Dusza Zaczarowana/I/Część druga/13

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł I. Anetka i Sylwja
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny I. Annette et Sylvie
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Anetka wróciła rozczarowana. Dużo miała nadziei na wynik szczerej rozmowy. Przewidując opór, liczyła na dobre serce Rogera, które rozjaśni, jak sądziła, jego umysł. Ubliżało jej najbardziej nie to, że jej nie pojął, ale że nie uczynił najmniejszego wysiłku, by ją pojąć, Nie widział żadnego jakoś tragizmu dla Anetki w tej kwestji. Pływał ciągle po powierzchni i widział we wszystkiem własne jeno odbicie. Nic przykrzejszem być nie mogło dla kobiety o silnie rozwiniętem życiu wnętrznem.
Nie myliła się. Rogera zaniepokoiły i zdziwiły jej słowa, ale nie odczuł ich powagi, biorąc za rzecz bez znaczenia. Osądził, że Anetka ma ideje dziwaczne, nieco paradoksalne, że jest, „oryginalna“, a to mu się bardzo nie podobało. Pani i panna Brissot były to istoty wyższe, nie wpadające jednak w, „oryginalność“. No, ale trudno od wszystkich żądać doskonałości. Anetka posiadała inne zalety, których Roger nie uznawał pewnie za tak wielkie, ale na których (przyznać trzeba) zależało mu narazie dużo więcej. Wyborem owym kierowały przedewszystkiem zmysły, ale umysł odgrywał tam również pewną rolę. Rogerowi podobał się bardzo rozmach i tupet Anetki, o ile nie szło o rzeczy wprawiające go w zakłopotanie. Prawa i uczciwa Anetka okazała mu, że go kocha, pewny też był, że nigdy nie zdoła odwrócić się od niego.
Nie domyślał się nawet dramatu sumienia, jaki się rozgrywał tuż obok niego. W istocie, Anetka kochała go tak dalece, że nie przypuszczała, by mógł być tak marnym. Pewną była, że się zawiodła. Uczyniła jednak ponowny wysiłek, by go zdobyć. Jeśli Roger nie przyznawał jej odrębnego, niezawisłego życia, to jakież jej przynajmniej pozostawiał pole w życiu swojem?... Niestety, stwierdziła. ponownie rzeczy, które ją rozczarowały do reszty. Naiwny egoizm Rogera godził się właściwie jeno na salon, stół i łóżko. Chciał ją uprzejmie wtajemniczać w swe interesy, ale pozostawiał jej jeno prawo pochwały. Nie miał zgoła zamiaru przyznać żonie praw współpracownika, któryby sądził jego działalność polityczną i mógł ją modyfikować, lub też dopuszczonym został do działalności własnej, a odmiennej. Wydało mu się to całkiem naturalne, że kobieta kochająca go, winna mu całe swe życie, dostając wzamian cząstkę jego życia. W gruncie duszy hołdował owej starej wierze w wyższość mężczyzny, która sprawia, że temu, co daje, przypisuje jakąś treść wyższą. Ale nie byłby się do tego przyznał, bowiem był dobrym chłopcem i ugrzecznionym Francuzem. Ile razy Anetka domagała się pełnych praw dla kobiety, przywodząc na dowód przykład mężczyzny—męża...
— To całkiem co innego! — mówił Roger — z uśmiechem.
— Czemuż to? — pytała.
Roger unikał odpowiedzi. Przekonanie, którego się nie podaje w wątpliwość, narażone bywa mniej na zachwianie. Poglądy Rogera zapuściły silne korzenie, a Anetka złą obrała drogę, chcąc by zwątpił w siebie. Wszystkie jej kroki i wysiłki odnalezienia terenu dla porozumienia, po daremnej próbie narzucenia mu swych idei, wszystko to tłumaczył sobie Roger jako nowy dowód wpływu, jaki ma na nią. I coraz był pewniejszy siebie i stawał się nawet trywjalny. Nagle Anetka wpadała w złość, a głos jej drżał z rozdrażnienia. W takich razach Roger czynił zwrot na pięcie i wracał do metody, jaką się tak dobrze, jak sądził, posługiwać umiał. Obiecywał, śmiejąc się, wszystko, czego chciała. Ton, jak mówią, czyni znośną piosenkę, brał tedy ton odpowiedni i czuł się zadowolonym, chociaż Anetka brała to za obrazę.
Nasuwały się przytem inne ważne kwestje. Zagrożony bardzo został stosunek Anetki do Sylwji. Nie ulegało kwestji, że owej dziewczyny, o tak swobodnym sposobie życia, nie dopuszczonoby do domu, a zwłaszcza stanęłoby na przeszkodzie to, że jest szwaczką. Pyszni i sztywni Brissotowie nie zgodziliby się za nic, ze względu na siebie i synową, na tak skandaliczne powinowactwo. Trzeba je było ukryć, a ani Sylwja, ani Anetka nie zgodziłyby się na to nigdy. Obie posiadały swą dumę, a jedna dumną była z drugiej. Anetka kochała Rogera i pożądała go dużo namiętniej, niźli chciała przyznać, ale nie poświęciłaby mu Sylwji. Kochała ją bardzo, a jeśli nawet uczucie to przybladło, zdarzały się momenty, w których czuła, że sięga ono samego dna serca (wiedziała o tem wyłącznie sama, Sylwja domyślała się jeno przez połowę). W poufnych rozmowach z Rogerem powiedziała mu dużo za dużo. Roger wydał się zaciekawionym, a nawet wzruszonym, ale z tem zastrzeżeniem, że sprawa dotyczy przeszłości. Nie byłoby mu wcale na rękę, by owa kompromitująca przyjaźń miała trwać dalej. Zdecydował się nawet w głębi serca, że to zmieni powoli, nie zdradzając się ze swemi zamiarami. Nie chciał dzielić z nikim swojej żony. „Moja żona, mój pies“. Podobnie jak cała rodzina, miał silny instynkt posiadania.
Im dłużej bawiła Anetka u Brissotów, mimo pozorów serdeczności, jakiemi ją otaczano, owo zawłaszczenie jej osoby stawało się coraz to wyraźniejsze. Brissotowie trzymali mocno, co im raz wpadło w ręce. Domowy despotyzm obu pań przejawiał się każdego dnia w mnóstwie szczegółów. Posiadały one „ideje stałe“, o wszystkiem co dotyczyło domu, czy świata, codziennego życia, czy wielkich problemów moralności. Wszystko było gotowe, utrwalone raz na zawsze. Wydały edykty, co należy chwalić, a co ganić i odrzucać, zwłaszcza co należy odrzucać! Ostracyzm je cechował niewysłowiony. Ileż ludzi, sposobów mymyślenia, rodzajów działalności, sądów, ileż skazały bez apelacji na całą wieczność! Ton i uśmiech odbierały ochotę dyskutowania. Zdawało się, że mówią (mówiły to nawet czasem wyraźnie):
— Niema, drogie dziecko, dwu zapatrywań!
Ile razy usiłowała pokazać, że ma własny sąd o rzeczy, odpowiadały:
— Zachwycająca jesteś, moja mała!
Wynik był taki, że milkła natychmiast.
Traktowano ją już jak córkę, niedość tylko dobrze wytresowaną, i pouczano wszystkiego. Dowiadywała się, w jakim porządku toczyć się winny brissotowskie dni, miesiące i pory roku, jakie winny ją łączyć stosunki z mieszkańcami prowincji i Paryża, jakie ma obowiązki powinowactwa, jakie winna składać wizyty, dawać obiady, słowem, słuchać musiała litanji przepisów, pod których brzemieniem uginają się kobiety, dumne zresztą z tego, bo trud jaki ponoszą i ruch nieustanny daje im złudzenie, że przecież przydają się na coś. Anetka znieść nie mogła wprost tego zmechanizowanego życia, tego fałszu w stosunkach i owego nieustannego konwencjonalizmu. Wszystko unormowane było naprzód, praca i rozrywki, były bowiem i rozrywki, chociaż zgóry przepisane. Niech żyją kłopoty niespodziane, przekraczające program!... Ale nie było nadziei nawet na te nadprogramowe przykrości. Anetka czuła, że ją przyciosywują, jak kamień na wmurowanie przeznaczony. Miała zostać osadzona na piasku i wapnie, na silnym cemencie firmy Brissot.
Przesadzała zresztą surowość tego życia. Grał w niem rolę znaczną, jak w każdem innem, nieprzewidziany przypadek. Panie Brissot groźniej się przedstawiały w słowach, niż czynach, miały pretensję kierowania wszystkiem, ale było bardzo łatwo wodzić je za nos, wyzyskując słabostki, głaszcząc je, schlebiając i okadzając mocno. Sprytna dziewczyna powiedziałaby sobie, mierząc je, jak na to zasługiwały:
— Gadajcie dalej! Ja zrobię, co zechcę!
Łatwo było przewidzieć, że uparta energja Anetki nie dozwoliłaby jej spętać. Ale Anetka przechodziła właśnie ów okres nerwowego podniecenia, kiedy skutkiem nadmiernie długiego wpatrywania się w zaciekawiający nas przedmiot nie widzimy go we właściwej postaci. Z kilku słów, pochwyconych przez dzień, tworzyła sobie potwory wieczór, gdy była sama. Przerażona walką, którą miała toczyć wiecznie, powtarzała sobie, że nie zdoła obronić się wszystkim. Nie czuła sił po temu. Zwątpiła we własną energję, bała się teraz swej natury, ciągłych wahań, którym podlegał jej niespokojny umysł, i nagłych uderzeń wiatru, których nie umiała sobie wytłumaczyć. Przyczyną tych zjawisk była bogata jej, skomplikowana dusza, której młodzieńczą harmonję ustalić mogło jeno życie. Tymczasem jednak groziło jej, że zostanie wydaną na wszystkie niespodzianki gwałtu, słabości zmysłów, myśli, na ślepy los tajemnego przeznaczenia, co czyha skryty za lada minutą i siedzi przyczajony pod kamieniem przy drodze...
Mąciło jej duszę to zwłaszcza, że nie była pewna swej miłości. Nie wiedziała już, czy jeszcze kocha, czy już nie. Umysł walczył z sercem, to znaczy, rozum ze zmysłami. Rozum widział zbyt jasno, był nadużyty. Ale serce pozostało młodem, ciało buntowało się, widząc, że może utracić istotę pożądaną. Huczała w niej namiętność:
— Nie myślę rezygnować!...
Anetka czuła ten bunt i wstydziła się go. Przyrodzona gwałtowność reagowała silnie, apelując do zadraśniętej dumy. Mówiła:
— Już nie kocham!...
I spojrzeniem nienawistnem szukała w Rogerze motywów niekochania go dalej.
Roger nie dostrzegał niczego. Zasypywał Anetkę grzecznościami, kwiatami, był uprzedzający. Ale sądził, że wygrał. Ni przez chwilę nie wspomniał o tej duszy dumnej, dzikiej, która śledziła go z pod przysłony, żądna oddać się temu atoli jeno, ktoby rzekł jej hasło tajemne świadczące, że ją poznał. Nie rzucił tego słowa, bo go nie znał, natomiast miotał wyrazy nierozważne, które raniły ją w serce, choć tego nie okazywała. W chwilę potem nie wiedział już, co mówił. Ale Anetka, nie słuchając ich z pozoru, była w stanie powtórzyć każde w dziesięć dni, czy lat później. Zachowała żywe wspomnienie i rana pozostawała otwarta. Działo się to wbrew jej woli, gdyż była wspaniałomyślną i czyniła sobie wyrzuty, że nie zapomina. Najlepsza z kobiet nawet przebaczyć może krzywdę serca, ale nie zapomni jej nigdy.
Dzień za dniem coraz to nowe dziury powstawały w tkance miłości, a nie dostrzegali tego. Materja była napięta jak poprzód, ale najlżejszy powiew wprawiał ją w niepokojące dreszcze. Anetka patrzyła na Rogera w kole rodzinnem i dostrzegała cechy wspólne im i jemu, a więc surowość i oschłość pewnych zapatrywań, oraz pogardę dla maluczkich.
Mówiła sobie:
— Całkiem taki sam. Po kilku latach nie zostanie zeń ni odrobiny z tego, co w nim kocham.
Ponieważ go kochała jeszcze, przeto chciała uniknąć gorzkiego rozczarowania i smutnych konfliktów, przewidywanych w razie połączenia się z nim.
W przeddzień Wielkanocy powzięła decyzję. Ciężka to była noc. Musiała przezwyciężyć niejedno pożądanie i zdeptać uporczywą nadzieję, nie chcącą umierać. Zbudowała w myśli gniazdko dla siebie i Rogera. Ileż marzeń o szczęściu, które się szepce do ucha! Jakże zrezygnować? Jakże przyznać, że nastąpiła omyłka! Jakże powiedzieć sobie, że się nie jest zdolną do szczęścia?...
Powiedziała to sobie jednak w przystępie zniechęcenia. Inna na jej miejscu nie odrzucałaby szczęścia, dlaczegóż tedy nie mogła po nie sięgnąć, czemuż nie była w stanie poświęcić części swej natury?... Nie, nie mogła! Jakże źle jest urządzone życie! Nie można się obejść bez wzajemnego uczucia, a jednocześnie niesposób żyć w zależności. Jedno i drugie jest równie święte. Jednego i drugiego potrzeba, by oddychać. Jakże to pogodzić? Powiadają: trzeba się poświęcić. Kto do tego nie zdolny, nie kocha silnie. Tymczasem właśnie ludzie, zdolni do wielkiej miłości, posiadają równie silny instynkt swobody. Wszystko jest w nich bowiem mocne. Poświęcając dla miłości wszystko, co stanowi ostoję ich dumy, czują się zdegradowanymi wraz z miłością swoją, hańbią miłość... Nie, nie jest to tak proste, jak nam to wmawia moralność pokory, czy pychy, chrystjanizm, czy nietzscheanizm. Siła przeciwstawia się w nas słabości, cnota, grzechowi, są to dwa czynniki sprzeczne, dwie zalety, dwa obowiązki... Jedyną moralnością rzeczywistą życia w prawdzie, byłaby moralność harmonji. Ale aż do czasów naszych, ludzkość znała jeno moralność opresji i rezygnacji, normowanych zresztą kłamstwem. Anetka kłamać nie umiała...
Cóż czynić? Wyjść z dwuznacznej sytuacji co prędzej i za wszelką cenę! Ponieważ okazało się, że niesposób jej będzie żyć w tym związku, trzeba zerwać zaraz jutro!...
Zerwać! Wyobraziła sobie osłupienie rodziny, skandal... Ale mniejsza z tem... Gorsza rzecz cierpienie Rogera. Natychmiast ujrzała przed sobą na tle nocy postać ukochanego. Porwał ją wir namiętności. Płonąca, a zlodowaciała leżała nieruchomo w łóżku na grzbiecie, z oczyma otwartemi i tlumiła bicie serca.
— Rogerze, drogi mój, przebacz! — błagała. — Ach, gdybym mogła ci oszczędzić tego zmartwienia! Ale nie mogę, nie mogę!...
Oblała ją fala miłości i takich doznała wyrzutów, że gotowa była biec do Rogera, paść przy łóżku jego, ucałować mu ręce i powiedzieć:
— Uczynię wszystko, co chcesz...
Jakto, czyż go jeszcze kochała? Zbudził się ponownie bunt.
— Nie, nie kocham go już!...
Kłamała dalej z pasją:
— Nie kocham go!
Daremnie!... Kochała go dalej, kochała bardziej niż dotąd. Może nie najszlachetniejszą częścią swej istoty, (ale cóż jest szlachetne, a co nie?)... Tak, najszlachetniejszą i najmniej szlachetną zarazem. Ciałem i duszą. O, gdybyż starczyło stracić szacunek, by zatracić miłość? Jakżeby to było wygodne! Ale cierpienie z powodu ukochanego nigdy nie dyspensowało z miłości. Odczuwa się to jeszcze silniej, musząc kochać!... Anetka cierpiała, bowiem miłość jej odniosła ranę przez brak zaufania Rogera, brak wiary w nią i jego niedość głębokie uczucie. Cierpiała z powodu tylu utraconych nadziei, które kryła, nie wynoszając ich na światło dzienne. Dlatego właśnie, że tak gorąco kochała Rogera, chciała, by się zgodził na jej niezawisłość. Chciała mu być nie kobietą zrezygnowaną, bierną, chciała w zjednoczeniu z nim stać mu się wolnym i pewnym towarzyszem. On tego nie przyjął. Czuła tedy ból i gniew obrażonej namiętności...
— Nie, nie, nie kocham go! Nie wolno mi! Nie chcę.
Siły ją opuściły i, nie kończąc okrzyku buntu, rozpłakała się... Noc była cicha. Spaliła się niestety pod lodem rozumowania. Nie powiedziała tego sobie, ale poświęciłaby z radością wszystko, co w niej było, nawet samą niezawisłość, gdyby uczynił jeden bodaj gest wielkoduszny, jeden ruch, prosty odruch, świadczący, że raczej sam się chce poświęcić, niż z niej robić całopalenie! Nie dopuściłaby tego, nie prosiłaby o nic, jak jeno o drgnienie serca, o dowód prawdziwej miłości... Kochał ją na swój sposób, ale nie był zdolny do tego czynu. Nie mieściło się to w jego myśli. Osądziłby żądanie Anetki jako wymaganie, które przyjąć należy z uśmiechem, ale które nie ma wiele sensu. Czegóż mogła jeszcze chcieć? Czemuż, u licha, płacze? Czyżby go kochała? W takim razie...
— Kochasz mnie, prawda, a to rzecz najważniejsza!
Nie zapomniała tych słów... nie!...
Anetka uśmiechnęła się przez łzy. Biedny Roger! Był tem, czem był. Trudno mu to brać za złe. Niepodobna go jednak zmienić, ni jego, ni mnie. Nie możemy żyć razem...
Otarła oczy.
Trzeba z tem skończyć...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.