Druga ojczyzna (Verne, 1901)/XXXI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Druga ojczyzna |
Wydawca | „Ziarno” (tygodnik) |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena S. |
Tytuł orygin. | Seconde Patrie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Ostatnie godziny nocy z 24 na 25 stycznia upłynęły na rozmowie. Nikt nie myślał o spaniu, oprócz małego Boba.
Dzień zaświtał bez żadnej przygody. Dzicy wiedzieli, iż wysepka była zamieszkaną, lecz widocznie obawiali się napaść na nią. Pan Zermatt w paru słowach określił sytuacyę.
— Dopóki dzicy nie dostaną się na wysepkę, nie mamy się czego obawiać. Choć nas jest piętnaście osób, żywności wystarczy na długo z zapasów w magazynie, nie mówiąc już o stadzie antylop. Źródło wody słodkiej jest niewyczerpane, w amunicyę jesteśmy dobrze zaopatrzeni...
W kilka dni po schronieniu się obydwóch rodzin na wysepce, zawitał tam ptak i doznał jak najlepszego przyjęcia. Był to albatros, wychowaniec Jenny, który ze szczytu Jan Zermatt poszybował do Ziemi Obiecanej. Fritz, Frank, kapitan Gould, pan Wolston, Jack i sternik weszli na bateryę.
Z wysokości wzgórza wzrok bez przeszkody sięgał do samych krańców horyzontu.
W tej chwili z wejścia do zatoki Zbawienia kilka statków, wiosłowanych silnie, wypływało na morze, nie zbliżając się jednak na strzał armatni do wysepki.
Dzicy wiedzieli już, na jakie się niebezpieczeństwo narażają koło wysepki Rekina, i z pewnością, jeżeliby próbowali dostać się na nią, to tylko podczas ciemnej nocy.
— Czy niema składu prochu w posiadłości Felsenheim? — zapytał kapitan Gould.
— Są trzy baryłki, które „Licorne“ nam pozostawiła... znajdują się w wydrążeniu skały, w głębi ogrodu warzywnego...
— I prawdopodobnie dzicy odkryli schowanie? — zapytał sternik.
— Trzeba się tego obawiać — odparł pan Wolston.
— A tego przedewszystkiem — oświadczył kapitan Gould, żeby w swej nieświadomości nie wysadzili w powietrze zagrody...
— I siebie w dodatku!... zawołał Jack. Otóż, choćby miało Felsenheim przepaść w wybuchu, byłoby przynajmniej jakieś rozwiązanie — a ci, coby jeszcze po katastrofie zostali żywi, uciekliby z naszej wyspy...
Przez kilka dni po sobie idących nic ważniejszego się nie stało. Dnia 29 stycznia słońce podniosło się na horyzoncie czystym, bez najmniejszej mgły. Dzień był gorący. Po obiedzie Harry Gould i Jack opuścili magazyn i poszli zmienić Ernesta i pana Wolston, trzymających straż przy armatach.
Ci ostatni mieli już zejść na dół, kiedy kapitan Gould zatrzymał ich, mówiąc:
— Kilka łodzi ukazuje się przy ujściu strumienia Szakali...
— Wypływają prawdopodobnie na połów ryb, jak codziennie, odpowiedział Ernest — i będą się starali płynąć po za strzałem naszych armatek.
— Eh! — zawołał Jack, który przez lunetę obserwował tę stronę zatoki — tym razem łodzie płyną w dużej liczbie... O... pięć... sześć... dziewięć... Jeszcze dwie... jedenaście... dwanaście!... Czyżby cała flotylla udawała się na połów...
— Może przygotowują się do ataku na nas?... rzekł pan Wolston.
— Być może, odpowiedział Ernest.
— Miejmy się na baczności — polecił Harry Gould — i uprzedźmy naszych towarzyszów...
— Zobaczmy najpierw, w którą stronę się skierują — odezwał się pan Wolston.
— W każdym razie gotowi jesteśmy grzmieć całą naszą artyleryą — dodał Jack.
Widać było wyraźnie, iż dwanaście statków wypłynęło z zatoki. Była na nich cała banda, ani jeden krajowiec nie pozostał w Felsenheim.
— Czyżby opuszczali wyspę?... zawołał Jack.
— Nieprawdopodobne — odpowiedział Ernest — płyną raczej w odwiedziny do nas...
— O której godzinie zaczyna się przypływ?... zapytał kapitan Gould.
— O pół do drugiej — rzekł pan Wolston.
— Zatem niedługo, a że sprzyja wyjściu, dowiemy się niebawem, co mamy sądzić.
Tymczasem Ernest poszedł zawiadomić pana Zermatt, braci i sternika o tem, co się dzieje. Wszyscy zajęli swoje posterunki przy bateryi.
Było już po pierwszej godzinie; łodzie płynęły bardzo wolno wzdłuż wybrzeża wschodniego.
— A jednak... gdyby to był ostateczny odjazd!... powtarzał Frank.
— Szczęśliwej podróży!... krzyknął Jack.
— Obyśmy nigdy nie mieli przyjemności was oglądać! — dodał sternik.
O pół do czwartej flotylla znajdowała się na połowie drogi pomiędzy zatoką Zbawienia i przylądkiem. O szóstej nie pozostało żadnej wątpliwości. Okrążywszy przylądek, ostatnia łódź znikła po za skałą. Ani pan Zermatt, ani żaden z pilnujących na chwilę nie opuścili wzgórza. Jakaż ulga, kiedy żadnej łodzi nie było już na widoku!... Nakoniec wyspa pozbyła się nieproszonych gości.
— Płyniemy do Felsenheim?... zawołał Jack, rad jak najprędzej opuścić wysepkę.
— Czy nie lepiej zaczekać do jutra?... zauważyła Jenny. — Jak myślisz, kochany Fritzu?
— To, co myślą pan Wolston, kapitan Gould i mój ojciec — odpowiedział Fritz, — a to, pewno, żeby tę noc spędzić na wysepce.
— Rzeczywiście, dodał pan Zermatt, trzeba pierwej mieć pewność, że dzicy nie powrócą...
— Eh! już ich licho wzięło — zawołał Jack — a co dyabeł trzyma, tego już nie puści z pazurów!... Prawda, dzielny sterniku?...
— Tak... czasem — odpowiedział sternik.
Pomimo nalegań Jacka, zdecydowano odłożyć wyjazd do jutra. Ostatnia kolacya, jaka miała być spożyta na wysepce Rekina, zgromadziła całą osadę. Była bardzo wesoła a po niej każdy myślał, żeby jak najprędzej udać się na spoczynek. Pan Zermatt jednak i jego towarzysze nie chcieli zaniedbać ostrożności. Postanowiono zatem, że jedni będą odprawiać straż nocną a drudzy zostaną przy bateryi.
Noc była ciemna, bezksiężycowa. Mgły się podniosły. Wiatr ustał, cisza zapanowała słychać było tylko chlupotanie morza przy odpływie.
Nic nie zamąciło tej ciszy głębokiej, aż do godziny drugiej po północy. Wówczas to kapitan i Fritz usłyszeli odgłos strzału.
— Wystrzał!... zawołał Harry Gould.
— Tak... i pochodzi z tej strony — odpowiedział Fritz, wskazując północny-wschód wysepki.
— Co to ma znaczyć?...
Wybiegli obydwa z pod szopy, szukając na wszystkie strony światła w tych strasznych ciemnościach.
I znów rozległy się dwa strzały, lecz już znacznie bliżej, niż pierwszy.
— Łodzie dzikich powróciły!...
Fritz pozostawił kapitana przy bateryi, sam zaś zbiegł co sił do magazynu. Panowie Zermatt i Wolston, którzy również słyszeli te wystrzały, stali już na progu.
— Co się stało? — zapytał pan Zermatt.
— Obawiam się, ojcze, że to dzicy próbują wylądować...
— Już im się to udało! — zawołał Jack, nadbiegając w tejże chwili wraz z Ernestem i sternikiem.
— Czy są już na wysepce?...
— Łodzie przybyły od strony północno-wschodniej w tej chwili, gdyśmy tam nadeszli — rzekł Ernest — Strzały nasze nie mogły ich odpędzić...
— A więc, trzeba się bronić!... zawołał kapitan.
Jenny, Doll, Anna, Suzan, panie Zermatt i Wolston wyszły ze swego pokoju. Należało czemprędzej przenieść broń, amunicyę i żywność na bateryę.
Położenie stało się groźne. Kto wie, mogła to być cała banda dzikich!... Czy tylko wystarczy kul i prochu?... Gdyby zabrakło, o dłuższej obronie nawet i mowy być nie mogło. W każdym razie, należało schronić się na górę, przy bateryi, bo tam tylko obrona była możliwą.
Po godzinie czwartej niewyraźny odgłos kroków ludzkich dał znać o zbliżaniu się dzikich. Mogli być teraz oddaleni o jakie pięćdziesiąt sążni.
Kapitan Gould, panowie Zermatt i Wolston, Ernest, Frank, James i sternik, uzbrojeni w karabiny, gotowi byli dać ognia. Fritz i Jack, z lontem zapalonym, czekali na odpowiednią chwilę, aby obsypać dzikich kartaczami, gdy będą wchodzić na wzgórze.
Za chwilę czarne cienie zarysowały się wśród pierwszego brzasku dnia. Kapitan Gould zakomenderował ognia w tym kierunku. Padło ośm strzałów. Okrutne krzyki rozległy się w powietrzu. Był to dowód, iż więcej niż jedna kula trafiła.
Do wschodu słońca trzy razy trzeba było odpierać napaść. Ostatecznie jednak dwudziestu krajowców wdrapało się na pochyłość wzgórza. Pewna ich liczba została wprawdzie śmiertelnie ranioną, karabiny jednak nie wystarczały już do powstrzymania napastników, i gdyby nie podwójny ogień z armatek, baterya byłaby zdobytą.
Z nastaniem dnia horda usunęła się pod drzewa, u stóp wzgórza. Może miała zamiar czekać aż do nocy.
Na nieszczęście, amunicyi było już niewiele. Co czynić?
W tej chwili, jak gdyby w odpowiedzi, w powietrzu zaczęły świstać strzały. Kika z nich utkwiło w pokryciu szopy, nie raniąc jednak nikogo z rozbitków.
— Atak znów się rozpoczyna... rzekł John Block.
— Bądźmy gotowi! — odpowiedział Fritz.
Był to napad najgwałtowniejszy. Dzicy, rozwścieczeni, nie bali się narażać ani na kule karabinowe, ani na kartacze. Rozbitkom zaczynało braknąć już amunicyi; strzały stawały się coraz rzadsze. Kilku dzikich, drapiąc się po skale, dotarło aż do szopy. Strzał z obydwóch armatek oczyścił trochę plac, a tymczasem Fritz, Jack, Frank, James i John Block stanęli pierś przy piersi, gotowi bronić się kolbami karabinów. Walka zbliżała się do końca. Ostatnie kule wystrzelano. Kto liczniejszy, ten zwycięży!... Z drżeniem serc oczekiwano ostatecznego ataku dzikich, którzy teraz, ośmieleni, biegli, wrzeszcząc, po stromej pochyłości wzgórza ku szopie. Za kilka minut rozpocznie się walka na pięści a za kwadrans wszystko będzie skończone. Dzicy zostaną panami położenia — o tem nikt z rozbitków nie wątpił.
W tej chwili, — była akuratnie ósma godzina, — wiatr przyniósł od strony północnej odgłos strzału armatniego. Dzicy usłyszeli także, gdyż zatrzymali się w połowie drogi ku szopie.
— To wystrzał armatni! — krzyknął Frank.
— Wystrzał armaty okrętowej... albo niech mnie wszystkie kule biją — poświadczył sternik.
— Okręt na morzu!... — zawołał pan Zermatt.
— To „Licorne”!...
— Bóg zsyła ją na ratunek!... Jack wdrapał się na maszt od flagi, na sam czubek.
— Okręt... okręt!... wołał.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę północy. Dzicy tymczasem uciekali w popłochu.
Powyżej przylądka Zawiedzionej Nadziei rysowały się wysokie żagle, wiatrem wydęte... Trzymasztowiec z załogą na pokładzie manewrował koło przylądka, który odtąd nazywano przylądkiem Oswobodzenia. Na środkowym maszcie tego okrętu, powiewała flaga Wielkiej Brytanii. Kobiety wyszły z pod szopy i wznosiły ręce do nieba.
— A ci rozbójnicy?... zapytał Fritz.
— Zmykają!... odpowiedział Jack, który ześlizgiwał się z masztu.
— Tak... zmykają — dodał John Block — a jeżeli
nie dość prędko, pomóżmy im ostatniemi grubemi nabojami!...
Rzeczywiście, zaskoczeni strzałami, pochodzącemi z okrętu, który zawijał do przylądka, dzicy rzucili się do morza, gdzie stały ich łodzie. Wskoczyli w nie i silnie wiosłując, starali się dostać na morze ku przylądkowi Wschodniemu. Sternik i Jack posłali za nimi dwa pociski. Kika łodzi poszło na dno...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„Licorne“ zarzuciła kotwicę w zatoce „Zbawienia.“ Jakaż radość dla dwóch rodzin, skoro się przekonały, że osada Felsenheim nie została zburzona... Żadnej szkody, ani w pokojach sypialnych, ani w salach, żadnego śladu rabunku w składach i śpichrzach, nic nie zniszczono w ogrodzie, ani na polach sąsiednich.
„Licorne“ miała przedłużyć pobyt w zatoce Zbawienia aż do przybycia okrętów z emigrantami. Ruch ożywiony zawrzał na wybrzeżu koło Falkenhorst!
Trzy tygodnie nie upłynęły, kiedy radosna ceremonia, której chciano nadać jak najwięcej blasku, zgromadziła komendanta Littlestone, jego oficerów i załogę korwety, następnie kapitana Gould, sternika, oraz rodziny Zermatt i Wolston które miały być jeszcze ściślej z sobą połączone.
W dniu tym kapelan okrętu „Licorne“ w kaplicy w Felsenheim połączył węzłem małżeńskiem Ernesta Zermatt z Anną Wolston.
Była to pierwsza para, która brała ślub w Nowej Szwajcaryi, lecz w przyszłości miało być takich więcej. W dwa lata później Frank został mężem Doll Wolston. Małżeństwo te niebo widocznie błogosławiło. Dziadkowie i babunie odrodzili się niedługo we wnukach.
Jack tylko poprzestał na siostrzeńcach i siostrzenicach, które piastował na kolanach. Mając, jak mówił, powołanie na wuja, wypłacił w ten sposób dług społeczeństwu.
Odtąd pomyślność wyspy zapewniona i choć weszła do składu posiadłości Wielko-Brytańskich, Anglia, tak samo jak Nowej Holandyi, pozostawiła jej nazwisko Nowej Szwajcaryi, na cześć rodziny Zermatt.