Dwa światy/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa światy |
Pochodzenie | Powieści szlacheckie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Karlin, starodawna siedziba rodziny Karlińskich, która niegdyś posiadała ogromne dobra udzielne stanowiące kniaziostwo — pełen był mchem obrosłych i zabytych pamiątek przeszłości. W naszym kraju mało już pozostało do dziś dnia tych ruin poświęconych, któreby żywo przypominały wypadki drgające jeszcze na kartach historyi. Ledwie się dopytasz wioski, grodu, mogiły, jaśniejących w dziejach niezgaslém światłem do dziś dnia. Najwięcéj ruin i siedlisk sięgają XVII i XVIII wieku, z XVI są rzadkie, a XV rzadsze jeszcze; starsze już opustoszały i często po puszczach zarosłe lasem zamczyska i mogiły świadczą tylko, że się do nowych ognisk życie z nich wyniosło. Wyjątkowo przetrwały gdzieniegdzie mury, okopy i sioła pra-stare; jedne tylko domy boże na odwiecznych sterczą uroczyskach; pańskie gródki i wieśniacze chatki zgniotła wojna, czas porozrzucał daleko. Czyśmy tak mało szanowali pamiątki, czy niepodobieństwem było utrzymać, co palec boży na zniszczenie wyznaczył, nie wiem; czy grzechy nasze przeszłe przejadły kamień i w proch obróciły opoki?? na sądzie się chyba ostatecznym dowiemy o tém może.
Karlin był jednym z niezwyczajnych wyjątków w téj części kraju; szczęśliwsze trafem było od innych to miejsce, a położeniu jego szczęścia tego przypisać nie było można. Dokoła pełno było gródków i horodyszcz, na których pasło się bydło i chwasty powiewały, a cegły z nich nie pozostało ni szczątka. Tymczasem w Karlinie przeszłość jeszcze jaśniała wybitnie i poważnie.
Zamczysko, które wspominały już kroniki i akta jako gród stary w XV wieku, leżało nad rzeczką przepływającą błota obszerne, na pagórku po części przez naturę, w części ręką ludzką usypanym, otaczały je wały w prostokąt rzucone z śladami baszt po rogach; na jednym nawet z tych kopców wznosiła się wieżyczka z grubego muru sklepiona, dziwacznego kształtu, a tak dziś w jednę bryłę zlana, że gdy ją raz rozrzucić chciano za życia starych Karlińskich, oparła się wszelkim usiłowaniom zniszczenia. W pośrodku prostokąta stał niegdyś sam zamek, z którego tylko główny korpus pozostał z dwoma po rogach wystającemi basztami, z oknami małemi, z bramą szeroką i dachem dwupiętrowym. Poprawiony w XVI i XVII wieku, co okazywały w niektórych oknach ciosowe ramy i balasy balkonów, zachował przecie i starszego swego pochodzenia cechy; nawet wiek XVIII, który chętnie na swój kopyt przerabiał wszystko, nie tknął już zgrzybiałego starca. Dobudowano tylko dwa skrzydła w nowym smaku i przesypano całkiem starą bramę wjazdową, która stylem panowania Stanisławowskiego się odznaczała. Wyrzucono z niéj bronę, most zwodzony, skasowano zastępując go murowanym, a balkon dla muzyki zajął miejsce strzelnic, których ledwie ślad dawał się widziéć na bokach. Późniéj jeszcze do téj bramy dosztukowano kawałki, mające ją na malowniczą ruinę przekształcić, poobsadzano wirginią, wijącemi roślinami, hederą i t. p. W tymże czasie środek dziedzińca, gdy bruk wydarto stary, zasiał się trawą pielęgnowaną starannie, w pośrodku któréj kobierca kupa kwiatów rozkwitała na wiosnę. Dokoła obstawiono trawnik w lecie pomarańczowemi i cytrynowemi drzewami, które przyczyniały się do ożywienia téj strony podwórca ogołoconéj z drzew i zieloności.
Z przodu zamczysko to arystokratyczne, niezbyt wyświeżone, a jednak utrzymywane starannie, miało pozór smętny ale wspaniały; malowało się zaś wybornie na tle gęstych drzew poza murami okrywających urwisko i brzegi rzeki. Z najstarszych czasów było tam tylko kilka lip i świerków; późniéj już w XVII wieku założono szpalery w kondygnacye, aleje strzyżone i wielki ogród włoski; późniéj jeszcze zagęszczono go topolami różnych rodzajów i dosadzono krzewy, tak, że się z tego zrobił ładny cienisty ogród angielski, rozległy bardzo, z jednéj strony zakończony rzeką opasującą go nieregularną linią swego biegu, z drugiéj zabudowaniami dworskiemi, tokami i drogą. I tu znać było kilka pokoleń, które sadziły dla wnuków a budowały dla siebie; była dawna baszta przerobiona na altanę, skarbiec stary, domek chiński z czasów panowania chińszczyzny i gotycka kapliczka. Budowy te, rozrzucone dziwacznie, dobrze zdobiły i urozmaicały gęstą zieleń cichego parku, na którego końcu obszerne znajdowały się cieplarnie.
Nieopodal od zamku, gdyż lud dotąd go tak nazywał, było liche żydowskie miasteczko, żyjące kilką jarmarkami do roku i gościńcem, który je przebiegał. Całą jego ozdobą był kościołek drewniany, cerkiew murowana i parę domostw zajezdnych bliższych dworu, do których konie gościnne odsyłano wedle wołyńskiego zwyczaju. Zdaleka Karlin wyglądał wspaniale, a otaczające go mogiły i stare figury kamienne świadczyły, jak wiele już ludzkich pokoleń przeszło przez ten ziemi kawałek.
Nie wiem, może to dziwactwo, ale nie pojmuję Amerykanów, którzy z ochotą biorą się dziewicze zamieszkiwać lasy i trzebić miejsca, w których ludzka nie postała stopa. Dla mnie nie ma nic smutniejszego nad dziewicze puszcze, bez pamiątek, bez przeszłości, bez mogił i wspomnień; natura zda mi się niepełną bez człowieka, a człowiek smutnym sierotą bez związku z dniem wczorajszym. Zdaje mi się, że na tych starych cmentarzyskach naszych towarzyszą mi duchy ojców, że słyszę głosy żywota i w otaczającéj śmierci czerpię siły do życia; w dziewiczéj pustyni, pierwszy następca po zwierzętach, umarłbym może z tęsknoty. Wielkiéj być potrzeba potęgi charakteru, żeby sobą zaludnić świat całkiem nowy. Karlin był jedném z tych miejsc, w których w całości przechowały się podania przyrastając do materyalnych znamion przeszłości. Baszty zamkowe nosiły jeszcze nazwiska: jednę zwano Turecką, że ją jeńcy budować mieli, drugą nazywano Kasztelańską; ogrodowa nazywała się Wycieczką; na wałach samych kopiec jeden od wieków zwał się Wiecowym, inny Kniaziowskim; w ogrodzie lipa jedna znana była pod przezwiskiem Gospodyni... Kawały ziemi, uroczyska przypominały dzieje, których się tylko z ich imion domyślać już było trzeba; nad rzeką w błocie było Horodyszcze, na wzgórku kawał łomu zwano Turzycą, stary cmentarz na mapach i u ludzi Popielowem.
Dawniéj do tego fundum, jak widać było z inwentarzów, należało sześćdziesiąt pięć wiosek, miasteczko i obszerne bardzo lasy; dziś zaledwie pozostały przy nim sześć wsi i sam Karlin podupadły.
Też same były losy rodziny co miasteczka; i ona powoli malała, traciła znaczenie, aż zeszła na dzisiejszych spadkobierców pięknego imienia, w ciszy wiejskiéj dożywających resztek siły pozostałéj po olbrzymich protoplastach.
Nie płaczmy nad losami familij; często na dzieci niewinne spada nieodpokutowany grzech rodzicielski; ale najczęściéj upadek przychodzi za winą i jest karą tak sprawiedliwą widocznie, że nawet ślepe oczy ludzkie widzą w nim prawicę bożą. Dopóty żywie ród, dopóki bojaźń boża i miłość cnoty mieszka pod dachem jego, póki pracuje i podnosi się cnotą; jak skoro zdobywszy mienie, sławę, wziętość, spoczywać chce i gnuśniéć, Opatrzność wyrywa chwast niepotrzebny, by ziemi nie kalał. Patrzajmy na losy rodzin, a przekonamy się, że ich upadek zawsze poprzedziła bezczynność i zatopienie się w gnuśnym spoczynku lub rozpasanie na występki. Każda klasa społeczności ma swój cel, żadna nie może być pasorzytną narością na ciele ludzkości; jesteśmy organami jego, mniéj więcéj szlachetnemi, pracować musimy wszyscy. Jak skoro ci, których Bóg przeznaczył na oczy i ręce narodu, na piersi jego i usta, odrębnym chcą żyć żywotem i odmawiają posługi, do któréj są stworzeni, organ chory, chwilę gorączkową utrzymuje się odrębną egzystencyą, ale po téj chwilce umiera. Taki był los rodziny Karlińskich, która w dawnych czasach miała zasługi wielkie, wydała dzielnych rycerzy, znakomitych duchownych, mądrych i wymownych dygnitarzy; ale jak skoro znaczenie jéj skutkiem związków i bogactwa urosło, mienie się pomnożyło i tradycya poczciwa w sercach umarła, wyrugowana cudzoziemczyzną, Karlińscy upadać poczęli moralnie, materyalnie i zeszli na słabych i bezsilnych potomków. Za Sasów, familia ta sprzyjając Leszczyńskiemu, z którym była spokrewnioną, wyszedłszy obronną ręką z zamętu, w jakim nie mały udział brała, poczęła francuzieć na dworze lunewilskim, wychowując swą młodzież w Paryżu i powoli stając się zupełnie cudzoziemską.
Młodych Karlińskich posyłano wszystkich na dwór dobroczynnego filozofa, nie postrzegając, że wychowanie długie w obcym kraju czyniło ich po powrocie do domu całkiem niezdatnemi do obowiązków, do których byli powołani. Karlin zmienił się w kolonię francuską, a mieszkańcy jego tęsknili za Francyą pod naszém niebem północy. Rozpieściwszy się, zapomniawszy, że człowiek nie może i nie powinien żyć sam sobie, jak wielu innych, i oni poczęli bawić się tylko, lub w chwilach spoczynku tęsknić za tém, co się dla nich nazywało zabawą. Posłannictwa swojego zabyli całkiem, a zbiwszy się z drogi, już na nią powrócić nie mogli. Bóg dawał im ludzi zdolnych, miłych, pełnych serca, lecz poskąpił im woli, téj wielkiéj dźwigni do czynu, bez któréj gieniusz nawet wyłonić się nie może, i marnie zginęły talenta, rozum, serce, zużyte na fraszki. W życiu domowém zachowali czystość obyczajów, nie zbrukali się jak inni, świecili poczciwością nieposzlakowaną, ale żaden z nich nie uczuł się powołanym do życia publicznego, do obrony kraju, do wielkiéj ofiary... i źle się z tego tłómacząc to czasem, to okolicznościami, spadli ze stanowiska, jakie dawniéj zajmowali. Małżeństwa odebrały im część majętności, drugą pochłonął zbytek nie umiejący rachować, resztę zabrali źli ludzie, i z ogromu pozostały biedne resztki, nad któremi dobrze pracować było potrzeba, żeby się przy nich utrzymać.
Ojciec Juliana miał dwóch braci: rozpadły się więc po dziadzie majętności na trzy schedy i do reszty zmalały. Nosił on już tylko tytuł chorążyca koronnego, bo sam nie miał żadnego urzędu i do żadnego nie czuł się zdatnym. Gdybyśmy uwierzyć mogli w charakterystykę rodów, jak je zwykli kreślić heraldycy nasi, moglibyśmy powiedziéć, że cechą Karlińskich była dobroć ich serca, powolność, łagodność a razem obojętność jakaś na losy. Ostatni lubili zabawę, uczty, swobodne życie, zwłaszcza miejskie, dobry stół, wygódki, kobiety i elegancyę, a rajem dla nich była obca ziemia, na którą wytchnąć lecieli z uśmiechem, jak na gody śpiesząc na wygnanie. Chorążyc spędził tak życie między Paryżem, Florencyą, Dreznem i Wiedniem, kochany, ceniony, nadzwyczaj miły, ale nic nigdy nie przedsięwziąwszy, a co gorsza, nie domyślając się nawet, by coś przedsiębrać było można. Już w nim skutkiem wydelikacenia kilku pokoleń, typ rodowy silny zatarł się zupełnie i przerodził na istotę słabą, nerwową, zużytą, niepojmującą ani walki, ani pracy, ani ofiary z siebie dla wyższego jakiegoś celu. Chorążyc chorował, byleby go zawiało, do konia nawet i polowania najmniejszéj nie miał ochoty, gwałtownych przyjemności unikał, leczył się często, a chorował częściéj jeszcze... Ale zato był on człowiekiem idealnego wychowania i wytworności, homme comme il faut, czciciel formy, grzeczny, pełen dystynkcyi, wielki pan z miny, i choć arystokrata, tak nadzwyczaj poszanować umiejący każdego, że nie miał nieprzyjaciela. Wybaczano mu wszystko dla łagodności charakteru i obyczajów miłych, a gdzie się pokazał, był pożądanym gościem. Nie mając nadzwyczajnych darów, z sądem dosyć powierzchownym i płaskim, chorążyc istotnie korzystał wiele ze świata i wyrobił sobie z jego okruszyn niekolącą nikogo w oczy mądrostkę, opinię, uczoność, religię, wszystko, czego mu tylko potrzeba było. Jak żyw nigdy nie miał zdania, któreby oburzyło, ukłóło, zdziwić mogło lub zastanowić; ubierał się wedle mody i myślał podobnież; nowych rzeczy nie koncypował.
Najstarszy z braci, nierychło się przecie ożenił, nie miał do tego ochoty, nie zakochał się nigdy silnie, choć kobieciarz był wielki, a raczéj dlatego, że był kobieciarzem; nareszcie gdy lat trzydzieści przeżył swobodnie, zmiarkował, że wypadało mu pomyśléć o zmianie stanu, a może przypomnieli mu to bracia, i postanowił się ożenić. Poswatano mu pannę jedynaczkę, piękną jak anioł, bogatą niezmiernie i miluchną, a wychowaną jak najstaranniéj. Była to córka człowieka, który koło prawa chodząc, z szlachcica niedostatniego stał się panem całą gębą, z domu wcale nie arystokratycznego, ale z innych względów podobała się chorążycowi bardzo, i małżeństwo prędko przyszło do skutku, choć panna podobno nie tak go sobie życzyła.
Uwiozłszy piękną swą ale chmurną Teklunię na wieś, chorążyc w rozkoszach nowego stanu utonął cały; silił się w jéj sercu wzbudzić do siebie przywiązanie, bo w miarę jak się o jéj obojętności przekonywał, sam coraz mocniéj czuł się w niéj zakochanym; ale Teklunia, któréj ręką rozporządzono bez jéj woli dla imienia Karlińskich, pozostała martwym posągiem. Życie ich z sobą było na pozór najszczęśliwsze, ale nie miało tych rozkoszy związku serdecznego, które zbliżenie ciągłe dwóch istot ułomnych osładzają. Tekla była pobożna i cnotliwa, znała przymioty męża, umiała je cenić, ale w jéj żyłach płynęła krew żywsza, niezużyta, szlachecka, energicznym strumieniem, odtrącała ją nicość tego człowieka, który używał życia, ale żyć nie umiał. Zniechęcała jego bezczynność i sybarytyzm, gniewała bezsilna dobroć. Chorążyc był najukochańszym i najczulszym małżonkiem, ale serca żony nie potrafił pozyskać. Troje dzieci pobłogosławiło ten związek dziwny i łzami tajemnemi oblany: syn Emil, którego zaraz ujrzymy, córka Anna i najmłodszy z rodzeństwa Julian.
Chorążyc gryząc się i cierpienie usiłując pokryć w sobie, jako człowiek przyzwoity, zmarł prędko po przyjściu na świat Juliana, a owdowiała żona jego, rok cały grubą nosiła żałobę... Opiekunami jéj dzieci wyznaczeni byli dwaj bracia zmarłego, Atanazy i Paweł Karlińscy, z których ostatni zwłaszcza, żyjący w wielkiéj przyjaźni z bratem, miał w sercu żal do bratowéj, że Janowi zatruła egzystencyę. Atanazy, którego bliżéj wkrótce damy poznać czytelnikom naszym, surowo téż obchodził się z panią Janową; oba zaczęli się mieszać do jéj dzieci, objęli zarząd fortuny i nieznacznie przyszło do wyraźnego powaśnienia między nią a opiekunami...
Pani była jeszcze młodą i piękną bardzo, majątek jéj znaczny nie ucierpiał był wiele, owszem zarządem dobrym przybyło mu wartości; bracia zmarłego w ciągłéj byli obawie, aby za mąż nie poszła, i przyczynili się posądzeniami swemi do przyśpieszenia nowego związku.
Zjawił się w okolicy dawny wojskowy francuski, potém pułkownik dymisyonowany rosyjski, niejaki Delrio, który za lat młodszych widywał pannę Teklę w Warszawie. Przypadkiem przypomnieli się sobie i piękny, acz trochę niemłody pułkownik zaczął często bywać i przesiadywać w Karlinie. Karlińscy natychmiast zastraszywszy się, jęli robić wymówki bratowéj, na które ona ostro im odpowiedziała.
Delrio tymczasem pokochał się we dworze, a biedna Tekla, któréj życie przeszłe było tak ciężkie, uczuła także bicie serca na wspomnienie młodości. Sądzę, że i bracia podejrzliwi, samém odradzaniem rozjątrzyli ją do tego stopnia, że gdy się pułkownik oświadczył, bez wahania podała mu rękę, aby na przekór im zrobić. Nie zastanowiła się nad losem dzieci, ale téż wielkiego do nich nie miała przywiązania; dla niéj były to przedewszystkiém potomki nienawistnego jéj człowieka, który gwałtem chwyciwszy ją, zatruł jéj młodość i odebrał najpiękniejsze lata życia.
Jak tylko wieść gruchnęła, że wdowa zamąż wychodzi, opiekunowie małoletnich przybiegli z fukiem i groźbą do bratowéj, ale znaleźli ją chłodną, pewną siebie i nieprzełamaną w postanowieniu. Odpowiedziała im zimno, że istotnie za mąż wychodzi, a na ofuknienie się ich, że jéj dzieci odbiorą, zrzekła się ich natychmiast dobrowolnie.
— Nie jestem ani godną, ani namaszczoną do wychowania tak wielkiego rodu potomków — odezwała się z uśmiechem — chętnie ich los złożę w ręce wasze spokojna; acz nieprzyjaźni mnie, wiem, że czuwać będziecie nad dziećmi brata... Matki im nie zastąpicie, ale oddacie ojca...
Z również chłodną krwią, chorążycowa zrzekła się zaraz połowy majętności swojéj na rzecz dzieci, drugą zostawując dla siebie. Ale napróżno były perswazye, prośby, uwagi, zaklęcia obu braci, szczególniéj pana Pawła, który z wielu względów przypominał nieboszczyka Jana i dlatego może najmniéj miał łaski u wdowy; nie odpowiedziała nic, nie sprzeczała się, ruszyła ramionami, wyszła i w ośm niedziel po roku żałoby, ślub jéj z pułkownikiem Delrio odbył się przy kilku świadkach.
Zaraz potém chorążycowa wyjechała z mężem do dóbr swoich, dzieci zostawując na opiece pana Pawła, a nawet córki się wyrzekając, któréj oddać jéj nie chciał pan prezes. Wypadek ten uszczuplił znowu domniemanéj fortuny Karlińskim, ale smutniejsze jeszcze miał skutki dla dzieci, pozostawionych tak sierotami. Jakkolwiek wychowanie ich było staranne, czułość stryjów niewyczerpana, dobór otaczających ludzi najtroskliwszy, zawsze to były sieroty, których całe życie musiało nosić piętno młodości, przeżytéj wśród obcych.
Darmo się chlubim braterstwem w Chrystusie, ledwieśmy sobie bracia stryjeczni — nikt z nas tak kochać, jak powinien, nie umié... Związek krwi czysto zwierzęcy jeszcze więcéj przywiązuje nas do obowiązków i węzłów moralnych, jeszcze on tylko trzyma świat, żeby się nie rozprzągł i nie wydarł sobie oczów. Pan Paweł pilnie pracował nad dziećmi, których został przybranym ojcem, ale zmuszony po większéj części wyręczać się obcemi płatnemi ludźmi, nie znalazł w nich serca, coby się do sierotek przywiązało. Stare ich nianie, starzy słudzy siwi, kochali dzieci, ale nauczyciele, nauczycielki płatne i cała owa przybrana rodzina, która w nich ducha wlać miała, służyła za pieniądze, myśląc o sobie i swym losie. Guwernerowie kochali się w guwernantkach, dozorcy grymasili, bawili się, wyjeżdżali, a dzieci dosyć wyrastały opuszczone...
Bóg chciał, żeby to ich nie popsuło, dał im kierunek inny, który odwrócił oczy od widoku, mogącego w nich wcześnie zaszczepić namiętności i niepokoje serca; czuwał téż stryj Paweł i niekiedy pan Atanazy... a tak sieroty czyste wyszły z téj atmosfery chłodnéj, utęsknione, marzące ale niepokalane. Julian odbywszy nauki w domu, wprost zdał egzamin do uniwersytetu, przeszedł kursa i powrócił do Karlina, do siostry i brata, jako naczelnik rodziny; Emil bowiem był jedną z tych istot, które ciągłéj wymagając opieki, mają tylko prawo do litości i łez rodziny.