<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Gdy w Karlinie troskliwie chodzą około choréj, doznaném wczoraj wrażeniem dotkniętéj, Aleksy tymczasem śpieszy do Żerbów, zadumany, nie rad z siebie, po raz pierwszy przerwawszy jednostajny bieg zajęć swoich, do których nałogowo chciał się wciągnąć — temi odwiedzinami, co jak sen dziwaczny snują mu się po głowie... Zajrzał tylko w świat inny i niżéj się znowu zobaczył, niż przedtem... dostatek Karlińskich dał mu uczuć jego ubóstwo dotkliwiéj, ich położenie towarzyskie zepchnęło go i upokorzyło; duma nie dozwalała pobratać się z Julianem, ku któremu ciągnie go serce... i smutno... smutniéj niż kiedy. Wszystkie pragnienia młodości, które był przybił pracą i milczéć im kazał, podniosły głosy wrzawliwe... Ale otóż i Żerby i słomiana strzecha i ciężka rzeczywistość... Aleksy otrząsł się, wymężniał, przypomniał sobie obowiązki, uspokoił.
Drobna napozór okoliczność przyczyniła się także do oderwania go niebezpiecznemu marzeniu. Parfen, który z nim jechał, w miarę zbliżania się do domu tak weselał, tak się rozpromieniał i rozgadywał, nie mogąc już uczuć swoich w sobie powstrzymać, że i swego pana rozruszać potrafił. Był on z Aleksym na stopie przyzwoitéj poufałości; pan nie bronił mu nigdy być człowiekiem i myśli swojéj wyrażać głośno, to téż i teraz chłopak zobaczywszy Żerby, popędzając koniki, dał panu naukę mimowolnie, spowiadając się z tego, co widział w Karlinie.
— Ot i Żerby nasze — zawołał — no! chwała Bogu... a to nigdzie tak, jak w domu, proszę pana... E! mnie się tam nie podobało...
— Czemuż ci się nie podobało?
— Albo ja wiem — odparł Parfen, ruszając ramionami — u nas lepiéj!... Tam to wielkie państwo... aż strach... i dobrzy słyszę panowie, ale to ludzi nie widzi i nie rozumie, do nich nie dostąpić; ot sam gadałem z gospodarzem ze wsi, co trzy dni stoi w bramie, chcąc pana zobaczyć i z nim pogadać... A cóż! pan go pewnie odeśle do komisarza, a komisarz do ekonoma, na którego przyszedł się skarżyć... A te lokaje, to gorzéj panów; ledwie to siermięgę zrzuciło, już lacha udaje, ta i gorzéj pana się dmie... U nas dwór i wieś, to jakby jedno, a tu w zamku inszy naród... ani pogadać z niemi, ani pożalić się... wolę ja Żerby...
Aleksy nic nie odpowiedział, ale głębiéj niż Parfen zrozumiał słowa człowieka, który wrażenia swego nie potrafił wytłómaczyć. W istocie, między tym zamkiem, a wioską, a ludem, między nim, a szlachtą nawet nie było żadnego związku, żadnéj sympatyi, żadnego ze starych węzłów, co ich łączyły; rodzina Karlińskich stanęła przed oczyma jego we właściwém świetle, w odosobnieniu, na które skazywały ją obyczaje, cudzoziemczyzna i ta chorobliwa cywilizacya martwa, co na rozerwaniu z światem otaczającym zasadza wyższość swoję. Ci ludzie byli narodem w narodzie dobrowolnie odosobnionym, kastą żyjącą w kółku własném, obcą wszystkiemu, co się wkoło nich działo i żywot mającą odrębny. A jednak powstali i wyrośli z łona tego ludu, z którym się tak daleko rozeszli na rozstajach życia; byli przewodnikami, wodzami, reprezentantami potrzeb, myślą, mózgiem i prawicą tych, których powolnie się zaparli. Stąd dziwne i fałszywe położenie, stąd nieustanne starcia i uczucia nieprzyjazne, które się z nich dobywały... Społeczność, jak człowiek chory, instynktowo się miota, gdy który z jéj organów odmawia posługi, do któréj jest stworzony. Zapiera się go, czując w nim obcego, i usiłuje brak ten zastąpić nowym żywiołem.
Uczucie zazdrości, które mimowolnie zajęło serce Aleksego, ustąpiło miejsca politowaniu; zmierzył położenie ich i swoje, i pojął, że był częścią żywotną towarzystwa, którego tamci byli organem umarłym. Przyszła mu na myśl smutna twarz Juliana, jego bojaźliwość chorobliwa, to, co mówił o położeniu swém, i Aleksy z uśmiechem znowu powitał maleńki domek, ukazujący mu się z za zielonych gałęzi.
Żerby graniczyły z włością Karlina, wieś ta nawet należała niegdyś podobno do rodziny Karlińskich; ale nabyta przez ubogiego szlachcica, rozdzieliła się na kilka części. Na dwadzieścia kilka chat włościańskich było tu sześciu posiadaczy, a jednym z najuboższych — Aleksy i jego rodzeństwo.
Drabiccy mieli tylko trzech chłopków, piętnaście dusz, mówiąc stylem urzędowym, do tego kawałek pola, po trzydzieści morgów w zmianę, kawałek dobréj ogrodowéj sianożęci, trochę lasu, jakąś cząstkę we wspólnéj arendzie i młynie, i najstarszą sadybę we wsi, ocienioną lipami, otoczoną sadem, wyglądającą wcale poważnie. Na to mienie tak maluczkie, Aleksy, matka i trzech młodszych braci! A jednak rządny i pracowity nasz chłopak wiódł tak dobrze gospodarstwo, matka ze swéj strony tak skąpiła i oszczędzała, że im chleba nie brakło, a co dziwniéj, długów, niewypłat skarbowi i zaległości nie znali. Sąsiedzi, bogatsi daleko we włościan i ziemię, zapatrywali się z zazdrością na powodzenie Drabickich i nie chcąc się uznać nieudolnemi do zarządu, przypisywali je zawsze szczęśliwym jakimś przypadkom. Nareszcie zaczęli utrzymywać wszyscy zgodnie, że Aleksy miał najlepszy kawał ziemi, że część jego przywiązana do starego dworu, w najkorzystniejszém była położeniu i usiłowali ją nabyć nawet, ale Drabiccy sprzedawać jéj nie myśleli... Jeden ze współposiadaczy Żerbów wyprowadził ich z tego błędu: cząstka jego uważała się za najgorszą, nic mu prawie nie przynosiła, a że miał większą posiadłość o mil kilka, puścił ją dzierżawą Aleksemu; ten na niéj pogospodarowawszy, zdumionym sąsiadom pokazał, że nie tyle stanowi majątek sam, który jest materyałem tylko, co ożywiająca go praca. Pola odłogiem leżące rodzić poczęły, szlachcic się połakomił i dzierżawę odebrał; w rok znowu nic nie miał z cząstki i powrócił ją Drabickiemu. Nie chcąc mu przyznać więcéj, wszyscy powiedzieli sobie:
— Pan Aleksy ma szczęście!
I tak z tém szczęściem pozostał.
Okupywał je téż niezmordowaną, wytrwałą i rozumną pracą; to, co przedsiębrał, robił nie na los i traf, ale z wyrozumowaniem i znajomością rzeczy, nie szczędził siebie, nikim się nie wyręczał, niczém się nie zrażał, nikomu zbić się z tropu nie dawał i choć mu niejeden zazdrościł, nie miał nieprzyjaciół, bo niechęć nawet życzliwością płacić umiał i nią rozbrajał najzaciętszych.
Stary dwór, w którym mieszkali Drabiccy, położony był na końcu wioski; trzy chatki włościańskie do niego należące, stały tuż przez ulicę tylko. Obszerny sad i wygodne, choć nieco podupadłe otaczały go zabudowania. Aleksemu nie stało na nowe, ale jakie miał, podtrzymywać umiał. Sam dom był w istocie budową może stuletnią, ale w początku postawiony z dobrego drzewa, mocno i starannie, trzymał się jeszcze, powoli osiadając w ziemię. Wysoki dach, ganek o czterech słupach, długie a wąskie okna, poważną staroświecką nadawały mu fizyognomię, a otaczające go drzewa osłaniały zewsząd od natrętnych oczów. Przed nim obszerny dosyć, ze studnią najlepszą we wsi, dziedziniec, oficynka, stajnie, loch i czego do gospodarstwa potrzeba; wszędzie płoty porządne, drzewa niepouszkadzane, i nigdzie smutnych zwiastunów ruiny, rumowisk, gruzów i łomów. Znać było wszędzie rękę, co ładu pilnowała... ale za to nigdzie starania o wdzięk, o zabawę oka, bo na to czasu nie było w Żerbach; koryta na środku podwórka przy studni dla trzody, sznury z bielizną od staréj lipy do żórawia, na płotach hładysze i garnki, w ganku zapomniane necułki i ceberki... wrota staroświeckie, słomianym pokryte daszkiem, sam dwór poszyty snopkami, choć dawniéj miał dach gontowy... naprzeciwko dosyć szyb powybijanych i powstawianych nieforemnie. Flamandzki pejzażysta byłby sobie upodobał ten dziedzińczyk z mnóstwem malowniczych szczegółów, ugrupowanych szczęśliwie, ożywiony w ciągu dnia drobiem, chlewnią, bydłem i końmi, osłoniony zewsząd drzewy i dzikiemi kwiaty; ale przywykły do wytworności człowiek ze świata innego, ze świata zabawy i spoczynku, odwróciłby się ze wstrętem od gwarliwéj téj zagrody, na którą trudno było zajechać większym powozem i stadem koni.
Aleksy zbliżając się do dworu, wysiadł z bryczki i wstąpił do chaty Tywona, dowiedziéć się, co w polu robią; tymczasem Parfen pobiegł do stajni, bo mu pilno było do dworu, a jak tylko konie zobaczyła w dziedzińcu, pani Drabicka wybiegła się dowiedziéć o synu, o którego już była niespokojną. Za nią wyskoczyli chłopcy i służące, i z ganku ozwały się głosy niecierpliwe:
— A gdzie panicz? a gdzie Aleksy?
Prawie w téj saméj chwili, gospodarz nie zastawszy Tywona w domu, wbiegł w bramę i sam się ukazał na dziedzińcu. Naówczas bracia i matka i stary Kurta wyszli wszyscy przeciwko niemu z niepokojem i radością.
— Cóżeś to tak długo bawił? — zapytała pani Drabicka.
— Zaraz, zaraz, opowiem, gdzie byłem i co mnie wstrzymało — odpowiedział młody człowiek, całując rękę matki, ściskając braci, witając się z psem, który wszystkich rozpychał, o swoję dopominając się cząstkę.
Pani Drabicka, matka Aleksego, była niemłodą już kobietą, na któréj twarzy, dosyć pospolitéj i niepięknéj, praca i strapienia zatarły wszelki wdzięk, jaki miéć mogła w młodości. Wielka tylko energia i siła duszy zachowały się na obliczu pokrytém ogorzelizną i marszczkami. Była to jedna z tych twarzy, które nic nie mówią zrazu, w które się wpatrzéć potrzeba, by w nich charakter wyczytać; których rysy zapominają się łatwo, a całość tkwi jednak w pamięci. Włos już siwiejący otaczał skroń sfałdowaną i żółtą, oczy wielkie, ciemne, miały wiele bystrości i rozumu, całość raczéj surową była niż miłą, ale usta i wyraz ich pełen dobroci, łagodził nieco znaczenie rysów obleczonych smutkiem zarazem i powagą. Nie pociągała ona na pierwszy rzut oka, ani starała się być miłą, ale poznawszy ją bliżéj, wiedziałeś, że na serce jéj rachować było można, czułą téż nie była, ale czuć umiała głęboko. Jak wszyscy prawie ubodzy, w zapasach z losem i ludźmi, nie łatwo wierzyła: pierwszém jéj poruszeniem była może nieufność i obawa, ale gdy raz przemogło się to wrażenie, otwierało się serce miłością chrześcijańską, czynną i wielką.
Kobietę tę potrzeba było znać blisko, widziéć ją codzień, aby ją ocenić; obcy zwykle się na niéj nie poznawali.
W pożyciu codzienném była to przedewszystkiém matka rodziny i gospodyni, niekiedy nawet za surowa, za mało pobłażająca, ale prosto iść umiejąca do celu, który widziała jasno i zdrowo. Gderliwa, gadatliwa, nie pochlebiająca nikomu, robiła sobie nieprzyjaciół słowem zbyt szczerém, a jednak z dobrego pochodzącém serca; obrażona, śmiała się i nie pamiętała urazy, gotowa będąc z pomocą nieprzyjacielowi, ale mu znowu gorzkiéj nie oszczędzając prawdy. Dzieci obawiały się jéj i kochały ją zarazem; zmiędzy nich serce jéj wyróżniało tylko Aleksego, bo na nim dla reszty budowała przyszłość; tu stosunek matki do dziecięcia zmienił się prawie, tak w nim szanowała głowę domu i gospodarza; wszakże jeśli najstarszy pobłądził wedle jéj przekonania, nie wahała się mu powiedziéć, co myślała, nie dobierając wyrazów na obwinięcie potrzebnéj nauki.
Trzej bracia Aleksego, z których najstarszy kończył szkoły, a najmłodszy je poczynał, drobne chłopaki, wychowane surowo i po męsku i do siebie i do niego wszyscy byli podobni. Nie odznaczała ich ani piękność rysów twarzy, ani szlachetność postawy, ale zbudowani byli silnie, zdrowi, weseli i z oczów ich patrzało nieleniwe pojęcie, dobrze wróżąca ciekawość.
— No! gadaj-że, gdzieżeś to bywał, Aleksy? — zawołała pani Drabicka — ja się ciebie jeszcze wczoraj spodziewałam, choć to deszcz lał, aleś ty nie piecuch, żebyś się zląkł, kiedy ci trochę za kołnierz naciecze! A tu dziś bez ciebie poszli kopy rozstawiać, kto wie, co porobią i pszenica przepaść gotowa, jak porośnie!
— Zaraz, zaraz, matuniu — rzekł Aleksy — już do Tywona wstępowałem i na pole pojadę, kazałem sobie konia kulbaczyć... Ludzie wyszli od dawna... niéma się czego obawiać, bierze się na pogodę.
— A, wierz ty téj pogodzie! ja wolę pszenicę w stodole, to pewniejsze... I cóż to ciebie tak wstrzymało?...
— Naprzód jarmark — odpowiedział Aleksy wchodząc do domu — a potém...
— A potém?... — podchwyciła matka.
— Dziwny przypadek!...
— Przypadek! — powtórzyli bracia i matka obstępując Aleksego — miałeś przypadek?...
— Nie wiem jak to nazwać, spotkanie... Zajechałem był nad wieczór do karczmy traktowéj, żeby trochę koniom wypocząć, i choć deszcz lał, mieliśmy z Parfenem ruszać daléj, gdy trafem nadjechał mój dawny znajomy i towarzysz uniwersytecki, pan Julian Karliński.
— Karliński! — wykrzyknęła matka — z Karlina! doprawdy! i cóż?
— Naturalnie, gdyśmy się poznali, nie chciał mnie puścić, musiałem z nim nocować... Tymczasem przyjechał posłaniec, że matka jego...
— Pułkownikowa?
— Tak, pani Delrio, zachorowała; pojechałem po Grebera, zawiozłem go do Karlina i stamtąd dopiéro tu powracam.
Matka bacznie spojrzała w oczy synowi, który się mimowolnie zarumienił, i pokiwała głową.
— Otóż masz! — zawołała, ruszając ramionami — wpadliśmy w tę łapkę, któréj tak długo unikaliśmy... darmo ci odradzałam, żebyś się temu paniczykowi nie przypominał i stosunków nie odnawiał; los chciał inaczéj... Cóż robić! cóż robić! ale to mnie martwi! Pewnie musiał być grzeczny, chwycił Aleksego za serce, ot i gotowa z zamkiem przyjaźń, a to dla nas szlachty ubogiéj nie do rzeczy...
— Moja matuniu — odparł trochę dotknięty wymówkami Aleksy — mógłżem zrobić inaczéj, godziłoż się uciekać lub odpowiedziéć obojętnością na przyjaźń szczerą, jaką ma dla mnie?
— A na co tobie ta pańska przyjaźń? — ofuknęła się pani Drabicka — po co? po co?... Głowę ci tylko obałamuci, na wydatki niepotrzebne narazi, rozpróżnujesz się, rozjeździsz, albo on tu ciągle zaglądać będzie i truć nam czas daremnie... Już powiadam ci, że tego nie lubię... co prawda, to prawda...
— Moja droga matko — odpowiedział szybko Aleksy, całując ją w rękę — naprzód, stosunków tych, choć-em ich może pożądał, choć za niemi tęskniłem, nie starałem się odnowić; powtóre stało się to przypadkiem, a dziś jeszcze nie idzie za tém, żebyśmy żyć z sobą mieli, choć biedny Julian bardzo tego zdaje się pragnąć... a to tak dobry człowiek!
— Dobry człowiek... wszyscy oni dobrzy ludzie, choć do rany przyłożyć — odezwała się matka — ale nam nie żyć z niemi; oni ani czasu, ani pieniędzy nie umieją cenić, my się przy nich popsujem, a oni nie poprawią. Żyjmy ze swemi...
— I owszem, kochana matko, żyjmy ze swemi — odpowiedział Aleksy — ale jakże mam począć? radź mi, będę chętnie posłusznym, nie tęsknię za innym światem...
— O już to bałamucisz, kochanku — zawołała matka — niby ja tego nie rozumiem, że ty musisz, mądrzejszym będąc od nas, wydzierać się do tych, co ciebie lepiéj pojmą, i którym głową równym jesteś... ale nie myśl, żebym ja znowu przez miłość własną przykuć cię chciała do naszéj strzechy słomianéj. Dla ciebie ja to robię, że wstrzymuję... nic tam prócz utrapienia nie zyskasz... Choćbyś był nie wiem jak mądry, choćbyś im był równy sercem i głową, nigdy tam ani szczeréj przyjaźni, ani braterstwa i równości nie znajdziesz; bawić ich będziesz musiał, służyć im, poświęcać się dla nich, a za to, gdy czas będą mieli i nikogo lepszego nie znajdą, uśmiechną ci się czasem zdaleka, kiedy ich nikt nie zobaczy. Wierzaj mi, wierzaj... poświęcą cię potém lada błaznowi z uperfumowaną główką i tytulikiem podrobionym...
— Kochana matko, wszystko widzisz czarno... ależ znowu ja nie myślę nabijać się nikomu, nawet Julianowi...
— Co to gadać! stało się, niéma co narzekać, tylko ci powiem szczerze, żem temu wcale nie rada... Darmo, Julian tu przyjedzie, bo się nudzi, ciebie pociągnie, poznasz się tam z innemi, będziesz musiał jeździć, będziemy musieli przyjmować, i rady gospodarstwu nie dasz i dom ci obrzydnie, bo się do pańskich wygódek nałożysz! A to tak łatwo! Ale gadajże mi choć, jak to było?
Otoczono go kołem i Aleksy z najdrobniejszemi szczegółami opowiadać musiał i spotkanie w karczmie, i rozmowę swoję z Julianem, i przyjęcie na zamku. Nie pominął widzenia Anny, nie taił się z wrażeniem, jakie na nim bytność u Karlińskich zrobiła, słowem wyspowiadał się szczerze, a matka smutnie tylko słuchając go, poruszała głową, ale już nic więcéj nie powiedziała. Przyprowadzono bułanka przed ganek osiodłanego, brat drugi naparł się jechać z Aleksym w pole na małym koniku, którego Parfen mu zaraz podał, i pani Drabicka obu ich wyprawiwszy do gospodarstwa, sama poszła pochmurna do swoich zwykłych zatrudnień.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.