<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Po wieczerzy bardzo skromnéj i prostéj, gdyż w Szurze życie nie było wytworne wcale, a o wymyślnych wygodach nikt nie marzył, pan Atanazy z Julianem, Aleksym, Justynem i księdzem {{pp|Mi|rejką}} Mirejką weszli do sali portretów. Godzina była już dość późna, ale tu często noce spędzano na modlitwie lub rozmowie, nie wiążąc się wcale rozmiarem pospolitym czasu; wieczór gwiaździsty, piękny i spokojny, wzbudzał jakąś tęsknotę nieopisaną, otworzono drzwi szklane do ogrodu; szum starych drzew wszedł przez nie razem z chłodem i wonią rosy nocnéj, pan Atanazy począł zadumany chodzić po sali, niekiedy spoglądając na synowca. Julian milczący patrzał z poszanowaniem i zawsze równém zdumieniem na tego starca, który, mimo swych dziwactw, żyjącą w nim wiarą i myślą, większy mu się od pospolitych, otaczających codziennie istot wydawał.
Jakiś czas trwało milczenie głębokie. Justyn zapatrzył się w gwiazdy, ksiądz Mirejko bawił się paskiem swoim i różańcem kokosowym, Aleksy przyglądał się ciekawie gospodarzowi, który na nim robił wrażenie z grobu powstałéj postaci... nikt słowém nie śmiał przerwać chwili ciszy, uroczystéj jak modlitwa. Nareszcie pan Atanazy stanął przed Julianem i począł głosem drżącym:
— Co myślisz, Julianie, powiedz? masz jakie zamiary na przyszłość?
— Żadnych dotąd, kochany stryju... pracuję około interesów... jestem opiekunem Anny i biednego Emila, spełniam obowiązki i nie wolno mi może spojrzéć daléj i wyżéj...
— Nie wolno? jak to nie wolno — odparł pan Atanazy — a kto ci zabroni? Mój Boże! Boże mój! co z was zrobił ten wiek zaprzątnień cielesnych, zepsucia i obłąkania! Obowiązki, które spełniasz, są tylko cząstką mniejszą tych, które ciężą na tobie... Jak biedne macie pojęcie swego przeznaczenia! Siedziéć, gospodarzyć, zbierać grosz i żyć sobie i swoim! To dobre dla pospolitego człowieka, ale nie dla potomka Karlińskich... Julku kochany, jesteś na drodze, na któréj rodzina nasza doszła do smutnego stanu, w jakim ją widzimy. I tyś w błędzie, jak poprzednicy, jak wszyscy...
Łza zabłysła w rozognionym na chwilę oku starca.
— Wprzódy, niżeli o sobie i swoich, potrzeba myśléć o duszy — rzekł powoli — trzeba spełnić swe posłannictwo; reszta fraszki, dzieciństwo i dodatki. Obowiązki względem ludzi większe są moralne niżeli cielesne; ty i twoi właśnie o tych tylko ostatnich myślicie, niemi się ograniczacie. Smucę się, boleję, płaczę łzami gorzkiemi patrząc na wasz upadek duchowy. Łamiecie sobie głowy, jak kupcy i tandeciarze nad podźwignieniem fortuny, nad zbieraniem grosza, który jest znikomą fraszką, a nie nabywa się wolą człowieka, ani jego rozumem, tylko datkiem Opatrzności; zapominacie dla niego, że imię, majętność, oświecenie, są to dary obowiązujące do czegoś... Co robicie? bawicie się, nudzicie, ziewacie, pragniecie tego, co was nigdy nie napoi, a marnie szafujecie czasem, z którego, wedle słów Chrystusowych, przyjdzie zdać surowy obrachunek.
Julian wpatrzył się w starca ciekawie, ale mu odpowiedziéć nie śmiał, czuł sprawiedliwość tych wyrzutów i bezsilność swoję.
— Żebym to ja, mości dobrodzieju — przerwał ksiądz Mirejko, zażywając głośno tabaki — mówił takie rzeczy z ambony, toby to było pięknie i stosownie, ale panu chorążycowi... dalipan w moje prerogatywy wciskaćby się nie godziło...
— Wszyscyśmy kapłani — odtrącając żartobliwy kierunek, jaki kapelan chciał nadać rozmowie, odparł poważnie Karliński — wszyscyśmy zarówno obowiązani mówić prawdę i kierować ku dobremu.
— Wszyscy kapłani! — wykrzyknął ze zgrozą ksiądz Mirejko — a to coś nowego... jak mi Bóg miły, to już bezbożnością pachnie!
— Jeśli kto, to ludzie mający wielkie przykłady i sławę przodków przed sobą — mówił daléj starzec, nie zważając na przerwę — większe od innych dźwigają obowiązki, nie ziemskie ale duchowne. Znasz ty historyę swojéj rodziny — zapytał przystępując do synowca — opowiadałem ci ja ją kiedy?
— Znam ją trochę, ale nie dokładnie — rzekł Julian — i radbym się jéj lepiéj nauczyć...
— Patrz, oto żywa przed tobą! — rozgrzewając się i ręką drżącą wskazując na portrety rozwieszone w sali, podchwycił gospodarz — uchyl czoła przed bohaterami, pomódl się za grzesznych, ulituj nad obłąkanemi, i ucz się, co masz czynić! Pan Bóg nic nam nie dał darmo i dla próżnéj tylko zabawki; przodkowie nasi, to dług, któryśmy synom spłacić powinni, to spuścizna święta; ale kto dziś z równych nam rozumie swoje obowiązki tak, jak je pojmowano dawniej? Nikt! nikt! idziemy do zaślepienia i zguby... Kto ręką nie pracuje, temu ręka niezdatna usycha, kto duchem nie działa, od tego duch boży odstąpi. Wszystko na świecie ma znaczenie swoje, nic nie jest daremną igraszką; instytucye ludzkie takiemi się nam wydają z poziomego stanowiska materyalizmu, ale ręka boża jest we wszystkiém. Mamy wolę, ale tę ogranicza prawo jéj bytu, jéj natura... Jedni pracują na chleb powszedni w prostocie ducha, w pocie czoła, drudzy wiodą tłumy za sobą na gościńce przyszłości; ten się modli, ów prorokuje i krwawym potem oblewa w widzeniach prób, przez które ludzkość przechodzić musi... Są ludzie, są rodziny palcem Boga naznaczone, a komu Opatrzność powierza sterowanie i kto go nie spełni, ten upaść musi, powracając do nicości, z któréj go łaska wyniosła. Patrz, Julianie — dodał starzec — na co zeszli Karlińscy... na hreczkosiejów, na oraczy, na prawników, na lalki jakieś, uśmiechające się słodyczą... a daléj staną się z nich ubodzy duchem i nędzarze, pójdą w pośmiewisko i poterę. Tak nie z nami dzieje się tylko, ale z całą podobno arystokracyą świata; obok wyrastają ludzie nowi, nasienie przyszłości; a my starzy cośmy podań i nakazów bożych zabyli, zejść musimy z placu boju, z pola czynu, na ciurów i sługi obozowe, uganiające się o łup i odzierające trupy pobojowiska. Posłuchaj, czémeśmy byli; nikt ci pewnie nie mówił o przodkach, a i ja, nie w dumę cię chcę wbić przez to, bo duma jest uczuciem szatańskiém i niszczącém... ale upokorzę cię niemi i przygniotę, pokazując nicość naszę dzisiejszą. Ci ludzie wszyscy coś zrobili pamiętnego, wiedząc, czy nieświadomi czynu, działali, byli narzędziami posłusznemi w ręku bożém, lub samoistnemi istotami, ale nie zeszli ze świata bezpotomnie, próżno... po każdym coś pozostało. Spojrzyj na tę twarz surową, dziką niemal, ze szramem na czole, w czerwonéj jak krew sukni, w ciężkiéj odzieży; niéma na niéj śladu wypieszczenia, zniewieściałości, zgnuśnienia występnego... Brzydkim się nam wydaje ten człowiek, bo piękności jego pojąć nie możemy; ale wpatrzno się w to oblicze, rozmyśl nad tą twarzą, rozważ życie, a olśni cię wspaniałość rysów napiętnowanych silną wolą i niezłomnym charakterem. To Hrehory z Karlina, pierwszy, o którym z naszego rodu mamy pewniejszą wieść i puściznę... od niego to zwaliśmy się Szyjowi, chlubiąc poczciwą raną, którą w szyję otrzymał; bratem był Abrahama, co za sobą wiedzie linie Kasprowych Karlińskich, równie jak my Ostoitów... a od nas jeszcze poświęceniem bohaterskiém głośniejszych.. Hrehory nasz i Abraham rodzili się już za Jagiellonów, z potomka owego Ostoi, którego miecz z Bolesławowskich jeszcze czasów w herbie naszym stoi pomiędzy dwoma księżycami. Nic nie powiem o Abrahamie, choć i tym słusznie-byśmy pochlubić się mogli. Hrehory był jedną z tych mężnych piersi, które zastawując się ostatkowi dziczy tatarskiéj, już wstrzymanéj, ale niepokonanéj jeszcze, walczyły dla spokoju Europy. A! srogą się niewdzięcznością wypłaciły dzieje całéj Słowiańszczyźnie; spójrz dziś w uczone prace historyków niemieckich, jak tam wygląda plemię nasze?... Losy ludzkości, według tych pedagogów, były zawsze w ręku romano-giermańskich; myśmy niepotrzebne, pasorzytne, nie samoistne, bezmyślne tłumy, bez znaczenia w historyi, bez roli i posłannictwa, dla tego, żeśmy z Zachodem nie szli na wojny krzyżowe!! żeśmy nie mieli udziału czynnego w żadnym z wielkich, bohaterskich, brzemiennych przyszłością ruchów świata, i patrzali niby okiem obojętném z naszego zagona na lejące się rzeki krwi, na walkę o przyszłość. Zapomnieli ci panowie, że pod tę porę właśnie, w czasie tych samych wojen krzyżowych, Słowiańszczyzna, którą pomiatają, na barkach swoich dźwigała i wstrzymywała potok najeźdźców groźnych światu, że tu w głuchéj naszych lasów ciszy, krwawe a nieustanne wrzały boje dla zasłonienia niewdzięcznych, co za krew przelaną odmówią nam nawet grobowca... bo i grobowce dziadów naszych sobie przyswoją, są to dziś Hunnów groby. Biedni Słowianie! ich udział jest prawdziwie ofiarą, nigdzie go nie widać, choć potężny był wszędzie; starty, przetrawiony, przerobiony, przywłaszczony pierwiastek nasz rozsiał się po całym świecie, a ci, co się nim wykarmili, co go pożarli, dziś bryzgają nam w oczy wyrzutem niesamoistności. Język, prawa, zwyczaje, myśli nasze i zdobycze stały się łupem Niemców, co na ziemi wyfrymarczonéj osiadłszy, szydzą sobie z tych, których duchem i krwią przyszli do życia.
Ale dość tego, sprawiedliwsza przyszłość rozsądzi tę wielką sprawę plemion... czekajmy jéj wyroku cierpliwie; może i nas powołają dzieje znowu do głośniejszych czynów i zaważym wówczas na szali świata. Hrehory Szyjowy, nasz protoplasta, był czasu swego sławnym wodzem i wojownikiem; jego to rany wysłużyły nam imię, majętności, sławę i znaczenie późniejsze. Pozostała nam po nim wola jego ostatnia, która jest pięknym pomnikiem prostoty owych bohaterskich czasów; ogromną przestrzeń ziemi zostawił po sobie synowi, ale nie przekazał mu skarbów i kosztowności. Przyjaciołom i powinowatym rozpisał kilka koni, rzędów, siodeł i rusznic wysadzanych, królowi posłał łuk i kołczan, które na barkach nosił starym zwyczajem, synom dał tylko dwie szablice do dalszéj walki za wiarę i kraj rodzinny. Hrehory żonaty był z kniaziówną Glińską, ale krwią będąc połączony z człowiekiem, w którym duma i samolubstwo głośniéj mówiły od sumienia, ale dał się wciągnąć do zdrady... od dnia odkrycia jéj, stał się wrogiem brata żony i do walki z nim prosił się i wyrywał. Życie jego było długie, ale ani godziny nie spędził na spoczynku, bo czuł i wiedział, że do niego nie mamy prawa na ziemi. W dwudziestu leciech już siedząc na koniu uganiał się za Tatarami; gościem odtąd był tylko w domu, nie pomyślał nigdy o sobie, o gospodarstwie, o zostawieniu synom obszernych włości i zamczystych skrzyń złota... Między jedną a drugą wyprawą, między dwoma sejmami, poselstwem i utarczką, zawadził czasem o zamczysko w Starym Karlinie, na kilkanaście godzin zbiegając do żony i dzieci. Ostatni często grosz, uzbierany przez swoję gosposię, zabierał na potrzebę Rzeczypospolitéj, gdy skarb wydołać nie mógł wszystkiemu; a ofiary te robił sercem tak ochoczém; nie targując się ani o krew, ani o grosz, ani o zapłatę zasług swoich, jakby on za nie ojczyźnie, nie ona jemu była obowiązaną... To téż inni przed nim ubiegali wszystko: starostwa, krzesła, laski, buławy, ale nikt nie prześcignął go w posłudze. Życie domowe było dlań, rzec można, dodatkiem, stroną drugą mniéj ważną żywota, podrzędną troską, a potrzeby serca nawet milczały przed głosem poświęcenia i ofiary nieustannéj. Z siedemdziesięciu kilku lat jego życia, nie wiem czy prócz kilkunastu pierwszych, choć kilkaby się zebrało spędzonych pod strzechą domową. Wszędzie był, gdzie bić się, radzić, płacić i służyć potrzebowano; żona tęskniąc wychowywała mu synów, dbała o stado jego i zbierała daniny, przędąc kądziel u samotnego ogniska... Gdy bardzo zatęskniła za Hrehorym, to go po świecie szukać musiała, wyjeżdżać przeciwko niemu, łapać go po drodze, gonić za nim do Wilna i Krakowa, a nie śmiała mu wyrzucać, że ją i dom opuszczał, bo wiedziała, że pierwsze nad rodzinne obowiązki gnały go po świecie białym, spocząć mu nie dając... Śmierć Hrehorego Szyjowego była tak piękną, jak jego życie; starzec już, jeszcze ani pragnął spoczynku, ani chciał go sobie dozwolić; szukał pracy, wywoływał coraz inną, nastręczał się na nią, a tak był już przywykł do konia, że choć go nań sadzać musiano i zdejmować, bo o swojéj mocy już się dźwignąć nie mógł — całe dnie przecie z kulbaki nie złaził. W 1575 roku właśnie był testament swój uczynił, którym dzieci rozdzielał, gdy chwilowo przebywającemu w Starym Karlinie dano znać o wtargnieniu Adel-Giraja. Inni poczęli się chronić w lasy, on corychléj poczty zbierać kazał i ściągnąwszy, co tylko na prędce zgromadzić się dało, poszedł za późno już w pogoń za dziczą. Dzień i noc gnał się za nią starzec napróżno, bo Tatarzy obyczajem swoim, łup i ludzi zagarnąwszy, szybko się cofnęli ku stepom. Strudził go ostatni wysiłek, a może dobiło zmartwienie, bo pokrewnego mu Szumlańca wzięli w jasyr Nogajcy; trzeciego dnia pogoni zaniemógł stary i na kulbakę się zwiesił, musiano go niemal gwałtem zwrócić do jakiegoś dworku nad drogą, zdając na innego dowództwo. Hrehory niepokoił się wielce, że bez niego pogoń dalsza odbyć się musi, że może nie tak szybko i skutecznie, jak on chciał, ją poprowadzą, ale musiał się zgodzić z wolą bożą, gdy poczuł, że go siły opuściły całkowicie. Pod ubogą cudzą strzechą, przyjąwszy sakramenta, wyzionął ducha bohaterskiego, a dłoń żony, ani dziecka oczu mu nie zawarła; ścierpiał to nie stękając i położył się po męsku na spoczynek wiekuisty. Ciało jego wdowa, pieszo idąc przed wozem, przewieźć kazała do Karlina... Tak czynnego i zajętego publiczną posługą, jak było jego życie, znaleźć trudno; wszędzie go masz, gdzie tylko powołuje sprawa wspólna; zdaje się, że za nieznanych swych dziadów i pradziadów, późniéj od innych będąc powołanym, zapłacić chciał głową i ręką. Począwszy od bitwy pod Sokalem, gdzie owo sławne cięcie w szyję otrzymał, za które Tatarowi odpłacił, nawpół go rozpłatawszy jak szczupaka, żadnéj nie minął potrzeby... Tuż zaraz, ze świeżą jeszcze blizną, już go z Firlejem widzimy w Prusiech, aliści wprędce potém na Rusi z Tatarami się uciera, w przestankach, żeby nie spać, na Litwie, byle harc zasłyszał, probuje szabli. Czasu pokoju jeździ, posłuje, komisarzuje, uczy się, nie spoczywając chwili. Z Tarnowskim był pod Obertynem, gdzie znowu szramą przez łeb od Wołocha został naznaczony, a było to cięcie nielada, bo z niego pól roku się lizał, i zawsze czuł po niém bole w nadwerężonéj kości. To mu jednak nie przeszkodziło bronić Czerkasów z Daszkiewiczem i być na wyprawie z Radziwiłłem i Tarnowskim, a potém ucierać się znowu nad Seretem. Mało znane są napaści tatarskie w ostatnich latach panowania Zygmunta Starego i pierwszych syna jego, choć cząstkowe i drobne, ale prawie nieustające: były to harce pograniczne, nie mające rozgłosu wojny, choć w nich życie narażało się jak w wielkich bojach; Hrehory szczególniéj je lubił i żadnych z tych godów nie opuścił bez udziału. Nikt tak może nie umiał, jak on, zaczaić się, zaskoczyć i podejść, a w potrzebie czoło postawić i twardo placu dostać. Gdzie on był, pewne zwycięstwo, bo życia nie szacował i panu Bogu je ofiarując za grzechy, na każdą potyczkę szedł jak na śmierć, nie oglądając się za siebie. Kiedy Tatarów nie stawało, a cicho napasłszy się siedzieli, ruszał do Inflant, aby nie próżnować, i tam cudów dokazywał w podjazdowéj wojnie, do któréj się był wprawił przez wiek cały. Ręki zaś po zapłatę ani do króla, ani do kraju nie wyciągnął ni razu; mijano go, milczał, a gdy drudzy oburzali się na niesprawiedliwość, odpowiadał im z dumą szlachetną, że nie jest jurgieltnikiem pańskim, ale sługą bożym, i od Boga w niebie nagrody, nie od ludzi na ziemi wygląda. Obok rycerskiego ducha, była w nim i wielka wiara i wzniosła pobożność, bez któréjby takie dzieła dokonane być nie mogły; one tylko siłę dają do czynów bohaterskich — nie rodzi ich duma ludzka, ani krew, ani żądza sławy... Umierając, cieszył się Hrehory Szyjowy, że dwóch po sobie godnych imienia synów zostawił, obaj już byli mężowie dojrzali, obaj szli już tą drogą, którą im rodzic wskazał, swoim przykładem. Starszy Paweł, masz go tu na portrecie, wykapany ojciec — rzekł starzec, wskazując drugie płótno — ale już w téj twarzy jest coś więcéj, coś inaczéj, niż w pierwszéj: strój staranny, same rysy wydelikatniałe, oko patrzy rozumniéj i bystrzéj; obok wojownika, masz już i człowieka rady; na czole trochę ambicyi, któréj śladu w pierwszym nie było, i nieco więcéj dumy, chociaż poczciwéj... Domyślasz się, czujesz, że to ojciec rodziny, która między pierwszemi zasiąść będzie miała prawo. Obok niego masz młodszego brata Wasyla, który, jak powiadają, do matki był podobny; twarz ponura, ale charakter w niéj potężny; cały w żelazo okuty, pułkownikowska buława w prawicy, broda w pas, dziko patrzy, ale i walczył téż z dziką odwagą na polach bitwy swojego czasu. Paweł jest naddziadem naszym, Wasyl głową młodszéj linii, która dziś już wygasła, poszedłszy w innym cale kierunku. Po wielkim Hrehorym zaraz rozdwoił się ród nasz i poszedł dwiema gałęźmi, dwiema oddzielnemi drogami, że już o potomkach Abrahama nie wspomnę, o których bohaterstwie wiecie... Paweł zbliżył się do panów i dzieci jego już zasiadły w senacie i u boku króla; potomstwo Wasyla, więcéj szlacheckie niż pańskie, przewodniczyło w ziemi i powiecie, związkowało, konfederowało się, hałasowało na sejmach i w każdym rokoszu rej wodziło. Buta Glińskich z ich krwią i rysami, poszła przez Wasyla do téj linii zawadyaków, rębaczy i wichrzycieli... Ale powróćmy do naszego Pawła...
— A nie będzież to późno? — przerwał ksiądz Mirejko wstając — panie chorążycu dobrodzieju, sen tylko przed północą zasila...
— Zawsze zanadto śpiemy, choćbyśmy najkrócéj spali — odparł starzec rozogniony opowiadaniem — zresztą, wyście już nieraz na wyrywki słyszeli o moich Karlińskich, a wam dla mszy świętéj i pacierzy wcześniéj pójść potrzeba; nie róbcie ceremonii... Może i wam — dodał zwracając się do Aleksego i Justyna — nudno już słuchać starego zrzędy?
— Ja za nic nie odejdę, i nie jednę, ale wiele każecie nocy słuchać was gotów — żywo odezwał się Aleksy.
— O! i ja téż! — rzekł Justyn — i dlaczegóż? dla snu mielibyśmy was porzucić?...
— Mój stryju — zawołał Julian — nie sądź nas tak surowo, i nie myśl o spoczynku, chybaby tobie był potrzebny...
Stary uśmiechnął się.
— Mnie! mnie! spoczniemy w trumnie! — odpowiedział — sen to zadatek, który dajemy śmierci... nie myślcie o mnie; choć stary, więcéj jeszcze od was wytrzymam, bo ducha w sobie krzepię, a na ciało nie zważam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.