<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXII.

Niewiele nam już pozostaje do skończenia téj powieści, która, jak widzicie, nie miała węzła, niéma początku i urwać się musi tak, jak w życiu naszém urywają się wypadki mgłą osłonione i w dal uciekające... Wszystko to odrazu powiedziéć mogliście i ja téż wcale nie ubiegałem się za niespodzianém i nowém; dałem wam urywek powszednich dziejów, któremiśmy otoczeni dokoła; historyę kilku serc ludzkich ułomnych, słabych i biednych, więcéj litości wzbudzających, niż niechęci... jeszcze słów kilka i zamkniemy tę książkę, która po sobie, jak spojrzenie w świat, smutne zostawić musi wrażenie.
W kilka tygodni po bytności Aleksego w Horach, naglony do wyrwania się z tego stanu zdrętwienia i nieruchomości, który tak matkę i przyjaciół przestraszał, Drabicki znowu pojechał do Justynostwa. Wiodła go tam ciekawość i przeczucie jakieś niedaremnéj pracy. W istocie zmiany zastał wielkie: Justyn wybiegł ku niemu z twarzą prawie dawniejszą, pogodną i pełną nadziei, Polę zastał u fortepianu zajętą muzyką, która teraz stała się jéj jedyną rozrywką. Justyn szepnął mu pocichu, że ma nadzieję uzdrowienia żony, że się wzięła do pracy, że życie w nią wróciło.
Tak było w istocie, ale na twarzy téj ofiary nie postrzegł jeszcze żadnéj zmiany przyjaciel; pragnienie szczęścia zwodziło Justyna. Pola miała rumieńce, blask w oczach, uśmiech na ustach, a gorzéj się mu wydała, niż pierwszym razem: wysiłek był widoczny, trawiąca choroba widoczniejszą jeszcze...
— Widzisz — zawołała prawie wesoło podchodząc ku niemu i podając mu rękę z uśmiechem — posłuchałam cię, pracuję, bawię Justyna, pilnuję go, krzątam się koło domu i doprawdy coś mi lżéj, lżéj daleko! Jestem spokojna... A ty?
— A ja — rzekł Aleksy — jak widzisz, kochana pani, trzymam się... żyję...
— Nie widzę w tobie poprawy!
— Przyjdzie z czasem... — boleśnie odparł Aleksy.
Ze wszystkiego stan Justyna i jego powrót do ulubionych zatrudnień, najwięcéj pocieszył Drabickiego; poeta znowu wybiegał zbierać pieśni i podania, znowu marzył o wielkiéj epopei homerycznéj z dziejów słowiańskich, znowu mówił o przyszłości i kołysał się na obłokach poezyi; zdawało mu się, że Pola go kochała, że mieli przyszłość przed sobą, że wczoraj pogrzebali na wieki.
Ale tak nie było w istocie! Pola znowu z poświęceniem zupełném zaparła się łez i cierpienia i przywołała uśmiech, wesołość, spokój dla osłodzenia kilku chwil życia temu, któremu narzuciła się za smutną towarzyszkę. Aleksy widział to jaśniéj i lepiéj, ale uwodził się tém, że często wielki wysiłek woli sprawia cuda, bo jest niepokonaną dźwignią, gdy się łączy z wytrwaniem; myślał, że stan ten Poli jest przejściem męczącém tylko, nie poznał się na jéj chorobie i wyniszczeniu. Tymczasem walka ciągła, wewnętrzna boleść i gwałtowna praca w nieustannéj trzymając ją gorączce, wyrodziły już nasionko śmierci... Poli dni były policzone, przeczuwała zgon bliski chwilami, ale milczała zobojętniała i znużona, potrzebowała spoczynku choćby w mogile.
Smutny odjechał Aleksy i znowu upłynęło kilka miesięcy w przeczuciach tylko i domysłach; list Justyna przerwał milczenie; prosił on Drabickiego o przywiezienie Grebera do żony, która była osłabiona nieco i położyć się musiała... Z pisma poety widać było, że miał to za przemijającą chorobę małéj wagi.
Aleksy natychmiast pobiegł do miasteczka i namówił niełatwo lekarza, aby z nim do Hor pojechał.
Greber coraz teraz więcéj miał praktyk między panami i prawie wyłącznie się im oddawał, utrzymując, że dobry doktór powinien specyalnie pewnéj klasie tylko się poświęcić, gdyż każda warstwa społeczności ma swoje choroby, patologię i medycynę oddzielną. Na usilne jednak naleganie Drabickiego i dla stosunków Poddubińca z Karlińskiemi, dał się nakłonić, zawarowawszy powóz na resorach i różne drobne wygódki, do których był przywykł, a więcéj jeszcze przywyknienie udawał, pewien będąc, że wypieszczenie nada mu ton dobry i dystynkcyę.
Późno wieczorem przybyli do Hor; spotkał ich Justyn w ganku z twarzą spokojną i czołem wypogodzoném, co Aleksego nieco téż ubezpieczało...
— Jak się ma Pola?
— Nic, to tylko jakieś osłabienie...
Gdy Greber wyszedł od choréj, upominając się o herbatę, Drabicki nastraszył się chmurnego wyrazu jego zwykle obojętnéj i uśmiechniętéj fizyognomii; Justyn wyszedł.
— Co to jest? — zapytał pocichu Drabicki.
Lekarz ruszył ramionami.
— Ostatni stopień suchot! za parę dni skona! niéma ratunku; zapiszę lekarstwo, ale wiem, że ono nie pomoże... nie było mnie poco przywozić...
Aleksy pobladł i załamał ręce; szczęściem wchodzący napowrót Justyn ruchu tego nie postrzegł, a Pola kazała prosić przyjaciela do siebie.
Wszedł do niéj wzruszony Aleksy, nie wiedząc co począć z sobą; wyrok lekarza gniótł go kamieniem...
Pola ubrana siedziała w łóżku sparta na poduszkach, piękną była jak nigdy może; w twarzy cierpienie nie pozostawiło śladów zniszczenia, bo je uświęcała ofiara wielka; wyidealizowało tylko rysy, głębszém uczyniło wejrzenie, niewinniejszym uśmiech pełen uroku...
Położyła palec na ustach, gdy się zbliżył:
— Cicho! cicho! nic Justynowi nie mówcie, dobrze mu i dzień ciężki oszczędzić, a dni ludzkie policzone... śmierć moja spadnie jak piorun... przeboli i przeżyje... Pozostanie mu blizna w sercu... Ale z nią żyć można... Biedny, poczciwy Justyn! Ja wiem, że umrę; nie rozumiem, co mi jest, ale czuję brak taki życia, siły, tak coś szybko we mnie lecącego do końca, takie podbudzenie, taki pośpiech...
Zakaszlała się i mówić przestała.
— Jutro sprowadźcie mi księdza! a! gdyby! gdyby i on chciał przyjechać, żebym mu mogła powiedziéć, że mu przebaczam.
— Po co!... — zawołał Aleksy.
— Prawda! nie! nie! nie potrzeba go! widziéć go nie mogę i nie chcę! to-by zabolało Justyna; ale powiesz mu kiedyś!... nie! i mówić nie należy!...
Pola się rozpłakała.
— Jutro księdza... proszę cię, przyjacielu... to może przyjść prędko, płomyk dogorywa... i zgaśnie... A ty? — dodała — jakże się masz?... źle! źle! jak ja! nie? Powiedz mi, ja wiem wszystko!...
— O wszystkiém trzeba zapomniéć!...
— Jacy to szczęśliwi ci, co zapominać umieją... ja! nie mogę! każde tchnienie przywodzi mi przeszłość, każdy dźwięk... A! gdybym go zobaczyć tylko mogła i posłyszéć, że on mi przebaczył; gdybyś ty to zrobił?...
Aleksy milczał.
— Prawda! to niepodobieństwo — dodała po chwilce — śmieszna jestem z takiém żądaniem!...
Zamilkła i podnosząc się powoli poczęła ciszéj:
— Polecam ci Justyna... w pierwszéj chwili nie daj mu zżyć się z boleścią; jak ukąszenie psa wściekłego, trzeba ją na razie wypalić, bo się wpije i oszali jak mnie... Dlaczego los padł na niego? A! on przeżyje, on wytrzyma! on ma wiarę, ma młodość i poezyę, trzy piersi macierzyńskie, co go nanowo podsycą...
— Mówienie ci szkodzi, męczy, ja pójdę — rzekł Aleksy, widząc coraz żywiéj występujące na twarz jéj rumieńce.
— Chwila dłużéj lub krócéj, żyć nie będę — odparła chora — co mi tam; a! gdybym wiedziała, że go zobaczę... szanowałabym życie! Ale nie! prawda, że nie? — spytała Aleksego — ty mi go nie przywieziesz!...
— Nie mogę... nie potrafię — odparł Drabicki — na cóż ci ten widok...
— Tak! to niepodobieństwo! a jednak, a! takbym pragnęła go widziéć jeszcze i zamknąć potém oczy i na nic już nie patrzéć, pójść na sen wieczny z jego obrazem...
— Polu!...
— Nic! nic! wszak milczę! nie powiem już nic więcéj! ty nie pozwalasz, tyś okrutny... dla siebie i dla mnie... Tyś jéj nie widział?...
— Kogo?...
— Anny! nie? a! tyś silny! ja ci zazdroszczę! jabym z téj odrobiny dni moich dała połowę, więcéj, byle mnie tam zanieśli, bylem tam umrzéć mogła... pod lipami... Anna nie ma serca!
Tych słów domawiała płacząc Pola, gdy wielki zamęt zrobił się w domu; zaturkotał powóz, Justyn pobiegł, słychać było chodzenie; Pola zawołała z jasnowidzeniem chorych:
— A! to ona!... to ona!...
Aleksy zerwał się przerażony, zbladł i spojrzał, którędyby mógł uciekać; wszedł Justyn i zbliżył się do łóżka żony.
— Masz gościa, Polu!... — rzekł z uśmiechem — panna Anna była w Szurze, dowiedziała się tam o twojém niezdrowiu i przyjechała do nas... pozwolisz jéj przyjść?...
Pola zadrgała... przypomniał się Karlin, ale oddechu jéj i mowy zabrakło, wyciągnęła tylko ręce ku drzwiom...
Aleksy już był zniknął...
Bocznemi drzwiami wymknął się na ogród, kazał zaprządz i wyjechał na całą noc do Żerbów.
Anna, która się z nim spotkać obawiała, nie znalazła go już w pokoju Poli; niespokojna powiodła wzrokiem i pośpieszyła do przyjaciółki z uściskiem, do którego dawno wzdychała, a którego tylko matka i prezes jéj bronili. Szczęściem w Szurze pan Atanazy, inaczéj pojmujący rzeczy, na pierwszą wzmiankę o Poli, za obowiązek jéj poczytał, by do niéj jechała; upoważniona przez niego, wieczorem zaraz do Hor pobiegła.
Po długiém niewidzeniu przeraziła Annę zmiana straszliwa, jaką w Poli znalazła, ale już łzy otarłszy wdzięczna sierota uśmiechem witała towarzyszkę lat dziecinnych. Długo milczały obie: Justynowa zbierała resztę mocy, jaką miała, by nie zasmucić Anny i nie zatruć chwili ostatniéj.
Pytania i odpowiedzi posypały się żywo, a przybyła pierwsza zaczęła mówić o Julianie, nie wiedząc, jaką boleść nową przywiozła umierającéj.
— To już wiesz zapewne — rzekła — że Julian szalenie zakochany...
— My tu nic nie wiemy... Hory jak Szura... śpią w lasach milczących... nikt u nas nie bywa — śpiesznie podchwyciła Pola.
— I już po zaręczynach... — dodała siostra — siedzi tam prawie ciągle u Gerajewiczów, Zeni zajęta nim; wesele za kilka miesięcy...
Pola uśmiechnęła się, choć ją ten uśmiech kosztował... i wargi krwią zaszły.
— Nie można było stosowniejszego, piękniejszego, szczęśliwszego obmyślić związku — dodała Anna — oboje młodzi, urodzenie, majątek, gusta.. tak się wybornie zgadzają! Prezes to pierwszy osnuł... ja-m się obawiała, żeby Julian nie grymasił, ale z początku tylko był obojętny, a dziś kocha... nie mówi tylko o niéj, nie myśli tylko o tém, wesół jak nigdy, nie poznałabyś go...
— Tak dawno nie widziałam!...
— Prawda! mogłabyś się na nas gniewać, żeśmy cię nie odwiedzili, ale mama, stryj prezes... a potém nieustanni goście... Wiesz może, że i dla mnie są jakieś projekta?...
Anna się zarumieniła.
— Słyszałam trochę... żal mi, że go znam tak mało...
— Poznasz go lepiéj, przyjedzie do was! wstyd mi przyznać ci się, ale to człowiek, jakiego nie spotkałam w życiu, prawdziwie wyższy!...
— Ty kochasz, biedna Anno! — zawołała Pola nie mogąc dłużéj się wstrzymać — a! daj ci Boże szczęście!..
— O! jeszcze nic nie wiem — dodała Karlińska — na czém się to skończy; mama jest bardzo za nim, pytała mnie, przyznałam się przed nią, że mi się podobał, prezes waży się jeszcze... Julian już go kocha jak brata... Tylko stryj Atanazy, nie wiem czemu, nie bardzo go lubi... ale on tak dobry, sprzeciwiać się nie będzie...
Rozmowa była niewyczerpaną, bo dla Poli najdrobniejszy szczegół, który ją do Karlina przenosił, był drogim i miłym; rozpytywała o wszystko, o swoję izdebkę, o kwiatki, o sprzęty, o życie w Karlinie, o to co się stało po jéj wyjeździe... Nie mówiła o Julianie, ale ku niemu każda się jéj myśl ściągała; nareszcie gdy późno w noc rozstać się było potrzeba, Pola ze wzruszenia zemdlała prawie po wyjściu Anny, dostała ziębienia i gorączki i stan jéj mocno się pogorszył.
Nazajutrz przyjechał ksiądz Mirejko, do którego Aleksy z karczmy długi list napisał; przybył niby w odwiedziny tylko, a po drodze w kapliczce zostawiwszy sakramenta, sam poszedł do choréj z wesołą twarzą człowieka, co nawykł spotykać się ze śmiercią.
Bawiąc się paskiem, żartując, zapytał Justynowéj: czyby nie chciała się wyspowiadać.
— I owszem, pragnę tego — podchwyciła szybko — ale mi jegomość męża przygotuj, żeby się nie nastraszył, ja-m gotowa...
Z Justynem nie było trudno.
— Asińdzieja żona chora — rzekł do niego — a mnie tu pan Atanazy przysłał z dyspozycyą, żeby się spowiadała...
— Ale ona nie jest tak słabą, żeby myśléć nawet o niebezpieczeństwie...
— A! czy to tylko w niebezpieczeństwie spowiedź potrzebna? — zawołał ksiądz Mirejko.
— To ją może przestraszyć...
— Nie bój się asińdziéj, to ją uspokoi, ja z nią mówiłem.
Justyn nie sprzeciwiał się więcéj i chora tegoż dnia przy Annie odbyła spowiedź i zażądała sama wiatyku. Przeraziło to męża, ale go jeszcze uspokojono; Greber tylko pannie Annie powiedział, że Pola dni kilka żyć nie będzie. Naturalnie Anna została przy niéj.
W nagrodę ofiar tylu, pan Bóg chciał jéj ostatnie na ziemi osłodzić godziny. Anna przypominała kochany Karlin, dzieciństwo, Juliana... przyniosła z sobą tę woń wspomnień, która tak słodko upaja. Pola zdawała się odżywać, przywołała Justyna, pocichu rozporządziła niektóremi fraszkami.
Poeta jeszcze w śmierć nie wierzył; jakby na dłuższe utrzymanie go w tém przekonaniu, chora zaczęła się miéć lepiéj, bo zwykle zgon ostatnie wytężenie sił żywotnych poprzedza... Cały dzień oddychała swobodniéj, zmniejszyła się gorączka, rumieniec pobladł, ale na noc z taką mocą wróciły groźne symptomata, że jéj już mowę odjęło.
Justyn osłupiał uderzony nagle wyrokiem śmierci: nie przypuszczał jéj, nie wierzył w nią, aż gdy nad chorą modlitwy przy konających Anna czytać poczęła... gdy twarz jéj znużoną oświetliła zapalona gromnica...
O saméj północy kilka westchnień ciężkich wyrwało się z jéj piersi.. biedna Pola nie żyła...
Długo u skostniałéj jéj białéj ręki klęczał Justyn nieprzytomny, bez łzy i jęku, aż go odciągnął ksiądz Mirejko i Greber, którzy wprzód jeszcze Annę wyprawili i po Aleksego posłali. Chciano i Justyna wywieźć do Szury, ale na to nie pozwolił.
— Dłużéj z nią będę — rzekł stanowczo — mam prawo oddać jéj ostatnią posługę; nie frasujcie się o mnie, życie nie tak mi drogie, ja-m nikomu już niepotrzebny.
Naówczas odzyskując na chwilę straconą pamięć, Justyn ruszył się z miejsca dźwigając wolą silną, zwołał ludzi i począł myśléć o najdrobniejszych szczegółach pogrzebu... ubraniu, o trumience... o grobowcu... Sam wybrał jéj suknię białą, podnosił, gdy ją na wieczny spoczynek stroiły kobiety, dał krzyżyk w ręce i na białém, marmurowem czole złożył pocałunek ostatni; sam drogie zwłoki przeniósł do pokoju od ogrodu, gdzie trumny czekać miały, a to łoże ostawił kwiatami, ubrał zielenią...
Sam jeszcze złożył ją w trumience, którą wysłał ziołami pachnącemi i nie mogąc zapłakać, nie mogąc spocząć, nieustannie przechadzał się na straży... Nareszcie przyszła chwila pogrzebu; Justyn wprzód jeszcze pobiegł na cmentarz wiejski i wyszukał na nim miejsca, cichego kątka na spoczynek między dwiema brzozami, wśród których wymurowano izdebkę tak, aby nie jedna, ale dwie trumny stanąć w niéj mogły i poniósł ją na ramionach do nowego mieszkania. Boleść i rozpacz jego tém sroższe były, że ich okazać nie mógł, że się ani łzą, ani jękiem nie wylewały; ukląkł gdy grób zamurowywano, pomodlił się długo i wprost od niego, nie wracając do pustego domu, jak stał, poszedł do Szury...
Pan Atanazy wiedział już o śmierci Poli i czekał Justyna... Gdy go zobaczył, otworzył ramiona i nie mówiąc słowa uścisnął wychowańca, który zmożony cierpieniem upadł omdlały na ziemię...
Anna płacząc zajechała do Karlina, a Julian, który z wesołą twarzą i cygarem w ustach wyszedł na jéj spotkanie z Albertem, przeląkł się zmienionéj twarzy.
— Co to jest?... — zawołał — miałożby jakie nieszczęście spotkać nas w Szurze?...
— Nie, mój drogi, nie! — cicho szepnęła siostra — Pola, biedna Pola umarła...
Spojrzała na niego, Julian drżał cały i chwytał rękami o coby się oparł.
— A! — zawołał nieprzytomny, zapominając o otaczających — ja-m ją zabił!... ja-m ją zabił!...
Te słowa dziwne, niezrozumiałe w początku dla siostry, gwałtownie zmartwiły prezesa, który porwał synowca i despotycznie pociągnął go za sobą, dając znak Albertowi, aby mu dopomagał. Tajemnica, tak dobrze dotąd chowana, wydała się naostatku... szczęściem siostra tylko, stryj i jeden obcy byli świadkami wykrzykniku Juliana.
Prezes, który czuł, że ciężar téj śmierci i jego sumienie przygniata, bolejąc nad Julianem, nie odstąpił go na chwilę; ale rozpacz Karlińskiego w pierwszéj chwili tak gwałtowna i niepokonana, że dla niéj o ludziach zapomniał, nie miała charakteru trwałości; przewidziéć było łatwo, że wybuchnąwszy przygaśnie. Nazajutrz z panem Albertem wyprawiono go w sąsiedztwo, na polowanie, w odwiedziny i Julian dał się pociągnąć posłuszny; w tydzień zawieźli go do Sytkowa obawiając się, by wieść jaka nie doszła uszów Zeni. Prezes uprzedził go nawet, tłómacząc braterskiém przywiązaniem smutek biednego Karlińskiego. W dobrém, ale miękkiém sercu młodego człowieka na chwilę wyciskało się wrażenie głębokie, ale wkrótce czas leczył ranę i śladu jéj nie pozostawało. Julian płakał i wzdychał, chodził do ogrodu, wylewał się ze swoim żalem i zgryzotą przed prezesem, a stryj tak umiał przeszłość wystawić chłodno, powszednio, prozaicznie, że powoli sprowadził go z drogi i popchnął znowu ku Zeni, lecząc miłość miłością, jeśli się tamto przywiązanie tak wielkiém imieniem nazwać mogło...
Inaczéj bolał Justyn, który do domu w Horach nie wrócił i znowu w Szurze pozostał; jego cierpienie leczył pan Atanazy wiarą, modlitwą i poważnemi słowy; nie przymuszał go zapomniéć, ale wskazywał obowiązek życia i słodycz pewną w tym węźle, łączącym tak silnie z drugim, lepszym światem. Nie bronił Justynowi iść i błądzić po lasach znowu i wybiegać aż na cmentarz w Horach, gdzie dnie całe u mogiły przepędzał.
Nierychło postrzegł dopiéro poeta, że cios, co mu serce zakrwawił, otworzył w nim nowe źródło myśli i poezyi; boleść jego stała się natchnieniem; przeszedłszy przez ogień próby lepiéj zrozumiał świat, goręcéj go ujął i wyśpiewał. Wspomnienie Poli stało się dlań życia skarbem; nie pozwolił nic poruszyć w domu, który tak pozostał, jak go zmarła rzuciła, czasami przychodził tam Justyn i usiadał na długie godziny dumania przy cichym jéj fortepianie, na którym pył pokrył rozrzucone nuty, w ciemnéj izdebce, w któréj na łóżku skonała... u zasłanego dywanem tapczanu, wkoło którego poschłe zostawiono kwiaty.
I wyżył! Bóg często lekarstwo zsyła w samym choroby zarodzie; tak z nim było: żal przy życiu go trzymał... Wrócił Justyn do dawnego sposobu życia, przebiegając wioski, przysłuchując się głosom pieśni i przypatrując naturze; cień Poli towarzyszył mu wszędzie, a we snach widział ją codzień, białą, czystą, uśmiechniętą, wyciągającą doń rękę z obłoków i wabiącą w swoje światy. Julian tylko widoku znieść nie mógł i unikał, a ilekroć przyjeżdżał do Szury, uciekał w pole i lasy, żeby się z nim nie spotykać.
Tak dopełniło się w nim zawodem i bólem życie, któreby było pozostało bez nich niepełném; one otworzyły w sercu jego nowe źródła, oczom dały nową siłę, duszy — hart potężny, zmężniły go, wzmocniły, podniosły. Nigdzie świat zrozumialszym nie ukazywał się oczom jego, jak na mogile żony, na któréj Justyn sadził kwiaty i drzewa własnemi rękoma i pielęgnował kryjomo. Czasem razem z panem Atanazym odbywali tę pielgrzymkę cmentarną, a starzec wówczas rzucał kij i księgę, z wychowańcem razem okopując, przesadzając, podlewając i krzątając się jak dziecię. Ta wierność mogile śmieszną była dla pospolitych ludzi, ale dla nich obu większą w sobie mieściła przyjemność, niż obcowanie z żywemi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.