolnym krokiem szło do strumyka.
Widocznie dzicy po raz pierwszy znaleźli się wobec tych olbrzymich zwierząt... W mgnieniu oka wszyscy zaczęli uciekać, gdzie który mógł. Postanowiłem skorzystać ze sposobności. Nie czekając końca awantury, pochwyciłem fuzyę i torbę, i rzuciłem się pomiędzy skały, gdzie spotkałem wiernego Falba...
Szedłem całą noc, cały dzień następny, zatrzymując się tylko, żeby głód zaspokoić ubitą zwierzyną. W dwadzieścia cztery godzin dotarłem do rzeki Montrose. Dopiero wówczas dowiedziałem się, gdzie jestem... poszedłem wzdłuż brzegu strumienia już mi znanego, w kierunku doliny Grünthal, przeszedłem wąwóz Cluse. Jakże byłbym zmartwiony, gdybyście byli już wyjechali i gdybym was nie zastał w Felsenheim!
Takie było opowiadanie Jacka, dość szczegółowe — opowiadanie, które zaledwie parę razy zostało przerwane. Nasuwały się teraz pytania... Najpierw, co to byli za krajowcy? zkąd przybyli?... Widocznie ze wschodniego wybrzeża Australii, najbliższego wyspy... Jeżeli pochodzili z Australii, jeżeli należeli do najniższej rasy ludzkiej, trudno było przypuścić, żeby zdołali przebyć na pirogach przestrzeń trzystomilową... Może burza ich w tę stronę zapędziła? Teraz wiedzą już, że wyspa jest zamieszkana przez ludzi innej rasy... Co zrobią?.. Czy trzeba się obawiać, że ich łodzie, opływając wyspę, dotrą do zatoki Zbawienia i trafią na osadę Felsenheim?...
Prawda, powrót Licorne nie może się opóźnić... Najdalej za dwa tygodnie dadzą się słyszeć jej armaty... A wtedy, nie potrzeba się niczego obawiać...
Wobec tej nadziei, na razie nic się nie zmieniło w zwyczajach dwóch rodzin, tylko badano ciągle horyzont morski z wybrzeża Felsenheim. To też w parę dni po powrocie Jacka, podjęto znów zajęcia, a głównie zabrano się do budowy kaplicy.
Wszyscy wzięli się do roboty. Zależało na tem, żeby była skończona przed przybyciem Licorne. Cztery ściany z oknami bocznemi wyprowadzono już pod sam dach. Pan Wolston zajął się ustawieniem krokwi. Pokrycie zrobiono z liści bambusu; mogło ono oprzeć się najgwałtowniejszym ulewom. Pani Zermatt, pani Wolston i Anna podjęły się wykonania ozdób wewnątrz kaplicy. Zajęcia te ciągnęły się do dnia 15-go października, daty oznaczonej na powrót Licorne. Gdyby wziąć w rachubę długość drogi, gdyby ów powrót opóźnił się o tydzień lub o dwa, nie byłoby przyczyny do niepokoju.
Nadszedł 19-y października; żaden wystrzał nie oznajmił przybycia korwety. Jack wsiadł na swego onagra, udał się do Prospect-Will, a ztamtąd na przylądek Zawiedzionej-Nadziei. Lecz morze było puste aż do ostatnich krańców horyzontu. Dnia 27-go, powtórzył wycieczkę, także bez skutku... Niepokój zaczął wkradać się w umysły mieszkańców Nowej Szwajcaryi.
Obserwując morze od strony przylądka Zawiedzionej Nadziei, nie zaniedbywano też przylądka Wschodniego. Kilka razy dziennie luneta skierowana była, na przystań Słoni — nazwisko jakie dano tej części wybrzeża, na której obozowali dzicy. Lecz dotąd żadna łódź nie ukazała się w owej stronie.
W razie napadu jakiej setki dzikich obrona byłaby bardzo utrudnioną. Być może, iż trzebaby schronić się na wysepkę Rekina, gdzie łatwiej możnaby się bronić aż do przybycia korwety angielskiej.
Lecz Licorne nie ukazywała się, pomimo że to był koniec października. Dnia 7-go listopada, po wycieczce na Prospect-Will, w której wszyscy wzięli udział, przekonano się ostatecznie, że pomiędzy dwoma przylądkami nie ukazał się żaden żagiel. To też wszyscy stali milczący na szczycie wzgórza, pod wrażeniem uczucia obawy i nadziei...



XVII.
Cisza na morzu. — Opuszczeni od dwóch tygodni. — Co mówili kapitan Harry Gould i bosseman John Block — Przerzedzenie mgły na Południu. — Ziemia!.. ziemia!..

Noc czarna. — Zaledwie można odróżnić niebo od wody, niebo zasnute chmurami, z których od czasu do czasu, wypada błyskawica, a po niej nastaje grzmot głuchy. Żadnej fali na powierzchni... Nic, tylko regularne i monotonne kołysanie morza. Najmniejszy wiatr nie mąci tej bezmiernej ciszy oceanu. Powietrze jednak tak jest przesycone elektrycznością, iż nawet na powierzchni wody widać języki ogniste. Chociaż słońce zaszło od pięciu godzin, upał straszny trwa w całej sile.
Dwaj mężczyźni rozmawiali po cichu na tyle wielkiej szalupy pół-pomostowej. Maszt przedni i żagiel trójkątny poruszały się w takt monotonnego kołysania. Jeden z mężczyzn, trzymając ster pod ręką starał się utrzymać równowagę. Był to marynarz, mający około lat czterdziestu, silny, dobrze zbudowany. Postać to była jak z żelaza; ani zmęczenie ani głód nie miały nad nią władzy. Z pochodzenia anglik, nazywał się Block — John Block. Drugi, młodszy — zaledwie ośmnaście lat liczył — nie wyglądał wcale na wilka morskiego. W głębi szalupy, pod pomostem, lub pod ławką leżała pewna liczba istot ludzkich, nie mających już sił do poruszania wiosłami. Pomiędzy niemi było dziecko pięcioletnie — biedne maleństwo jęczące, które matka uspakajała pocałunkami.
Na przodzie, na pomoście, w pobliżu masztu trójkątnego, dwie osoby nieruchome, milczące, trzymając się za ręce, oddawały się smutnym rozmyślaniom, a tak ogromna była ciemnica, że widziały się tylko podczas błyskawicy. Z głębi szalupy podnosiła się niekiedy głowa, która opadała prawie natychmiast.
W tej chwili marynarz mówił do młodego człowieka, leżącego przy nim.
— Nie... nie... obserwowałem horyzont przy zachodzie słońca... Nie dojrzałem żadnej ziemi, żadnego żagla na morzu... Lecz to, czego dziś wieczór nie spostrzegłem, może pokazać się jutro rano. Zawsze się przecież na tem kończy...
— Pod warunkiem, żeby wiatr nam pomógł...
— Do tego nawet został wynaleziony — odparł John Block. Dziś na nieszczęście gdzieindziej jest zajęty... Tak! dobra burza więcej byłaby warta, bo może popchnęłaby nas w dobrą stronę...
— Albo-by nas zaprzepaściła...
— Nie chcę tego... nie chcę!.. Ze wszystkich sposobów śmierci, ten byłby najgorszy...
— Kto wie?
I znów zamilkli obydwa.
— A nasz — kapitan?.. odezwał się młodszy.
— Harry Gould, zacny człowiek, niedobrze z nim... odpowiedział John Block. Jak te łotry go urządziły!.. A ta rana w głowie!.. I kiedy pomyślę, że to oficer, w którym pokładał całe zaufanie, tak go urządził!.. Nie, ten rozbójnik Borupt, skończy na wysokim maszcie...
— Nędznik!.. nędznik!.. powtarzał młodzieniec z oburzeniem. Ale ty Block, opatrywałeś dziś wieczór biednego Harry Gould...
— Tak, właśnie; kiedy położyłem go pod pomostem i dałem kompresy z wody na głowę, mógł mówić, ale jakim słabym głosem!

Dwaj mężczyźni rozmawiali po cichu na tyle wielkiej szalupy.

„Dziękuję, Block, dziękuję” powiedział, jak gdybym ja żądał podziękowań!.. „A ziemia?.. ziemia?..“ zapytał... „Bądź pewny mój kapitanie, zaręczyłem, że ona gdzieś jest, i może niedaleko!..” Spojrzał na mnie i zamknął oczy...
Block milczał przez chwilę, poczem znów mruczał pod nosem:
— Ziemia... ziemia!.. Ach!.. Borupt i jego wspólnicy, wiedzieli dobrze, co robili!.. Przez cały czas jak nas trzymali na spodzie okrętu, płynęli w przeciwnym kierunku... oddalili się o kilka setek mil, zanim nas spuścili na tej szalupie... wśród takiej części oceanu, gdzie nie przepływają pewnie żadne okręty...
— Czy nic nie słyszałeś, Block? — zapytał młodszy, podnosząc głowę.
— Nie... nie... fala taka cicha, jakby ją kto oliwą polał.
W tej chwili jeden z pasażerów usiadł na ławce, i czyniąc gest rozpaczliwy zawołał.
— Bodajby ta szalupa poszła na dno... bodajby nas pogrążyła raczej, niż żebyśmy zostali wydani na pastwę głodu!.. Jutro wyczerpiemy ostatnie zapasy!..
— Jutro.., to jeszcze nie dziś, panie Wolston — odparł Block... Jeżeliby szalupa poszła na dno, nie byłoby jutra... a dopóki jest jeszcze jutro...
— John Block dobrze powiedział — odparł młody towarzysz. Nie trzeba rozpaczać, James!..
W tej chwili inny pasażer, w wieku lat trzydzieści — ten który stał na przodzie szalupy, zbliżył się do Johna Block i rzekł:
— Nasz nieszczęśliwy kapitan, pożerany gorączką, nie może kierować szalupą; od tygodnia ty go zastępujesz... Nasze ocalenie w twoich rękach... Masz jaką nadzieję?..
— Czy mam nadzieję! Tak... Spodziewam się, że ta przeklęta cisza skończy się i wiatr pchnie nas do jakiej przystani.
— Do przystani?.. podjął pasażer, starając się przebić wzrokiem ciemności.
— A cóż u dyabła! przecież gdzieś musi się jakaś przystań znajdować!..
— Ale gdzie my jesteśmy?
— Nie umiałbym powiedzieć. Przez ośm długich dni ci nędznicy trzymali nas na dnie okrętu... nie mogliśmy uważać, jaką drogą szedł okręt, na południe czy na północ...
— Musieli duży kawał drogi zrobić... ale w jakim kierunku?
— Tego nie mogę wiedzieć... W dniu buntu byliśmy na wysokości Madagaskaru... Lecz od tego czasu, ponieważ wiatr wiał z zachodu, kto wie, czy nie pchnął okrętu o jakie setki mil w stronę wysp Saint-Paul?..
— Gdzie są tylko dzicy najgorszego gatunku... odparł James Wolston. Co prawda, to ci, co nas opuścili, nie więcej od nich warci..
— Ten nędznik Borupt musiał chyba zmienić kierunek Flaga i zaawanturować się na morzu, na którem pewniejszy będzie bezkarności i swobodnego rabunku do spółki ze swymi kolegami, korsarzami... Myślę, że daleko byliśmy od naszej drogi, kiedy szalupa została spuszczona na łaskę żywiołów... Lecz przynajmniej... gdyby napotkać jaką wyspę... wyspę bezludną... wszystko jedno... Polowaniem... rybołóstwem, wyżywilibyśmy się... znaleźli schronienie w jakiej grocie... Dla czego nie mielibyśmy zrobić z tej wyspy tego, co zrobili rozbitki Landlorda z Nowej Szwajcaryi?.. Silne ręce... dobra wola... inteligencya, dużo mogą...
— Zapewne, rzekł James Wolston, lecz Landlord nie wyrzucił swoich pasażerów... Ocalili ładunek... podczas kiedy my nic nigdy nie dostaniemy z ładunku Flaga!..
Rozmowa została przerwana. Głos bolesny dał się słyszeć:
— Pić... pić!..
— To kapitan! — zawołał jeden z pasażerów... Gorączka go pożera... Na szczęście, nie brakuje nam wody... i...
— To do mnie należy – rzekł Block. Niech który z was weźmie ster i kieruje... Ja wiem, gdzie baryłka, a kilka kropli wody przyniosą ulgę naszemu kapitanowi.
John Block odszedł — pozostali w milczeniu oczekiwali jego powrotu. W kilka minut powrócił na swoje miejsce.
— No, cóż tam?..
— Zostałem uprzedzony — odpowiedział Block. Jeden z naszych dobrych aniołów był już przy kapitanie i wlał mu trochę świeżej wody w usta... Obmywał także czoło jego potem zlane... Czy p. Gould miał przytomność, ja nie wiem.. tak, czy nie... Wyglądało to na majaczenie... Mówił o ziemi. „Ziemia... powinna być tam!“ — powtarzał i ręka jego chwiała się jak płótno wielkiego masztu, kiedy obraca się z wiatrem. Odpowiedziałem mu: „Tak mój kapitanie, tak!.. Ziemia musi być gdzieśkolwiek... Przybijemy do niej niedługo... Czuję ją... na północy“. To prawda... my, starzy marynarze, czujemy takie rzeczy... I dodałem: „Nie obawiaj się, mój kapitanie, wszystko dobrze idzie!.. Szalupę mamy mocną, a ja utrzymam ją na dobrej drodze!... W tej okolicy musi być tyle wysp, że nie będzie wiadomo co z niemi zrobić!.. Trudność w wyborze!.. Wyszukamy wkrótce taką, która najwięcej będzie nam się podobać!..“ Słyszał mnie, biedaczysko, jestem pewny, a kiedy zbliżyłem latarnię do jego twarzy, uśmiechnął się do mnie... jakim smutnym uśmiechem! i do dobrego anioła także!.. Potem zamknął oczy i niebawem zaczął drzemać!.. Wprawdzie kłamałem, mówiąc mu o ziemi, jak gdyby była już widoczna!.. Czy źle zrobiłem?
Na tem się rozmowa skończyła, ciszę przerywały tylko uderzenia żagli o maszt, gdy szalupa kołysała się z boku na bok. Osadnicy jej zmęczeni, osłabieni, w śnie szukali zapomnienia groźnej przyszłości. A czy można było nazwać przyszłością to co ograniczało się może do dni kilku? Jeżeli ci nieszczęśliwi mieli jeszcze czem zaspokoić pragnienie, to nie wiedzieli, co nazajutrz będą jedli... Z kilku funtów mięsa solonego wrzuconego na dno szalupy, nic nie pozostało... Jeden worek sucharów na jedenaście osób!.. A cisza nie ustawała... Od dwudziestu ośmiu godzin najmniejszy powiew wiatru nie ochłodził duszącej atmosfery... Była to śmierć... śmierć niechybna!.. Trzeba było mieć wielką ufność w Bogu, żeby oprzeć się rozpaczy...
John Block znów ujął za ster, pasażerowie zajęli napowrót miejsca na ławkach.
Nikt słowa nie wymówił. Jęki dziecka i westchnienia kapitana Goulda przerywały tylko ciszę. Dwie godziny upłynęły w ten sposób. Szalupa nie posunęła się z miejsca nawet o dwa węzły.
W takich warunkach siedzieć przy sterze zupełnie nie potrzeba, lecz sternik nie chciał opuścić stanowiska. Z drągiem pod ramieniem, starał się przynajmniej oszczędzić towarzyszom zbyt gwałtownych wstrząśnień.
Około trzeciej godziny rano, John Block odczuł lekki powiew, który musnął go po twarzy...
Czyżby to wiatr chciał się zerwać?.. mruknął.
Zwrócił się do jednego z pasażerów siedzących na ławce:
— Panie Fritz!.. rzekł.
Zbudzony, pochylił się.
— Czego chcesz? — odezwał się cicho.
— Spojrzyj pan tam... w kierunku wschodu... — rzekł John Block.
— Co tam widzisz?
— Jeżeli się nie mylę, widać jakby pas jasny na końcu horyzontu...
Rzeczywiście, linia mniej ciemna ciągnęła się nad morzem. Granica nieba i wody odrzynała się dość wyraźnie...
— To wiatr!.. zapewniał sternik.
— A może to świt tylko?..
— Być może, że to jest świt, ale byłby bardzo wczesny, co prawda, — odpowiedział John Block; być może także, że to wiatr!.. Czułem już coś na włosach mojej brody; patrz pan, jeszcze się poruszają!.. Zapewne, nie jest to wiatr, mogący zrzucać bocianie gniazda, lecz zawsze większy, niż od dwudziestu ośmiu godzin!.. Panie Fritz, nadstaw-no uszu, usłyszysz to samo, co i ja.
— Masz racyę — odpowiedział pasażer, pochyliwszy się nad wodą; — to wiatr...
— A my gotowi jesteśmy na jego przyjęcie. Maszt przedni stoi... tylko wyprężyć sznur u spodniego żagla, aby nie stracić nic z wiatru, który się zrywa...
Lecz gdzie on nas powiedzie?..
— Gdzie będzie chciał. Nic więcej od niego nie żądam, tylko żeby nas spędził z tej przeklętej przestrzeni morza.
W kwadrans potem ruch szalupy zaznaczył się małą bruzdą. W tej chwili jeden z pasażerów, leżący na przodzie, wstał, spojrzał na wodę i podszedł do Blocka.
— Wiatr?..
— Tak, zdaje mi się, że naprawdę mamy go teraz... nie pozwolimy mu uciec...
Wiatr zaczynał się powiększać, mgły trochę się rozwiewały.
— Mamy go... mamy go! — powtarzał sternik, podczas gdy szalupa pochylona naprzód zaczęła przerzynać pierwsze bałwany. Powoli mgły wzniosły się do góry. Horyzont w głębi zaczął różowieć.
Z tego można było wnosić, że wiatr się ustali na pewien czas w tym kierunku. O piątej godzinie niebo pomiędzy rozdartemi mgłami zabarwiło się purpurowo. Tarcza słoneczna wychyliła rąbek na granicy nieba i wody. Na północy jednak trwały mgły uparcie, snopy światła nie zdołały ich przebić.
Co do szalupy, ta zostawiała po za sobą szlak brózd, które odrzynały się biało na zielonej powierzchni morza. W tej chwili słońce wystąpiło w całości... Mgła nie ćmiła już jego świetnej tarczy, na którą patrzeć było niepodobieństwem... Nie do słońca też zwracały się spojrzenia, lecz w stronę przeciwną...
Pasażerowie szalupy starali się tylko obserwować północ, w tą stronę bowiem wiatr ich niósł...
Nagle, nieco przed siódmą godziną, jeden z pasażerów, uchwycił sznur od wielkiego masztu, wciągnął się zręcznie aż do rei, w chwili, gdy w stronie północnej niebo rozjaśniły pierwsze promienie słońca.
I głosem silnym, krzyknął:
— Ziemia!..



XVIII.
Przylądek Dobrej-Nadziei. — James Wolston i jego rodzina. — Pożegnanie z Doll. — Portsmouth i Londyn. — Pobyt w Anglii. — Małżeństwo Fritza Zermatt z Jenny Montrose. — Powrót do Capetown.

Dnia 20-go października „Licorne“ opuściła Nową-Szwajcaryę, udając się w powrotną drogę do Anglii; po krótkim przystanku u Przylądka Dobrej-Nadziei, miała przywieźć napowrót Fritza i Franka Zermatt, Jenny Montrose i Doll Wolston, gdy admiralicya obejmie w posiadanie tę nową kolonię na Oceanie Indyjskim.
Miejsca, pozostawione na pokładzie przez rodzinę Wolston, osiadłą obecnie w Nowej-Szwajcaryi, zajmowali dwaj bracia. Wygodna kajuta oddana została do użytku Jenny i Doll, młodej jej towarzyszki, która jechała do Capetown, połączyć się z Jamesem Wolston, żoną jego i dzieckiem.
Pierwsze tygodnie żeglugi były pomyślne. Fritz i Jenny mówili codzień o pułkowniku Montrose, o wielkiej jego radości, skoro przyciśnie do serca córkę, której niespodziewał się zobaczyć. Od trzech lat nie było wieści o statku „Dorcas.“
A z jakiem uczuciem, o wiele większem niż wdzięczność, Jenny przedstawi ojcu swojemu tego, który ją ocalił, z jakiem szczęściem będzie go prosiła o pobłogosławienie ich związku.
Dnia 17-go grudnia, prawie we dwa miesiące po opuszczeniu Nowej Szwajcaryi, korweta, która miała przepędzić tydzień w Capetown, zarzuciła kotwicę w porcie.
Jeden z pierwszych wszedł na pokład James Wolston.
Wiedział, że jego ojciec i dwie siostry, opuszczając Australię, wsiedli na „Licorne.” Jakiż go zawód spotkał, kiedy zastał tylko jedną siostrę! Doll przedstawiła mu Fritza i Franka Zermatt, potem Jenny Montrose.
— Twój ojciec, matka i twoja siostra Anna, panie James — rzekł Fritz — zamieszkują obecnie Nową-Szwajcaryę, wyspę nieznaną, na którą nasza rodzina została wyrzucona przed dwudziestu laty, po rozbiciu „Lanlorda“. Postanowili oni na niej pozostać i na pana tam oczekują. Powracając z Europy, „Licorne“ zabierze pana z żoną i z dzieckiem na naszą wyspę, jeżeli się państwo zgodzicie nam towarzyszyć...
— W jakim czasie korweta ma powrócić do Przylądka?..
— Za ośm lub dziewięć miesięcy a ztąd popłynie do Nowej Szwajcaryi, gdzie powiewać już będzie flaga Nowej Brytanii. Brat mój Frank i ja skorzystaliśmy z tej sposobności, żeby odprowadzić do Londynu córkę pułkownika Montrose, który, mam nadzieję, powróci razem z nami i zamieszka z córką w naszej drugiej ojczyźnie...
— I z tobą, kochany mój Fritz, który staniesz się jego synem — dodała Jenny, wyciągając rękę do młodego człowieka.
— Będzie to urzeczywistnieniem najgorętszego mojego pragnienia!..
— Tak, jak naszem, Jamesie, i naszych rodziców pragnieniem jest, żebyś z rodziną zamieszkał w Nowej-Szwajcaryi...
— Nalegaj z całego serca na to, Doll, — oświadczył Frank — powiedz, że nasza wyspa jest najcudniejszą z wysp, jakie się na powierzchni mórz znajdują.
— James pierwszy to przyzna, jak ją zobaczy — odezwała się Doll. Skoro raz wstąpiło się tą nogą na ląd Nowej-Szwajcaryi, zamieszkało w Felsenheim...

Jeden z pierwszych wszedł na pokład James Wolston.

— I siedziało na gałęziach w Falkenhorst, prawda Doll?.. rzekła Jenny ze śmiechem.
— Tak, na gałęziach — podjęła dziewczynka — otóż, nie chciałoby się nigdy opuścić tej Nowej Szwajcaryi, a jeżeli się ją opuszcza, to ze stałym zamiarem powrotu...
— Słyszysz, panie James?... rzekł Fritz.
— Słyszę. Pomówimy o tem z żoną; jeżeli się da, uregulujemy nasze interesy i będziemy gotowi wsiąść na „Licorne“, jak powróci do Capetown. Zuzanna, jestem pewny, nie będzie się wahać...
— Zrobię tak, jak będzie chciał mój mąż — dodała młoda pani Wolston; — James wie, że nie będę się opierać jego zamiarom. Gdzie tylko on pójdzie, wszędzie pójdę za nim z największą ufnością.
W godzinę potem państwo Wolston przyjmowali swoich gości. Fritz i Frank dostali jeden pokój. Jenny umieszczono razem z Doll. Pani Wolston była młodą kobietą dwudziestoczteroletnią, dobrą, inteligentną, oddaną mężowi i dziecku. James Wolston, człowiek poważny i pracowity, miał dopiero lat dwadzieścia siedm. Pięcioletni ich synek, Bob, był przedmiotem gorącej miłości ze strony rodziców.
Odjazd „Licorne“ do Anglii oznaczono na 27-go. Pobyt korwety w porcie wydał się bardzo krótki gościom James’a Wolston. W dniu oznaczonym nikt nie mógł wierzyć, że już nadszedł i że komendant Littlestone gotów jest do drogi. „Licorne“ wypłynęła na morze 27-go rano w pogodę dosyć mglistą. Podróż jej nie była ani krótką ani długą. Korweta przepłynęła, kolejno koło Ś-tej Heleny, Ascension, wysp Zielonego Przylądka, posiadłości francuskich w Afryce. Potem minąwszy wyspy Kanaryjskie i Azorskie, wybrzeża Portugalii i Francyi, wpłynęła w cieśninę la Manche, okrążyła wyspę Wight, i 14-go lutego zarzuciła kotwicę w Portsmouth.
Jenny Montrose chciała natychmiast jechać do Londynu, gdzie mieszkała jej ciotka, bratowa jej ojca.
Jeżeli ojciec jest w Afryce, nie zastanie go, ponieważ kampania do której był powołany z Indyi angielskich, miała trwać lat kilka. Lecz, jeżeli wziął dymisyę, zamieszkał w takim razie przy swojej bratowej, i tam ujrzałby w końcu tę, o której myślał, że utonęła w falach morza. Fritz i Frank odwieźli Jenny do Londynu gdzie przybyli 23-go rano i gdzie wielkie zmartwienie ją spotkało. Dowiedziała się od ciotki, że pułkownik umarł podczas ostatniej kampanii, nie dowiedziawszy się, że córka jego żyje jeszcze! Łatwo pojąć, wielkość jej boleści, w obec nieszczęścia nieprzewidzianego!..
Lecz jaką równie była boleść dla Fritza! Czekał on tylko na zezwolenie pułkownika Montrose, ażeby poślubić Jenny, a pułkownik Montrose nie żył! W kilka dni potem, w rozmowie przeplatanej łzami, Jenny w te słowa przemówiła do Fritza:
— Fritz, mój drogi Fritz, spotkało nas największe nieszczęście. Jeżeli nie zmieniło ono twoich zamiarów...
— Oh! moja najukochańsza Jenny... zawołał Fritz.
— Tak, wiem — powtórzyła Jenny — że ojciec mój byłby szczęśliwy, nazywając cię synem... Nie wątpię żeby pojechał z nami i żył wspólnie w nowej kolonii angielskiej... Lecz tego szczęścia muszę się wyrzec... Sama teraz jestem na świecie i tylko od siebie zależę...
— Jenny!.. całe moje życie poświęcę dla twojego szczęścia...
— Jak ja moje dla twojego. Lecz ponieważ nie mam już ojca, żeby dał nam zezwolenie, ponieważ nie mam bliskich krewnych, ponieważ nie będę mieć innej rodziny jak twoją...
— Moją... do której należysz od trzech lat, droga Jenny, od dnia, w którym spotkałem cię na Skale Ognistej...
— Rodzinę, którą kocham, i która mnie kocha, Fritz!.. Za kilka miesięcy powrócimy do niej...
— Jak mąż i żona... Jenny?..
— Tak... jeżeli tego pragniesz, ponieważ masz zezwolenie ojca, a ciotka moja nie odmówi swojego...
— Jenny, ukochana Jenny — zawołał Fritz, padając na kolana. Nic nie zmieni się w naszych zamiarach... i ciebie, jako żonę moją, powrócę ojcu i matce...
Jenny Montrose pozostała w domu ciotki, a Fritz i Frank odwiedzali ją codziennie. W tym czasie zajęto się przygotowaniem, ażeby ślub mógł odbyć się w terminie prawnym. W miesiąc później ślub ich odbył się w świątyni parafialnej, a błogosławił im kapelan korwety. „Licorne“ przywiozła ich do Anglii jako narzeczonych: „Licorne“ odwiezie ich jako małżonków na Nową Szwajcaryę. Admiralicya angielska przystała z ochotą na objęcie pięknej wyspy w posiadanie. To też wyprawa „Licorne“ w te okolice Oceanu została postanowiona. Korweta odpłynie na kilka miesięcy pod dowództwem komendanta Littlestone. Fritz i Jenny Zermatt wsiądą na ten okręt razem z Frankiem. Przyszli osadnicy mieli w większej liczbie odpłynąć innymi okrętami.
Pobyt „Licorne” w Portsmouth trwał dosyć długo, a to dla tego, że korweta domagała się koniecznej naprawy, po przebyciu drogi z Sydnej do Europy. Przez ten czas Fritz z żoną i Frankiem udali się do Szwajcaryi, żeby rodzicom przywieźć wieści z kraju rodzinnego.
Dnia 27-go czerwca „Licorne,“ gotowa rozwinąć żagle, czekała tylko na Fritza, Jenny i Franka. Dnia 28-go stawili się oni w Portsmouth, gdzie uprzedził ich ładunek towarów, nabyty na rachunek rodziny Zermatt.
Dnia 29-go „Licorne“ wypłynęła z Portsmouth przy pomyślnym wietrze, pod flagą angielską, która miała być zatknięta na wybrzeżu Nowej Szwajcaryi.



XIX.
Druga podróż „Licorne.“ — Przystanek w Przylądku. — Nowi pasażerowie i oficerowie. — Żegluga z przeszkodami. — Bunt na pokładzie. — Ośm dni na spodzie okrętu. — Opuszczeni na morzu.

„Licorne“ w drodze do Anglii aż do równika nie napotkała na żadne trudności; dopiero w okolicach Afryki południowej trafiła na niepogodę. Gwałtowna burza zerwała się w nocy 19-go sierpnia; wiatr wiejący od lądu, odrzucił ją na pełne morze. Wicher dął coraz zawzięciej, statek pędził z powodu niemożliwości posłużenia się rudlem. Musiano przeciąć maszt tylny. Woda dobywała się na tyłach i zaledwie temu zaradzono. W końcu wiatr uspokoił się nieco i kapitan Littlestone mógł powrócić na wytkniętą drogę, śpiesząc się, aby naprawić korwetę w Capetown.
Jak tylko „Licorne“ ukazała się w porcie, James Wolston, żona jego i Doll, którzy podpłynęli łodzią, weszli na pokład. Jakiego przyjęcia doznali Fritz, Jenny i Frank! Młode kobiety były takie szczęśliwe, że się znów zobaczyły. Pocałunkom nie było końca.
Interesy James’a Wolston zostały zlikwidowane korzystnie, cała rodzina zatem gotowa była do wyjazdu na Nową Szwajcaryę.
Lecz okazało się niemożebnem płynąć dalej. Uszkodzenia „Licorne“ wymagały kilku miesięcy czasu na naprawę w porcie Capetown, okręt więc nie mógł przed końcem października wypłynąć do Nowej Szwajcaryi.
W porcie Capetown stał inny okręt, który miał rozwinąć żagle za dwa tygodnie. Był to „Flag” trzymasztowiec angielski, objętości pięćset ton, pozostający pod dowództwem kapitana Harry Gould, mający jechać do Batawii. Zboczenie do Nowej Szwajcaryi nie zabrałoby zbyt wiele czasu, zaproponowano tedy kapitanowi, aby zabrał i Fritza i jego żonę, James’a i panią Wolston z dzieckiem, Franka i Doll, naturalnie za dobrem wynagrodzeniem. Kapitan Gould przyjął tę propozycyę a pasażerowie „Licorne“ przenieśli swoje bagaże na „Flag“, na którym oddano im kajuty do rozporządzenia. Przygotowania trzymasztowca zostały ukończone 29-go września po południu. Wieczorem James Wolston z żoną, siostrą i małym Bobem zajęli na nim swoje kajuty. Pożegnano się tedy nie bez rozrzewnienia z komendantem Littlestone, obiecując wyczekiwać w końcu listopada przybycia „Licorne“ do zatoki Zbawienia.
Nazajutrz „Flag“, korzystając z pomyślnego wiatru opłynął przed końcem dnia wysokie szczyty przylądka i znikł na horyzoncie. Harry Gould był znakomitym marynarzem; jako człowiek dzielny a zarazem prawy i szlachetny, cieszył się ogólnem a dobrze zasłużonem zaufaniem. Nie zasługiwał za to na nie porucznik Goulda, Robert Borupt. W jednym wieku z kapitanem, był to człowiek zazdrosny, mściwy, gwałtowny, zdawało mu się, iż nigdy nie jest dość wynagradzany za swe usługi. Zawiedziony w nadziei otrzymania dowództwa na okręcie, nienawidził w głębi duszy kapitana.
Usposobienie to nie uszło uwagi retmana, Johna Block, człowieka nieustraszonego i pewnego, oddanego całem sercem swemu dowódzcy.
Załoga okrętu „Flag“, składająca się z dwudziestu majtków, nie należała do wyborowych i Harry Gould nie łudził się bynajmniej. Retman patrzył z niezadowoleniem na pobłażanie Roberta Borupt, okazywane niektórym majtkom, którzy właśnie źle służbę pełnili. Wydawało mu się to podejrzanem, nie przestawał więc śledzić porucznika, zdecydowany ostrzedz kapitana Goulda, który dawał chętny posłuch dzielnemu marynarzowi.
Od 22-go sierpnia do 9-go września, żegluga szła pomyślnie. Gdyby trzymasztowiec utrzymał się w tej średniej szybkości, byłby mógł dosięgnąć okolic Nowej Szwajcaryi około połowy października. Lecz w tym czasie poczęły się okazywać objawy nieposłuszeństwa pomiędzy załogą. Porucznik Robert Borupt nie przedsiębrał nic, żeby to powstrzymać. Obeznany z temi sprawami człowiek łatwo mógł poznać, że bunt się organizuje.
Jednak „Flag“ w dalszym ciągu posuwał się ku północo-wschodowi. Dnia 9-go września znajdował się prawie na środku oceanu Indyjskiego, na granicy Równika i Koziorożca, którą miał przebyć. Około trzeciej godziny po południu, zerwał się wicher z nawałnicą, wielkie niebezpieczeństwo dla okrętu.
Od pierwszej chwili Harry Gould zajął stanowisko na przodzie okrętu. Załoga trzymała się w pogotowiu wykonywania jego rozkazów. „Flag“ położył się na bok, bałwany mogły sprowadzić zgubę. Wszystkie siły trzeba było wytężyć aby go podnieść, następnie zwrócić przodem do bałwanów.
A jednak popełniono omyłkę, zapewne przez fałszywe wytłómaczenie rozkazów kapitana. Odpowiedzialność za to spadała na porucznika „Ten przeklęty Borupt chce nas zatopić!..“ krzyknął Harry Gould.
— Robi wszystko, co było do tego potrzebne! — od powiedział retman, próbując założyć drąg na ster.
Kapitan rzucił się na pomost, narażając się na porwanie przez bałwany i wpadł na tył statku.
— Do kajuty! — krzyknął na porucznika — do kajuty i nie waż się ztamtąd ruszyć!

Woda dobywała się na tyłach; zaledwie temu zaradzono.
„Flag“ odpływał powoli.

Błąd Roberta Borupt tak był widoczny, że nikt z załogi nie śmiał stanąć po jego stronie. Porucznik posłuchał, nie wyrzekłszy słowa.
Wszystko co możebne Harry Gould zrobił wtedy. Za pomocą żagli udało się kapitanowi podnieść okręt bez przerąbywania wielkiego masztu. Przez trzy dni uciekali przed tą burzą, śród niebezpieczeństw, których uniknęli, dzięki zręczności i umiejętności kapitana i retmana. Prawie przez cały ten czas Jenny i Doll musiały siedzieć w kajutach; Fritz, Frank i James pomagali przy manewrowaniu okrętem.
Dnia 13–go września wiatr ustał i fale już nie wdzierały się na pomost. Pasażerki powychodziły z kajut. Wiedziały, co zaszło pomiędzy kapitanem i porucznikiem i dla czego ten ostatni został zrzucony z urzędu. Co do przyszłego losu Roberta Borupt, o tem miał rozstrzygnąć po powrocie sąd marynarki.
Okręt domagał się dokładnej naprawy. John Block, który kierował robotami, widział jasno, że załoga lada dzień bunt podniesie. Taki stan rzeczy nie mógł ujść uwagi Fritza, Franka i James’a Wolston i więcej im niepokoju sprawiał, niż nawet burza.
Nie było wątpliwości, że kapitan Harry Gould nie wahałby się ukarać buntowników, lecz czy nie było już zapóźno?
Przez ośm dni nie zdarzył się żaden fakt niekarności. A że „Flag“ zepchnięty został o kilkaset mil na wschód, trzeba było zatem zwracać ku zachodowi, ażeby znaleźć się na linii prowadzącej do Nowej Szwajcaryi. Dnia 20-go września ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, Robert Borupt ukazał się na pomoście, pomimo że areszt nie był z niego zdjęty.

Pasażerki zgromadzone na tyle okrętu, miały przeczucie, iż położenie lada chwila stanie się bardzo poważne. Skoro kapitan Gould zobaczył porucznika zmierzającego na przód okrętu, podszedł do niego...

— Poruczniku Borupt — rzekł kapitan — jesteś pod aresztem... Po coś tu przyszedł?..
— Do mnie, towarzysze!.. Krzyknął Borupt, zwracając się do załogi.
— Hurra! — Robert Borupt! — Hurra!.. — dzikie okrzyki rozległy się na tyle i na przodzie okrętu.
Harry Gould wbiegł do swojej kajuty i powrócił z pistoletem w ręce. Nie zdążył zrobić z niego użytku. Strzał padł z pomiędzy grupy otaczającej Roberta Borupt i zranił kapitana w głowę. Nieszczęśliwy padł na ręce retmana. Przeciw załodze zbuntowanej wszelki opór był niemożliwym. Napróżno John Block, Fritz, Frank, James Wolston uszykowawszy się koło kapitana, chcieli walczyć. Otoczeni przeważającą siłą, zostali porwani i zaprowadzeni pod pomost razem z kapitanem. Jenny, Doll i Suzan z dzieckiem, zostały zamknięte w kajutach, których drzwi miały być strzeżone na wyraźny rozkaz Roberta Borupt, jedynego władcy na okręcie. Można sobie wyobrazić położenie jeńców pod pomostem, w ciemnicy, położenie nieszczęśliwego kapitana, z głęboką raną w głowie.
Minęło tak kilkanaście dni. Dwa razy dziennie, rano i wieczór unosiła się klapa pomostu i uwięzieni otrzymali nieco pożywienia. Na zapytania Johna Block, majtkowie odpowiadali słowami groźby. Wszelako pokilkakroć retman i jego towarzysze próbowali odzyskać wolność przez wyłamanie drzwi pomostu, lecz strzeżone byty dniem i nocą. Upłynął tydzień odkąd Harry Gould i reszta pasażerów zostali zamknięci pod pokładem. Pewnego dnia zdawało się, że trzymasztowiec zwolnił biegu. Około ósmej godziny wieczorem kilkunastu majtków zeszło do więźniów i kazali im iść za sobą.
Kiedy wyszli na pokład, ujrzeli całą załogę Roberta Borupt, który czekał ich u stóp wielkiego masztu, ani lampy, ani pochodni dla rozproszenia ciemności. Jednak zbliżając się do rampy, retman dojrzał maszt kołyszący się przy boku okrętu. Widocznie spuszczono szalupę na morze.
Na raz załoga rzuciła się na jeńców i pomimo oporu, Harry Gould, John Block i reszta przerzuceni zostali przez rampę do szalupy, stojącej koło okrętu.
Jakież było ich zdziwienie i radość... tak radość!.. W szalupie były najdroższe istoty, napróżno dotąd przywoływane... Kobiety na kilka minut wpierw spuszczone, czekały w śmiertelnej obawie, nie wiedząc, jaki je los czeka.
Nastała scena łez i rozrzewnienia... była to największa łaska, jaką niebo im zesłać mogło...
A jednak jakie straszne niebezpieczeństwa czekały ich w tej łodzi! Wrzucono także cztery worki sucharów i mięsa solonego, trzy baryłki wody słodkiej, różne naczynia kuchenne, pęk ubrań i kołder, wziętych z kajut.
Byli razem!.. Teraz tylko śmierć mogła ich rozłączyć.. Wreszcie nie mieli czasu na rozmyślanie. „Flag“ odpływał powoli. Retman usiadł przy sterze, Fritz i Frank u stóp masztu, gotowi rozwinąć żagiel. Kapitana Gould ułożono na najwyższym pomoście. Jenny zajęła się pielęgnowaniem nieszczęśliwego człowieka.
Załoga „Flaga“ pochylona nad rampą patrzyła obojętnie na opuszczonych na morzu...
W tej chwili podniósł się głos — głos kapitana Gould, któremu oburzenie sił trochę przywróciło.
— Nędznicy! nie uciekniecie przed sprawiedliwością ludzką...
— Ani przed sprawiedliwością Boga! — rzekł Frank.
— Na morze!.. krzyknął Robert Borupt.
Okręt pomknął, szalupa pozostała sama śród czarnych mroków nocy...



XX.
Okrzyk Franka. — Co to za wybrzeże? — Pasażerowie szalupy. — Ziemia niknie we mgłach. — Ziemia się ukazuje. — Południowe fale. — U wybrzeża.

„Ziemia! ziemia!”
Był to okrzyk Franka, a brzmiał jak okrzyk zbawienia. Stojącemu na przodzie Frankowi zdawało się, iż spostrzega niewyraźnie zarysowujące się wybrzeże, w miejscu, gdzie mgły się rozdarły. Natychmiast uchwycił oburącz linę i wdrapał się na szczyt masztu, a tam uczepiony, patrzył uparcie w tę stronę.
— Zobaczyłeś ziemię?..
— Tak... tam... pod pasem tej czarnej chmury... zakrywającej teraz horyzont...
— Czy nie omyliłeś się?..
— Nie, retmanie, nie!.. Chmura opadła na dół, lecz ziemia jest po za nią... widziałem ją... przysięgam...
Jenny podniosła się i chwytając rękę męża:
— Trzeba wierzyć Frankowi... wzrok ma bystry... nie może się mylić.
— Nie mylę się — powtórzył Frank. Wierzcie, tak jak wierzy Jenny... Doskonale odróżniłem wzniesienie... widoczne było przez minutę w przerwie chmury... Lecz wyspa, czy ląd stały, ziemia jest tam!..
Jakże można wątpić w to, czego Frank jest taki pewny? Lecz do jakiej ziemi należy to wybrzeże, dowiedzą się może, skoro szalupa dostanie się tam kiedy...
— W tej chwili — mówił Fritz — obchodzi nas jej odległość. Otóż biorąc pod uwagę wysokość, z jakiej została spostrzeżona, i stan mglisty w powietrzu, odległość może wynosić pięć do sześciu mil...
— Zatem, z pomyślnym wiatrem północnym, wystarczy dwie godziny na przybicie do lądu.
— Na nieszczęście — rzekł Frank — wiatr jest niepewny i skłania się do zmiany kierunku. Można się obawiać, że nam przeszkodzi...
— A wiosła?.. odpowiedział Fritz. Czy James i ja, nie możemy ująć za wiosła, podczas kiedy ty ujmiesz za ster, retmanie... Nie zbraknie nam sił na kilka godzin...
— Do wioseł!!. zakomenderował Harry Gould, słabym głosem.
Droga przebyta od rana do południa zaledwie wynosiła milę. Wreszcie retmanowi zdawało się, że wiatr popycha ich w przeciwną stronę. Może mu się tylko tak zdawało?..
Około drugiej po południa, John Block zawołał:
— Wiatr pociąga, czuję!.. Żagiel trójkątny więcej zrobi, niż nasze wiosła!
Retman się nie mylił. W kilka chwil lekkie fałdy ukazały się na powierzchni morza i biaława piana zaczęła pluskać o spód szalupy.
— Oto pierwsze zwiastuny. Jednakże wiatr taki słaby, iż nie puszczajmy wioseł...
— Nie puszczajmy, panie Fritz, aż do chwili kiedy żagle będą mogły przyholować nas do ziemi...
— Gdzie ona jest?.. zapytał Fritz, który napróżno starał się przebić mgły wzrokiem.
— Przed nami.
— Czy to pewne, Blocku?..
— A gdzieżby miała być — odpowiedział retman — jeżeli nie po za temi przeklętemi mgłami na północy?..
— My tak chcemy — rzekł James Wolston — lecz to nie wystarcza, chcieć...
Dopiero po trzeciej z południa powiewanie żagli dało znać, że można się niemi posługiwać.
Wciągnięto wiosła; Fritz i Frank podniósłszy maszt, wyprężyli żagiel z całej siły.
Dwadzieścia minut jeszcze chwiał się, zanim wydął się cały. Szalupa mknęła teraz ze znaczną szybkością. Fritz i retman pytali nawet, czy nie minęła wyspy, jeżeli wogóle była jaka wyspa...
I znów zwątpienie powróciło... Czy Frank rzeczywiście widział ziemię w kierunku północnym?
— Jest-żeś pewny John Block — że szalupa ciągle szła na północ?
— Może być, żeśmy płynęli w złym kierunku — oświadczył retman. To też sądzę iż, najlepiej poczekać aż się horyzont rozjaśni, choćbyśmy mieli noc całą stać na miejscu...
Szalupa tedy stanęła z żaglem spuszczonym, przodem na północ.
W końcu wszelka niepewność znikła, kiedy około godziny szóstej wieczorem, słońce ukazało się na chwilę przed zapadnięciem po za falą.
— Tam jest północ! — rzekł Fritz, wskazując punkt trochę więcej na lewo, niż ten, ku któremu przód szalupy był zwrócony.
Prawie zaraz odpowiedział mu okrzyk ze wszystkich piersi:
— Ziemia!... ziemia!...
Mgły się rozwiały i wybrzeże odrzynało się w odległości pół mili.
Retman zwrócił w tę stronę szalupę. Maszt się nadął, w pół godziny szalupa przybiła do wybrzeża piaszczystego i zapuściła kotwicę poza długą skałą, w miejscu bezpiecznem od przypływu.



XXI.
Na lądzie. — Spokojna noc. — Widok wybrzeży. — Zniechęcające wrażenie. — Wycieczka. — Zdrój. — Skała. — Instalacya.

Nareszcie nasi opuszczeni stanęli na ziemi. Dwa tygodnie ciężkiej i niebezpiecznej żeglugi żadnego z nich nie pozbawiło ani sił ani odwagi. Kapitan Gould tylko cierpiał okrutnie, znużony gorączką. A jednak życiu jego nie zdawało się grozić niebezpieczeństwo.
Lecz na jaką ziemię wylądowali? Napewno nie jest to Nowa Szwajcarya. Gdyby nie bunt Roberta Borupt i załogi, „Flag“ byłby przybył tam w swoim czasie! Zamiast dobrobytu w Felsenheim, co im da ten ląd nieznany? Nie była to jednak chwila do żalów i przypuszczeń. Noc ciemna nie pozwalała nic rozpoznać, oprócz wybrzeża zamkniętego w głębi wzgórzami. W tych warunkach postanowiono pozostać na szalupie, aż do wschodu słońca.
Jenny, Doll i Suzan zajęły swoje miejsca przy kapitanie Gould, który wiedział, iż nakoniec dobili do jakiejś ziemi. Fritz i sternik czuwali, a Frank i James rozciągnęli się na ławkach dla przespania.
— Nic nie słyszałeś, sterniku?... zapytał Fritz, wytężając słuch.
— Nie... to fale pluskają przy brzegu... Dotąd nic podejrzanego, a choć czarno, jak w przepaści, ja mam dobre oczy...
Nazajutrz od świtu wszyscy byli na nogach, i ze ściśniętem sercem patrzyli na wybrzeże, na którem znaleźli przytułek.
Długa na jakie dziewięćset sążni wyspa, otoczona była skałami szaremi. Skały wznosiły się na tysiąc stóp po nad poziom morza. Czy wyspa ciągnęła się i za skałami? Kapitan Gould i jego towarzysze doznali najpierw uczucia zniechęcenia na widok tej wielkiej połaci piasku, ze sterczącemi gdzieniegdzie kawałkami skał. Ani drzewa, ani krzaków, ani śladu roślinności... Jedyna zieloność, nędzne mchy...
Królestwo zwierzęce ograniczało się do kilku gatunków ptaków morskich, których obecność ludzi pokój mąciła i które wydawały krzyki ogłuszające.
— No — rzekł sternik do Fritza — chociaż to wybrzeże niezbyt jest piękne, nie powód to jednak, żeby nie wylądować...
— A więc na ląd — spodziewam się, że znajdziemy schronienie u stóp tych skał.
— Tak... wysiądźmy — dorzuciła Jenny.
— Kochana żono — odezwał się Fritz — radzę ci, zostań na statku z panią Wolston i jej siostrą podczas naszej wycieczki... Możecie tu być spokojne, niema żadnego niebezpieczeństwa...
— Wreszcie, — rzekł sternik — prawdopodobnie nie stracimy się z oczu.
Fritz z towarzyszami wyskoczyli na piasek, Doll zawołała za nimi:
— Franku, przynieście nam co na śniadanie... Liczymy na was...
— Raczej my na was liczymy, Doll — odpowiedział Frank. — Zapuść wędki u stóp skały... Taka jesteś zręczna i cierpliwa...
Pogoda była dość przyjemna. Promienie słońca mgły przebijały. Fritz, Frank i John Block przeszedłszy wybrzeże piaszczyste, doszli do skał i weszli w jedno zagłębienie, dosyć oświecone, aby mogli zobaczyć, co w niem jest.
Grota wysoka na dwanaście stóp, szeroka na dwadzieścia, głęboka na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu, zawierała różne zaułki, tworzące jak gdyby osobne pokoje dokoła sali ogólnej. Miałki piasek, bez śladu wilgoci, zastępował podłogę. Wchodziło się do groty otworem, który można było z łatwością zamknąć.
— Słowo honoru sterniku, nie mogliśmy nic lepszego znaleźć!... oświadczył John Block.
— Tego samego jestem zdania — odpowiedział Fritz. W każdym razie, niepokoi mnie, że wszystko puste i nieurodzajne. Prawdopodobnie i wyżej tak samo będzie...
— Zacznij od objęcia w posiadanie groty, a później, zobaczymy...
— Niestety... — rzekł Frank, to nie nasze mieszkanie w Felsenheim, i nie widzę nawet źródła wody słodkiej.
— Cierpliwości!... cierpliwości!... Znajdziemy w końcu jakie źródło pomiędzy skałami, lub strumyczek spadający z góry...
— Cokolwiek będzie — nie można myśleć o osiedleniu się na tem wybrzeżu... Jeżeli nie uda nam się przebyć wzgórza, opłyniemy dokoła szalupą... W razie, gdy przybijemy do jakiejś wysepki, przebędziemy na niej tyle tylko czasu, ile potrzeba do wyzdrowienia kapitana Gould... Dwa tygodnie wystarczą...
Wyszli z groty w lewą stronę i o sto kroków znaleźli strumyk, szemrzący pod skałami.
— Ah! woda... dobra woda słodka!... krzyknął John Block, napiwszy się dłońmi.
— Chłodna i przejrzysta... potwierdził Frank, który także odwilżył usta.
— Dlaczego nie miałoby być roślinności na wyżynach — zrobił uwagę John Block.
Fritz i towarzysze urządzili w grocie tymczasowe pomieszczenie. Co do zapewnienia sobie pokarmu codziennego, bądź na wzgórzach, bądź po drugiej stronie wzgórz, to była jeszcze kwestya do rozwiązania.
Poszukiwania nie odniosły skutku.
Wszedłszy na wzgórza, zobaczyli duży obszar tak samo jałowy. Zamierzali już wracać na dół do szalupy, kiedy James wyciągając rękę, zawołał:
— Co ja tam widzę na piasku?... Spójrzcie... to paszteciki poruszające się... Możnaby rzec, że szczury...
— Dobrze! rzekł sternik — stosownie przyprawione, szczury jeść można.. Lecz te czarne punkty... nie są to te zwierzęta...
— A ty co sądzisz, Block?..
— To żółwie...
— Oh! żeby to prawdą było!
Sternik się nie mylił, można było wierzyć jego dobrym oczom. Były to rzeczywiście żółwie, pełzające po piasku. To też, podczas kiedy James i Fritz przypatrywali się, sternik i Frank zsunęli się na drugą stronę skał, żeby przeciąć drogę skorupiakom. Żółwie te, nie duże, piętnaście cali długie, należały do gatunku żywiącego się głównie owadami. Pełzało ich około pięćdziesiąt ku ujściu strumienia, gdzie widniały suche trawy morskie, pozostałe po odpływie.
W tej stronie grnntu były małe wzniesienia piasczyste, których przeznaczenie poznał Frank od razu:
— Pod temi górkami są jaja żółwie, — zawołał.
— Wykop więc je, ja zaś zajmę się żółwiami... Doskonałe są na rosół...
— Jaja także dobrze będą przyjęte...
W kwandrans sternik i Frank zabrali sześć żółwi, dużo jaj i wrócili do szalupy.
Kapitan Gould słuchał uważnie opowiadania Johna Block. Odkąd był na lądzie, nie tyle cierpiał na rany, gorączka się zmiejszyła i można było liczyć, że jeszcze tydzień odpoczynku, a odzyska siły.
Harry Gould dowiedział się z wielkiem zadowoleniem o tem, że żółwie przychodzą do tej zatoki, i z tego powodu nazwano ją zatoką Żółwi. Mieli więc zdrowe i obfite pożywienie na długo zapewnione.
— No cóż Doll i ty Jenny — zapytał Frank po powrocie — czyście zadowolone?... Nałowiliście ryb w naszej nieobecności?...
— Trochę... odpowiedziała Jenny, pokazując kilka ryb, leżących na pomoście.
— Lecz.. dodała Doll wesoło — mamy coś lepszego dla was...
— Co takiego?
— Czarne ślimaki morskie, których wielka obfitość pod skałami — odpowiedziała dziewczynka. Patrz, już się gotują...
— Winszujemy... oczekując na wasze powinszowanie... rzekł Frank, — my też nie wracamy z próżnemi rękami, oto macie jaja...
— Kurze?...
— Nie, żółwie.
— Znaleźliście żółwie?..
— Całą gromadę — są jeszcze i będą na cały czas naszego odpoczynku w przystani...
— Ja myślę — rzekł kapitan Gould — że zanim opuścimy przystań, trzeba zwiedzić dalej brzeg morza lub wejść na szczyt skał...
— Spróbujemy, mój kapitanie. W każdym razie nie śpieszmy się z tem, kiedy można tu żyć, nie ruszając reszty zapasu naszych sucharów.
— Ja tak samo myślę.
Całe rano zajęło wyładowywanie tego, co było w szalupie, worków z sucharami, baryłki z wodą, trochę żywności, odzienia; wszystko to przeniesiono do groty.
Mały piecyk ustawiono w kącie; miał on służyć do gotowania bulionu.
Kapitana Goulda wzięli na ręce Fritz i sternik, i przenieśli do groty na wygodne, posłanie przygotowane z mchu przez Doll i Jenny.



XXII.
Instalacya. — Pierwsza noc na wybrzeżu. — Fritz i Jenny. — Polepszenie w zdrowiu kapitana Gould. — Rozprawy.

Trudno byłoby znaleźć lepsze miejsce do zamieszkania nad tę pieczarę. Jenny z mężem zajęli jedno z bocznych zagłębień, James Wolston, jego żona i mały Bob umieścili się w trochę obszerniejszem wgłębieniu, Frank, Harry Gould, i sternik, w sali ogólnej. Nie brakło miejsca w tej grocie, której głębokości jeszcze nie znali.
Resztę dnia poświęcili całkowicie na odpoczynek. Wypadało także przyzwyczaić się do nowego położenia. Rozsądnie nawet było odpocząć z jakie dwa tygodnie nad tą zatoką, gdzie na jakiś czas byt mieli zabezpieczony. Gdyby nawet stan zdrowia kapitana nie wymagał tego, John Block nie byłby radził wyjazdu natychmiastowego. Trzeba było myśleć o teraźniejszości, przyszłość zostawić na potem. A jednak, co kryło się w tej przyszłości, jeżeli to była tylko wysepka nieznana na oceanie Spokojnym, jeżeli trzeba ją opuścić, narazić się na słabej łodzi na częste burze w tych okolicach? Jaki będzie koniec tej nowej wprawy?
Wieczorem, po drugim posiłku, składającym się z bulionu, mięsa i jaj żółwich, Frank odmówił modlitwę wspólną i wszyscy weszli do groty. Kapitan, dzięki staraniom Jenny i Doll pozbył się już gorączki. Można się było spodziewać, iż niedługo powróci zupełnie do zdrowia.
Czuwanie w nocy nie było potrzebne. Żadnej obawy, ani dzikich ludzi, ani zwierząt, na tem pustem wybrzeżu. Wiatr nawet ustał i nic nie mąciło ciszy aż do wschodu słońca.
Mężczyźni wyszli, jak tylko dzień się zrobił. John Block najpierw udał się do szalupy.
Była na powierzchni wody w tej chwili, lecz niedługo odpływ pozostawi ją na piasku. Pogoda ustaliła się na dobre.
Po powrocie sternik podszedł do Fritza:
— Trzeba pomyśleć — rzekł. Nasza szalupa przedewszystkiem... Grota zaciszna, to doskonałe... Lecz nie można żaglować na grocie, a jak przyjdzie chwila odjazdu... potrzeba, żeby nam nic do tego nie przeszkadzało.
— Rozumie się, zabezpieczmy naszą szalupę od uszkodzenia... Może nawet jest lepsza zatoka z drugiej strony przylądka?...
— Zobaczymy, a ponieważ wszystko idzie dobrze z tej strony, pójdę na drugą polować na żółwie... Czy nie pójdzie pan ze mną?
— Nie, idź sam. Ja wracam do kapitana... Jak się obudzi, będzie chciał pomówić o naszem położeniu... Chcę go ze wszystkiem obznajmić...
— Masz racyę, panie Fritz, powtórz mu, że, jak na teraz, niema żadnej obawy.
W parę chwil później Fritz w towarzystwie Jenny udał się na wybrzeże. Uszedłszy z pięćdziesiąt kroków, zwrócili się w stronę tej skały urwistej, która zamykała ich jak mur więzienny.
Fritz przystanął, poczem odezwał się głosem wzruszonym:
— Kochana Jenny, serce mi pęka na myśl, ile nieszczęść przechodzisz, dla tego, że ja wyrwałem cię z Anglii, gdzie mogłaś żyć spokojna i szczęśliwa...
Szczęśliwa bez ciebie? Zapominasz, że byłam już twoją żoną?... Opuściłam Europę, bo kocham cię, kocham twoją rodzinę, która teraz jest także moją... Zresztą, nie rozpaczam wcale; ufam Bogu, że nas nie opuści...
— Ah! droga Jenny!... słowa twoje wracają mi odwagę... Tak!.. będziemy walczyć, nie damy zawładnąć sobą rozpaczy... ocalimy tych, którzy nam są powierzeni...
Około godziny dziesiątej kapitan Gould, korzystając z pogody i ciepła, położył się na słońcu przy brzegu. Sternik powracał właśnie z wycieczki dokoła przystani aż od góry piętrzącej się ku wschodowi. Przejść po za nią było niepodobieństwem. Nawet przy nizkim stanie morza, napróżno kuszonoby się obejść dół olbrzymiej skały, o którą bezustannie biły bałwany morskie.
Sternik spotkał się z Jamesem nad przystanią, i obydwa nieśli ztamtąd żółwie i jaja. W przewidywaniu odjazdu, można było zaopatrzyć się obficie w to mięso, zdrowe i pożywne.
Wypadło zapewnić się, czy szalupa przybiła do stałego lądu, do wyspy, czy tylko do gromady skał wystających z morza. W tym celu postanowiono dostać się na najwyższe płaskowzgórze. Z wysokości siedmiu do ośmiuset stóp, kto wie, czy inna jaka ziemia się nie ukaże, o kilka mil morskich na oceanie?...
Upłynęło kilkanaście dni, nie przynosząc żadnej zmiany. Pogoda utrzymywała się stale, upał silny lecz bez burzy. Kapitan Gould czuł się coraz lepiej, teraz już chodził po wybrzeżu bez niczyjej pomocy, i bezustannie rozmawiał z Fritzem i sternikiem o możliwości puszczenia się znów na morze w kierunku północnym. Dnia 25-go kapitan był o tyle silny, iż mógł się udać aż do stóp sterczącej skały, i przekonał się naocznie, iż niepodobieństwem było obejść ją dookoła. Fritz, który towarzyszył kapitanowi wraz z Frankiem i sternikiem, zaproponował, żeby rzucić się w morze i dopłynąć do lądu, ciągnącego się po za skałą.
— Nie, — rzekł kapitan — nie można w ten sposób narażać życia... Na szalupie popłyniemy rozpoznać tę część lądu, a oddaliwszy się na kilka węzłów, będziemy mogli obserwować na większej przestrzeni... Niestety, obawiam się, iż ujrzymy taką samą pustynię...
— A więc — zadecydował Frank — jesteśmy tylko na skalistej wysepce...
— Lepiej być na takiej wysepce — odpowiedział sternik — przynajmniej nie spotkamy ludożerców.
— Dowiemy się o tem, jeżeli zdołamy wejść na to wzgórze...
— To prawda; lecz jakim sposobem tam się kto dostanie?...
— Użyjemy tedy szalupy do rozpoznania wybrzeża... rzekł Harry Gould.
— Lecz dopiero aż będziesz zdrów zupełnie, kapitanie.
Powróciwszy do groty, kapitan Gould oznajmił o swojem postanowieniu. Za dwa dni 27-go października szalupa opuściła zatokę dla opłynięcia lądu. Udadzą się tylko: kapitan, Fritz i sternik. Jeżeli to była wysepka odosobniona, dwóch do trzech mil obwodu, okrążą ją i powrócą w dwadzieścia cztery godzin.
Jenny oparła się temu energicznie, utrzymując, iż powinni wszyscy razem popłynąć. Żądała, aby nie dodawano do tylu niepokojów, jeszcze rozłąki, która mogła się przeciągnąć. Fritz zrozumiał jej powody, kapitan zgodził się i ostatecznie zdecydowano, iż wszyscy wezmą udział w wycieczce. John Block zabrał się do wyszykowania szalupy, kobiety i mężczyźni do zaopatrzenia jej w żywność, na wypadek gdyby żegluga się przedłużyła.
Przygotowania ukończono rano 26-go. Około południa Fritz zauważył nie bez pewnego niepokoju, że chmury zaczęły się zbierać w stronie południowej. Bardzo jeszcze dalekie, były koloru jasno popielatego. Wiatr zaledwie dał się odczuwać. Jednak ciężka masa podnosiła się na horyzont i gdyby burza wybuchła, to szłaby prosto na zatokę Żółwią.
Dotąd krańcowe skały przylądka chroniły szalupę od wichrów wschodnich. Lecz jeśli rozszalałe fale wpadną z pełnego morza, szalupa rozstrzaska się na drzazgi.
— Co robić?... pytał Fritz sternika, który nie umiał odpowiedzieć.
Harry Gould badał horyzont.

Block z wielkim trudem wydobył Fritza z morza.
Z trudnością zdołano szalupę przyciągnąć ku wybrzeżu.

— Burza nam grozi, a z nią smutna katastrofa!... rzekł Fritz do kapitana.
— Obawiam się, iż będzie to najgorsza, jaka nas może spotkać!...
— Mój kapitanie — oświadczył sternik — nie czas siedzieć z założonemi rękami....
Spróbujmy przyholować szalupę na piasek podjął Fritz, który przywołał Jamesa i swojego brata.
— Spróbujmy. Przypływ nam pomoże... Tymczasem ulżymy naszemu statkowi o ile możności.
Nie było nic innego do zrobienia. Żagle, maszty, ławki, pomost, ster nawet, wszystko poszło do groty.
W chwili, kiedy przypływ był w całej pełni, z trudnością zdołano szalupę przyciągnąć ku wybrzeżu, lecz to nie wystarczało. Ażeby ją uchronić przed falami, potrzeba było dwa razy tyle holować. Próżne wysiłki, ciężki statek ugrzązł w piasku i nie dał się z miejsca ruszyć.
Pod wieczór wiatr zaczął zmieniać się w huragan.
Z chmur, zewsząd nagromadzonych, padały gęste błyskawice, gwałtowne pioruny trzaskały, grzmot odbijał się o skały i powtarzał do nieskończoności. Fale coraz silniejsze podnosiły szalupę.
— Kochana Jenny — rzekł Fritz — wróć do groty, proszę, zabierz Doll i panią Wolston.
Jenny nie byłaby odstąpiła męża, lecz odezwał się kapitan:
— Wracajcie do groty, pani Jenny.
— A ty kapitanie?... zapytała młoda kobieta.
— Zdrów jestem zupełnie — odrzekł kapitan.
Jenny, Doll i Suzan wróciły do groty, w chwili gdy deszcz z gradem zaczął padać. Niebawem burza dosięgła całej siły. Potworna fala, wysoka na jakie trzydzieści stóp, popychana huraganem, wpadła na wybrzeża jak trąba morska... Pochwyceni przez nią, Harry Gould i jego towarzysze, zostali przewróceni, następnie odepchnięci na kupę traw morskich u stóp góry.
Stało się nieszczęście, którego się obawiano!... Szalupa wyrwana z piasku, pchnięta zrazu w głąb wybrzeża, następnie pociągnięta do cypla przylądka, roztrzaskała się na drobne kawałki i znikła po za skałą.



XXIII.
Położenie się pogorsza. — Jenny i Fritz nie tracą nadziei. — Usiłowanie poznania wybrzeża wschodniego. — Albatros ze skały ognistej. — Smutny koniec roku.

Położenie groziło pogorszeniem. Kiedy tułali się po morzach na szalupie, wystawieni na wszelkie niebezpieczeństwa, pasażerowie nasi mieli przynajmniej nadzieję, że ich zabierze jaki okręt spotkany lub, że dobiją do jakiej ziemi. Okrętu nie spotkali, a przybili do ziemi niemożebnej do zamieszkania i teraz musieli się wyrzec nadziei, że ją kiedykolwiek opuszczą.
— Co prawda — mówił John Block do Fritza — gdyby podobna burza spotkała nas na morzu, szalupa nasza poszłaby na dno i my z nią razem...
O świcie mężczyźni wyszli z groty. Poszarpane obłoki sunęły po nad wzgórzami. Harry Gould, Fritz i John Block obejrzeli wszystko, co pozostało z szalupy.
— Straszne nieszczęście nas dotknęło... rzekł Fritz. Gdybyśmy jeszcze nie mieli tych biednych kobiet z sobą... trzy kobiety i dziecko!... Jaki los czeka je na tem wybrzeżu, którego już nawet opuścić nie możemy!
Frank, choć zawsze pełen ufności w Opatrzność, tym razem milczał, bo cóż mógł powiedzieć?
John Block troszczył się myślą, czy burza nie wyrządziła im o wiele większej krzywdy?... Czy bałwany morskie, wpadając na ląd, nie wyniszczyły żółwi?... Coby robili, gdyby tego pożywienia zabrakło?...
Skinął na Franka i szepnął mu parę słów na ucho, po chwili udali się obydwa nad zatokę.
Jenny, Doll i Suzan powróciły do swoich zajęć. Mały Bob obojętny na wszystko bawił się na piasku, czekając aż matka przyrządzi mu zupę z sucharów i gorącej wody. Uprzątnąwszy wnętrze groty, Jenny i Doll powróciły do pani Wolston.
— Co się z nami stanie?
— Nie traćmy nadziei — nie odbierajmy odwagi naszym towarzyszom.
— Niema już podobieństwa odjazdu... A jak przyjdzie pora deszczowa...
— A jednak — podjęła Jenny — powtarzam, że brak odwagi do niczego nie prowadzi!
— Czyż mogę zachować jaką nadzieję? — zawołała pani Wolston.
— Powinnaś... tak! to twoja powinność! Pomyśl o twoim mężu, którego podwoisz zmartwienie, jak cię zobaczy płaczącą.
— Tyś silna Jenny, tyś już walczyła z nieszczęściem!... Lecz my...
— My?... odpowiedziała Jenny. Zapominasz, że kapitan Gould, Fritz, Frank, James, i John Block, zrobią wszystko, co możliwe, żeby nas ocalić.
— A cóż oni mogą zrobić?...
— Nie wiem, lecz zwalczą wszystko, pod warunkiem, że nie będziemy naszą rozpaczą sił im odbierać.
— Moje dziecko... moje dziecko... mówiła młoda kobieta, którą łkania dusiły.
Bob, widząc łzy matki, patrzył na nią zdziwionym wzrokiem, gotów sam się rozpłakać.
Jenny przyciągnęła go ku sobie, wzięła na kolana, mówiąc:
— Mamusia twoja niespokojna, mój drogi, wołała cię a ty nie odpowiadałeś... Bawiłeś się na piasku, prawda?...
Tak!.. — bawiłem się łodzią, którą John Block mi zrobił... Ale chciałbym także mieć żagiel... W piasku są dołki pełne wody.... Ciocia Doll obiecała zrobić mi żagiel...
— Będziesz go miał dziś jeszcze.
— Dwa żagle... Koniecznie dwa żagle, jak u naszej szalupy...
— Tak, kochany Bob. Ciocia Doll zrobi jeden piękny żagiel a ja drugi.
— Dziękuję!... dziękuję!... — wołał Bob, klaszcząc w rączki. Lecz gdzie nasza duża szalupa?
Wpłynęła na połów i powróci niedługo z pięknemi rybami!... Wreszcie, masz łódkę, od twego przyjaciela Blocka.
— Tak... lecz powiem mu, żeby zrobił większą, na którą mógłbym zabrać tatusia, mamusię... i ciocię Doll... i panią Jenny... i wszystkich!....
— Wracaj bawić się malutki — rzekła Jenny, i nie oddalaj się od nas.
— Nie... tam.. bliziuteńko, pani Jenny!
— Kochana Suzan — odezwała się Jenny po odejściu dziecka — Bóg nie dozwoli, żeby ta mała istotka zginęła... Proszę was, bez słabości, bez łez, ufajcie Bogu, jak ja mu ufam i nigdy się nie zawiodłam!
Jenny mówiła to, co jej mężne serce dyktowało. Jeżeli słotna pora zaskoczy rozbitków, zanim będą mogli opuścić wybrzeże, przygotują się do jej przetrwania. Grota przedstawiała pewną ochronę...
Zioła morskie wysuszone użyczą ciepła...
Rybołóstwo i polowanie, pożywienia... W takich warunkach, można było zachować odrobinę nadziei...
Konieczność wydostania się na szczyt wzgórzy stawała nieodzowną...
— Ale jak?... rzekł pewnego dnia Fritz.
— Nie można umknąć z więzienia, którego mury są na tysiące stóp wysokie, — odpowiedział James.
— Nie możemy jednak pozostać w tem więzieniu!...
— Cierpliwości i ufności, — wtrącił Frank, chcąc uspokoić brata.
— Mogę mieć cierpliwość — lecz ufności — wcale...
Dwa tygodnie upłynęły, odkąd szalupa przybiła do tej ziemi, i potem kilka jeszcze tygodni, nie przynosząc żadnej zmiany. Przez te półtora miesiąca kilkanaście razy kuszono się wdrapać na przylądek, żeby stamtąd dostać się na płaskowzgórza. A że ani razu się nie powiodło, Fritz postanowił okrążyć morzem skałę wschodnią. Z zamiarem swym zwierzył się tylko sternikowi. Raniutko dnia 7-go listopada, obydwa wybrali się nad zatokę, pod pozorem szukania żółwi. U stóp ogromnej skały morze rozbijało się z wściekłą gwałtownością; chcąc się na nie dostać; Fritz narażał życie. Na próżno sternik mu perswadował... Fritz zgodził się tylko na jego pomoc.
Po rozebraniu się, Fritz opasał się grubą liną, (pozostałość od żagli na szalupie), której koniec miał trzymać John Block, i wszedł w wodę. Niebezpieczeństwo było podwójne; przypływ wody mógł cisnąć śmiałka na skały, wir zaś mógł pociągnąć go w głąb, gdyby lina pękła.
Po dwukrotnej bezowocnej próbie wydostania się z fal, za trzecim dopiero razem udało się Fritzowi utrzymać na wierzchu, rzucić okiem po za skałę. John Block z wielkim trudem wydostał Fritza z morza i przyciągnął go na skałę.
— No cóż?... zapytał sternik — cóż tam widziałeś?
— Skały i skały!... cały ciąg zatok i przylądków... Wzgórza bez przerwy ku północy.
Skoro dowiedziano się o rezultacie tego usiłowania — zdawało się, że wszelka nadzieja stracona. Widocznie wysepka ta była tylko nagromadzeniem skał dzikich, z której rozbitki nie mogli się wydostać!... Przyszłość najeżona była troską i niepokojem, wziąwszy pod uwagę położenie bez wyjścia. Gdyby jeszcze wiedziano to, co tylko kapitan Gould i John Block wiedział: że liczba żółwi zmniejsza się szybko, i że wkrótce mogło ich zabraknąć zupełnie!..
Sternik zajął się wyłącznie połowem ryb. W tej porze roku wielka ilość ptaków odwiedzała wysepkę.
Na szczytach gór pokazały się także kormorany, podobne do ptaka Jenny, który teraz chodził po podwórzu w Felsenheim.
Pewnego dnia sternik wielkim głosem przywołał wszystkich na wybrzeże.
— Patrzcie... patrzcie!... powtarzał, wskazując ręką grzbiet płaskowzgórza najwyższego.
— Co tam?... zapytał Fritz.
— Jakto, nie widzicie tego szeregu czarnych punktów?
— To są pingwiny — odpowiedział Frank.
— Rzeczywiście, pingwiny — potwierdził Harry Gould — a jeżeli wydają się małe, jak wrony, to z powodu wysokości...
— Skoro te ptaki mogły wznieść się aż na szczyt — zrobił uwagę Fritz, — widocznie zatem, stoki z tamtej strony są możliwe...

Wracaj się bawić, malutki – rzekła Jenny.

Można to było przypuszczać, gdyż pingwiny niezgrabne i bardzo ciężkie, posiadając krótkie loty, nie były w stanie wlecieć aż na wierzchołek. Prawdopodobnie zatem wejście od strony północnej było możliwe. Ale z powodu braku szalupy, na kórej-by można ląd okrążyć, trzeba było wyrzec się dotarcia na szczyt skały.
Po południu dnia 29-go stało się coś, co chociaż nie przyniosło żadnej zmiany, lecz przypomniało czasy szczęśliwsze. Na wzgórzu, mniej wysokiem, na które można było się dostać, usiadł duży ptak.
Był to albatros, zmęczony widocznie długą podróżą, gdyż rozciągnął się jak długi. Fritz chciał schwycić ptaka. Zręczny w zarzucaniu lasso, zrobił pętlicę na linie od masztu z szalupy, i powoli zaczął się wspinać na skałę. Wszyscy patrzyli za nim. Ptak nie ruszał się z miejsca, Fritz zbliżył się o dziesięć kroków, rzucił lasso, które okręciło albatrosa.
Ptak zalewie się poruszył, kiedy Fritz wziął go w ręce i przyniósł na wybrzeże.
W tej chwili Jenny wydała okrzyk zdziwienia.
— To on — powtarzała, pieszcząc ptaka — to on... poznaję go...
— Jakto — zawołał Fritz — to byłby?....
— Tak, Fritz... to mój albatros... mój towarzysz ze skały Ognistej... ten, któremu przywiązałam kartkę do łapki...
Czyż trzeba opisywać, jakie pieszczoty odbierał poseł ze skały Ognistej?... Był to węzeł, łączący rozbitków z przyjaciółmi z Nowej Szwajcaryi.



XXIV.
Rozmowa z powodu albatrosa. — Przyjaźń pomiędzy małym Bobem i ptakiem. — Fabrykacya świec. — Nowy powód boleści. — Poszukiwania daremne i rozpacz. — Krzyk albatrosa.

Życie na wysepce wciąż płynęło tak samo, jak rozpoczęło się od 26 października, w dniu złowrogim rozbicia szalupy. Długie dni schodziły na rozmowie, którą dzielna i odważna Jenny podtrzymywała.
Najczęściej kapitan Gould i John Block rozmawiali o przyszłości, i zapytywali siebie, czy wysepka ich leżała na prawdę na zachód oceanu Spokojnego? Sternik miał niejakie wątpliwości pod tym względem.
— Czy przybycie albatrosa dało ci do myślenia, i z tego wnosisz, że leży więcej na północ niż przypuszczamy?
— Tak, mój kapitanie... a kto wie?... może w sąsiedztwie oceanu Indyjskiego... Albatros łatwiej może przebyć setki mil bez odpoczynku, niż tysiące...
— A gdyby tak było, gdybyśmy się pomylili co do położenia wysepki, gdyby znajdowała się tylko o kilkanaście mil od Nowej Szwajcaryi, czyż to nie wszystko jedno, jak gdyby była o setki, jeśli my jej opuścić nie możemy!
Czyż trzeba mówić, że ptak szybko odpoczął i nie okazywał ani obawy ani dzikości. Niekiedy naprzykład wznosił się w górę ku płaskowzgórzu, i siadał na szczycie, wydając krzyki.
— Zaprasza nas — mówił wtedy sternik. Gdyby tylko chciał skrzydeł pożyczyć, podjął bym się wznieść aż tam... i spojrzeć na drugą stronę... Prawdopodobnie tamta strona nie więcej od tej warta... lecz byłaby pewność przynajmniej!...
Najlepszym przyjacielem albatrosa był mały Bob. Bawili się razem na piasku i nigdy do żadnej kłótni nie przyszło pomiędzy dzieckiem i ptakiem.
Zaczęto teraz myśleć o blizkiej porze deszczowej, o zimnych bałwanach, wpadających na ląd, wichrach i burzach. Zabezpieczono wejście do groty żaglami z szalupy; trawy morskie wysuszone zbierano na posłanie. Pozostała tylko konieczność oświetlenia wewnętrznego, na czas jak roboty na zewnątrz ustaną.
Sternik i Frank z pomocą Jenny Doll, zabrali się do fabrykacyi grubych świec z tłustości psów morskich. Po południu dnia 17-go, stał się wypadek, którego następstw nikt nie był w stanie przewidzieć.
Wiadomo, że Bob z największą przyjemnością bawił się z albatrosem na wybrzeżu. Matka pilnowała, żeby się nie oddalał. Lecz gdy ptak i Bob zostawali w grocie, nie było żadnej przyczyny, żeby ich pilnować.
Było już około trzeciej godziny po południu, zbliżała się chwila podwieczorku. Pani Wolston poszła ku grocie, wołając na syna... Bob nie odpowiadał.
Wtedy sternik zaczął krzyczeć:
— Bob!... Bob!... na podwieczorek!
Dziecko się nie pokazywało.
— Gdzie on może być u dyabła?... mówił John Block idąc na wybrzeże, i wołając:
— Bob!... Bob!...
Dziecka nigdzie nie było.
— Niewidzieliście Boba? — pytał Jamesa, Fritza i Franka.
— Nie, — odpowiedział Frank.
— Przed pół godziną bawił się z albatrosem — dodał Fritz.
— A szukaliście go w grocie?... zapytał kapitan Gould.
Fritz skoczył do groty, przeszukał wszystkie kąty i powrócił bez dziecka.
Pani Wolston biegała jak błędna.
— Fritz... James... odezwał się kapitan Gould, — chodźcie ze mną, obejdziemy przylądek... Może Bob zagrzebał się w trawy morskie...
— Dobrze, my tymczasem z panem Frankiem, obejrzymy zatokę.
— A przylądek — dodał Frank. Możebne jest, że Bob chciał wdrapać się nań i stoczył się w jaką dziurę.
W pół godziny, powrócili wszyscy, po bezowocnych poszukiwaniach.
Suzan wybuchła głośnym płaczem...
— Ale gdzie ptak?... zapytał Frank, patrząc dokoła.
— Czy obydwa zniknęli?.. dodał kapitan Gould.
Z nadchodzącą nocą wobec strasznej rozpaczy ojca i matki, na widok Suzan, której słowa bez związku kazały się obawiać o rozum, Jenny, Doll, kapitan Gould i jego towarzysze, niewiedzieli co począć. Powrócili do groty, lecz nikt spać nie myślał. Około godziny czwartej nad ranem, Fritz siedzący w głębi groty usłyszał jakiś słaby krzyk za ścianą.
Nadstawił ucha, a obawiając się, czy się nie myli, przywołał kapitana.
— Słuchaj, kapitanie — rzekł.
Kapitan słuchał.
— Słyszę głos ptaka — rzekł.
— Tak... głos ptaka!.. powiedział Fritz.
— Więc tam jest próżnia za ścianą...
— Zapewne — i może jaki korytarz, który prowadzi na zewnątrz...
— Masz racyę, Fritz.
— A jeśli albatros jest tam — rzekł Fritz — mały Bob musi być także.
— Ale którędy tam się dostali obydwa?... zapytał kapitan.
— Dowiemy się!... odparł sternik.
John Block zapalił grubą świecę.
Że albatros był za ścianą, nie podlegało wątpliwości, ponieważ krzyk jego wciąż się dawał słyszeć. W każdym razie, jeżeli nie wcisnął się przez jaką szparę zewnętrzną, należało przekonać się, czy ściana w głębi nie miała otworu. Ze świecą w ręce sternik badał ścianę.
Na jej powierzchni zauważył tylko kilka szpar wązkich, przez które ani albatros ani Bob by się nie przecisnął. Prawda, w niższej części ściany była dziura na dwadzieścia pięć cali średnicy, dość szeroka, żeby nią przeszło dziecko i ptak.
Jednak, ponieważ krzyk albatrosa ustał, wszyscy pomyśleli, że kapitan Gould, sternik i Fritz byli w błędzie.
Jenny wtedy zajęła miejsce sternika i pochyliwszy się do otworu, zawołała kilka razy ptaka, przyzwyczajonego do jej głosu i pieszczot.
Krzyk jej odpowiedział i prawie zaraz albatros wyszedł z otworu.
— Bob!... Bob!... powtórzyła Jenny.
Dziecko ani odpowiedziało, ani się nie pokazało...
— Czekajcie... rzekł sternik.
Ukląkł na ziemi, powiększył otwór, wyrzucając piasek poza siebie i zapuścił się w niego.
W minutę potem, ukazał się z zemdlonym małym Bobem na rękach, który niebawem odzyskał przytomność, w objęciach matki.


XXV.
Druga grota. — Stracona nadzieja. — Świeca Fritza. — Po przez skały. — Kilka odpoczynków. — Wyższe płaskowzgórze. — Nie na południe, nie na wschód, nie na zachód. — W chwili schodzenia na dół.

— No teraz — rzekł sternik — skoro Bob na rękach u swej mamy, wszystko jest jak najlepiej. Dzięki jemu odkryliśmy drugą grotę... Co prawda, na nic nam się nie przyda... Pierwsza wystarczała, a nawet nic więcej nie pragniemy, jak wynieść się z niej...
— Jednak — zauważył Harry Gould — obstaję, żeby się dowiedzieć, czy ona się nie przedłuża...
— Aż na drugą stronę przylądka, mój kapitanie?
— Kto wie?
— Niech tak będzie. Ale gdyby tak było, co tam znajdziemy? Piasek, skały, zatoki, przylądki i nie większe jak mój kapelusz, kawałki ziemi urodzajnej.
Kapitan, Fritz, Frank powrócili w głąb groty. Sternik poszedł za nimi z kilkoma grubemi świecami. Powiększyli otwór, i weszli; świece dawały dość światła do obejrzenia tej drugiej groty. Była ona głębsza od pierwszej, lecz nie tak szeroka. Był to raczej rodzaj korytarza. A w takim razie — myślał Harry Gould — dlaczego taki korytarz nie mógłby iść w górę i doprowadzić na wierzch skały, lub przynajmniej na drugą jej stronę?


John Block, Fritz, Frank i James zabrali się do roboty.

A gdy kapitan kładł na to nacisk; John Block odpowiedział:
— Bardzo możebne, a to, czego nie mogliśmy zrobić zewnątrz, kto wie... może uda się dostać z wewnątrz na szczyt płaskowzgórza?...
Kiedy uszli około pięćdziesiąt kroków trafili na ścianę skalistą. A przyjrzawszy się jej przy świecy od dołu do góry, przekonali się, że dalej iść nie można.
— No — rzekł Harry — nie tędy jeszcze dostaniemy się na drugą stronę przylądka...
— Ani wejdziemy na wierzchołek!... dodał sternik.
Trzeba było wracać.
W nocy z dnia 22 na 23 stycznia, straszna burza się zerwała. Około pierwszej nad ranem, wszyscy zostali przebudzeni uderzeniem pioruna, tuż u wejścia do groty.
Fritz, Frank i sternik wyskoczyli z posłania i wybiegli.
— Ogień! — krzyknął sternik.
— Gdzie? zapytał kapitan.
— Na tym wale traw morskich u stóp przylądka.
Rzeczywiście, piorun zapalił nagromadzone tam suche zioła. Paliły się jak słoma, a wiatr niósł ostrą woń dymu.
Na szczęście ogień nie mógł dosięgnąć wyjścia do groty.
— Palą się nasze zapasy!... krzyknął John Block.
W niecały kwandrans, pas ognia objął całe wybrzeże, pozostało tylko kilka kup wzdłuż przylądka.
To nowe nieszczęście pogorszało i tak złe położenie.
— Stanowczo, nic się nie wiedzie! — rzekł sternik.
Nazajutrz przy spokojniejszej pogodzie, przekonano się, że trawy morskie nagromadzone wzdłuż skał, ocalały przed ogniem. John Block, Fritz, Frank i James zabrali się do roboty. Najpierw tlejący ogień ugasili, a następnie przynieśli kilkanaście naręczy, które mogły wystarczyć choć na tydzień, zanim nowy transport morze naniesie.
Kapitan Gould radził, aby przedsięwziąć na przyszłość pewne ostrożności.
— Masz racyę, mój kapitanie — odpowiedział John Block — należałoby schować w bezpieczne miejsce resztę traw morskich... na porę deszczową.
— A dlaczego nie użyć do tego drugiej groty, którą odnaleźliśmy... dodał Fritz.
Postanowili zaraz to zrobić, i przed południem Fritz ze świecą wcisnął się ciasnym otworem pomiędzy dwoma grotami. W chwili, gdy dotarł do końca długiego korytarza, poczuł świeży powiew i jednocześnie ciągły świst.
— Wiatr... — mruknął do siebie — to jest wiatr!...
Przybliżył czoło do ściany, a ręką napotkał szpary.
— Wiatr — powtórzył — nic innego, tylko wiatr!... Dochodzi tu kiedy wieje z północy!... Więc jest tam przejście, bądź we wnętrzu, bądź na szczycie przylądka!.. Lecz wtedy, z tej strony byłaby komunikacya ze stokiem południowym?...

Co tam być może? — zapytał Fritz, wskazując na wierzchołek...

Nagle świeca, którą Fritz wodził wzdłuż i szerz ściany, zgasła, widocznie pod silniejszym powiewem. Fritz nie żądał więcej, przekonał się i w tej chwili uczynił odwrót. Wkrótce potem Fritz, kapitan Gould, John Block, Frank, James wchodzili ze świecami do drugiej groty. Fritz się nie mylił. Świeży podmuch ciągnął przez korytarz.
Sternik świecąc od góry do dołu zauważył, że korytarz zamknięty był tylko nagromadzeniem kamieni, spadłych zapewne z góry.
— Drzwi — wykrzyknął — oto drzwi a do otwarcia ich nie trzeba klucza!... Ah! kapitanie, ty zawsze masz racyę...
— Do roboty... do roboty!... — odpowiedział Harry Gould.
Z łatwością przyszło oczyścić przejście z kamieni. Podawano je sobie z rąk do rąk. W miarę posuwania się roboty, przeciąg powietrza stawał się silniejszy. Kwadrans wystarczył na zupełne otworzenie przejścia.
Fritz wszedł pierwszy, na strome wzniesienie, słabo światłem dziennem oświecone. Był to wąwóz, którego boki wysoko się wspinały. A więc przylądek był rozpęknięty przez całą swoją grubość... Lecz gdzie dochodziła ta rozpadlina? Wszyscy chcieli iść w to przejście.
Kapitan Gould wymógł, żeby zjedzono śniadanie, a w przewidywaniu opóźnienia, zabrano prowizyi na kilka dni.
Po skończeniu posiłku, mężczyźni zabrali żywność, opuszczono pierwszą grotę i z albatrosem, który szedł przy Jenny, wszyscy przebyli otwór korytarza. Przy wejściu do rozpadliny Fritz i Frank poszli naprzód, potem Jenny, Doll, Suzan, trzymając za rękę małego Boba, za nimi James i kapitan Gould, sternik zaś pochód zamykał.
Z początku wązki wąwóz rozszerzał się dalej i wspinał powoli w górę. Około godziny dziesiątej, musiano odpocząć w zagłębiu półkulistem, po nad którem ukazywał się szerszy szmat nieba. Około drugiej, zatrzymano się znów, nie tylko dla odpoczynku, lecz i dla posiłku. Fritz żądał, żeby Jenny z panią Wolston i Doll, zostały na tem miejscu pod opieką Franka, on zaś z kapitanem i sternikiem postarają się dotrzeć na szczyt przylądka, a następnie powrócą do nich. Lecz kobiety nie zgodziły się na to, o trzeciej godzinie wyruszyli wszyscy, choć coraz większe trudności były do zwalczenia. W końcu po niesłychanych wysiłkach, na chwilę przed piątą, znaleźli się na szczycie przylądka.
Nic nie widać ani na południe, ani na wschód, ani na zachód... Nic tylko szerokie morze!...
Na północ płaskowzgórze ciągnęło się bardzo daleko... Czyż trzeba iść na tamtą stronę aż do końca, aby ujrzeć znów tylko morze?...
Ani kapitan Gould, ani nikt z obecnych nie wymówił ani słowa. Ostatnia nadzieja przepadła. Ta straszna samotność nie przedstawiała żadnych środków... pozostało tylko wracać na wybrzeże, zamknąć się w grocie na długie miesiące pory deszczowej i nie oczekiwać ratunku z zewnątrz!...
Fritz zrobił znów propozycyę:
— Kochana Jenny — rzekł — niech Frank odprowadzi ciebie, Doll i panią Wolston z synkiem do groty... Nie możecie spędzić nocy na tym szczycie... Kapitan, John Block i ja, zostaniemy, a jutro jak świt, rozpoczniemy rozpoznawanie miejscowości.
Jenny nie odpowiadała, Suzan i Doll patrzyły na nią pytająco...
— Jenny... podjął Fritz, — proszę cię... idź.... My jutro powrócimy..
Jenny ostatni raz spojrzała na wszystkie strony...
Młoda kobieta zrozumiała, iż trzeba usłuchać rady męża, i nie bez żalu, rzekła:
— Chodźmy...
— Chodźmy... powtórzył Frank.
Naraz sternik zerwał się i pochylił na północ, przykładając rękę do ucha.
Wystrzał, przygłuszony oddaleniem, dał się słyszeć.
— Wystrzał armatni! — krzyknął John Block.



XXVI.
Wszyscy chcą zostać na miejscu. — Noc na płaskowzgórzu. — W drodze na północ. — Flaga brytańska. — Gęste mgły. — Okrzyk Fritza.

Nieruchomi, z sercem wzruszonem, wzrokiem skierowanym w stronę północną, słuchali wszyscy, dech nawet wstrzymując.
— Najpewniej okręt przepływa w pobliżu wybrzeża... rzekł w końcu Harry Gould.
— Dlaczegóżby ten wystrzał nie mógł pochodzić z lądu?... odezwała się Jenny.
— Z lądu, kochana Jenny?... odpowiedział Fritz. — Czyż byłaby ziemia w pobliżu tej wysepki?
— Sądzę, że raczej okręt znajduje się na morzu w stronie północnej... powtórzył kapitan Gould.
— Z jakiego powodu miałby strzelać z armaty?.. zapytał James.
— Rzeczywiście... dlaczego?... — powtórzyła Jenny.
Teraz nie było już mowy ani o puszczaniu się w wąwóz, ani o powrocie do zatoki Żółwiej... Bez względu na pogodę postanowiono zostać na miejscu, aż do dnia białego... Na nieszczęście, w razie gdyby okręt był nie daleko, nie było drzewa do zapalenia ognia na szczycie przylądka, ażeby dać znać o sobie...
Wyjęto najpierw prowizye z worków, i posilono się, jak można było najlepiej. Nikt nie zmrużył oka w ciągu całej tej długiej, strasznej nocy.
Około piątej godziny rano, zaczęło świtać. Kula słoneczna ukazała się, rzucając długie promienie na powierzchnię morza. Albatros skakał ze skały na skałę, oddalał się niekiedy w kierunku północnym, jak gdyby drogę wskazywał.
— Pokazuje nam drogę... tak się przynajmniej zdaje... rzekła Jenny.
— Trzeba iść za nim... zawołała Doll.
— Ale wpierw zjemy śniadanie — odpowiedział Harry Gould. — Sił potrzebujemy może na kilkogodzinną drogę.
Podzielono szybko prowizye, i przed siódmą wszyscy byli gotowi i ruszyli, kierując się na północ. Przejścia były trudne pomiędzy skałami. Naprzód szedł kapitan i sternik, wskazując drogę możebną. Za nimi Fritz i Jenny, Frank i Doll, na końcu James, Suzan i mały Bob. Szli tak przez godzinę ciągle w górę a uszli zaledwie milę, poczem wypoczynek stał się musowy.
O dziewiątej znów ruszono. Mgła tamowała trochę upał słoneczny. Ciągnąc się ku północy, płaskowzgórze rozszerzało się na wschód i zachód, a morze widoczne dotąd, znikało. W dodatku, ani drzewa, ani śladu roślinności. O jedenastej, rodzaj wzniesienia stożkowatego ukazał swój wierzchołek, panując nad płaskowzgórzem na jakie trzysta stóp.
— Na ten wierzchołek trzeba się dostać... rzekła Jenny.
— Tak... odpowiedział Fritz — a ztamtąd ujrzymy szerszy horyzont. Lecz może wejście jest niedostępne!..
Tak gorące pragnienie ożywiało biednych rozbitków, iż postanowili nie cofać się przed niczem. Był to raczej pochód kóz górskich, niż podróż ludzi.
Sternik wziął na plecy małego Boba. Fritz i Jenny, Frank i Doll, James i Suzan pomagali sobie wzajemnie.
Pół godziny wystarczyło do wdrapania się na połowę lejkowatego wzgórza. Lecz wtedy Fritz, który był na czele, wydał okrzyk zdziwienia.
Wszyscy stanęli z oczyma na niego zwróconemi.
— Co tam być może?... rzekł, wskazując ręką na sam wierzchołek.
Rzeczywiście, na tem miejscu tkwił drąg długi na pięć do sześciu stóp, zatknięty pomiędzy najwyższe skały.
— Czyżby to była gałąź bezlistna?... rzekł Frank.
— Nie... to nie jest gałąź — oświadczył kapitan Gould.
— To jest kij... kij podróżny — mówił Fritz — kij zatknięty w to miejsce...
— Do którego przytwierdzono flagę — dodał sternik — a flaga jest jeszcze tam...
— Są zatem mieszkańcy na wysepce?... wykrzyknął Frank.
— Nie ma wątpliwości... potwierdziła Jenny.
— Flaga angielska!... zawołał sternik — Patrzcie... czerwona z yachtem na rogu?...
Wszyscy zaczęli drapać się ze skały na skałę. Sto pięćdziesiąt stóp dzieliło ich jeszcze od wierzchołka, lecz nie czuli zmęczenia, szli, nie zatrzymując się, nawet dla odetchnięcia, pociągani siłą nadludzką... W końcu około godziny trzeciej znaleźli się na samym wierzchołku.
Jakiegoż rozczarowania doznali, gdy spojrzenia ich skierowały się ku północy!
Gęsta mgła zawisła, jak okiem zasięgnąć nic nie było widać... Lecz nie ruszą się z miejsca, choćby do jutra, będą czekać wiatru, któryby te mgły rozwiał!...
W tej chwili rozległ się krzyk ptaka, a po nim szybkie bicie skrzydeł.
To był albatros Jenny, który po nad mgłami ulatywał w kierunku północnym. Gdzie ten ptak leci? Czy ku jakiemu odległemu wybrzeżu?... Smutek ogarnął biedaków; zdawało się, że wszystko już ich opuszcza.
Nie, nadzieja jeszcze nie stracona. Mgły zaczęły się opuszczać; Fritz mógł sprawdzić, że przed nimi ciągnie się długa spadzistość, prawdopodobnie aż do morza.
Wiatr się zerwał, fałdy bandery wyprostowały się, i o sto kroków ukazały się drzewa. Nie było to już nagromadzenie skał, był to stok gór, gdzie ukazywała się roślinność, jakiej oczy od dawna nie widziały!... A z pomiędzy poszarpanych mgieł wyglądały wierzchołki lasu, ciągnącego się na kilkanaście mil; potem cała płaszczyzna urodzajna, usiana kępami drzew, szerokie pola, rozległe łąki, poprzerywane strumienie, z których główniejsze popłynęły w stronę lądu. Na wschód i na zachód błyszczało morze aż do ostatnich krańców horyzontu. W oddali rysował się niewyraźnie pas skalisty, biegnący z zachodu na wschód.
— Idźmy... idźmy — powtórzył Frank. — Przed nocą będziemy na dole.
— I spędzimy tą noc pod osłoną drzew... dodał kapitan Gould.
Jaka różnica pomiędzy strefą nieurodzajną i dziką, jaką przeszli, i tą, która rozciągała się przed nimi!
To, co widzieli, był to kraj urodzajny, urozmaicony. Lasy, doliny, a wszędzie roślinność bujna, podzwrotnikowa!... W dodatku nigdzie domu, ani wsi, ani mieszkania?...
Nagle wielki okrzyk... jakby okrzyk objawienia wyrwał się z piersi Fritza:
— Nowa Szwajcarya!
— Tak... Nowa Szwajcarya!... krzyknął Frank także.
— Nowa Szwajcarya!... powtórzyły głosem radosnym Jenny i Doll.
Tak więc, przed nimi po za tym lasem, po za łąkami, granica skalista, przedmurze, w którem jest wąwóz Cluse, prowadzący w dolinę Grünthal!... Po za nią, była Ziemia Obiecana, jej lasy, folwarki, strumień Szakali!... Falkenhorst pośród olbrzymich magnolij, dalej Felsenheim i drzewa jego ogrodów!... Ta zatoka na lewo, to zatoka Pereł, a dalej wierzchołek dymiący, to Skała Ognista, potem zatoka Nautilus, przylądek Straconej Nadziei, potem Zatoka Zbawienia, osłonięta wysepką Rekina!... Z jej to bateryi pochodził ten strzał armatni... I przejęci niewymowną radością, ze łzami wdzięczności w oczach jednogłośnie powtarzali za Frankiem gorącą, dziękczynną modlitwę!

Szablon:--


XXVII.
Grota u stóp gór. — Powrót do przeszłości. — Poprzez las. — Antylopa. — Rzeka Montrose — Dolina Grünthal. — Noc w Eberfurt.

Grota, w której pan Wolston, Ernest i Jack przepędzili noc przed czterema miesiącami, podczas wycieczki w góry, w przeddzień zatknięcia flagi angielskiej na cyplu skały, napełniła się tego wieczora życiem i ruchem. Radość panowała w niej nieskończona. Po złożeniu modlitw dziękczynnych, kapitan Gould, Fritz, Frank, James, sternik, Jenny, Doll i Suzan Wolston nie chcieli ani minuty dłużej pozostawać na wierzchołku skały. Za dwie godziny noc miała dzień zastąpić, a czas ten powinien wystarczyć na zejście do stóp łańcucha gór.

W poszukiwaniu przejścia.

— Idźmy... idźmy!...
Taki był głos ogólny.
Podług zwyczaju Fritz stanął na czele, inni ugrupowali się tak samo jak dotąd. Szczęśliwy instynkt, prawdziwy dar oryentowania się, poprowadził ich drogą, którą pan Wolston, Ernest i Jack już przebywali.
Była zaledwie godzina ósma, kiedy znaleźli się na granicy dużego lasu.
Nie mniej szczęśliwym trafem, sternik odkrył grotę, w której przedtem pan Wolston i dwaj bracia znaleźli schronienie. Była ona nieco szczupła, wszyscy się jednak w niej pomieścili i, posiliwszy się, do snu ułożyli. Nazajutrz pod przewodnictwem Fritza, całe towarzystwo zapuściło się w las. Czekały ich jeszcze trudności nim dotrą do Ziemi Obiecanej, lecz o tem nikt nie chciał myśleć.
Co do odległości, można było ją uważać za ośmiomilową. Robiąc cztery mile dziennie, z odpoczynkiem od dwunastej godziny w południe do drugiej, i noclegiem, możliwe było stanąć w wąwozie Cluse w ciągu dwóch dni. Od tego wąwozu do Felsenheim lub Falkenhorst, to sprawa kilku godzin.
Wyruszyli z zamiarem nie zatrzymywania się aż w południe. Od czasu do czasu mężczyźni brali na ręce Boba, choć dziecko chciało koniecznie iść samo. Nie było zatem opóźnienia w przebyciu lasu. Kwestya żywności nawet została rozwiązana szczęśliwym trafem.
Około godziny jedenastej, Fritz idąc naprzód, dał znak, żeby się zatrzymano na brzegu małej polanki, przerzniętej wązkim strumykiem, w którym gasiło pragnienie zwierzę dosyć duże.
Była to antylopa. Gdyby można ją ująć jakimkolwiek sposobem. Jakież to byłoby pożywienie smaczne a posilne!... Najprościej było otoczyć polankę niepostrzeżenie, a gdy antylopa chciałaby uciekać, zastąpić jej drogę — potem złapać ją i zabić.
Jenny, Suzan, Doll i Bob ukryli się z boku za krzakiem. Fritz, Frank, kapitan Gould, i sternik, którzy za całą broń posiadali tylko noże, zaczęli okrążać polankę, kryjąc się poza gąszcze. Antylopa piła w dalszym ciągu, nie dając żadnego znaku niepokoju, kiedy Fritz wyskoczył nagle z wielkim krzykiem.
Zwierzę wyprostowało się, podniosło szyję i rzuciło się do lasu, w stronę, gdzie stał Frank i John Block z nożami w rękach. Antylopa skoczyła, lecz wymierzyła źle, upadła, przewróciła sternika, starała się podnieść i w las uciekać.
W tej chwili nadbiegł Fritz, rzucił się na antylopę i zagłębił jej nóż w wnętrzności. Lecz nie byłoby to wystarczającem, gdyby Harry Gould nie zadał jej ciosu w szyję.
Zwierzę padło bez ruchu pomiędzy gałęźmi; sternik podniósł się pomału.
Zabrano się do obdarcia skóry i do wybrania części jadalnych. Nie potrzebowano się już troszczyć o pożywienie aż do jutra wieczorem, to jest do przejścia wąwozu Cluse. Drugi ten odpoczynek odbywał się w tych samych warunkach jak pierwszy, w taki sposób, żeby zaoszczędzić sił Jenny, Doll i Suzan Wolston.

Była to antylopa.

Nie zaszedł żaden wypadek i około czwartej po południu doszli do krańcu lasu.
Odtąd przedstawiało się żyzne pole; zielone łąki, kępy drzew, ciągnęły się aż do wejścia w dolinę Grünthal. Kilka stad jeleni, danieli, przebiegało w dali. Ujrzano także liczne gromady strusi. Kilkanaście słoni ukazało się niemniej.
O szóstej godzinie Fritz zarządził przystanek na nocleg. Przy ognisku, buchającem snopami ognia przygotowano posiłek wieczorny. Nocy tej nie spędzą w grocie, lecz po zmęczeniu, snu nikomu nie zabraknie. W każdym razie, przez ostrożność, Fritz, Frank i sternik postanowili czuwać kolejno.
Nazajutrz rozpoczęto pochód od wczesnego świtu, aby wąwóz Cluse przebyć po drugim odpoczynku. Droga nie przedstawiała trudności; przechodzili z lasku do lasku, co chroniło ich od promieni słonecznych.
Po obiedzie nad rzeką o szybkim biegu, szeroką na dziewięć do dziesięciu sążni, płynącą ku północy, poszli jej lewem wybrzeżem. Ani Fritz, ani Frank nie znali tej rzeki, nie wiedzieli, że otrzymała już nazwisko Montrose.
Po godzinie drogi, opuszczono wybrzeże Montrose, która zwracała się gwałtownie na wschód, a w dwie godziny, Fritz i Frank, którzy poszli naprzód, wstąpili nakoniec w okolicę im znaną.
— Dolina Grünthal! — wykrzyknęli i powitali ją głośnem „hura!“
W końcu granica północno-wschodnia doliny ukazała się przy murze skał, a Fritz skierował się w stronę wąwozu. Belki przy wejściu do wąwozu były na miejscu, umocowane pomiędzy rozpadlinami, aby mogły oprzeć się usiłowaniom najsilniejszych czworonogów.
— Oto nasza brama.. zawołał Fritz.
— Tak — rzekła Jenny — brama do Ziemi Obiecanej, gdzie żyją wszyscy, których kochamy.
Usunęli jedną tylko belkę, którą po przejściu umocowali napowrót. Przebyli nakoniec wąwóz i wszyscy doznali przyjemnego uczucia powrotu do własnej, dobrze znajomej siedziby. Około pół do ósmej, kiedy noc zapadała z szybkością, właściwą strefom podzwrotnikowym, całe towarzystwo nareszcie znalazło się wreszcie w Eberfurt.
Nikogo nie zastali. Dom był w dobrym stanie. Po otwarciu drzwi i okien, zabrano się do instalacyi. Eberfurt był zawsze zaopatrzony w żywność na tydzień, po owoce i jarzyny trzeba było tylko wejść do ogrodu.
W kuchni nie brakło naczyń. Rozpalono wesoły ogień, nastawiono kolacyę, i wszyscy z prawdziwem zadowoleniem zasiedli, nie brakowało nawet wina, aby wypić na cześć szczęśliwego powrotu. Po kolacyi udano się na spoczynek.
Noc ta przeszła w zupełnym spokoju i bezpieczeństwie, to też zmęczeni podróżnicy jednym tchem ją przespali.



XXVIII.
Do Falkenhorst — Kanał. — Niepokój. — Podwórze spustoszone. — Mieszkanie nadpowietrzne. — Wierzchołek drzewa. — Rozpacz. — Dym po nad Felsenheim. — Baczność!...

Nazajutrz o siódmej godzinie rano, po śniadaniu, nasi podróżni opuścili Eberfurt. Obiecywali sobie w trzy godziny stanąć w Falkenhorst.
— Prawdopodobnie — mówił Fritz — rodziny nasze są obecnie w mieszkaniu swojem napowietrznem.
— A jeżeli tak jest, — dodała Jenny — co za radość uściskać ich kilka godzin wcześniej...
— Może więcej niż kilka — dodała Doll — jeżeli będziemy mieli szczęście spotkać ich w drodze!
— Żeby tylko nie wybrali się na letnie mieszkanie do Prospect-Will. Musielibyśmy w takim razie wracać do przylądka Zawiedzionej-Nadziei.
— W każdym jednak razie — odezwał się sternik — myślę, że najlepiej zrobimy, ruszywszy w drogę... Jeżeli niema nikogo w Falkenhorst, pójdziemy do Felsenheim, a jeżeli niema nikogo w Felsenheim, pójdziemy do Prospect Will... Lecz w drogę!...
Po dwóch godzinach odpoczęli nad małym strumykiem i znów poszli dalej. Fritz i Frank nadsłuchiwali ciągle, czy nie odezwie się szczekanie psa lub wystrzał. Falkenhorst znajdowało się jeszcze o dobrą milę, a może obydwie rodziny mieszkały dotąd w Felsenheim?
Od strumienia, jeszcze tylko kawałek drogi do lasku, przy końcu którego wznosiła się olbrzymia magnolia z mieszkaniem napowietrznem. Pół godziny wystarczy na przebycie tego lasku w całej jego długości.
Nareszcie!... stanęli u celu. Głęboka cisza panowała pod drzewem. Niepokój ogarnął wszystkich. Za dziesięć minut będą w Falkenhorst... Dziesięć minut to tak, jak gdyby przyszli już na miejsce.
— Napewno — rzekł sternik, który chciał oddziałać na smutek ogólny — napewno będziemy zmuszeni zawrócić w waszą piękną aleję aż do Felsenheim!... Później o jedną godzinę. Cóż to znaczy w porównaniu z tak długą nieobecnością!...
Fritz i Frank pobiegli do bramy..! Była na oścież otwarta. Weszli w podwórze i zatrzymali się przy małym basenie na środku... Mieszkanie było puste. W kurnikach i stajniach cicho. Pod szopą różne narzędzia rolnicze w nieporządku.
Frank pobiegł do stajen... Zastał w nich tylko kilka garści suchej trawy za drabinkami... Czy zwierzęta wyłamały bramy ogrodzenia?... Czy błądziły teraz po polach... Nie!.. ponieważ nie widziano ani jednego w okolicy Falkenhorst...
Wiadomo, że w Falkenhorst były dwa mieszkania: jedno pomiędzy gałęźmi magnolii, drugie pomiędzy jej korzeniami u podstawy, a nad niem z trzciny bambusowej szeroki taras. Taras ten pokrywał kilka pokojów odłączonych przepierzeniami, przymocowanemi do korzeni, dosyć obszernych, aby dwie rodziny mogły tam mieszkać razem.
— Wejdźmy — rzekł Fritz, głosem zmienionym.
Wszyscy poszli za nim. To, co ujrzeli, przeraziło ich do reszty...
Sprzęty poniszczone, krzesła i stoły poprzewracane, kufry otwarte, pościel na podłodze, narzędzia rozrzucone po kątach. Zdawało się, że pokoje wydane zostały na rabunek. Z zapasów żywności nic nie pozostało.
Ani jednej sztuki broni, tylko pistolet nabity, który sternik podniósł i za pas założył.
— Moi przyjaciele — rzekł kapitan Gould — nieszczęście tędy przeszło... lecz może nie tak wielkie, jak się obawiacie...
Nikt nie odpowiedział.
 Co się tu stało?... Czy Nową Szwajcaryę napadli korsarze, tak liczni w owej epoce na oceanie Indyjskim? Czy nieszczęśliwe rodziny zdołały na czas opuścić Felsenheim, ukryć się w dalsze strony, lub nawet uciec z wyspy?... Czy wpadły w ręce tych korsarzy... albo poginęły, broniąc się?...
Jenny siliła się, żeby łzy powstrzymać; Doll i Suzan płakały.
Frank chciał zaraz biedz na poszukiwanie ojca, matki i braci. Fritz musiał go gwałtem powstrzymać. Trzeba było jednak coś przedsięwziąć, w każdym razie wyjść z tej niepewności, choćby prawda miała być najstraszniejszą.
— Sprobujmy dotrzeć do Felsenheim...
— Idźmy — zawołał Frank.
— Będę wam towarzyszył, — oświadczył kapitan Gould.
— Ja także... — dodał John Block.
— Dobrze — odpowiedział Fritz — lecz James zostanie z Jenny, Doli i Suzan, które dla bezpieczeństwa wejdą na górę...
— Chodźmy zaraz — zaproponował John Block — a ztamtąd może zobaczymy...
— Na górę... na górę!... odpowiedział Fritz na propozycyę sternika.
W kilka chwil, wszyscy przebyli schody wewnątrz drzewa i stanęli na otaczającym go balkonie, ocienionym liśćmi.
Skoro Fritz i Frank przybyli na platformę, pośpieszyli do pierwszego pokoju.
Ani ten, ani przytykające nie przedstawiały najmniejszego nieporządku: pościel w dobrym stanie, sprzęty na swojem miejscu. Jenny z Doll przebiegła przez wszystkie pokoje, które tak dobrze znała. Zdawało się naprawdę, że panie Zermatt i Wolston sprzątnęły wszystko i ledwo co ztąd wyszły.
Skoro powrócili na balkon, Fritz i sternik wdrapali się na najwyższe gałęzie magnolii, ażeby rozejrzeć się jak najdalej. Nic podejrzanego nie ukazało się ani na północ, ani w żadnej innej stronie.
Fritz i John Block po dziesięciu minutach rozpatrywania zeszli znów na balkon. Posługując się lunetą, którą pan Zermatt zostawiał zawsze w Falkenhorst, badali pilnie horyzont w stronie Felsenheim. Nikt się nie ukazywał...
A więc chyba obydwóch rodzin nie było już na wyspie. A może uprowadzone zostały przez korsarzy do którego z folwarków Ziemi Obiecanej, lub nawet w inną stronę Nowej Szwajcaryi.
W każdym razie na taką hypotezę Harry Gould postawił zarzut, na który trudno było odpowiedzieć:
— Korsarze, jeżeli to oni byli — musieli przybyć morzem, a nawet przybić do lądu w zatoce Zbawienia... Trzebaby było wnosić zatem, że odpłynęli z powrotem... zabierając może...
Nikt nie śmiał dopowiedzieć reszty...
Felsenheim wydawało się zupełnie opuszczone. Z wierzchołka drzewa nie widać było ani śladu dymu. A może obie rodziny opuściły Nową Szwajcaryę dobrowolnie, ponieważ „Licorne” nie ukazała się w oznaczonej porze.
— A w jaki sposób?... zapytał Fritz, który chciałby się uczepić tej myśli.
— Na pokładzie jakiego okrętu zabłąkanego w te strony... bądź na jednym z wysłanych z Anglii, bądź na jakim innym, który traf tu sprowadził...
— Nie można się wahać... idźmy na zwiady...
— Idźmy! — odpowiedział Frank.
W chwili gdy Fritz gotował się do zejścia na dół, Jenny zatrzymała go, mówiąc:
— Zdaje się, że widzę dym po nad Felsenheim.
Fritz pochwycił lunetę i patrzył w stronę południa...
Jenny miała słuszność. Dym widoczny, gęsty wznosił się po nad skałami okalającemi Felsenheim.
— Oni tam są... oni tam są... — krzyknął Frank — i my powinniśmy być już przy nich!
Nikt o tem nie wątpił... W każdym razie zimny rozsądek powrócił, przynajmniej kapitanowi Gould i sternikowi.
Rzeczywiście, dym dowodził, że Felsenheim jest zamieszkane w tej chwili... Ale czy nie przez rabusiów?... To też wypadało zbliżać się z wielką ostrożnością. W końcu wszyscy już mieli wyjść, kiedy Jenny opuściwszy lunetę, rzekła:
— A dowodem że nasze rodziny są na wyspie... to jest, że flaga powiewa na wysepce Rekina!
To było prawdą, nie spostrzeżono dotąd flagi białej z czerwonem, kolorów Nowej Szwajcaryi. Lecz, słowem, czy była to pewność, że pan Zermatt, pan Wolston, ich żony i dzieci, nie opuścili wyspy?... Czy zwykle flaga nie powiewała w tem miejscu?...
Nie chciano dyskutować... Wyjaśni się wszystko w Felsenheim... zanim godzina upłynie...
— Idźmy... idźmy!... powtórzył Frank i skierował się do schodów.
— Stójcie... stójcie!... rzekł naraz sternik, zniżając głos.

„Flaga powiewa na wysepce Rekina“ — zawołała Jenny.

Wdrapał się na balkon od strony zatoki Zbawienia, a rozsunąwszy liście, wysadził głowę i schował ją co prędzej z powrotem.
— Co takiego?... zapytał Fritz.
— Dzicy... odpowiedział John Block.



XXIX.
Różne przypuszczenia. — Co trzeba zrobić? — Wystrzał armatni. — Wysepka Rekina — Na zwiadach przy wybrzeżu. — Opuszczona armata. — Odjazd. — Nie strzelajcie!

Godzina pół do drugiej po południu. Liście magnolii tak były gęste, iż prawie prostopadłe promienie słońca nie zdołały przebić się przez nie. Fritz i jego towarzysze nie byli narażeni, aby ich dostrzeżono w mieszkaniu nadpowietrznem, nieznanem jeszcze dzikim, którzy wylądowali na wyspę. Pięciu ludzi, pół nagich, czarnych jak krajowcy Australii wschodniej, uzbrojonych w łuki i strzały, zbliżało się aleją.
John Block zrobił uwagę, iż niepodobna żeby tylko pięciu krajowców przybyło na wyspę. Z taką ilością pan Zermatt, dwóch jego synów i pan Wolston daliby sobie radę, nawet w razie najścia niespodziewanego... Z pewnością musiała tu przybyć cała banda, na łodziach, i napadła Nową Szwajcaryę... Flotylla ta stoi zapewne teraz razem z szalupą i łodzią w zatoce Zbawienia...
A więc gdzie jest rodzina Zermatt i Wolston?.. Z tego, że nie spotkano ich ani w Falkenhorst, ani w okolicy, trzebaż było wnosić, że są uwięzione w Falkenhorst... że nie mieli czasu ani możności szukać schronienia w innych folwarkach... lub że zostali wymordowani?...
Harry Gould i John Block nie przestawali obserwować zbliżania się dzikich. Przy końcu alei zatrzymali się. Po krótkim namyśle skierowali się do palisady. Trzech weszło w środek podwórza, pod szopę na lewo, i wyszli nie długo, niosąc kilka wędek na ryby, złożonych w tem miejscu.
— Czy oni mają łódź przy wybrzeżu... i chcą łowić ryby?... rzekł Harry Gould.
— Dowiemy się niedługo, mój kapitanie — odpowiedział John Block.
Rzeczywiście, trzej dzicy powrócili do towarzyszy, potem ścieżką obok żywopłotu, zeszli nad morze. Widzialni byli aż do ujścia potoku Szakali. Lecz odkąd zwrócili na lewo, skryli się, i chyba można ich znów zobaczyć, jak wypłyną na morze.
Prawdopodobnie łódź była na wybrzeżu — prawdopodobnie także, zabierali się do połowu w pobliżu Falkenhorst. Podczas gdy Harry Gould i John Block obserwowali dzikich, Jenny pocieszała Doll i Suzan, których boleść wyrażała się wzdychaniem i łzami a wkońcu odezwała się do męża:
— Drogi mój... co robić?
A kiedy Fritz patrzył na żonę, nie wiedząc co odpowiedzieć:
— Co trzeba zrobić... oświadczył kapitan Gould, postanowimy zaraz... A najpierw nie ma potrzeby stać na tym balkonie, gdzie możemy być spostrzeżeni.
Wszyscy zebrali się w pokoju. Mały Bob zmęczony długą podróżą spał w gabineciku obok.
— Kochana Jenny, nie... nie straconą jeszcze nadzieja odnalezienia naszych rodzin... Prawdopodobnie, nie zostali napadnięci znienacka... Ojciec mój i pan Wolston musieli zdaleka spostrzedz łodzie dzikich... Być może, mieli czas ukryć się w którym dalszym folwarku, gdzie dzicy jeszcze nie trafili... Mojem zdaniem, nie opuścili wyspy...

Pocisk wyrzucił słup wody o parę sążni od łódki.

— Ja to samo myślę — dodał Harry Gould.
— Tak... a ja jestem pewna... — oświadczyła Jenny. Moja droga Doll, i ty Suzan, nie rozpaczajcie... nie płaczcie!... Ujrzycie ojca, matkę, tak, jak my ujrzymy naszych...
Młoda kobieta wyrażała się z takiem przekonaniem, że słuchając jej, nadzieja wstąpiła w serca rozbitków a Frank ujął ją za rękę, mówiąc:
— Bóg mówi przez twoje usta, Jenny! A więc udajemy się najpierw do Zuckertop...
— To się zrobi — odpowiedział John Block, ale nie przed nocą...
— W tej chwili... w tej chwili — powtarzał Frank, nie chcąc o niczem słyszeć. Mogę iść sam... Półtrzeciej mili tam i napowrót: powrócę za trzy godziny i będziemy wiedzieli, co się dzieje.
— Nie, Franku, nie!... rzekł Fritz. Proszę, nie rozłączajmy się... A jeśli trzeba, jako starszy, każę ci zostać!...
Fritz... chcesz mi przeszkodzić?
— Chcę przeszkodzić, żebyś nie popełnił nieostrożności...
— Frank... Frank... rzekła Doll błagalnie, — posłuchaj brata... proszę cię...
Frank uparł się, żeby iść...
— Niech tak będzie! — rzekł sternik... Chodźmy razem... Tylko dlaczego nie iść wszystkim do Zuckertop?...
— Chodźcie... rzekł Frank.
— Lecz — czy koniecznie trzeba iść do Zuckertop?...
— A gdzie... jeśli nie tam?... zapytał Fritz.
— Do Felsenheim! — odpowiedział John Block.
Odpowiedź sternika, zmieniła bieg narad.
Do Felsenheim?... I, zważywszy wszystko, jeżeli państwo Zermatt i Wolston z dziećmi wpadli w ręce krajowców, jeżeli oszczędzono ich życie, to tam się znajdowali, dym bowiem wskazywał, że Felsenheim było zamieszkane... Tam trzeba było zanieść im wiadomość o powrocie Fritza, Franka, Jenny, Doll, James’a i Suzan Wolston...
— Dobrze, idźmy do Felsenheim... odpowiedział kapitan Gould. — Lecz idźmy wszyscy...
— W nocy?... rzekł Frank, obstając przy swoim zamiarze. Ja zaraz idę do Felsenheim...
— Czy myślisz w dzień uniknąć dzikich, kręcących się po okolicy?... odparł Fritz. A jeżeli uda ci się przejść, jak wejdziesz do Felsenheim?
— Nie wiem nic, Fritzu... lecz muszę się przekonać, czy tam są nasze rodziny... wrócę potem do was.
— Kochany Franku — odezwał się Harry Gould — pojmuję i podzielam twoją niecierpliwość!.. Jednak daj się przekonać... Gdyby dzicy ciebie złapali, puściliby się na nasze poszukiwanie, i nie bylibyśmy bezpieczni już ani w Waldegg, ani gdzieindziej...
Skończyło się na tem, że Fritz przekonał brata.
Poczekają, a skoro zmrok zapadnie, Frank i sternik pójdą przodem, przepłyną strumień Szakali, i postarają się dotrzeć do ogrodu. Łatwo im ztamtąd przyjdzie zobaczyć przez okno, czy ich rodziny są tam zamknięte. Jeżeli nie, to Frank i John Block powrócą zaraz do Falkenhorst i wtedy spróbują dostać się wszyscy przededniem do Zuckertop.
Jakże powoli płynęły godziny!... — lecz wszystko ma swój koniec i dzień też miał się ku schyłkowi.
Do czwartej po południu, żaden wypadek nie zmienił położenia. Przygotowano posiłek z zapasów, jakie były w mieszkaniu. Kto wie, czy po powrocie Franka i sternika nie będą musieli iść do Zuckertop, a to byłby etap długi...
W tej chwili dał się słyszeć wystrzał.
— Co to jest?.. zapytała Jenny.
— Czyżby strzał armatni?... odpowiedział Frank.
— Strzał armatni!... krzyknął sternik.
— Lecz kto strzela?... rzekł Fritz.
— Jaki okręt w pobliżu wyspy?... zapytał James.
„Licorne” może!... wykrzyknęła Jenny.
— W takim razie byłaby bardzo blizko — zauważył John Block; wystrzał nie pochodził zdaleka.
— Na platformę... na platformę!... powtarzał Frank, biegnąc na balkon.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na morze. Żaden okręt nie ukazywał się... sternik wskazał tylko na pełnem morzu łódź a w niej dwóch ludzi, którzy starali się przybić do brzegu przy Falkenhorst.
— Gdyby to był Ernest i Jack?... westchnęła Jenny.
— Nie... odpowiedział Fritz — tych dwóch ludzi to są dzicy.
— Lecz czemu uciekają... zapytał Frank. Czy ich kto ściga?
Fritz wydał okrzyk radości i zdziwienia zarazem.
Ujrzał jasny błysk ognia z pośrodka kłębu białej pary i prawie zaraz rozległ się drugi wystrzał, a echa powtórzyły go pomiędzy skałami.
Jednocześnie pocisk sunął po powierzchni zatoki, wyrzucił snop wody o parę sążni od łódki, która nie przestawała uciekać ku Falkenhorst.
— Tam... tam!... krzyknął Fritz. Ojciec mój... pan Wolston... wszyscy nasi są tam....
— Na wysepce Rekina?... rzekła Jenny.
— Na wysepce Rekina!
Nic nie jest w stanie dać pojęcia o radości, jakiej oddali się Fritz, Frank, Jenny, Doll, James i Suzan...
Ponieważ rodzice zdołali dostać się na wysepkę, nie trzeba było szukać ich w Zuckertop ani w żadnym innym folwarku Ziemi Obiecanej.
Nie było już mowy o Felsenheim, nie opuszczą Falkenhorst, ale będą starali się dostać na wysepkę Rekina. Postanowiono czekać nadejścia nocy.
— W jaki sposób będzie można dostać się na wysepkę?... zapytała Jenny.
— Wpław — oświadczył Fritz. Tak... potrafię z łatwością przepłynąć... A ponieważ ojciec zapewne szalupą uciekał, więc sprowadzę szalupę, żeby was wszystkich zabrać...
— A wreszcie... kto wie?... dodał John Block, — dlaczegoby łódź tych dzikich, nie miała być na wybrzeżu?...
Zaraz po siódmej godzinie zrobiło się ciemno, noc bowiem następuje bezpośrednio po dniu pod tą szerokością geograficzną. Około ósmej zdecydowano, że Fritz, Frank i sternik zejdą na podwórze. Po przekonaniu się, że krajowców nie ma w blizkości, dotrą aż do wybrzeża. W każdym razie, kapitan Gould, James Wolston, Jenny, Doll i Suzan będą czekać u stóp drzewa na sygnał, żeby się z nimi połączyć.
Szło przedewszystkiem o to, aby w dalszym ciągu zachować ostrożność. To też Fritz i John Block postanowili we dwóch dojść do wybrzeża, a Frank pozostanie na straży u wejścia w podwórze, gotów wrócić na drzewo, jeżeliby Falkenhorst było zagrożone.
Fritz i sternik przez palisadę dostali się na polankę, do której dotykała aleja, wiodąca do Felsenheim. Pełzając na czworakach od drzewa do drzewa przez dwieście kroków, podsłuchując, patrząc, przybyli do wązkiego pasa ziemi, który fale obmywały.
Wybrzeże puste, tak samo jak morze, aż do przylądka, którego narożnik czerniał na wschodzie. Żadnego światła ani w Felsenheim, ani na powierzchni zatoki Zbawienia.
Jedynie odrzynały się tylko czarne skały na trzy ćwierci mili od brzegu. To była wysepka Rekina.
— Idźmy... rzekł Fritz.
Skierowali się ku brzegowi piaszczystemu, którego przypływ morza nie zakrył jeszcze. Omal nie wykrzyknęli z radości, lecz zapanowali nad sobą! Łódź do góry dnem leżała na piasku. Była to łódka, którą baterya powitała dwoma wystrzałami.
— Co za szczęście, że kule w nią nie trafiły!... zawołał John Block; byłaby poszła na dno... Jeżeli to Jack lub Ernest byli tak niezręczni, to im powinszujemy!
Mały ten statek australijski, wiosłowy, nie mógł zmieścić więcej nad pięć do sześciu osób, a ich było ośm, w dodatku dziecko. Wprawdzie odległość nie była wielka.
— Wpakujemy się jakoś — rzekł John Block — aby tylko nie odbywać dwóch podróży...
— W pomoc przyjdzie przypływ, który idzie ku zatoce Zbawienia; nie oddalając się bardzo od wysepki Rekina, i bez wszelkich wysiłków wylądujemy.
Nie było mowy o spychaniu łodzi na morze, zejdzie sama, jak tylko fale się podniosą. Zawrócili obydwa i aleją przyszli do Franka, który czekał na nich w podwórzu. Czyż trzeba mówić, jaką radość sprawiła im wiadomość przyniesiona? Około pół do dziesiątej zeszli wszyscy na podwórze.
Frank i John Block nie zobaczyli nic podejrzanego. Dokoła Falkenhorst cisza, najmniejszy szelest znikąd nie dochodził. Wyruszyli wszyscy z podwórza i pod osłoną drzew przyszli nad morze.
Pusto tu, tak samo, jak przed dwoma godzinami. Przypływ podnosił już łódkę, pozostawało tylko usiąść, odczepić od brzegu i popchnąć ją w bieg wody.
Jenny, Doll, Suzan i dziecko umieszczono na tyle. Mężczyźni wsunęli się pomiędzy ławki, Fritz i Frank ujęli za wiosła. Pomimo ciemności, nie trudno było kierować się ku wysepce.

Jack spostrzegł flotyllę dzikich.

Wszyscy milczeli, wzruszeni niepomiernie. O pół mili od brzegu nie można już było liczyć na przypływ, który zwracał się do ujścia strumienia Szakali. Fritz i Frank robili silnie wiosłami, aby tylko zbliżyć się do czarnej skały, z której głos żaden nie dochodził, ani światło nie widniało.
W chwili gdy łódź znalazła się o pięć do sześciu węzłów od wysepki, zajaśniało światełko w miejscu, gdzie wznosiła się szopa po nad bateryą...
Czy to płomień od lontu? Może niebawem da się słyszeć wystrzał?
Nie obawiając się, że go kto usłyszy, sternik podniósł się i krzyknął.
— Nie strzelajcie... nie strzelajcie!...
— Przyjaciele... to są przyjaciele!... dodał kapitan Gould.
— To my... to my... to my!... powtarzali Fritz i Frank.
I w tej chwili kiedy dobili do stóp skały, pan Zermatt, pan Wolston, Ernest i Jack, chwycili ich w swoje objęcia.


XXX.
Nakoniec połączeni! — Co było od czasu, kiedy „Licorne“ opuściła Nową Szwajcaryę. — Cała osada w rozpaczy. — Bez nadziei! — Ukazanie się łodzi. — Zakończenie.

W kilka minut potem obydwie rodziny — w komplecie tym razem — kapitan Harry Gould i sternik, zasiedli razem w magazynie, wzniesionym w pośrodku wysepki, pięćset kroków od wzgórza z bateryą, na której powiewała flaga Nowej Szwajcaryi. Chcieć dać pojęcie o scenie przywitania, o uściskach, łzach i wykrzyknikach, byłoby niepodobieństwem, i lepiej nawet nie próbować.
Skoro pierwsze wzruszenie minęło, zaczęło się opowiadanie historyi tych piętnastu miesięcy, odkąd korweta „Licorne“ zabrała Jenny Montrose, Fritza, Franka i Doll, i znikła po za wysokością przylądka Zawiedzionej Nadziei.
Lecz zanim powrócili do wypadków minionych, musieli zastanowić się nad chwilą obecną. Zważywszy wszystko, choć byli już razem, pomimo to położenie było poważne, bardzo groźne nawet.... W końcu dzicy staną się panami wysepki, skoro amunicyi i żywności zabraknie...
W kilku słowach tylko Fritz powiedział, o „Licorne“ pozostałej w drodze u Przylądka do naprawy, o buncie na pokładzie „Flaga“, o porzuceniu ich w szalupie wśród morza, i o przybyciu na wyspę dziką, i w jakich okolicznościach odkryli, że ta wyspa była Nową Szwajcaryą, o podróży piechotą do Ziemi Obiecanej, zatrzymaniu w Falkenhorst, ukazaniu się krajowców...
— Gdzież oni są teraz? pytał Fritz.
— W Felsenheim — odpowiedział pan Zermatt.
— A dużo ich tam?
— Najmniej setka... Zjawili się w piętnastu łodziach, prawdopodobnie z wybrzeża australijskiego...
— Czy dzicy wiedzą, że znajdujecie się na tej wysepce?..
— Wiedzą, lecz, dzięki Bogu, dotąd nie mogli na nią wylądować.
Pan Zermatt w krótkich słowach także opowiedział o przybyciu dzikich. Smutna ta historya brzmiała jak następuje:
W drugim tygodniu stycznia tego nieszczęśliwego roku Jack spostrzegł flotyllę łodzi, jak okrążała przylądek wschodni, kierując się w zatokę Zbawienia. Od tego czasu, kiedy Jack uniesiony chęcią złapania młodego słonia, wpadł w ręce dzikich, wiedzieli oni już, że wyspa jest zamieszkałą...
W każdym razie, za parę godzin, pchane falą łodzie znajdą się przy ujściu strumienia Szakali.
Prawdopodobnie jest na nich ze stu ludzi, gdyż cała banda, jaka wylądowała na wyspie, musiała wziąć udział w tej wyprawie. Czy można było stawić im opór?... Jak tylko dostaną się na bogate łany Ziemi Obiecanej, napewno całą splądrują!...
Z lunetą w ręku pan Wolston obliczył siły najeźdźców.
Obliczenie dało rezultat bardzo niepokojący. W takich to okolicznościach postanowiono opuścić Felsenheim i przenieść się na wysepkę Rekina. Tam przynajmniej dwie armatki dawały możność bronienia się, jeżeliby dzicy próbowali i tam wylądować.
Nie było czasu na przywiezienie wszystkiego, co potrzeba na długi pobyt. Pan Zermatt obciąży szalupę tylko przedmiotami najpotrzebniejszemi. Wreszcie wiadomo, że na wysepce zasadzony jest park drzew owocowych dla antylop, a zdrój czystej wody nie wysycha nawet w największe gorąca. Pożywienie mogło więc starczyć na kilka miesięcy.

Z lunetą w ręku p. Wolston obliczył siły najeźdźców.

Gdy rzecz już była postanowiona, Jack i Ernest sprowadzili szalupę do ujścia strumienia Szakali. Przeniesiono na nią skrzynie z konserwami, ryż, mąkę a także broń i amunicyę. Zwierzęta wypuszczono na swobodę, jedynie dwa psy nie odstąpiły swoich panów. Szalupa opuściła ujście strumienia, właśnie w chwili, kiedy łodzie mijały już skałę Wieloryba.
Pan Wolston i Ernest zabrali się do wioseł, a pan Zermatt sterował w ten sposób, aby korzystając z przypływu, bez wielkich trudności dobić do celu. Tak się też stało; wylądowali u samych stóp bateryi. Zabrano się zaraz do wyładowania przeróżnych przedmiotów, przywiezionych z Felsenheim, które zostały złożone w magazynie.
Pan Wolston i Jack, wdrapali się pod szopę i obserwowali przystęp do wysepki. Cała osada gotowa była do obrony w przewidywaniu napaści. Na razie łodzie skierowały się na południe, do ujścia strumienia Szakali. Od dwóch tygodni dzicy zajmowali Felsenheim, i zdawało się, że nie zburzyli tej osady. Nie tak było z Falkenhorst, i z wysokości wzgórza pan Zermatt widział, jak wypędzali zwierzęta, po zburzeniu mieszkania i magazynów w podwórzu.
Nie można już było wątpić, że dzika horda odkryła, iż wysepka Rekina służyła za schronienie mieszkańcom wyspy. Kilkanaście razy łodzie kierowały się już w tą stronę. Parę strzałów wypuszczonych przez Ernesta i Jacka zatopiło jedną czy dwie. Reszta uciekła. Od tej chwili trzeba było czuwać dniem i nocą, a najwięcej trzeba się było obawiać napaści w nocy.
Oto dla czego, odkąd schronienie ich zostało odkryte, pan Zermatt zatknął z powrotem flagę na szczycie wzgórza; na wypadek — bardzo wątpliwy — gdyby jaki okręt przepływał około Nowej Szwajcaryi.



XXXI.
Powrót dnia. — Instalacya w magazynie środkowym. — Cztery dni. — Łodzie. — Stracona nadzieja. — Napad w nocy. — Ostatnie naboje. — Strzał armatni na morzu.

Ostatnie godziny nocy z 24 na 25 stycznia upłynęły na rozmowie. Nikt nie myślał o spaniu, oprócz małego Boba.
Dzień zaświtał bez żadnej przygody. Dzicy wiedzieli, iż wysepka była zamieszkaną, lecz widocznie obawiali się napaść na nią. Pan Zermatt w paru słowach określił sytuacyę.
— Dopóki dzicy nie dostaną się na wysepkę, nie mamy się czego obawiać. Choć nas jest piętnaście osób, żywności wystarczy na długo z zapasów w magazynie, nie mówiąc już o stadzie antylop. Źródło wody słodkiej jest niewyczerpane, w amunicyę jesteśmy dobrze zaopatrzeni...
W kilka dni po schronieniu się obydwóch rodzin na wysepce, zawitał tam ptak i doznał jak najlepszego przyjęcia. Był to albatros, wychowaniec Jenny, który ze szczytu Jan Zermatt poszybował do Ziemi Obiecanej. Fritz, Frank, kapitan Gould, pan Wolston, Jack i sternik weszli na bateryę.
Z wysokości wzgórza wzrok bez przeszkody sięgał do samych krańców horyzontu.
W tej chwili z wejścia do zatoki Zbawienia kilka statków, wiosłowanych silnie, wypływało na morze, nie zbliżając się jednak na strzał armatni do wysepki.
Dzicy wiedzieli już, na jakie się niebezpieczeństwo narażają koło wysepki Rekina, i z pewnością, jeżeliby próbowali dostać się na nią, to tylko podczas ciemnej nocy.
— Czy niema składu prochu w posiadłości Felsenheim? — zapytał kapitan Gould.
— Są trzy baryłki, które „Licorne“ nam pozostawiła... znajdują się w wydrążeniu skały, w głębi ogrodu warzywnego...
— I prawdopodobnie dzicy odkryli schowanie? — zapytał sternik.
— Trzeba się tego obawiać — odparł pan Wolston.
— A tego przedewszystkiem — oświadczył kapitan Gould, żeby w swej nieświadomości nie wysadzili w powietrze zagrody...
— I siebie w dodatku!... zawołał Jack. Otóż, choćby miało Felsenheim przepaść w wybuchu, byłoby przynajmniej jakieś rozwiązanie — a ci, coby jeszcze po katastrofie zostali żywi, uciekliby z naszej wyspy...
Przez kilka dni po sobie idących nic ważniejszego się nie stało. Dnia 29 stycznia słońce podniosło się na horyzoncie czystym, bez najmniejszej mgły. Dzień był gorący. Po obiedzie Harry Gould i Jack opuścili magazyn i poszli zmienić Ernesta i pana Wolston, trzymających straż przy armatach.
Ci ostatni mieli już zejść na dół, kiedy kapitan Gould zatrzymał ich, mówiąc:
— Kilka łodzi ukazuje się przy ujściu strumienia Szakali...
— Wypływają prawdopodobnie na połów ryb, jak codziennie, odpowiedział Ernest — i będą się starali płynąć po za strzałem naszych armatek.
— Eh! — zawołał Jack, który przez lunetę obserwował tę stronę zatoki — tym razem łodzie płyną w dużej liczbie... O... pięć... sześć... dziewięć... Jeszcze dwie... jedenaście... dwanaście!... Czyżby cała flotylla udawała się na połów...
— Może przygotowują się do ataku na nas?... rzekł pan Wolston.
— Być może, odpowiedział Ernest.
— Miejmy się na baczności — polecił Harry Gould — i uprzedźmy naszych towarzyszów...
— Zobaczmy najpierw, w którą stronę się skierują — odezwał się pan Wolston.
— W każdym razie gotowi jesteśmy grzmieć całą naszą artyleryą — dodał Jack.
Widać było wyraźnie, iż dwanaście statków wypłynęło z zatoki. Była na nich cała banda, ani jeden krajowiec nie pozostał w Felsenheim.
— Czyżby opuszczali wyspę?... zawołał Jack.
— Nieprawdopodobne — odpowiedział Ernest — płyną raczej w odwiedziny do nas...
— O której godzinie zaczyna się przypływ?... zapytał kapitan Gould.
— O pół do drugiej — rzekł pan Wolston.
— Zatem niedługo, a że sprzyja wyjściu, dowiemy się niebawem, co mamy sądzić.
Tymczasem Ernest poszedł zawiadomić pana Zermatt, braci i sternika o tem, co się dzieje. Wszyscy zajęli swoje posterunki przy bateryi.
Było już po pierwszej godzinie; łodzie płynęły bardzo wolno wzdłuż wybrzeża wschodniego.
— A jednak... gdyby to był ostateczny odjazd!... powtarzał Frank.
— Szczęśliwej podróży!... krzyknął Jack.
— Obyśmy nigdy nie mieli przyjemności was oglądać! — dodał sternik.
O pół do czwartej flotylla znajdowała się na połowie drogi pomiędzy zatoką Zbawienia i przylądkiem. O szóstej nie pozostało żadnej wątpliwości. Okrążywszy przylądek, ostatnia łódź znikła po za skałą. Ani pan Zermatt, ani żaden z pilnujących na chwilę nie opuścili wzgórza. Jakaż ulga, kiedy żadnej łodzi nie było już na widoku!... Nakoniec wyspa pozbyła się nieproszonych gości.
— Płyniemy do Felsenheim?... zawołał Jack, rad jak najprędzej opuścić wysepkę.
— Czy nie lepiej zaczekać do jutra?... zauważyła Jenny. — Jak myślisz, kochany Fritzu?
— To, co myślą pan Wolston, kapitan Gould i mój ojciec — odpowiedział Fritz, — a to, pewno, żeby tę noc spędzić na wysepce.
— Rzeczywiście, dodał pan Zermatt, trzeba pierwej mieć pewność, że dzicy nie powrócą...
— Eh! już ich licho wzięło — zawołał Jack — a co dyabeł trzyma, tego już nie puści z pazurów!... Prawda, dzielny sterniku?...
Tak... czasem — odpowiedział sternik.
Pomimo nalegań Jacka, zdecydowano odłożyć wyjazd do jutra. Ostatnia kolacya, jaka miała być spożyta na wysepce Rekina, zgromadziła całą osadę. Była bardzo wesoła a po niej każdy myślał, żeby jak najprędzej udać się na spoczynek. Pan Zermatt jednak i jego towarzysze nie chcieli zaniedbać ostrożności. Postanowiono zatem, że jedni będą odprawiać straż nocną a drudzy zostaną przy bateryi.
Noc była ciemna, bezksiężycowa. Mgły się podniosły. Wiatr ustał, cisza zapanowała słychać było tylko chlupotanie morza przy odpływie.

Dzicy starali się dostać na morze.

Nic nie zamąciło tej ciszy głębokiej, aż do godziny drugiej po północy. Wówczas to kapitan i Fritz usłyszeli odgłos strzału.
— Wystrzał!... zawołał Harry Gould.
— Tak... i pochodzi z tej strony — odpowiedział Fritz, wskazując północny-wschód wysepki.
— Co to ma znaczyć?...
Wybiegli obydwa z pod szopy, szukając na wszystkie strony światła w tych strasznych ciemnościach.
I znów rozległy się dwa strzały, lecz już znacznie bliżej, niż pierwszy.
— Łodzie dzikich powróciły!...
Fritz pozostawił kapitana przy bateryi, sam zaś zbiegł co sił do magazynu. Panowie Zermatt i Wolston, którzy również słyszeli te wystrzały, stali już na progu.
— Co się stało? — zapytał pan Zermatt.
— Obawiam się, ojcze, że to dzicy próbują wylądować...
— Już im się to udało! — zawołał Jack, nadbiegając w tejże chwili wraz z Ernestem i sternikiem.
— Czy są już na wysepce?...
— Łodzie przybyły od strony północno-wschodniej w tej chwili, gdyśmy tam nadeszli — rzekł Ernest — Strzały nasze nie mogły ich odpędzić...
— A więc, trzeba się bronić!... zawołał kapitan.
Jenny, Doll, Anna, Suzan, panie Zermatt i Wolston wyszły ze swego pokoju. Należało czemprędzej przenieść broń, amunicyę i żywność na bateryę.
Położenie stało się groźne. Kto wie, mogła to być cała banda dzikich!... Czy tylko wystarczy kul i prochu?... Gdyby zabrakło, o dłuższej obronie nawet i mowy być nie mogło. W każdym razie, należało schronić się na górę, przy bateryi, bo tam tylko obrona była możliwą.
Po godzinie czwartej niewyraźny odgłos kroków ludzkich dał znać o zbliżaniu się dzikich. Mogli być teraz oddaleni o jakie pięćdziesiąt sążni.
Kapitan Gould, panowie Zermatt i Wolston, Ernest, Frank, James i sternik, uzbrojeni w karabiny, gotowi byli dać ognia. Fritz i Jack, z lontem zapalonym, czekali na odpowiednią chwilę, aby obsypać dzikich kartaczami, gdy będą wchodzić na wzgórze.
Za chwilę czarne cienie zarysowały się wśród pierwszego brzasku dnia. Kapitan Gould zakomenderował ognia w tym kierunku. Padło ośm strzałów. Okrutne krzyki rozległy się w powietrzu. Był to dowód, iż więcej niż jedna kula trafiła.
Do wschodu słońca trzy razy trzeba było odpierać napaść. Ostatecznie jednak dwudziestu krajowców wdrapało się na pochyłość wzgórza. Pewna ich liczba została wprawdzie śmiertelnie ranioną, karabiny jednak nie wystarczały już do powstrzymania napastników, i gdyby nie podwójny ogień z armatek, baterya byłaby zdobytą.
Z nastaniem dnia horda usunęła się pod drzewa, u stóp wzgórza. Może miała zamiar czekać aż do nocy.
Na nieszczęście, amunicyi było już niewiele. Co czynić?
W tej chwili, jak gdyby w odpowiedzi, w powietrzu zaczęły świstać strzały. Kika z nich utkwiło w pokryciu szopy, nie raniąc jednak nikogo z rozbitków.
— Atak znów się rozpoczyna... rzekł John Block.
— Bądźmy gotowi! — odpowiedział Fritz.

Ernest Zermatt i Anna Wolston wracali poślubieni.

Był to napad najgwałtowniejszy. Dzicy, rozwścieczeni, nie bali się narażać ani na kule karabinowe, ani na kartacze. Rozbitkom zaczynało braknąć już amunicyi; strzały stawały się coraz rzadsze. Kilku dzikich, drapiąc się po skale, dotarło aż do szopy. Strzał z obydwóch armatek oczyścił trochę plac, a tymczasem Fritz, Jack, Frank, James i John Block stanęli pierś przy piersi, gotowi bronić się kolbami karabinów. Walka zbliżała się do końca. Ostatnie kule wystrzelano. Kto liczniejszy, ten zwycięży!... Z drżeniem serc oczekiwano ostatecznego ataku dzikich, którzy teraz, ośmieleni, biegli, wrzeszcząc, po stromej pochyłości wzgórza ku szopie. Za kilka minut rozpocznie się walka na pięści a za kwadrans wszystko będzie skończone. Dzicy zostaną panami położenia — o tem nikt z rozbitków nie wątpił.
W tej chwili, — była akuratnie ósma godzina, — wiatr przyniósł od strony północnej odgłos strzału armatniego. Dzicy usłyszeli także, gdyż zatrzymali się w połowie drogi ku szopie.
— To wystrzał armatni! — krzyknął Frank.
— Wystrzał armaty okrętowej... albo niech mnie wszystkie kule biją — poświadczył sternik.
— Okręt na morzu!... — zawołał pan Zermatt.
— To „Licorne”!...
— Bóg zsyła ją na ratunek!... Jack wdrapał się na maszt od flagi, na sam czubek.
— Okręt... okręt!... wołał.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę północy. Dzicy tymczasem uciekali w popłochu.
Powyżej przylądka Zawiedzionej Nadziei rysowały się wysokie żagle, wiatrem wydęte... Trzymasztowiec z załogą na pokładzie manewrował koło przylądka, który odtąd nazywano przylądkiem Oswobodzenia. Na środkowym maszcie tego okrętu, powiewała flaga Wielkiej Brytanii. Kobiety wyszły z pod szopy i wznosiły ręce do nieba.
— A ci rozbójnicy?... zapytał Fritz.
— Zmykają!... odpowiedział Jack, który ześlizgiwał się z masztu.
— Tak... zmykają — dodał John Block — a jeżeli nie dość prędko, pomóżmy im ostatniemi grubemi nabojami!...
Rzeczywiście, zaskoczeni strzałami, pochodzącemi z okrętu, który zawijał do przylądka, dzicy rzucili się do morza, gdzie stały ich łodzie. Wskoczyli w nie i silnie wiosłując, starali się dostać na morze ku przylądkowi Wschodniemu. Sternik i Jack posłali za nimi dwa pociski. Kika łodzi poszło na dno...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Licorne“ zarzuciła kotwicę w zatoce „Zbawienia.“ Jakaż radość dla dwóch rodzin, skoro się przekonały, że osada Felsenheim nie została zburzona... Żadnej szkody, ani w pokojach sypialnych, ani w salach, żadnego śladu rabunku w składach i śpichrzach, nic nie zniszczono w ogrodzie, ani na polach sąsiednich.
„Licorne“ miała przedłużyć pobyt w zatoce Zbawienia aż do przybycia okrętów z emigrantami. Ruch ożywiony zawrzał na wybrzeżu koło Falkenhorst!
Trzy tygodnie nie upłynęły, kiedy radosna ceremonia, której chciano nadać jak najwięcej blasku, zgromadziła komendanta Littlestone, jego oficerów i załogę korwety, następnie kapitana Gould, sternika, oraz rodziny Zermatt i Wolston które miały być jeszcze ściślej z sobą połączone.
W dniu tym kapelan okrętu „Licorne“ w kaplicy w Felsenheim połączył węzłem małżeńskiem Ernesta Zermatt z Anną Wolston.
Była to pierwsza para, która brała ślub w Nowej Szwajcaryi, lecz w przyszłości miało być takich więcej. W dwa lata później Frank został mężem Doll Wolston. Małżeństwo te niebo widocznie błogosławiło. Dziadkowie i babunie odrodzili się niedługo we wnukach.
Jack tylko poprzestał na siostrzeńcach i siostrzenicach, które piastował na kolanach. Mając, jak mówił, powołanie na wuja, wypłacił w ten sposób dług społeczeństwu.
Odtąd pomyślność wyspy zapewniona i choć weszła do składu posiadłości Wielko-Brytańskich, Anglia, tak samo jak Nowej Holandyi, pozostawiła jej nazwisko Nowej Szwajcaryi, na cześć rodziny Zermatt.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł W oryginale: kabli (encablures), 1 kabel to ok. 200 metrów.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W rozdziale III przeważa pisownia „Wolston”, w kolejnych jest to „Wollston”. Zespół Wikiźródeł podjął decyzję o jednolitym zapisie „Wolston”, zgodnie z francuskim oryginałem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.