<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Już od kilku dni bawiła w Karlinie pani Delrio, a stan jéj się nie polepszał; posłano, dając znać pułkownikowi, który uspokojony, nie pośpieszył do żony, doktor Greber wciąż bawił jeszcze, środkami anty-nerwowemi łagodząc rozdrażnienie biednéj kobiety; ale te niewiele skutkowały. Anna i Julian wciąż siedzieli przy matce nieodstępnie, a ilekroć które z nich oddalić się musiało, smutek pułkownikowéj powiększał się do tego stopnia, że ją wracając we łzach zastawali. Wedle zwyczaju ściśle zachowywanego w Karlinie, chociaż Julian przykazał surowo, żeby prezesowi Karlińskiemu o przybyciu pułkownikowéj znać nie dawano, trzeciego dnia ktoś potajemnie mu oznajmił o tém i pan prezes zaraz przyjechał, jak zwykle rachując na to, że przytomność jego dostateczną będzie na przyśpieszenie wyjazdu pani Delrio.
Pierwszy to raz może odwiedziny stryja, którego kochali Julian i Anna, poświęcenie jego dla siebie umiejąc ocenić, przykre im były prawie, rozumieli ich znaczenie, a stan matki trwożył dzieci nie bez przyczyny. Chociaż stryj Paweł najgrzeczniejszy był dla dawnéj bratowéj, choć między niemi nigdy do ostrzejszego tłómaczenia i wymówek nie przyszło, on i ona nienawidzili się wzajemnie; Paweł czuł do niéj żal za brata i darować nie mógł powtórnego zamążpójścia; ona widziała w nim cień nienawistnego męża i prześladowcę, który jéj odebrał dzieci, nie chcąc zawierzyć sercu macierzyńskiemu. Pan Paweł był nadto grzeczny i zbyt wysoko godność swą cenił, by się miał na eksplikacye narazić lub otwarcie okazać nieprzyjaznym, ale rodzaj nawet grzeczności, z jaką był dla pułkownikowéj, zimnéj, wyrachowanéj, prawie przesadzonéj, wielkie miał znaczenie, na którém omylić się nie mogła. Nigdy nie powiedzieli sobie, co czuli, ale na chwilę nie łudzili się, żeby wstręt i niechęć ta przezwyciężone być mogły.
Prezesowi dosyć było przyjechać do Karlina, żeby przybyciem swojém pułkownikową wypędzić; nigdy też dłużéj trzech dni zabawić jéj nie dał u dzieci, a gdy te do matki pojechały, w parę dni zwykle sam po nie się stawił. To odciąganie Juliana i Anny od matki nadto było krzywdzące dla niéj, by ją do reszty na prezesa nie rozgniewało, ale cierpiéć musiała i znosić pocichu to prześladowanie, do którego po części słuszne miał prezes powody.
Prezes, jak z twarzy tak z charakteru, wielce przypominał nieboszczyka chorążyca, od którego tylko o rok był młodszym; wychowanie usposobiło go do tych samych losów, a skłonności tylko nieco je odmieniły. Cudzoziemiec jak tamten, Francuz przedewszystkiém, wielki wielbiciel cywilizacyi Zachodu, starał się zetrzéć z siebie, jak zmazę grzechu pierworodnego, wszelki ślad i piętno pochodzenia, uczynił się obywatelem świata, Europejczykiem, wstydził niemal obyczajów domowych i przeszłości nie lubił. Podróżował wiele, pamiętał dużo, głowę miał otwartą, ale hołdował zdaniu wieku i klękał przed pozorem prawdy, krążącym w wyższéj towarzystwa sferze, powtarzając ulegle, co gdzieś za pewnik przyjęte zostało. Dla nadania sobie téj barwy kosmopolity, zrzekał się sądu, indywidualności swojéj, samoistniejszego życia. Nie prędzéj wychodził z oczywistego błędu, aż wszyscy się już z niego otrzęśli; wówczas i on za tłumem idąc, zwracał się na drogę nową.
Lubiąc świat i wszystkie jego próżności, życie, zabawy, rozrywki, próżnowanie, pan Paweł miał więcéj jedną namiętnością od brata: był próżny i dumny, potrzebował znaczenia i starał się o nie, szukając go w urzędach, w dekoracyach, w stopniach hierarchii służbowéj. To przynajmniéj miało tę dobrą stronę, że pan Paweł brał udział w życiu czynném i nie odcinał się od niego, owszem usiłował w niém zająć stanowisko jak najokazalsze. Jakkolwiek formy miał najgrzeczniejsze i wielce powabne, w obejściu z ludźmi był pobłażający, serce miał poczciwe i dobre, duma, która się na wierzch przez to wszystko przebijała, zrażała ku niemu i czyniła go prawie śmiesznym.
Stopniami idąc od powiatowego marszałka, pan Paweł starał się o prezesostwo, które otrzymał, a dziś był w trakcie ubiegania się o marszałkostwo gubernskie, cel życzeń i pragnień tajemnych, których dlatego tylko nie zdradzał, że osiągnienia ich nie był pewnym. Zabiegi jego, zresztą uczciwe, ograniczały się jednaniem sobie przyjaciół między osobami, jakikolwiek wpływ posiadającemi. Nie pominął on żadnych imienin znaczniejszych w gubernii osób, żadnego balu w mieście, przyczyniał się do wszystkich przyjęć uroczystych, kilka razy do roku pędził pocztą z powinszowaniami stopni i krzyżów, słowem, starał się być jak najlepiéj widzianym, szlachtę ujmując popularnością, aby ją do wyboru nakłonić. Dom jego ustawicznie otwarty, okazywał, że przyszły wysoki urzędnik nie szczędziłby kosztu na okazałe reprezentowanie szlachty; gorliwe wstawianie się w interesie każdego przekonywało, że obowiązku opieki i pośrednictwa dopełniać będzie serdecznie... Ale! ale! niestety! daleko mu było jeszcze do tego pożądanego munduru i tytułu; a nikt mu tyle nie szkodził co pułkownik Delrio, który z nim będąc na zimnéj grzeczności, z żoną podzielał nienawiść ku prezesowi.
Prezes mógł miéć lat pięćdziesiąt, niektórzy dawali mu nawet więcéj, ale na twarzy jego nie widać było tego wieku: świeży był, czerstwy, bardzo przystojny jeszcze i trochę tylko łysy. Słusznego wzrostu, suchy, wysmukły, dobrze się ubierając, postawę miał tak szykowną, że zdala na młodzieńca wyglądał. Trochę téż może nadto pamiętał o tém, że był piękny, a za mało, że nim być przestał... ubierał się wytwornie, gonił za modą i choć żonaty, przy kobietach nazbyt był galantem.
W pierwszéj jeszcze gorączce młodości, dość nierozważnie ożenił się był pan prezes z kobietą bardzo piękną, rozwódką czy wdową po jakimś gienerale, Niemką, kobietą europejskich jak on salonów, która kraju ani pojąć, ani do niego się przyzwyczaić nie mogła. Pani von Dragen nie przyniosła mu nic w posagu prócz ślicznéj, wybielonéj i wyróżowanéj twarzyczki, którą wprędce róż i bielidło zniszczyło, nerwów, spazmów, niepomiarkowanéj potrzeby bawienia się i wielkiego talentu na arfie, na któréj grając, miała zręczność ślicznemi pochwalić się rączkami. Równego z prezesem wieku, postarzała daleko prędzéj od niego, co ją naturalnie w najgorszy wprawiało humor, i kaprysiła jeśli siedziała w domu, do czego już przywykł pan Paweł tak, że nawet na to nie zważał. Co roku niemal jeździła do wód, do morza, do powietrza, do słońca, szukając roztargnienia po całém świecie, a nigdzie nic prócz ziewania nie znajdując. Dzieci nie mieli wcale, i to jeszcze nieszczęśliwszemi czyniło ich oboje; prezes wszakże, jak skoro jéjmość wyprawił z domu, humor odzyskiwał i kawalerskie swobodne wiódł życie... Uczucia niezużyte w sercu jego wszystkie się przelały na dzieci brata Jana, na Annę szczególniéj; był ich opiekunem wraz z Atanazym, drugim bratem chorążyca, i cały się im poświęcił. Mieszkając niedaleko, w Zagórzu, nie spuszczał ich z oka, czuwał, troskał się, zarządzał majątkiem, pomagał w interesach, i kochał ich jak własne dzieci, kochał ich jeszcze całą nienawiścią, jaką miał ku pułkownikowéj, starając się im zastąpić matkę, któréj przystępu bronił do Anny i Juliana.
Jak Anna była właściwie duszą Karlina, tak prezes w nim gospodarzem; Julian robił, co chciał i ile chciał, nikt mu się nie sprzeciwiał, nikt nim nie kierował; ale prezes praktyczniejszy, pracowitszy, czuwał zawsze, i nie dając czuć tego, że radzi lub pomaga, oszczędzając miłość własną słabego Juliana, zostawując mu nawet zasługę, umiał tak posiłkować mu, że Julian mimo wstrętu do pracy i interesów, rządził się bardzo dobrze. Powodzenie to dziwiło go i zachęcało, nie miał wygórowanéj zarozumiałości, chętnieby był się uznał niezdatnym, żeby mu pozwolono próżnować, a prezes tego nie dopuszczał.
Nic nie powiedziano pułkownikowéj o przyjeździe prezesa, ale że to był trzeci czy czwarty dzień pobytu jéj w Karlinie, przeczuwała go już niespokojna. Julian z Anną, jak tylko dojrzeli kocz pana Pawła, porozumieli się wzrokiem, i brat powoli wysunął się z pokoju. Zastał już prezesa chodzącego po salonie i szukającego zwierciadeł, w którychby mógł włosy, suknie i cały swój strój poprawić, bo o to dbał nadzwyczajnie.
— A! kochanego stryjaszka!
— A! kochanego bratanka! — z uśmiechem powitał go pan Paweł.
— Jakże zdrowie?
— A wasze?
— My dobrze, ale mama, która tu do nas przyjechała, dość mocno zachorowała...
— Po cóż bo jeździ! po co jeździ! — z udaną dobrodusznością rzekł prezes, idąc do zwierciadła — moglibyście do niéj pojechać na dzień jaki... z jéj zdrowiem...
— Chciała widziéć Emilka...
— Nic mu teraz nie pomoże! — ponuro rzekł prezes — no! a Anusia?
— Przy matce...
— Pułkownikowa nie wychodzi?
— Nie, od trzech dni Greber jéj zakazał...
— A! jest i Greber!
— Mama bo wcale była nie dobrze...
— A pułkownik nie przyjeżdżał?
— Nie kazała mu pisać, że chora...
Prezes lekko ramionami ruszył.
— Wątpię, żeby tu jéj było nawet wygodnie... i o męża musi być niespokojna...
— Ale i wyjechać jéj niepodobna, mój stryju, niepodobna — dobitnie rzekł Julian — musi zabawić jeszcze dni kilka, dopóki sił nie nabierze...
— Nic nie mam przeciwko temu — rzekł prezes sucho — no? a widziéć się z nią nie będę mógł?
Julian trochę się zmieszał.
— Mój drogi stryju — rzekł zbliżając się do niego — ty mnie rozumiesz... proszę cię, nie przymuszaj ją do widzenia się z sobą, ona cię ceni, ale wiész, jak ją to porusza...
— Nie wiedziałem, że to ją porusza... ale kiedy chcesz, widziéć się nie będę... nigdy nie byłem ani natrętem, ani niegrzecznym...
Julian zbliżył się, by go uściskać, a prezes ze łzą w oku do piersi go przytulił; wtém wszedł Greber.
— A! pana konsyliarza! — odezwał się pan Paweł, witając go zdaleka i obojętnie. — Julku... każno mi dać śniadanie...
Julian wyszedł, prezes odwrócił się do Grebera.
— Co tam pani pułkownikowéj — zapytał — czy istotnie chora, czy jéj tylko chorować potrzeba?
Greber polityk, ruszył ramionami, nie wiedząc, co odpowiedziéć.
— No! jakże, jużciż trzy dni ją kurujesz, musisz pan wiedziéć, co jéj jest?
— Coś nerwowego, trochę kataru, mały nieład w funkcyach żołądkowych...
— No! to chwała Bogu, że nie coś straszniejszego — rzekł prezes — wody pomarańczowéj, magnezyi i będzie zdrowa; a na katar, doktorze, doświadczyłem, nic lepszego nad przejażdżkę i świeże powietrze.
Greber się uśmiechnął, Julian wszedł i rozmowa się przerwała... gdy w téjże chwili znać dano, że pułkownik przyjechał. Prezes nieco się zmarszczył, nie potrafił pokryć przykrości, doznanéj w pierwszéj chwili, ale natychmiast siłą woli wesołość i swobodę odzyskał. Był bowiem panem siebie, jak mało ludzi.
Prezes i pułkownik, dla powierzchownego człowieka, prawie byli jednym typem, różnili się jednak wielce od siebie; choć na pozór do jednéj klasy towarzystwa, do jednego należeli cechu, wielki odcień dzielił ich przecie. Oba byli z profesyi pięknemi i oba pamiętali o tém dłużéj, niż wypadało na poważnych ludzi; oba lubili świat i próżności jego, oba wykształceni zostali za granicą i cudzoziemską wytworną mieli formę towarzyską; spostrzegłeś jednak łatwo, że między niemi ogromna była przestrzeń. Pułkownik udawał pana, nie czując się nim, prezes nie będąc nim z majątku, przekonany o pochodzeniu i wsparty wspomnieniami, nosił swe państwo w sercu i na czole; pułkownik nie umiał dać pokrywki przystojnéj swym namiętnościom, kompromitował się grą niepomiarkowaną, hulanką i ładnemi twarzyczkami, dla których słabość jego była aż nadto widoczną i bardzo niestarannie pokrytą; prezes zarówno słaby, nie dawał się nigdy schwytać na dowodach swych słabostek; mówiono, domyślano się, ale nikt mu nie mógł postawić w oczy świadków winy, i pan Paweł głośno i śmiało o moralności miał prawo rozprawiać
W sposobie obejścia się obu była téż różnica wielka. Prezes naturalnie, bez przymusu grał swoję rolę, gdy pułkownik doskonale się w nią wcielając, dawał uczuć, że dla niego była przybraną. Grze nic nie było można zarzucić, ale czułeś aktora.
Ludzie ci nie lubili się wzajemnie, byli z sobą chłodno, grzecznie, obojętnie. Pułkownik dawał czuć trochę urazy, prezes trochę wzgardy, spotkawszy się jednak w towarzystwie, zwłaszcza liczniejszém, nie dawali poznać wstrętu, jaki czuli do siebie. Prezes mówił przed obcemi o pułkowniku bez widocznéj niechęci, omijając ten przedmiot. Pułkownik nie zdradzał się przed najpoufalszemi i przechwalał nawet stosunki z panem Pawłem. Oba zresztą spotykali się bardzo rzadko i nie bawili długo razem...
W sieniach już dowiedziawszy się o prezesie, pułkownik trochę się zmieszał, ale zaraz to pokrył wykrzyknikiem:
— A! tak dawno nie miałem przyjemności widzenia go... — i wszedł do salonu z uśmiechem.
Prezes tém grzeczniejszym chciał być na teraz, że pragnął dać uczuć pułkownikowi, iż się tu uważa za gospodarza, a jego za obcego i gościa; powitał go więc bardzo czule i z nadmiarem troskliwości o konie, o mieszkanie, o przyjęcie.
Wysoki, barczysty, pięknie zbudowany, Delrio w troskach małżeńskiego żywota już był posiwiał i trochę zapadł na nogi, miewał przystępy pedogry, do któréj się nie przyznawał, a że mu przypomnienie jéj przykrość wyrządzić mogło, prezes starannie dopilnował sadzając go, by mu w nogi ciepło było.
— A co? starzejem się, panie pułkowniku — rzekł wesoło — coś i ja zaczynam czuć, że się młodość wyekspensowała!
— Ja się do tego nie przyznaję! — odparł Delrio.
— Źle robisz — przerwał prezes — ludzie się zaczną więcéj, niż jest, domyślać! potrzeba ich uprzedzić... Nie widziałeś się z panią? — zapytał po chwili.
— Nie... ale sądzę, że wyjdzie do salonu...
— Wątpię — odparł pan Paweł chłodno — podobno nie bardzo zdrowa?
— Nie zdrowa? — zapytał, w Grebera oczy wlepiając pułkownik — doprawdy?
— To nic, nic, tak... nerwowego coś.
— A! nerwowego!
— My się to na tém nie znamy, panie pułkowniku — przerwał prezes — i moja nerwowa; szczęściem, że jéj w téj chwili niéma... gdyby gdzie nerwy zgubiła w drodze!
Nie do smaku widać był żart panu Delrio, bo nań nie odpowiedział uśmiechnął się i wziąwszy za kapelusz, pośpieszył do żony; Greber podjął się mu przewodniczyć; prezes sam został z Julianem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.