<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Dusze w odlocie
Podtytuł Z pamiętników młodego lekarza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Emil Lindeman
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mogę sobie powinszować: jednego dnia trzech pacyentów.
Jak na początek wcale nie źle.
A już myślałem, że ta praktyka, którą rozpocząłem, nie przyniesie mi chyba ani grosza w tym miesiącu.
Bo ktoby się tam leczył u takiego doktora, co niedawno mundurek zrzucił i wygląda jeszcze jak młokos, prawie gołowąs?

Przecież nie będę ludziom się tłómaczył, że mam lat dwadzieścia pięć skończonych, tylko że mi ta broda jakoś urosnąć dotąd nie chciała.
Coś tam się ledwie zasiewa: trzy włosy w pięć rzędów.

Nieboszczyk ojciec golił się całe życie z tego samego powodu, że zarost miał lichy. Wielka rzecz!... alboż to broda człowiek?
Zawszeby jednak trochę poważniejszej fizyognomii przydało się panu konsyliarzowi.
Ale skąd jej wziąć?... nalepiać sobie wąsów większych nie będę.
Komu jednak powiem, żem doktor, każdy patrzy z niedowierzaniem, niektórzy z uśmiechem, jakby mówili:
— Taki dzieciak?... to być nie może!
A mnie to trochę gniewa, bo co w tem tak nieprawdopodobnego?... alboż to tylko brodaczom wolno być czemkolwiek w życiu?...
Śmieszni są ci wszyscy, co mnie według zarostu chcą oceniać.
Poczciwe moje matczysko!... ona jedna nie uważa, aby mi tej ozdoby brakowało; jej się to nawet podoba, że Tadzio ma twarzyczkę gładką, jak panienka. Mój doktorat otworzył dla niej siódme niebo i nie może dotąd bez łez mówić o tem, taka szczęśliwa i taka dumna.
Jeszcze skoro jej jutro napiszę, żem dostał trzech pacyentów, to na trzy msze da pewnie księdzu Tomczykowi i będzie o tem opowiadała w całym Radomiu.
Prawdę mówiąc, nie wiem sam, czy się cieszyć z tych moich chorych, czy nie. Ciężkie wypadki. Zapewne z tego nie wiele będzie. Wezwali mnie ot, tak, aby był doktor, ale mi się zdaje, że tamby i sam Chałubiński z Baranowskim nie wiele poradzili.
Jeszcze może tego małego Szlarkiewicza jako wyratuję, ale to takie wątłe, anemiczne, przeźroczyste, skóra i kosteczki, nawet nie kości; same chrząstki.
Czternaście lat; co to za wiek!?... Musiał być od urodzenia źle odżywiany.
Nie miałem czasu wypytać się lepiej o niego. Matka musi być widocznie szwaczką, bom widział maszynę i jakiś stanik rozpoczęty w jej rękach.
Mieszkają w oficynie, na trzeciem piętrze, w jednej izdebce z kuchenką.
Bieda wielka; to widać ze wszystkiego.
Chłopak zaziębił się, wracając z konserwatoryum. Nic dziwnego. Ta paltocina, co na nim leżała, wiatrem podszyta, a bucięta takie połatane i powykrzywiane stały pod łóżkiem, że aż litość brała pomyśleć, iż w nich chodzić musiał na te mrozy.
Jakże nie miał dostać zapalenia płuc?...
Prawy bok ma zajęty, gorączka 40 stopni, kaszle i dreszcze ma ciągłe. Podły stan, jeszcze przy takiej kompleksyi...
A tę matkę widać kocha bardzo, bo kiedym go auskultował, patrzył w nią wystraszony, jakby się obawiał o nią, nie o siebie, i szeptał, choć go biedaka krztusiło:
— Nic, nic, mamo, to nic... już mi trochę lepiej teraz...
Ale!... gdzieby tam nic; w prawem płucu gra mu, jak w organach, a na policzkach takie ma czerwone makówki od gorączki, że aż bucha z nich, jak od rozpalonych głowni.
Pneumonia, jak tego trzeba.
Ha, zobaczymy, co będzie po bańkach; jutro z samego rana tam pójdę. Kazałem przysłać po siebie choćby w nocy, gdyby się pogorszyło.
Z tą panną Lewońską także bieda. Suchotnica; zdaje się nawet, że w ostatnim stopniu, choć tak na oko nie wygląda na to.
Dostała w południe ataku duszności takiej, że wszyscy w domu głowy potracili. Ojciec tu wpadł do mnie bez kapelusza z drugiego piętra, jak waryat. Nic nie mógł wydobyć z siebie, tylko:
— Panie konsyliarzu, ratuj!... Minia mi się dusi!
Zbiegłem natychmiast na dół z nim razem i — daję słowo — miałem sam takie emocye, jak gdybym tę jakąś Minię znał od Bóg wie jak dawna i nie był lekarzem, przyzwyczajonym do rozmaitych ataków, konwulsyi i torsyi w szpitalu.
Nie wiedziałem nawet, że jacy Lewońscy mieszkają ze mną razem, pod jednym dachem.
Zdaje się, że to ludzie zamożni.
Trzy ruble dali za wizytę; pierwsze trzy ruble, które zarobiłem na tem nowem mojem mieszkaniu.
Mam ochotę schować je sobie na szczęście.
Ładne szczęście z cudzego cierpienia!... ale to już tak w naszym zawodzie.
Zdaje mi się, że byłbym prawdziwie zadowolonym dopiero wtedy z mojego doktoratu, gdybym miał duży majątek i medycynę traktował, jak filantropię; leczyłbym wszystkich darmo bez wyjątku, ubogich czy bogatych.
To może śmieszne, ale ten papierek, który mi wsuwać będą w rękę przy pożegnaniu u każdego chorego, za poradę i pomoc, będzie mnie chyba długo jeszcze w kłopot wprawiał, zanim się przyzwyczaję brać pieniądze od ludzi w ten sposób.
To mi jakoś na łapówkę wygląda, a przecież wiem, że mi się honoraryum całkiem słusznie należy. Z czegóżbym zresztą żył?... to mój zarobek, mój chleb.
Od Szlarkiewiczowej nic nie wziąłem; nie miałem serca, choć mi tam coś wsuwała w rękę przy wyjściu. Jakoś nie mogłem. Zdawało mi się, że biedę ograbię, jeśli przyjmę jej rubla, może ostatniego...
Powiedziałem sobie:
— Niech to będzie dobrym uczynkiem.
Tak mnie wzruszyła jej pokorna, cicha, zgnębiona mina!... Prawie odzywać się do mnie nie śmiała, tylko patrzyła zalękniona nieszczęściem, które na nią spadło, bo ta choroba jej Józia to musi być wielkie nieszczęście dla niej.
Nawet nie miała odwagi mnie spytać, jak stan jej dziecka znalazłem, ale w wystraszonych oczach czytałem wyraźnie to pytanie. Nie wiem, skąd mi się wzięło na odchodnem powtórzyć jej kilka razy:
— Będzie lepiej, będzie lepiej!...
Zrobiła taki ruch, jakby się chciała pochylić do mojej ręki za te słowa i pocałować ją przez wdzięczność.
Tegoby jeszcze trzeba!... co to, ja ksiądz?...
U Lewońskich jakoś tyle skrupułów nie miałem, ale tam co innego mnie wzięło.
Dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat najwyżej i śmierć przed sobą!... Żeby była zdrową zupełnie ta panna Minia, możeby mi się nie podobała. Pewnie nie patrzyłaby nawet na mnie i ojciec by mnie do niej nie sprowadzał, ale jako moja pacyentka, i to z takim surowym dekretem na jutro czy pojutrze, inaczej mi się wydała.
Kiedym na nią spojrzał, w pierwszej chwili coś mnie od razu tknęło, żem ją gdzieś widzieć musiał.
— Lewońska?... Lewońska?... — zaczęło mi chodzić po głowie — co to za Lewońska?... te oczy duże, niebieskie, rozmarzone, schowane głęboko w oczodołach, ten nosek grecki nad ustami, jak u dziecka, ten profil taki delikatny, jak na płaskorzeźbie z alabastru, prawie przeświecający w konturach, te włosy blond, takie duże, bujne, w grube dwa warkocze splecione i szpilką szyldkretową spięte, gdzie ja to wszystko widziałem kiedyś?...
I jakem zaczął w nią się dłużej wpatrywać i przypominać sobie, tak i wpadłem w końcu na to, że ją jednak znam skądciś.
Tak, to ta sama, co śpiewała raz na naszym koncercie, będzie temu ze trzy a może cztery lata.
Przypominam sobie coraz lepiej; niewątpliwie, to ona. Należałem przecież wtedy do komitetu i utrzymywałem porządek na sali z innymi kolegami. Barcewicz grał, Michałowski grał, ktoś tam deklamował, bodaj nawet czy nie Wisnowska, a ona śpiewała pieśni Szuberta i Moniuszki. To mi się w pamięci zostało, bo zostawiła mi wrażenie dziwnie poetyczne.
Wyglądała naprzód jak lilia, cała w bieli, wiotka, smukła, przeźroczysta niby obłok, w którym tylko te duże, niebieskie gwiazdy świeciły.
Nie weszła, ale spłynęła na estradę i zaśpiewała, a po słuchaczach przeszedł jakiś prąd magnetyczny, który i oczy i serca pociągnął ku niej.
Głos miała słaby, to także pamiętam dobrze, ale taki jakiś słodki, dobry, kochany głos, co się przytulał do duszy, a brzmiał jak echo srebrnych dzwonków z daleka.
Klaskaliśmy wtedy wszyscy i domagaliśmy się bisów natarczywie, ot, jak to bywa na koncertach studenckich.

Wychodziła na estradę z malutkim ledwie znacznym uśmieszkiem na swoich ustach dziecięcych, i kłaniała się nieśmiało, jak panienka z pensyi, zawstydzona i zakłopotana cała swem powodzeniem.

Robiła na mnie wtedy na prawdę wrażenie lilii, którą lekki wiatr pochyla w ogrodzie, albo konwalijki raczej, z tą swoją główką spuszczoną...
Widzę, że mi się przypominają moje studenckie lata, kiedy to próbowałem wierszydła pisać i w każdej pannie upatrywałem zaraz kwiatek, albo ptaszka, albo anioła, albo coś innego, ale skrzydlatego koniecznie i pachnącego, jak świeży fiołek.
Terazbym dwóch rymów nawet nie skleił, nie dlatego, aby mi ich brakło, ale że mi jakoś nie wypada, odkąd zostałem doktorem Medycyny.

To za poważny stan, aby w nim wiersze pisać.

Ale niech tam sobie mówią, co chcą, poezya zawsze jest poezyą i kiedy się ma do niej żyłkę, jak ja ją miałem, to żadnym skalpelem nie da się wypruć z człowieka.
Dzisiaj się znowu przekonałem, że we mnie siedzi dwóch ludzi, jeden — to ten pan konsyliarz, pan doktor, który patrzy na pacyenta, jak na okaz patologiczny, na chory organizm, na coś, co składa się z kości, muskułów, nerwów, z serca, płuc, kiszek, wątroby i t. p., a drugi — to ten, co wiersze swojego czasu pisał.
I kiedy pierwszy bada puls, ogląda język, mierzy temperaturę, drugi przygląda się także, ale widzi co innego.
Ja naprzykład zaraz zobaczyłem, że ta Lewońska była podobną do białego gołąbka, zdyszanego i omdlałego, który spadł z powietrza na ziemię, wyrwawszy się ze szpon jakiegoś drapieżnego krogulca czy sępa, co go chciał zdusić.
I to porównanie nie chce mi się z myśli odczepić.

Widzę ją ciągle, jak tam, na tym dużym fotelu, obłożona poduszkami siedzi w swoim kaszmirowym szlafroczku białym, puszkiem obszywanym, a w tych chudych, cienkich, drżących rączętach gniecie zakrwawioną chusteczkę koronkową i przyciska ją do piersi, i ciągle chce coś przemówić, lecz nie może głosu wydobyć.

Ojciec i obie ciotki pochylali się nad nią i patrzyli, co to będzie?... Stary głowę jej podtrzymywał i płakał a łzy mu kapały z oczu, jak groch i spadały na jej włosy. Kobiety go pocieszały i spoglądały na mnie, mówiąc:

— Ależ to nic, to przejdzie, prawda, panie konsyliarzu?... to przecież tylko chwilowe. Daj pokój Edziu, denerwujesz ją tylko jeszcze bardziej!... Kto widział zaraz tak głowę tracić!...
Ja się nie odzywałem wcale, tylko swoje robiłem, jako lekarz, bo co miałem powiedzieć?... szkoda słów.
Cuciliśmy ją i ratowali z pół godziny, ale przyszła do siebie i uspokoiła się.
Ojciec mi ręce ściskał, jakbym był zbawcą jego córki.
— Widzi pan, to moja jedynaczka, moje ostatnie dziecko — mówił, gdyśmy przeszli do jego gabinetu — troje już pochowałem. O nią zawszem się najbardziej obawiał, bo to było takie delikatne od urodzenia. Matka umarła na suchoty — dodał ciszej z westchnieniem, pełnem bolesnej rezygnacyi — po niej odziedziczyła...
Zaczął mi opowiadać, jak się to złe rozwinęło; oczy ocierał, głową kiwał, ręce łamał, przerywając sobie tylko dwoma słowami:
— Ot, nieszczęście!...
Jeździli z nią już do Szczawnicy, do Meranu, radzili się najpierwszych powag za granicą, byli u Kocha w Berlinie; nic nie pomogło.
Cóż ja pomogę? także nic.
Alem ojcu tego otwarcie nie powiedział, bo po co starego gnębić jeszcze bardziej. Sam nie ma żadnej nadziei, lecz utwierdzać go w tej beznadziejnej rezygnacyi, to nieludzkie.
Ledwiem wyszedł od Lewońskich, spotkałem na schodach jakąś babę rozczochraną, w chustce brudnej i połatanej, która mnie zagadnęła:
— Proszę łaski pana, gdzie tu doktor?...
— A czego chcecie?... po poradę?...
— Nie, tylko pan Gierda mnie przysłał, a właściwie to z apteki naprzeciwko pedzieli, co doktora można stąd sprowadzić, kiedy tak nagle potrza.
— O cóż chodzi?...
— No, o doktora, skoro mówię.
— To też mówcie, ja jestem doktor.
Spojrzała na mnie z pod oka niedowierzająco i głowę odwróciła.
— Gdzieżby też?... taki młodziusieńki i jużby miał być doktorem!...
Nie chciała ze mną nawet czasu tracić na rozmowie.
Jakoś ją jednak przekonałem, więc mnie zabrała z sobą do pana Gierdy.
— Cóż to za pan? — pytałem ją przez drogę.
— A no mój pan; ja mu ta posługuję, już trzeci rok będzie na Święty Michał.
— Stary, młody?...
— Bogać tam młody!... Starszy ode mnie. Młodyby nie umierał..
Ładnie mnie uprzedziła!... było po co iść, skoro się pacyent na drugi świat już wybierał.
Poszedłem wszelako, cóż robić?... dobrze i to, choć ostatnie chwile ulżyć komu. W naszym zawodzie niema wyboru.
Na rogu ulicy, w dziedzińcu na parterze, między pralnią jakąś a warsztatem szewskim mieszka mój trzeci pacyent.
Z ciemnej sionki wchodzi się do przedpokoju, od którego klucza baba szukała z dobrych dziesięć minut za pazuchą i po wszystkich kieszeniach, zanim go znalazła i drzwi otworzyła.
— To przy waszym panu niema nikogo, aby go dozorował? — spytałem.
— A kto ma być? — wzruszyła ramionami, jakby się dziwiła, że można pytać o coś takiego. — Jak trza wyjść, to muszę drzwi zamykać i klucz biorę z sobą, aby kto nie wlazł. Mało to się włóczy różnego luda po kamienicy?...
Weszliśmy wreszcie.
— No, ma pan doktora — zameldowała mnie z progu i usunęła się na bok.
W pokoju był zmrok; zielona stora, do połowy spuszczona, zabierała resztę tego żółtego, spłowiałego światła, które się tu z dziedzińca przedostawało.
Przy piecu na łóżku, kołdrą przykryty, z nogami spuszczonemi, w szlafroku popielatym o niebieskich niegdyś wyłogach, w czapeczce paciorkowej siedział chory i zdawał się drzemać.
Oprócz łóżka, stolika, kilku szaf z książkami i ogromnego kufra nie było więcej żadnych sprzętów w obszernym pokoju o jednem oknie; do alkierza wejście zasłonięte było zieloną firanką.
— Pan doktor? — odezwał się głos gruby, nizki, astmatyczny.
Dałem potakującą odpowiedź i zbliżyłem się do łóżka, na którem siedział mężczyzna przeszło sześćdziesięcioletni, prawie zupełnie siwy, tęgiej tuszy, z dużą kudłatą głową, z brodą kłaczastą, z brwiami krzaczystemi, z twarzą pomiętą i zarosłą, wyrazem ponurej melancholii nacechowaną.
Chyba Samson albo Goliat w późnej starości mógłby tak wyglądać.
Podniósł zwolna swoje grube, obrzmiałe powieki i przypatrywał mi się czas jakiś uważnie, w milczeniu, potem spytał:
— Pan naprawdę doktor?...
— Skądże ta wątpliwość?
— Może pan dopiero student medycyny?
Widziałem, że moja fizyognomia budzi w nim takie wątpliwości.
Wskazał mi ręką krzesło i poprawił się, stękając.
— Proszę się nie obrażać — zaczął po chwili — młody jesteś... trudno uwierzyć, abyś już praktykował. Ale niech tam! świat dziś szybko dojrzewa. Może być, żeś i doktor...
Przymknął oczy i zdawał się zapominać o mnie; wpadał w drzemkę.
Mogłem mu się lepiej przypatrzeć przez tę chwilę; poruszał ustami, jakby szeptał, nozdrza mu drżały przy każdym oddechu, a koło ust zarysował się ten cień fizycznego bólu i wysiłku, z jakim stare piersi pracowały, pompując w płuca powietrze.
Ja to znam, napatrzyłem się dosyć temu w klinice.

Od pierwszego rzutu oka nie miałem wątpliwości co do stanu pacyenta; chyba nie wiele mu się należy!...

Twarz obrzmiała, ręce jak nalane, nogi z pod okrycia wystające, jak kłody; niema czego badać nawet. Puchlina i astma, a Bóg wie, co tam jeszcze się kryje po rozmaitych kątach organizmu.
Stracony człowiek; ale ten przynajmniej swoje odżył na tym świecie, starość go przygarbiła i widać, że nadźwigał się lat niemało. To nie czternastoletni dzieciak, ani dwudziestoletnia panna.
— Czy wasz pan dawno choruje? — spytałem półgłosem kobiety przy drzwiach; stała z miną jakąś zafrasowaną, ręce złożyła w małżyk, głowę opuściła i patrzyła w gwoździe na podłodze, jakby je oczyma powyciągać stamtąd chciała.
Nie zmieniając pozycyi, odpowiedziała mi z krótkiem westchnieniem:
— Pewnie, że dawno; przy mnie to już tak kwęka trzeci rok.
— Któż go leczy stale?
— Abo to chce się leczyć, pan myśli?... żebym sama nie sprowadziła kogo do porady, to pewnikiemby się sam o to nie zatroszczył. Rzodkiew mu dawałam, bo to pomocna rzecz, i ziółka jeszcze na jesieni, co mu bardzo dobrze robiły, aby ta woda trochę z niego spadła, no i tak jakoś było do tej pory. Ale teraz, to już chyba nie wiem, jak bedzie. Może pan doktor tu co poradzi, ale jakoś mi się nie widzi...
Głowę przekrzywiła i z niedowierzaniem patrzyła na nas obu.
Musiał słyszeć, cośmy rozmawiali, bo nie otwierając oczu, odezwał się:
— I mnie także, moja Banasiowa, i mnie także!...
Potem zwrócił się do mnie i dodał:
— Finis, konsyliarzu!... ostatnie podrygi, prawda?... nie bój się przyznać, jam nie dziecko, ani baba; nie przestraszę się tego. Życie powinno uczyć umierać spokojnie; ja to potrafię, potrafię!...
Wziąłem go za puls i zacząłem rachować uderzenia.
— Kiepsko, co?... — zagadnął, podnosząc z trudem powieki — sprężyna się rozkręca do reszty, jak w zegarku, a kluczyk u Pana Boga. Czas się wynosić; werk zepsuty, niema już czego naprawiać.
Kiwnął głową obojętnie i szepnął:
— To i lepiej,
Brzmiała w jego głosie rezygnacya taka, jak gdyby sobie nic nie robił ze śmierci i gotów był od razu iść do trumny.
Szczególny jakiś człowiek; życie nie zdaje się mieć dla niego żadnej wartości.
— Może pan dobrodziej pozwoli mi się zbadać? — odezwałem się.
Sam nie wiem, skąd mi się wzięło nazywać go »panem dobrodziejem«; ta atencya jednak instynktownie się we mnie zbudziła wobec sędziwego wieku jego i stoicyzmu, z jakim swój los traktował.
Skinął na Banasiowę, aby mu pomogła podnieść się i szlafrok rozpiąć na piersiach.
— Nie dosłuchasz się i nie dopukasz niczego dobrego — mówił, stękając ciężko — wszędzie ci odpowiedzą: finis!... I serce, i płuca, i nerki złamanego szeląga już nie warte... Stare rupiecie, tandeta, tylko na śmiecie wyrzucić; odrobiły swoje i basta.
Miał słuszność zupełną; znał się na tem, jak fachowy patolog.
— A widzisz — zaczął znowu po skończonej auskultacyi — mówiłem ci, że niema czego badać?... stary garnek, nawet go drutować więcej nie warto.
Coś mu tam powiedziałem, ot tak, aby powiedzieć cośkolwiek, ale usta wydął z lekceważeniem i mruknął:
— Dobrze, dobrze... gadaj sobie zdrów!... ja wiem swoje.
Chciałem wstać i obejrzałem się na stolik, szukając pióra i kawałka papieru na receptę.
— Ja tu panu dobrodziejowi zapiszę proszki — rzekłem tym obowiązkowym tonem, którego się nauczyłem już od dawna w szpitalu, a który choremu zawsze dodaje otuchy, bo sobie myśli wtedy, że skoro mu piszą receptę, to jeszcze nie wszystko stracone i nie tak rychło wezmą się do napisania sepultury.
Podniósł z trudem swą opuchniętą rękę i położył na mojem kolanie, zatrzymując z zapytaniem:
— Na co?...
— Proszki panu ulżą.
— Daj pokój!... nie o to mi chodzi. Mnie ulgi nie potrzeba.
— Ulgi mu nie potrzeba — pomyślałem — to po cóż mnie wzywał?...
Musiał dojrzeć moje zdziwienie, bo nie pytany rzekł:
— Radbym wiedzieć tylko, jak długo jeszcze mogę pociągnąć... Czy to się da dokładnie obliczyć?... jak myślisz, konsyliarzu?... Wy się przecie na tem znacie. Dzień, dwa, trzy?... może mniej?... Nie krępuj się, powiedz otwarcie, jeśli możesz.
Patrzył mi w oczy tak spokojnie, jak gdyby pytał: »która godzina?«...
Coraz bardziej mię zaczynał zajmować.
Widząc moje zakłopotanie, uśmiechnął się nawet lekko, przyczem twarz jego przybrała wyraz dobrotliwej ironii.
— Dziwi cię, że stary taki ciekawy?... Wam młodym się zdaje, że życie jest wieczne i dlatego nie pytacie nigdy, kiedy się skończy, ale my starzy wiemy, że to podróż nie długa, i jak na kolei żelaznej, im bliżej kresu, tem częściej spoglądamy na zegarek i dopytujemy się konduktora, czy daleko jeszcze ta ostatnia stacya... Trzeba będzie wysiadać i węzełki pozbierać.
Zadyszał się, więc musiał wypocząć chwilę.
Dalibóg, łatwiej mu było pytać, kiedy umrze, niż mnie odpowiadać na to. Wykręcałem się, jak mogłem, ale mi to szło niezręcznie. Jakże tu powiedzieć człowiekowi w oczy:
— Pakuj się jegomość, bo trzeba będzie wysiąść za jaki tydzień albo za dziesięć dni najdłużej!...
To tak, jakby mu wyrok śmierci przeczytać.
Zresztą, czy to można być kiedykolwiek zupełnie pewnym w takich razach?... Nauka swoje wie, a natura swoje robi. Doktor nie jest przecie magistrem, tylko ministrem natury.
Nie chciał mnie wypuścić, dopóki w tej drażliwej kwestyi nie dam stanowczej odpowiedzi; więc mu otwarcie wyznałem, że tak dokładnie nie da się tego terminu obliczyć, że stan jest wprawdzie ciężki, ale i z takiego jeszcze ludzie wychodzą, że w najgorszym razie choroba jego może się pociągnąć, zwłaszcza przy pomaganiu naturze.
— Tak mnie koniecznie chcesz, jak widzę, swoimi proszkami uraczyć, co?... — przerwał mi z wyrazem jakiejś niechęci — ha!... to już tam napisz, co ci się podoba. Będę miał więcej czasu porządnie się spakować do drogi.
Zdawało mi się, że miał minę niezadowoloną i że się czego innego po mnie spodziewał.
Przepisałem mu środek na wzmocnienie energii serca i sił zanikających.
Na odchodnem rzekł, podając mi rękę:
— Jeśli ci to konsyliarzu czasu nie zabierze, to zaglądnij do mnie jeszcze jutro, albo pojutrze.
Pójdę jutro, wracając od Szlarkiewiczowej.
Ten oryginał ma w sobie coś imponującego dla mnie w tym spokoju, z jakim się na drugi świat wybiera...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.