<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXIII.

Karlinowi znowu uśmiechały się nadzieje; Albert był już narzeczonym Anny, a Julian zajęty ożenieniem swojém, powozem i końmi, całkiem o Poli zapomniał. Prezes leczył go ze smutku, zresztą wcale nie zagrażającego, żartując, bo utrzymywał, że jak zimna woda leczy wszystkie prawie choroby ciała, tak szyderstwo pomaga przeciw niemal każdemu strapieniu. I przyznać potrzeba metodzie prezesowskiéj, że ten sposób leczenia bardzo się powiódł na synowcu, który po niejakim czasie ze smutku przeszedł do smętku, do tęsknoty, do apatyi, a nareszcie do półuśmiechów i nieopatrznego wesela. Przyczyniły się do tego zajęcia, chwili przedślubnéj właściwe, które szczęśliwie uwagę jego zwróciły ku fraszkom. Potrzeba było smakownie i po pańsku wystąpić na przyjęcie panny Gerajewiczówny, która przybywając z muzeum sytkowskiego, mogła być bardzo wymagającą. Urządzono więc dla niéj apartament, pełen pamiątek i osobliwości, sprowadzono Pleyela, trochę nut, orgueharmonium, ażeby z żywiołu muzykalnego nie zupełnie ogołoconym dom zastała. Julian mocno się krzątał około dobrania barw liberyi, powozów, koni i uprzęży, które z Warszawy sprowadzono, wytkano pasy herbowne, pokupowano blachy i wiele było kłopotu, nim to wszystko uznano zadowalającém. Szukając jednego kasztanka do cugu, Bornowski sześć tygodni peregrynował, nim przyprowadził kulawego i spleczonego, który się na nic nie przydał. Julian z stoicką odwagą rzucił się w ten odmęt przygotowań i wypłynął na ląd zwycięsko... nawet pan Albert pochwalił to, co zrobiono.
Wesele było, jak się domyślacie, wspaniałe. Hrabia, pomimo oszczędności zaskórnéj, usiłował godnie wystąpić i oddawał sobie sam tę sprawiedliwość, że nigdy okolica nic podobnego nie widziała. Nie brakło ani fajerwerku z cyframi i herbami nowożeńców, ani mnóstwa niespodzianek dosyć podejrzanego smaku, ale bardzo pokaźnych. Zeni, choć trochę ją coś doszło o Poli, nadąsawszy się na przyszłego męża, który łatwo się przed nią potwarzami złośliwego świata wytłómaczył... wspaniale mu przebaczyła winę i wesoło dość skoczyła na kobierzec perski, z którego zeszła panią na Karlinie Karlińską.
Stary Gerajewicz płakał jak bóbr, ciesząc żonę, która także obfitemi zalewała się łzami, bolejąc, że Zeni tak jeszcze jest młodą!!... ale pomimo to, oboje potém wieczorem ulegając usilnym prośbom gości, grali na skrzypcach i harmonice i rzęsiste zebrali oklaski. Gerajewicz wykonał duo z wiolonczelą, a pani dwa śpiewy z Oberona; nie mówię już o kwartecie, który dnia tego trzy razy z równém powodzeniem dawał się słyszéć w wielkiéj sali dla nienasyconych słuchaczy, Sumak, wiolonczelista, posługujący w kredensie i trochę napity, napozwalał sobie małych wybryków, ale te przeszły niepostrzeżone, gdyż Oberhill przeczuwając to, wzmacniał partyę skrzypcową i fantastyka zagłuszał. Nie licząc drobnych i małoważnych niepowodzeń, których niepodobna uniknąć w wielkich uroczystościach, uczta weselna z illuminacyą chińską kolorową w ogrodzie i ogniami bengalskiemi całkowicie się powiodła. Fajerwerk kilku tylko widzów mniejszéj wagi poosmalał. Ale po cóż tam leźli gbury?
Nazajutrz, na wielkim balu danym w Sytkowie, na który sproszono sto kilkadziesiąt familij, Zeni wystąpiła w starożytnych klejnotach domu Karlińskich, ofiarowanych jéj przez męża przy cukrowéj kolacyi, o których stary Gerajewicz namiętnie lubiący cyceronować, rozpowiadał z kolei wszystkim gościom na ucho, że kosztowały swojego czasu przeszło dziesięć tysięcy czerwonych złotych, że wielki szmaragd, stanowiący spięcie, pochodził z daru od jakiegoś sułtana i dany był posłującemu do Stambułu Karlińskiemu i t. d. i t. d.
Zatruło te dwa piękne wieczory prawdziwe nieszczęście, które nawet stary Gerajewicz tak wziął do serca, że przy wieczerzy dnia następnego nic jeść nie mógł; tańcujący obalili półkę z etruskami, która padła ofiarą wraz z szacowną wazą japońską, stojącą na górze... Szkodę otaksowano zaraz na trzysta dziewięćdziesiąt i pięć czerwonych złotych.
Spytać mnie jeszcze macie prawo państwo o życie późniejsze Juliana z panną Zeni Gerajewicz, ale któżby się go nie domyślił?... Żyli nade wszystko niezmiernie przyzwoicie; pieszczone dziecko nie miało szczęściem żadnych namiętnych pragnień, popisywało się z muzyką, wyzywało pochwał, do których przywykło, lubiło salon i towarzystwo, napierało się podróży... ale nie pragnęło nic więcéj, a że Julian był także dobrém, potulném stworzeniem, mięciuchném i powolném, nie przeciwił się jéj nigdy, brak silnego przywiązania płacił niezmierną grzecznością i nadskakiwaniem, żyli więc dosyć szczęśliwie i zgodnie. Wprawdzie nie daléj jak w lat dwa po ożenieniu, Karliński często wychodził niby do gospodarstwa i bawił w jakiémś domostwie w miasteczku, gdzie, jak wieść chciała, mieszkała jakaś jego ulubienica, dawna żony służąca, wesołe, chichocące dziewczę czarnookie i czarnobrewe... ale o tém jeden tylko może prezes wiedział i nie miał za nic zdrożnego, że synowiec poszedł w jego ślady. Przeniesiono nawet późniéj Fanny do dworku pod zamkiem, ale wkrótce potém poszła za mąż za aptekarza, i Julian niedługo tęskniąc, osadził na jéj miejscu drugą podobną.
Charakter tego człowieka, który energicznego występku popełnić nie mógł, bo doń siły nie miał, składał się z drobnych cnotek towarzyskich i mnóstwa wadek znośnych, cichych, maluteczkich, a nawet przyjemnych, bo go dla drugich także wielce pobłażającym czyniły. Julian lubił wesołą rozmowę, dobre cygaro palące się ochoczo i ciągnące łatwo, wino stare, stół wytworny, kobiety uśmiechnięte i nie srogie, książki lekkie i wielkiemi drukowane literami, ludzi pobłażających i nienaprzykrzających się prośbami, a nadewszystko próżnowanie, urozmaicone rozrywkami i przeplatane odpoczynkiem. Gdy mu wypadkiem przyszło chwilę dłuższą popracować, posiedziéć, ponudzić się i zażenować, narzekał na życie, jakby go największe spotkało nieszczęście, dostawał spazmów i bólu głowy. Pod względem umysłowym miał pojęcie łatwe, rozsądku wiele, wymowę płynną i dowcip paradoksalny; ale u niego mowa nie pociągała za sobą przekonania, a sąd nie wpływał na czynności. Mówiło się co innego, myślało inaczéj, robiło, co łatwiéj i dogodniéj, jedno nie przeszkadzało bynajmniéj drugiemu. Z każdym gotów był rozprawiać, jak kto chciał, znajdował argumenta na poparcie wszystkiego, obronę wszelkiéj czynności, uniewinnienie każdego sposobu widzenia, ale nazajutrz i wprost tamtym przeciwne zdania zdawały mu się równém prawem przypuszczalnemi, na równi w prawach obywatelstwa... W okolicy lubiono go bardzo i nie nazywano inaczéj, tylko kochanym Julianem; nie było bowiem grzeczniejszego, weselszego, milszego człowieka, choć w rzeczy ani przyjaźni, ani żadnego społeczeńskiego obowiązku nie brał naseryo.
Miły ten człowiek w końcu, gdyby nie kucharz Francuz, nie karty, nie wycieczki w okolice, nudziłby się może w domu, ale nikt znowu lepiéj nad niego zabawy wyszukiwać i urozmaicać nie umiał. Miał zawsze pod ręką różne sposoby zabicia czasu i mordował tak godziny przylatujące doń z uśmiechem, że po nich śladu nie zostawało. Prezes, potrosze Gerajewicz, trochę żona gospodarowali za niego, Pan Bóg się jakoś słabością opiekował, i Karlin do dawnéj powracał świetności; Gerajewicze bowiem dali po córce pół miliona gotówką i płacili procent od drugich pięciukroć.
Emil żył przy bracie, ale po odjeździe Anny, Julian codzień cięższy, mniéj się nim coraz zajmował; siedział biedak na górze z Antonim, lub pod lipami w ogrodzie, rzadko okazywał się w salonie, gdyż Zeni się go obawiała; pocichu jeździł do Żerbów, miano nawet myśl posłać go do Warszawy; ale prezes uznał to całkiem zbyteczném. Na chwilę przebudzony umysł jego usnął znów, nie podsycany do życia żadnym silniejszym pokarmem, Emil pozostał dzieckiem, osmutniał, zdziczał; nareszcie dnia jednego przeziębiwszy się w ogrodzie, zapatrzywszy w chmury, umarł niespodzianie z jakiéjś gorączki, nie mając pojęcia niebezpieczeństwa, w którém zostawał. Greber przyjechał zapóźno... Żeby Julianowi i żonie jego nie robić przykrości, stary Antoni nocą wyprowadził ciało jego do cmentarzowéj kapliczki i sam ubogim zajął się pogrzebem, na którym z obcych jeden był tylko Aleksy. Prezes nie kazał się wcale wysilać na uroczyste chowanie ciała, i złożono je pocichu w sklepie familijnym, w czarnéj sosnowéj trumience.
Julian zajęty bardzo obijaniem nanowo mebli, w tydzień się dopiéro o śmierci brata dowiedział, i to przypadkiem posławszy po starego Antoniego, który dawniéj tapicerował; żona jego, piękna Zeni, na któréj zawsze głuchoniemy przykre jakieś bardzo czynił wrażenie, niezbyt się wysilała na pociechy po stracie, a prezes otwarcie mówił, że Emilowi śmierci najwięcéj życzyć było potrzeba i dawno Bóg się nad nim ulitować był powinien. Parę pokojów Emila, których nadzwyczajna okazała się potrzeba, oddano starszéj garderobianie Zeni, która się w nich natychmiast z gitarą i dwoma pieskami zainstalowała, wyrzuciwszy graty po nieboszczyku. Stary Antoni ze swoją książką do nabożeństwa i okularami poszedł dożywać reszty dni w jakiéjś ciupce w oficynie; szczęściem protegował go Bornowski, inaczéj możeby z torbą poszedł, bo z panem Julianem, dwa miesiące czekając posłuchania, widziéć się nie mógł. Julian wówczas firanki w salonie urządzał i niezmiernie był zajęty dyrekcyą tego ważnego dzieła.
Zaraz po zaręczynach z Albertem, panna Anna pojechała do Warszawy razem z Zeni; wspaniałą przygotowywano wyprawę; pan młody pobiegł w Poznańskie, żeby sobie dom obmyśléć, bo na początek gdzieś przecie żonę wywieźć wypadało; ale jakoś to tam nie poszło. Prezes i Julian równo z Anną zakochani w nim byli zawsze; trochę ostygli późniéj, gdy stan majątkowy pretendenta lepiéj się wyświecił i okazało się, że nic lub tak jak nic nie ma; ale Anna nadto się już była do niego przywiązała, rzeczy zadaleko zaszły i zrywać nie myślano... Musiano więc, nie wybierając się już w Poznańskie, wyznaczyć Annie parę folwarków z klucza karlińskiego, które Gerajewicz, nie chcąc fortuny terytoryalnéj rozrywać, zapłacił, a Albertowi kupiono o mil kilka piękną wioskę wołyńską o kilkuset duszach z bankowym długiem, aby jéj nie mógł prywatnie i pocichu zaszargać.
Dwór sobie sama Anna z prostotą i wdziękiem urządziła, i choć nie był wspaniały wcale, pokochała go, jak się kocha nadzieję.
Ślub Anny odbył się w Karlinie, pocichu, bez żadnéj wystawy; nie chciano walczyć z Gerajewiczami; państwo młodzi, w godzinę po nim, siedli do karety i odjechali do Brogów, przeciwko zwyczajowi, tylko pani Delrio udała się zaraz za niemi, trwożliwie czuwając nad ukochaną Anną. Początki były tak piękne, szczęście tak zdawało się pewném, nadzieja tak silną, Albert tak czuły, żona tak w nim rozkochana, że pułkownikowa pasąc się widokiem tego Edenu, wyjechać z niego nie mogła, a gdy mówiła o córce, łzy jéj w oczach stawały, przed zięciem klękała biedna.
Oddajmy sprawiedliwość Zamszańskiemu, że się późniéj niewiele odmienił i nie stał gorszym dobrowolnie; łatwo mu było kochać Annę, bo któżby nie kochał anioła, ale z oczów złudzonéj na chwilę kobiety spadł wprędce urok, przez który dotąd widziała wszystko.
Z téj istoty wyższéj, pełnéj dowcipu, okazującéj tyle serca i uczucia, świetniejącéj takim rozumem i nauką, Albert stał się dla niéj wkrótce tém, czém był w głębi: człowiekiem zręcznym, ale płytkim, i jak wszystkie dzieci wieku, nie zaprzątnionym uczuciem, prócz pragnienia dobrego bytu i użycia świata. Zdziwiona Anna powoli przekonała się o upadku, o niższości jego, poczuła w piersi zimnéj serce zamarłe, chłód sceptycyzmu wiejący z ust uśmiechnionych, a miasto myśli, — formułki, które powtarzając się, zdradzały swe obce pochodzenie... nowych już nie przybywało. Smutek okrył jéj czoło, boleść doznanego zawodu ucisnęła nieszczęśliwą; ale pozostawała pociecha, że świat obcy, świat dalszy zawsze uwielbiał w jéj Albercie tę wyższość, w którą już ona wierzyć nie mogła...
Anna zamknęła się w sobie, pocieszała modlitwą i surowém spełnianiem obowiązków, spoważniała jeszcze, nie poskarżyła się nigdy nawet przed Bogiem, ale kochać ani szacować nie mogąc, starała się przynajmniéj skryć przed oczyma ludzi wielką i bolesną omyłkę, która zatruła jéj życie. Od kolebki dziecięcia spłynął na nią promień łaski; nie była już tak samotną, miała przyszłość, choć nie swoję.
Z Albertem, tak świetnym, gdy mu się popisać było potrzeba, i umiejącym wystąpić i zaślepić, pożycie domowe, jakkolwiek był charakteru i egoizmu łagodnego, stawało się codzień nieznośniejsze. Wysilony na popis, gdy pozostał sam-na-sam z żoną, stawał się najpospolitszym z ludzi, wyczerpanym, znudzonym, żartował ze wszystkiego, z obojętnością oburzającą przyjmował, co się go osobiście nie tykało, a jednemi tylko materyalnemi przyjemnościami mogąc na chwilę nasycić, wszystko duchowe, o czém gdzieindziéj rozprawiał z takiém przejęciem i wzniosłością, lekkiém zbywał szyderstwem. Wszystko aż do wad było w nim pożyczane, nic swojego; bawiło go to tylko, co świat uznał za zabawne; potrzebował sankcyi publicznéj nawet do napoju i jadła... moda kierowała nim wszechwładnie.
Anna poskarżyć się nawet nie mogła; niktby jéj był nie zrozumiał, bo dla obcych, co go widywali rzadziéj, Albert zachował ten urok zwodniczy i całą pozorną wzniosłość umysłową, wyższość moralną, któremi w pierwszych chwilach i Annę oszukał. Grał tę komedyę wybornie, ale na dzień powszedni zrzucał maskę i odpoczywał; potrzeba mu było widzów i oklasków.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.