Dwa światy/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa światy |
Pochodzenie | Powieści szlacheckie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— Cóżem mówił? o Pawle? — Nie ustąpił on ojcu, pracował jak on, ale choć nigdy poświęcenia nie skąpił, już o sobie, o domu, o prywacie nie umiał tak zapomniéć jak ów wielki Hrehory; już dwory budował, już gospodarzył zabiegle, już mu głowa bolała o zamożność domu, o podźwignienie rodziny. Żonaty z Szamotulską, wyszedł ze swego starego gniazda i związał się z familią, która zbytek razem z fortuną nam wniosła. Wiecie czy nie, jak żyli dawniéj panowie i kniaziowie na ziemi naszéj, póki do nas wpływ powoli niewieściejących już prowincyj nie przyszedł? Niewiele żywot ich różnił się od ubogiego szlacheckiego, a jeśli czém, to dworem, to liczbą ludu zaciążnego, to ubogiemi, co się przy nas żywili, to szafunkiem obfitym prostych darów zebranych na własnéj ziemi. Pieczono woły i barany na obiad, ale ich nie przyprawiano i nie podawano na srebrze; kożuch barani powleczony szaraczkiem służył na codzień, a niedźwiedźnia od wielkiego dzwona. Jéjmość przędła z dziewkami swemi i kuchnią się zajmowała sama; dzieci chodziły boso, ale gdy Rzeczpospolita zażądała posiłku, postawiono ludzi i sypnięto grosza popańsku. Niczém było zahartować majętności ojczyste, aby opłacić ludzi, których się swoim sumptem wiodło na wojnę, a ten, co krupnik z wędzonego półgęska jadał na wieczerzę, pułk stawił nie stękając, lub posłując o swym koszcie, prezenta dawał koronowanym głowom ze swojéj szkatuły, dwór sztyftował, występował popańsku, nie pytając, czy mu kiedy skarb Rzeczypospolitéj powróci ekspensa. Powróciwszy do domu znowuż kożuch wdział na się i w jaglanéj kaszy smakował. Zbytek nie wszedł nagle, zarazem, ale się wkradał powoli; wniosły go i czasy i ludzie, a najbardziéj małpiarstwo cudzoziemców, przed któremi sromaliśmy się tego, czémby się chlubić należało. Za Jagiełły, sam król na sianie sypiał a miedzianego kubka do umywania zażywał; za Zygmuntów już siano i pacholętom królewskim śmierdziało, a nalewki mosiężne pooddawano do zakrystyi, żeby się ich uczciwie z oczów pozbyć, wedle starego przysłowia: Na tobi Boże, szczo meni ne hoże. Niczém to te drobnostki, ale bądźcie pewni, że inny człowiek wstaje z siana, a inny z puchowéj pościeli. Paweł rodził się za Zygmunta Starego, a umarł za Zygmunta Szweda; przeżył żywotem czynnym najważniejszą może chwilę w bycie narodu, kryzys, która stanowiła o przyszłości, przesilenie ostateczne. W r. 1607, gdy umierał, już prorocze oko dostrzedz mogło zarody wszystkich klęsk późniejszych; ale jeden tylko naówczas był prorok w Polsce, wołający z kazalnicy jak Kassandra o upadku, który drugim niepodobieństwem się zdawał; przepowiadający wszystko, co za grzechy przecierpiéć musieliśmy. Wiatr rozwiał słowa natchnionego Skargi, i dziś dopiéro pałają nam one światłem wieczném. Paweł już był z ojcem w Inflantach przeciw Iwanowi Bazylewiczowi; bił się mężnie pod Wenden; z Połubińskim zrazu chodził dla rycerskiéj wprawy; potém z Łaskim w Multanach już wojował postaremu, ojca naśladując i dokazując poojcowsku. Nie stało tu wojny, zabrakło roboty, Paweł się wprosił z Bykowskim na poselstwo do Moskwy i z nim razem niewolę przecierpiał. Dopiero go w r. 1570 puszczono przy trzyletnim rozejmie. Ojciec jeszcze na to wszystko patrzał, bo był żyw, i gdy Paweł powrócił mu przed śmiercią zarosły, a wynędzniały do niepoznania, bo z saméj tęsknoty, a nieczynności wychudł i wymizerniał... tylko go po głowie pogładził, a nie chwalił i nie rozczulał się nad nim, bo nie chciał ani wbijać go w dumę, ani robić z tego zasługi, co było spełnieniem obowiązku. Za Batorego dopiéro Paweł mógł się lepiéj, całkowicie dać poznać; wyborem nawet męża, którego śladami poszedł, dowiódł, że nie był już ślepém narzędziem i umiał rozeznać, dokąd różne wiodły drogi; trzymał się bowiem Jana Zamojskiego i stronnictwa królewskiego. Był pod Połockiem i Suszą, gdzie go i rana nie minęła, tak, że stamtąd musiano powieźć do domu ciętego okrutnie w biodra, i ledwie za łaską bożą, przez trafunkiem wynalezionego kędyś Greczyna, ziołami mu ranę zgojono; ale długo o kuli chodził, nim siadł na koń, bo mu było nogę przykurczyło. Innyby już potém miał się za wysłużonego, zwłaszcza że doma było co robić, bo mu się zrazu nie bardzo wiodło na mieniu, ale w owych czasach wstyd było jeszcze za piecem darów bożych używać, gdy te nie nam dla nas, ale tylko do szafunku rozumnego są powierzone. Już pod Byczyną z Zamojskim znowu Paweł się nalazł i wrąbał się w szyk nieprzyjacielski z aplauzem powszechnym; w r. 1594, gdy Tatarowie na Ruś wpadli, nie zaspał także i ścigał ich aż do granicy węgierskiéj się zapędziwszy; późniéj z Zamojskim pod Felinem jeszcze go słychać, a nie mniéj tam od Farensbacha i hetmana dokazywał, bo niemal w téjże chwili, gdy Zamojskiego sprzączka od pasa salwowała, delią miał nawskróś przeszytą bez szkody. Ale tu koniec jego dzieła; dotknęło go, że w nic poszła i śmierć wojewody wendeńskiego, i to, co dokazywali, dobywając Felina, gdy późniéj dla zatrzymanéj zapłaty, dla niedostatku z nieporządku pochodzącego, musieli stać daremnie w obozie z niechętném wojskiem, czas tracąc najdroższy. Zaniemógł Paweł gorzéj duszą, niż ciałem, razem z hetmanem, zwątpiwszy o wszystkiém; i z pod Wejsensztejnu do domu spocząć pojechał. Od inflanckiéj téj potrzeby zamknął się i cały oddał nabożeństwu, pogrążony w jakimś nieopisanym smutku, tak że prawie mówić zaprzestał. Zapuścił brodę, wdział suknię tercyarzy i koadjutorów zakonu Jezusowego, różańca z rąk nie rzucał i przed ołtarzem pokojowym, na którym dzień i noc paliły się świece u obrazu Najświętszéj Panny, resztę życia na klęczkach strawił, tak że mu pod koniec na nogach, zmordowanych od ustawicznego klęczenia, ustać już było ciężko. Przychodzących z interesami odprawiał do żony i syna, odpowiadając, że wszelkie sprawy obojętnemi mu były, krom spraw zbawienia. W roku 1607, czasu rokoszu, gdy mu doniesiono, że Wasyl, brat jego, rozsiekany został, napadnięty będąc przez partyzantów królewskich kędyś w gospodzie, uczuł to tak mocno, że go nazajutrz na ziemi przed ołtarzykiem znaleziono bez ducha.
Paweł jest poważną i wielką naszych szlacheckich czasów postacią, ale to już nie Hryhory Szyjowy; więcéj w nim rozumu może, mniéj uczucia, a i słabości ludzkiéj nie mało. Już mu i wielkość i dostojeństwa smakują, choć na dobre obraca siłę, jaką z nich ciągnie; już majętność dlań choć nie na pierwszym, ale w wielkim względzie. Koniec jego, w którym odezwało się uczucie i osłabła wiara w rozum ludzki, pewnie niemniéj piękny od ojcowskiego, bo zwiastuje pokutnika namaszczonego, uznającego grzechy swoje i dźwigającego się od ziemi ku niebu.
Cale inną drogą poszedł Wasyl, ożeniwszy się z szlachcianką Korbutówną, choć pan imieniem i mieniem, ale szlachcic sercem i z umysłu unikający panów, a z buty i jakiegoś niepokoju w charakterze zawsze wiążący się z wichrzycielami i stający przeciwko władzy... Takim go natura stworzyła, a przerabiać się nie myślał; choć broił, nie grzeszył może, bo mu się sumiennie zdało, że to, co czyni, dla dobra publicznego robić powinien. Ani to było bez ciężkich i nieustannych ofiar, a choć się dobił miłości szlacheckiéj panów braci, wiemy, że ta lepiéj jeszcze od łaski pańskiéj na pstrym koniu jeździ; dziś ukochany i noszony na rękach, jutro byle inny wiatr powiał, na szable mógł być wzięty. Gdyby nie męstwo, kilkakroć na związkach byłby życiem za prawdę śmiałą przypłacił, tak łatwo u tłumu o miłość i o nienawiść... Ktoś zawołał: — Zdrajca! Jezuita! Szwed! aliści nie pytając, skąd się to wzięło, czy z głupoty, z prywaty, lub z dobrego powodu, wszystkie demeszki z pochew się obnażały na obwinionego... Król Stefan, a bardziéj jeszcze Zygmunt znali go i niechętni byli Wasylowi, bo im bróździł, a wiedziano, że go ani kupić nie można, ani nastraszyć; kopano też pod nim dołki, że dobrze pod nogi patrzeć musiał, by nie padł. Wasyl za Stefana, choć z nim wyprawy odbywał i żołnierz był siarczysty, a gdy mu krew zapachła, nie pytał, o co się bili, waląc z drugiemi naprzód; zawsze tego mądrego króla miał w podejrzeniu o złe zamiary względem szlacheckiéj wolności, nie bacząc, że ta szlachecka swoboda najcięższą była tyranią i zguby zarodem. Przeczuwał on razem ze szlachtą całą, że co zbytnia powolność Jagiellonów nadała, rozum i miłość kraju odebrać im będą musiały; w Stefanie widziano wilcze zęby, łakome na swobody, i Wasyl nieraz na sejmie bryznął swą szlachecką dumą w oczy bohaterowi. Poszło mu to bezkarnie i ośmieliło więcéj jeszcze. Za Zygmunta III., przy powolniejszym charakterze monarchy i rozwijającéj się opozycyi, Karliński nasz coraz większą począł grać rolę. Wszędy go było pełno, skąd go rokosz zaleciał; jemu nawet przypisują, bo głowa była nie lada, owę sławną definicyę: — Co jest rokosz? — która po wszystkich rękopismach współczesnych przepisaną się znajduje. Gardłował na zjeździe w Stężycy, a gdy pod Janowcem Zebrzydowski się submitował, znać go już nie chcąc i pod sztandar cześnika litewskiego przeszedłszy, na Ruś pociągnął szlachtę przekabacać. Tu go śmierć zachwyciła w drodze od partyi Żołkiewszczanów, z którą się zetknął w gospodzie... Wasyl z małą był garstką, ale placu dostał i napadnięty bronił się do ostatka tak, że w szmaty rozsiekany, życiem męstwo swoje i stałość przypłacił...
Oba, Paweł i Wasyl, po jednym tylko zostawili synie, oba synowie poszli ojcowskim śladem; naszemu naddziadowi było imię Hrehory drugi; oto go masz na tym wizerunku zczerniałym, z którego dziś tylko męska twarz z Łaszczową czupryną pogląda.
Chorążyc przybliżył świecę i wskazał Julianowi portret z kolei następujący; wisiały bowiem gienealogicznym porządkiem na dwa podzielone szeregi, dwie linie Karlińskich, od wielkiego Hrehorego początek biorące...
— Hrehory drugi — mówił pan Atanazy — urodził się w 1576 roku, i już téż nie tak dziko i ostro jak tamci na nas pogląda; jest w nim coś pierwszych rodowych rysów, którym podgolona wysoko głowa i podniesione czoło szlachetnego wyrazu i niejakiéj dumy dodaje; strój na nim pański: rysia szuba jak u Radziwiłła, kołpak soboli, a spięcia-by za nasze dzisiejsze majątki nie kupił. Ten ogromny karbunkuł przy delii to sławny kamień na jakimś hanie tatarskim zabrany, za który w Paryżu dziad nasz, a twój pradziad, panie Julianie, Tymoteusz Polikarp, wziął milion liwrów, i zjadł je na dworze Ludwików.
Czuł i Hrehory drugi, że nie przyszedł na świat, by się stroił, pieścił, dogadzał swojéj osobie i za prywatą tylko gonił, ale jego poświęcenie się było samym charakterem czasu ograniczone; czynił wiele, gotów był poświęcić wszystko, a ludzka słabość miała już przecie udział w tym heroizmie. Pierwsze jego pole było pod Lubniami z Żółkiewskim, gdzie u boku zacnego wojownika tak sobie świetnie począł, że jednym harcem na całe życie sławę pozyskał, ująwszy swoją ręką jednego z przywódców kozackich. Nie opuścił téż inflanckiéj potrzeby, na którą z Zamojskim chodził, pod Kokhausen począwszy, a dotrwawszy z ojcem aż do Wejsensztejnu, wszędzie z chwałą się potykał, przechodząc z pod chorągwi do chorągwi, od wodza do wodza, gdzie ciepléj było. Nie będę wyliczał co robił do 1640, to jest do śmierci swojéj, bobym znowu powtarzać musiał i potrzeby wszystkie, i sejmy, i komisye, i poselstwa sławniejsze, jakie pod te czasy miały miejsce; powiem raczéj ogólnie, że Hrehory drugi szczeblem wyżéj posunął znaczenie familii, zasiadając krzesło ważne w senacie, żeniąc się z córką wielkiego domu i pomyślnie pomnożywszy fortunę. Stanowisko, jakie zajął, oddaliło go od potomka Wasylowego, Iwana, który podupadł i daléj drogą utorowaną idąc, nie myślał tylko jak się ojcowskiéj pomścić śmierci. To było zadanie życia całego nieszczęśliwego Iwana, przezwanego Kokoszką, nie wiem od czego.
Ale niechże-no wprzód skończę o Hrehorym, bo Iwan a on nic z sobą wspólnego nie mieli oprócz imienia; i tego nawet, gdy mu pomagać do zemsty nie chciano, tylko co przez wstręt nie rzucił, mając zamiar herb sobie przemienić i od majętności się przezwać, choć do tego nie przyszło.
Hrehory nabywszy sławy w bitwach, nie chronił się ich i nadal, ale więcéj, jako człowiek wielkiéj głowy i zręczności, do poselstw i traktacyi przy boku królewskim był używany. Należał on do tych przyjaciół i poufnych Władysława, syna Zygmunta, którzy z nim młodość, zabawy i wszelkie dzielili losy. Pan to był, co sobie serca jednać umiał, bo sam téż miał serce, a kiedy zań majętnością, zdrowiem i pokojem zastawić się było potrzeba, żaden z tych, co do jego koła należeli, nie szukał wymówek. Hrehory dwa razy całe swe zahartowywał dobra, i po wstąpieniu na tron Władysława nie odstępował go ani na chwilę, a łaską królewską ogromnie przyczynił ojczystych majętności. Wielkich to cnót był mąż, ale i wielkich słabości: przepych lubił, biesiad i uczt nie opuszczał, w fraszkach się kochał, a ludzi swoich niemal co roku inną barwą przestrajał. Z drugiéj strony, równie hojny na kościoły, mało którego w swojéj ziemi nie obdarzył to obrazem z Włoch sprowadzonym, to kielichem, to sumką na altarzystę, to kosztem swym do fabryki się przyczyniając. Śmierć zaskoczyła go niespodzianie, gdy po królewicza Kazimierza do Francyi miał jechać; zasłabł nieco, lekarz królowéj, Francuz, dał mu jakieś Electuarium na noc, ale nazajutrz już go nie stało.
Iwan Kokoszka, brat jego stryjeczny, dobrze go na tamten świat poprzedził; po śmierci ojca zrobił był votum cale nie chrześcijańskie, pomścić się jego zabójstwa, i dopóty doma nie nocować, dopókiby wszystkich napastników, krwią Wasyla zbryzganych, nie wygubił do jednego. Miał nazwiska ich spisane na karcie, i dobrawszy sobie szlachty poczet nie mały, po kolei się za niemi uganiał. A gdy mu w trakcie tego do domu zajechać przyszło i dni parę zabawić, żeby swego ślubu nie złamał, namiot w podwórku rozbijać kazał i tam noc przepędzał. Trzech tak już z owych Żółkiewszczan zabili, czwartego utopiono w stawie, reszta szukała wszelkiemi sposoby zgody, gdy Iwan powadziwszy się z pijaną hałastrą Radziwiłłowską o postawienie koni w szopie na trakcie Zamojskim, do jednego z nich z pistoletu strzelił, nieszczęściem chybił i cięty od niego, haniebnie poległ... Po nim została żona, córka, która wkrótce poszła za Wessla do Inflant i syn Wasyl Iwan siedemnastoletni.
Ta niecna zemsta zabrała mu życie mizerne, spędzone w krwawéj pogoni, tak, że o duszy swéj, o posłannictwie pomyśléć nie miał czasu. Ale dajmy już pokój téj linii, która tak marnie zeszła, wichrząc i gubiąc się dobrowolnie. Bóg tak chciał dla przykładu widać, byśmy przed oczyma mieli losy potomków, dwóch braci rodzonych. Oba oni wzięli w spadku jedno imię, równą majętność, wychowanie jednakie, przecież widoczna łaska boża jednego powołała do lepszych losów, do wyższych miejsc, drugiego strąciła z wyżyny na barłóg Hioba.
Hrehory nasz zostawił pięciu synów z Zabrzezińskiéj, a choć fortuna była ogromna, podział jéj na głów tyle byłby Karlińskich między szlachtę zepchnął, gdyby nie wola boża, która snać jeszcze rodziny naszéj na coś potrzebowała, i żadnéj siły jéj do działania koniecznéj odebrać nie chciała. Z tych pięciu jeden tylko wziął po ojcu spadek cały, dziwném losu zrządzeniem; zrazu bowiem nie dzielili się fortuną.
Najstarszy z synów, Ignacy, kasztelan międzyrzecki, urodzony w pierwszym roku siedemnastego wieku, miał już lat czterdzieści, gdy ojciec go odumarł; objął tedy ciężar spraw i interesów na swe ramiona, wyręczając drugich.
Brat jego Jędrzej, o dwa lata odeń młodszy, oboźny koronny, łaską królewską wsparty, i cały pobożności oddany, ani chciał słyszéć o wsi i mozołach gospodarskich, rad z tego, co mu brat dał z łaski. Zaraz o nim szerzéj niż o innych opowiedziéć będę musiał, bo po Hrehorym wielkim to była perła i słońce rodziny naszéj.
To mówiąc, chorążyc krzyż z koroną cierniową, wiszący na piersiach, ucałował gorąco i tak mówił daléj:
— Trzeci brat, Zygmunt, przed ojcem jeszcze umarł, ze Stefanem Chmieleckim walcząc na Rusi; napadła go obozowa febra, kilka miesięcy z nią się pasował, aż nareszcie pod namiotem go wzięła; umarł, głowę nie na miękkich poduszkach, ale na twardéj złożywszy kulbace... całując napierśnik, na którym krzyż i Matkę Boską miał malowaną.
Czwarty, Pietrasz, nie wiem czy z własnéj, czy z ojca woli poświęcił się stanowi duchownemu, był nominatem na biskupstwo chełmskie. O tém... potém...
Piąty, Włodek, skromny i pobożny, ukochane matki dziecię, choć go Hrehory kierować chciał inaczéj i do wojny sposobić w miejscu wcześnie zgasłego Zygmunta, do nóg rodzicowi upadłszy, łzami je oblewając, uzyskał pozwolenie wstąpienia do klasztoru XX. Bernardynów. Był to człowiek świątobliwości wielkiéj i nie mniejszéj pokory; z kolei powiem o nim więcéj, bo przed Bogiem lepszy on był od wielu tych, co sądem ludzkim nad nim górują; teraz powrócić muszę do głowy rodziny Ignacego, kasztelana międzyrzeckiego.
Ignacy był dobrym synem kraju, jak jego przodkowie, masz go tu na tym wizerunku — piękniejszéj i wyrazistszéj twarzy zobaczyć trudno; ale to nie rycerz Hrehory, nie Paweł nawet; piętno czasu wyryte jest na jego obliczu wspaniałém, spokojném, powagi pełném, ale zdradzającém więcéj męża rady i dworaka niżeli wojownika.
Przy starodawnym stroju, błyskotki i dodatki wskazują człowieka, który dba o to, jak się okaże, i sąd ludzki ma na oku nawet gdy o powierzchowność chodzi: znać, że chciał być pięknym i wydawać się wspaniale. Niedźwiedzią delię zastąpiły sobole, przy nich atłasy, aksamity, lamy, spinki, guzy, a złota i świecideł pełno. Toż samo na twarzy, któréj wyraz szlachetny, wzniosły, coś ma już w sobie przymilającego się, uśmiechnionego, słodkiego. Jest to nasionko drobne téj zalotności nie męskiéj, z jaką późniéj pokolenia całe dla przypodobania się światu wyrzekły Boga i sumienia. W tym człowieku zniewieściałość i zalotność nie dochodzi jeszcze tak daleko, ale już jest in nuce.
Był to znakomity, jak podówczas zwano, statysta, ale urodzony w epoce, w któréj słowo zaczęło więcéj znaczyć od czynu, uwierzył w jego wszechwładność, zakochał się w jego dźwięku. Pan Bóg obdarzył go łatwą i świetną wymową, pamięcią wielką, postawą piękną, głosem donośnym i mile brzmiącym; okoliczności uczyniły go oratorem. Mówił wszędzie, gdzie tylko znalazł uszy ku słuchaniu, a dbał wiele o wrażenie, jakie na publice uczyni, na sejmach, gieneralne, dziękując i przymawiając się do serc panów braci, przy marcepanach i kruszeniu tarczy, w domu, kościele, trybunale, popisywał się z wymową swoją, w któréj w istocie więcéj było blasku i rozgłosu, niżeli myśli i treści. Maluczka drobnostka wystarczała mu na długą perorę, pamięć do niéj materyały dawała z biblii, świata starożytnego, poetów i historyków, z mowców i filozofów; wszystkiego tam było potrosze, a najmniéj swojego. Rzadki talent i ogromna nauka zrobiły zeń smutnego mowcę, z profesyi pochlebiającego tłumowi; połechtana pochwałami próżność, zwiodła go z drogi prawdy na manowce, wśród których spotykał oklaski i przymilenia, odpłacające mu jego własną monetą...
Chłodny, praktyczny, ale przytém praw, miał jeszcze w sobie coś tradycyonalnie rycerskiego, i nie splamił się w długiém życiu żadną prywatą, chociaż przeżył ciężkie lata próby od Zygmunta III do Jana, naprzód pod okiem ojca, potém już sam głową rodziny i domu. Całą niepodzielną majętność objąwszy po Hrehorym, musiał pracować dla wszystkich, i podołał temu zadaniu, ale ono z oratorstwem razem cały czas jego, całe pochłonęło życie. Wprawdzie, od najpilniejszéj osobistéj sprawy gotów był zawsze odbiedz dla potrzeby krajowéj, publicznéj, ale go ta już nie tyle co poprzedników zajmowała, już jéj nie miał przed oczyma, jako pierwszego i najważniejszego powołania swojego.
Jedyną jego wyprawą wojenną była potrzeba 1634, w któréj królowi pod Możajsk towarzyszył; potém przezeń użyty do traktacyi Polanowskich, dał w nich dowód niepospolitych dyplomatycznych zdolności. W następnym roku jeździł z poselstwem do Moskwy, potém z Ossolińskim do Ratysbony, następnie do Kurlandyi i do Francyi. Zewsząd się jakieś licho do domu przywiozło. Za Jana Kazimierza, wśród zawieruchy i niepokojów, czynniejszy był jako poseł królewski do związkujących, do kozaków z Kisielem, do Szwedów, niżeli na placu bojowym; nie winię go za to, że do partyzantów królowéj z Wydżgą należał, bo w tych praktykach może dobro przyszłe kraju upatrywał; gorzéj mi przykro widziéć go wszędzie pracującego tylko usty i słowem, wiodącém do intrygi i spiskowania. Za Korybuta z Sobieskim znów się związał, co mu pod następném panowaniem na dobre wyszło. Ostatnią jego czynnością były układy Andruszowskie, do których wpływał wielce, przyczyniając się do zawarcia rozejmu, bo potrzebę jego dla kraju silnie uznawał, i choćby z ofiarą pokoju pragnął. Kilka lat jeszcze spędził w domu, nie mieszając się już do spraw publicznych, bo go pedogra trapiła, nogi miał opuchłe i z krzesłem go noszono, tak obezwładniał całkowicie. Kilku starych przyjaciół dotrzymywało mu placu, a tym on z wielkiéj księgi mowy swoje, listy pisywane do znaczniejszych osób, przymówienia się, oracye odczytywać lubił i rozprawiać z niemi o ludziach i dziejach swojego czasu. Mąż to był, mimo swych słabostek, powagi wielkiéj i sumienia nieposzlakowanego; wobec nas, drobnych jego potomków, to jeszcze postać zawstydzająca swą wspaniałością, to jeszcze mąż ofiary i człowiek stanu... ale obok Hrehorego i jego syna, to już plemię skarlałe, to już upadek zwiastujący człowiek... O! jak-eśmy od nich, jak-eśmy daleko odeszli! Nie popełnił on nic, coby mu zarzucić można; dobrego uczynił wiele, ale mógł więcéj jeszcze; już w nim powoli zacierało się przekonanie o posłannictwie szlachty i panów, a rozpieszczona istota wmawiała w siebie pocichu, że dobro, którém ją Bóg obdarzył, dla niéj tylko saméj było dane. Byłby oddał, co miał, ale czułby ofiarę i stękał na nią; spadek po dziadach zdawał mu się własnością jego, spuścizną osobistą, sprawiedliwém dziedzictwem, a o ciężarach sumienia do niego przywiązanych zapomniał.
Mało co młodszy od niego brat Jędrzej, oboźny koronny, był może ostatnim z rodziny mężem prawdziwie godnym pamięci nieśmiertelnéj, choć tak dalece zapomnieliśmy o nim, że ledwie w zbutwiałych papierach rodziny ślad wielkiéj jego myśli i serca pozostał. Nietylko zabyty, ale wzgardzony i niezrozumiany za żywota, jak wszyscy, co czas swój wyprzedzając wskazywali mu ciężką drogę postępu, Jędrzej począwszy świetnie, wolał znijść z wysokiego stanowiska, niż wyrzec się przekonań swoich. Odziedziczone przezemnie i pierwszy może raz od dwóchset lat dotknięte ręką i okiem papiery po Jędrzeju, dozwalają mi o nim powiedziéć ci obszerniéj, bo téż wart zaprawdę tego. Spojrzyj, uchyl głowy, to on...
To mówiąc, chorążyc, ręką od wzruszenia drżącą przybliżył świecę i ukazał ciemne płótno, wśród którego z trudnością rozeznać było można wizerunek z twarzą posępną, surową może, zamyśloną, ale uderzającą ogółem rysów, napiętnowanych jakiémś natchnieniem religijném.
— Nieprawdaż — odezwał się — że to oblicze, po którém odrazu poznajesz człowieka, co nie pokłonił się ni razu bałwanowi świata, zwyczajów i względów ludzkich, co się nie ugiął przed siłą, nie padł przed wielkością, której nie uznał, i ni razu nie skłamał niczém, słowem, czynem ani milczeniem! Co za wejrzenie szczere, głębokie, potężnie sięgające do serca, co za czoło-świątynia, jaki uśmiech litości na tych wargach, których pocałunek ludzkich namiętności nie dotknął? Rycerz to Chrystusowy w zbroi cały, włos krótko ucięty, odkryta głowa wypełzła od myśli gorących, na szyi, na wstędze przypatrz się, ten sam krzyż, jaki widzisz na mnie, obwity cierniową koroną... Przy nim księga, na któréj spoczywa dłoń męska, nieforemna, spracowana, ale silna... druga sparta na rękojeści od miecza, mówi, że gotowa stanąć w obronie prawdy.
Wychowany przez jakiegoś mnicha, który był domowym u Hrehorego i Jędrusia z dziecka polubił bardzo, musiał wpływowi jego być winien kierunek, jakim poszedł w całém życiu pózniejszém. Mnich ten, którego zwano ojcem Dyonizym, z nazwiska rodzinnego nieznany, surowy był i dziwaczny w oczach ludzi pospolitych, ale pobożność jego i czystość zmuszała przebaczyć wybryki niekiedy przykre, jakich sobie nietylko z dworskiemi, ale z samemi gospodarzami pozwalał. Jędruś jego i on małego Jędrusia do szaleństwa kochał, uczył go, chodził z nim i do lat niemal szesnastu z rąk nie puszczał. Wkrótce po odesłaniu do szkół Jędrzeja, Dyonizy umarł z tęsknoty, ale duch jego pozostał żyw w piersi wychowańca. Ze zdumieniem postrzeżono w nim, iż jakby dopiéro co z lasu wyszedł, oburzał się i dziwił temu, co innych wcale nie zastanawiało, nie zmilczał zapytany nikomu, gdy szło o prawdę, nie pobłażał, a zgromiony upokarzał się, nie poświęcając przekonania swego. Oddany do wojska, jeszcze za Zygmunta III, z Władysławem królewiczem odbył kilka wypraw i tak się do niego przywiązał, że go już nie odstąpił.
Nie sądźcie jednak, by zbliżywszy się do dworu i pana, postradał tę świętą szorstkość i prawość charakteru, jaką się w młodości odznaczał; pozostały one w całéj swéj mocy i sile, ale świat dziwny z nich zrobił użytek. Jędrzej tak był prawdomowny, nieulękniony i niepoprawiony niczém, że wielkość jego charakteru w oczach zepsutych wydawać się musiała dziwactwem. Królewicz, Kazanowscy, Ossolińscy, Denhoffowie i inni śmieli się, świętokradzcy, z Jędrzeja jak z błazna dworskiego, a że im dawał powód do igraszki, wodzili go z sobą, podżegając jeszcze do wyskoków, które na nich innego nad wesołe i przelotne nie robiły wrażenia. Jędrzej zaś trwał na przykrém stanowisku w tém przekonaniu, że choć sam ucierpiał, słowem i przykładem kiedykolwiek musi uczynić wrażenie i choć jednę ocalić duszę... Narzekał więc, nie zważając na śmiechy — na zepsucie, ostygnienie, zniewieściałość, zbytek, zgubienie z oczów celu wyższego — a choć to w żart obracano, zbić się nie dawał ironią i szyderstwy.
Kilkakroć prawdy gorzkie, które mówił wszystkim, krwią podpisywać musiał, ale i to go nie poprawiło; owszem co chwila wspanialéj rozwijała się ta postać prorocza, potężna, co dla zepsutych swych towarzyszów służyła za pośmiewisko, a dla nas jest olbrzymem zdumiewającym świętością i wielkością niedoścignioną.
Władysław IV już królem zostawszy, a może płacąc Jędrzejowi za to, że go nie słuchał, dał mu urząd oboźnego koronnego i parę starostw; pierwszy przyjął Karliński, sumiennie się gotując spełnić obowiązki, jakie wkładał; drugich został tylko szafarzem, uznawszy się bowiem niegodnym téj nagrody, użył dochodów na zapewnienie chleba ubogiéj szlachcie, ranionym w bojach, zestarzałym i okaleczałym w rycerskiéj sprawie, tułającym się po niewdzięcznéj ziemi, któréj krwią swoją bronili. Sam pozostał nadal przy boku króla i żadna uczta, żadne zgromadzenie nie obeszło się bez niego. Śmiejąc się dopraszano jego sądu o każdéj czynności, i choć go nie posłuchano nigdy, witano żartami i figlem, często od słów jego sumiennych zasępiły się czoła. Jędrzej nikomu i samemu Władysławowi, którego kochał, nie przebaczał... Mówią, że niekiedy w gniewie i oburzeniu, głosem wieszczym pomstę bożą na wnukach przepowiadał; szydzono z niego i wróżb, których po większéj części nie zrozumiano.
Widział on czyściéj i lepiéj od innych pochyłość, po któréj społeczność toczyła się na dno przepaści, znał charakter wieku i czuł, co się zeń wyrodzić musi, szczególniéj sobkostwo, prywatę, dumę, pogańskie grzechy, wyrzucając dworowi Władysława IV. W notatach Jędrzeja opisana jest scena, gdy z Krzysztofem Opalińskim, wojewodą poznańskim, na dworze się zszedłszy, zagadniony przezeń o Satyry, zamiast pod niebiosa wynosić pisarza, prawdę ostrą w oczy rzucił człowiekowi, wskazując, jak moralista różnym był od wojewody, za co Opaliński aż się był chwycił do korda, ultima ratio tych, którym argumentów braknie; ledwie go przytomność króla pohamowała, ale póki żyw, oboźnemu nie darował.
Jędrzej się wcale nie żenił i od kobiet stronił, nazywając je wesołemi ptaszynami, co pięknie śpiewają, wysoko latają, ale na skrzydełkach swych nie poniosą ciężaru większego nad kroplę rosy i pyłek kwiatu; może w młodości doznał miłosnéj zdrady od jakiéj pięknéj Francuzki, bo ich tam dwór był pełen, to pewne, że z jakąś tęsknotą i goryczą o kobietach mawiał.
Wszystek się zresztą obrócił ku rzeczom nieśmiertelnym i nadziemskim, z góry tylko i z coraz większych wyżyn poglądając na ziemię. Chadzał nie inaczéj jak czarno, u pasa przy szabli różaniec miał zawsze, na piersiach krzyż; większą część czasu trawił w kościele na modlitwie, lub doma na czytaniu jakiém, a między ludźmi grał tę nieszczęśliwą rolę prawdomowcy i prawdy apostoła, która mu tylko nieprzyjaciół bez liku jednała. Nie sądźcie jednak, żeby to czynił z uczuciem jakiéjś dumy, z przekonaniem o swéj doskonałości; owszem nie było nadeń człowieka pokorniejszego a mniéj o sobie trzymającego; z równą troskliwością, w każdym najmniejszy dobry uczynek podnosił, jak zły karcił, a gdy ujrzał choć przelotną skłonność do poprawy, to ją pielęgnował i podsycał, choćby kosztem krwi własnéj.
Ale wpośród towarzystwa ludzi lekkich, próżnych, zajętych światem i marnościami jego, co nigdy poważniejszego sądu i surowszéj myśli nie objawili, oganiając się im jak napaści... wydawać się musiał dziwakiem i stać się pośmiewiskiem.
Jak wytrwał w takiém położeniu, nie wiem; potrzeba było przekonania głębokiego, woli olbrzymiéj, cierpliwości anielskiéj, niezależności nadzwyczajnéj, żeby nie osłabnąć, nie upaść, nie dać się zwichnąć w walce codziennéj, któréj bronią ostrą było szyderstwo, śmiech, ironia, skierowane na najdrażliwsze w świecie przekonania.
Zdaje się, że Jędrzej w tém prześladowaniu i przeciwieństwie nowe siły zdobywał, co chwila podnosił się wyżéj i stawał mocniéj na odrębném stanowisku swojém. Z pism widać, że przepowiadał już naówczas powolny i nieznaczny, ale niechybny przerost chrześcijaństwa, które wracało do starych nałogów pogan. Słowa i forma nauki Chrystusowéj żyły jeszcze, ale słowo martwe, forma pusta, duch z nich uciekł. Zastosowanie życia do nauki, pod któréj chorągwią się kupiło, było wielkiém zadaniem jego.
Nie mógł on działać skuteczniéj i sposobu długo nie widział, wywarcia wpływu na kraj swój i współczesnych; drobna okoliczność natchnęła go myślą, która choć do skutku nie przyszła, godną jest pamięci ludzkiéj. Wiadomo, że Jerzy Ossoliński, kanclerz koronny, pierwszy myśl podał Władysławowi IV, ustanowienia orderu kawalerów Niepokalanego Poczęcia. Zamiarem jego było innych państw instytucyę przenieść na ziemię rodzinną, ale szlachta, jak w tytułach zagranicznych, tak w tego rodzaju dystynkcyach upatrująca niebezpieczeństwo równości szlacheckiéj, i pomocniczy środek do wyróżnienia panów od braci herbowéj, nie dozwoliła, już potwierdzonéj przez Urbana VIII do skutku przyprowadzić ustawy.
Kawalerowie orderu Niepokalanego Poczęcia mieli sobie przepisaną regułę, która ich niewiele zobowiązywała; myśli w tém większéj nie było; chciano pięknego łańcucha na szyję i wspaniałych płaszczów, by w nich występować w czasie uroczystości.
Z razu, gdy o statutach orderu rozprawiano, oboźny milczał, słuchał czytania ich, zagadywany, odpowiadał ruszeniem ramion, uchodził wreszcie i po pewnym przeciągu czasu dopiéro, kiedy ostatecznie Ossoliński napisane przez siebie reguły królowi czytał, przerwał mu wobec wszystkich zdziwionych, rzeczą zupełnie niespodziewaną. Sam to późniéj opisał, więc dokładniéj o tém z papierów jego mówić mogę. Słowa, które w téj okoliczności wyrzekł, powtórzył obszerniéj w nieocenionym swym pamiętniku.
Projekt Ossolińskiego rozpoczynał się od powodów instytucyi, która być miała tarczą i puklerzem piersi rycerskich, walczących za wiarę; liczbę kawalerów oznaczał siedemdziesięciu i dwóch tylko, mistyczne znaczenie przywiązując do liczby siedmiu; wszyscy mieli być pochodzenia szlacheckiego (nulla macula defaedata, nulla suspicione in dubium revocata); a z obcych tylko dwudziestu czterech do zakonu przypuszczonych być mogło, i to takich, którzyby wszelkich innych stowarzyszeń wprzódy się zrzekli; król był głową i naczelnikiem; znakiem widomym, odznaczającym rycerzy, miał być łańcuch złoty na szyi, złożony z linii i pęków strzał z napisami: In te i Unita virtus, z krzyżem purpurowym, a na tle jego Dziewicą Maryą depczącą węża i legendą: Vicisti, vince... Nosić mieli kawalerowie order ten na wielkich uroczystościach, w dzień Niepokalanego Poczęcia, którego dnia przystępowali do stołu Pańskiego, i w dniu patronów kraju; w inne zaś dnie krzyż bez łańcucha prostszy, na białéj wstędze. Ubiór ich, krojem zwykłym, oznaczono purpurowy, na to długi płaszcz biały, podbity purpurą, czapki białe z promieniami i wizerunkiem N. Panny; zakon miał miéć dwóch dygnitarzy, kanclerza i podskarbiego, z liczby kawalerów wybranych; reguła opisywała także porządek iścia w uroczystościach, starszeństwem przyjęcia; modlitwy za zmarłych braci, pogrzeby ich, zwrot insygniów po śmierci, spisywanie czynów przez kanclerza, obiór prałata, wierność panującemu i krajowi, obowiązek stawienia się na wojnę przeciw niewiernym, obrony honoru Boga i Matki Jego, sposób przyjmowania kawalerów w kościele przy mszy świętéj, jałmużny na wykupno niewolników i ubogich żołnierzy, które do skarbca składać miano, i projekt bractwa Niepokalanego Poczęcia czysto religijnego, które z rycerstwem połączyć miano i t. d.
Ossoliński czytał ustawę i począł od dowodów czuć się dającéj potrzeby jéj; przytomni słuchali w milczeniu, król myślał jak na podobieństwo Złotego Runa i Ducha św. rozdawać będzie insygnia swoje, gdy oboźny powstał i dobył zwitek papierów. Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Kanclerz nie krył nieukontentowania, ale Jędrzej mało na to zważając, zwrócił się do króla.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — nie takiéj nam reguły i nie takich dziś potrzeba rycerzy; znajdzie się komu walczyć z pogańską dziczą i siedemdziesięciu dwóch kawalerów niewiele tam pomoże: myślmy raczéj o zwalczeniu w sobie samych pogaństwa, o złamaniu siły, która codzień podkopuje naukę Chrystusową tam, gdzie pełno krzyżów na polach, kościołach i piersiach, a tak mało w sercach krzyżowéj nauki!
Kanclerz chciał przerwać, bo wszyscy się niecierpliwili; król wszakże dał znak ręką i odezwał się:
— Posłuchajmy oboźnego, może się tam i co dobrego dla nas znajdzie.
Karliński wsparty przez Władysława tak kończył poczęte:
— I ja także przynoszę ci, Najjaśniejszy Panie, projekt orderu, statuta nowych rycerzy, nie wedle próżności świata, lecz wedle natchnienia bożego i pilnéj czasu potrzeby...
Z taką już mówił powagą i przekonaniem, że sam Ossoliński przeszkadzać mu nie śmiał.
— Myślałem długo — rzekł oboźny — i co mi Bóg podał do serca, tém się z wami dzielę; przyjmiecie czy nie, ja sam będę się starał, żeby pragnienie moje czczém nie było słowem. Nie jest to, uchowaj Boże, krytyka jegomości kanclerza statutów, bo i te dobre; ale taki zakon, jaki mi się widzi potrzebniejszy od siedemdziesięciu i dwóch strojnych w białe płaszcze kawalerów, bo gdzie bój padnie, tam nas pędzić nie potrzeba, idziemy sami; ale z sobą i Adamem w nas walczyć nie chcemy i nie umiemy.
— Ad perpetuam rei memoriam — rozpoczął na wstępie oboźny, nie zważając na wznowione szepty i śmiechy, i po łacinie czytał to, co ja tu wam po polsku przekładam, nieco skracając rzecz przydługą.
— Wejrzeliśmy na świat i uczuli potrzebę przeważną przykładu, wsparcia, zachęty, posiłku przeciwko nieprzyjacielowi dusznemu, który wiary Chrystusowéj zasady żywotne podkopuje powolnie i niewidocznie. Społeczność cała zbolałą jest i osłabłą, żegna się ona krzyżem świętym, ale żyje pogańsko, przysięga na chrzcie, ale stokroć łamie zobowiązania swoje; potrzeba, żeby jéj coś przypominało codziennie obowiązki i wspierało w ich spełnieniu. Uznaliśmy okrom duchownych niewymowny użytek braci, coby rozsypani po wszystkich stanach z krzyżem na piersi, wołali o poświęcenie i nie hołdując światu, Bogu tylko i ludziom służyli. Postanawiamy przeto na cel ten bractwo świeckie, rycerzy Cierniowéj Korony, któremu następujące przepisujemy prawa:
Liczba braci ma być nieograniczona, na jéj czele panujący jako głowa widoma, a jak niezliczone są chóry aniołów, archaniołów, cherubinów i serafinów przy tronie bożym, tak nieokreślona ma być liczba tych, co z nami wspólnie dla zbawienia pracować będą.
Tu kanclerz Ossoliński ramionami ruszył i król na niego spojrzawszy, uśmiechnął się.
Jędrzej czytał daléj:
— Stan szlachecki, rycerski na równi z innemi, ale nie przodkując im, duchowni młodzi i starzy, kupcy i rolnicy, do zaszczytu pracowania na dobro wspólne przypuszczeni być mają. Nie wyjmują się z tego i niewiasty, tak zamężne, jako i w dziewictwie zostające.
Wszyscy głośno zachichotali, ale oboźny wcale się tém nie zmieszał.
— Jedynym warunkiem przyjęcia ma być metryka chrztu, dowodząca, że przyszły brat do zgromadzenia wiernych Chrystusowych należy i wielką spełnił już przysięgę.
Zwierzchnictwo zakonu braci Cierniowéj Korony my przyjmujemy, a po nas następcy nasi...
Oznaką widoczną bractwa ma być zawieszony na piersi, na czarnéj wstędze lub sznurze konopnym krzyż żelazny, obwiedziony koroną cierniową, jaką Chrystus Pan na pośmiewisko uwieńczony został, a nam ją jako obraz poświęcenia i ofiary krwią swoją oblaną zostawił... Suknią nie będą się oznaczać bracia. Każdy wedle stanu swego się nosząc, jednakże obierając sobie szczególniéj barwę czarną, jako kolor żałoby i śmierci...
Kościoły parafialne po kraju za kaplice bractwa służyć mają. Naczelnikiem zakonu ma być naprzód panujący, z tego tytułu Wielkim Mistrzem jest nazwany, potém duchowny najwyższy w państwie: prymas. Oprócz nich bractwo wybiera kapelana i podskarbiego, który jałmużny przyjmować i niemi rozrządzać wedle dyspozycyi braci ma prawo. Pomiędzy braćmi, wyjąwszy panującego i prymasa, nikt miejsca pierwszego, ani oznaczonego zajmować nie będzie, tak jako wobec Boga i nieba wszyscyśmy braćmi i równemi synami Chrystusa Pana. Za zmarłych modlić się codziennie każdy obowiązuje, i o ile możności w ostatnich chwilach przedśmiertnych, w rzeczach wiary, następnie i w sprawach ziemskich im dopomagać, nie szczędząc trudu, krwi i kosztu.
Krzyże żelazne po śmierci każdego z członków odsyłają się do kapelana i podskarbiego i z imionami braci, w głównym kościele zawieszone być mają, dla przykładu następców. Obowiązkiem głównym braci Korony Cierniowéj jest nietylko samym czynnie spełniać przepisy nauki Chrystusowéj, ale wszędzie i bez względu na nic, nie oglądając się na ludzi, wskazywać im drogę prawą, mówić prawdę i to, co dyktuje sumienie; dawać przykład poświęcenia, wiary, miłości bliźniego i miłości Chrystusa, słowem cierpiéć, by dostąpić na ziemi spokoju wedle Boga, w niebiesiech zjednoczenia z nim na wieki. W potrzebie życie oddać chętnie, upokorzeń nie unikać, ofiary nie skąpić, a ust fałszem nie mazać. Bracia względem braci obowiązani są do wszystkiego, co chrześcijan łączy w Chrystusie, ale szczególniéj powinni zwracać się nie ku sobie, ale raczéj ku tym, którzy w zaślepieniu i zobojętnieniu trwają i krzyża z cierniem nie noszą; tych dźwigać, pocieszać, wspomagać, uczyć, opuszczając wszelkie ziemskie staranie dla tego obowiązku, przysięgą uroczystą przyrzekają. Błądzących na drogę naprowadzać, zwątpiałych krzepić, obojętnych pociągać, upadających w błędy pogańskie podnosić... pierwszą ich przedewszystkiém powinnością...
Dłużéj nieco rozciągnął się oboźny o obowiązkach braci, ale już śmiechy dworu pustego słów jego natchnionych słyszéć nie dozwoliły. W ostatku zawarł jeszcze w kilku punktach przepisy, jak bracia i siostry przyjmowani być mieli, przy mszy i komunii razem Ciało Pańskie i znamię krzyża otrzymując, do jakiéj zobowiązywali się jałmużny, jak nią rozporządzać miano i t. d. i t. d.
Kanclerz powstał z krzesła i uściskał oboźnego.
— Tylko, panie Jędrzeju — rzekł — to nie rycerstwo nowe, ale prostą sobie konfraternię fundujesz, toć i my łączym do milicyi naszéj takież bractwo...
— Bractwo wielce pożyteczne — odparł oboźny — ale tam na modlitwie wszystko, a u mnie na uczynku; nie odrzucam i ja modłów, owszem potrzebę ich i siłę uznawam; ale nie zawsze człowiek modlić się skutecznie może, na to potrzeba natchnienia, podniesienia ducha, usposobienia, gdy do czynu tylko woli, a nad téj skierowaniem pracować powinien każdy. Duchowny nie wszędzie i nie zawsze być może; moi bracia rozsypani będą po wszystkich klasach społeczeństwa, z sercem i ręką miłosierną, z słowem pociechy, nigdy z groźbą i gniewem, zawsze z litością i pokorą...
Naśmiano się z oboźnego dosyta, i rzecz naturalna, nie pomyślał nikt nawet o zakładaniu zakonu, który się wydał dziwaczną utopią zepsutym; on jednak nie rzucił raz powziętego zamiaru. Wdział sam pierwszy krzyż obwity koroną cierniową i w lat parę, rezygnując obowiązki oboźnego, udał się do Rzymu z wypracowaną regułą bractwa, którego chciał być założycielem.
Przed odjazdem, Władysław IV, Ossoliński, kanclerz, który go poważał i poważnie z nim mawiał, gdy zasiadali sam na sam, a wobec tylko dworaków i pustych głów, przez słabostkę dla przypodobania się im, z niego się czasem uśmiechał, odradzali mu zachód daremny, ale to go nie powstrzymało.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — uczciwy i sumienny człowiek, gdy go Bóg dobrą myślą natchnie, obowiązany jest wszelkiemi siłami starać się o jéj spełnienie. Jeżeli nie potrafi doprowadzić jéj do skutku, nie będzie winien, pracować ku temu musi nie zrażając się. Jeśli nic nie uczynię, snadź nie było w tém woli bożéj, nie było potrzeby, snadź Opatrzność innych środków chce użyć ku dobru ludzkiemu...
Król i panowie dali eks-oboźnemu listy polecające do Rzymu, do kardynałów świętego kolegium, do ojca świętego, do kapelana jego i kilku ludzi wpływ miéć mogących na decyzyę stolicy apostolskiéj; ale to nic nie pomogło. Jędrzej przybywszy do grobu św. Piotra, naprzód z gorliwością wielką odprawiał nabożeństwo i pielgrzymki po kościołach, potém dopiéro jął się wyrabiać owo pozwolenie u papieża. Słuchano go uważnie, ale statuta znalazły oponentów wielu. Ojciec święty uściskał go i pobłogosławił, ucałował krzyż z cierniową koroną, łza zakręciła mu się w oku, ale głową potrząsł, słuchając reguły bractwa.
— Dziecię moje — rzekł — nie widzisz, co tu szkopułów w wykonaniu, ile trudności i zawad! Najlepsze chęci twoje, ale nie niebolałożby cię serce, gdyby się one w zło obrócić miały, w rzecz szkodliwą? w próżną oznakę i sponiewieranie świętego znamienia?
Nie poprzestał na tém Karliński, pozostał w Rzymie, chodził do kardynałów, do gienerałów zakonów różnych, pracował, poprawiał regułę, modlił się i w téj świętéj pracy znużony wreszcie, zniechęcony może, zmarł nagle osłabszy z postu, gdy w kościele św. Stanisława do Stołu Pańskiego przystępował. Otrzeźwiono biednego pielgrzyma, wyniósłszy na wschody; spojrzał oczyma łzawemi na Rzym, zwrócił je na północ i świętą duszę oddał w ręce aniołów, co ją na sąd boży ponieśli.
— Wielki to był człowiek — dodał chorążyc przejęty — jak relikwię chowam ten krzyż jego, znamię widome gorącego pragnienia dobra, które nim w życiu całém kierowało; oczy jego wcześniéj i lepiéj widziały, do czegośmy dziś dojść mieli... szukał lekarstwa na nieuleczoną słabość i zmarł, zwątpiwszy o przyjęciu jego. Dla nas przynajmniéj świętą być powinna jego pamięć i to znamię krzyża z koroną cierniową...
Mówiłem ci już o kasztelanie i bracie jego Zygmuncie. Oboźny był trzecim; pozostaje mi wspomnieć o dwóch jeszcze: Pietraszu biskupie i Włodku, skromnym mnichu. O pierwszym z nich nie powiem wiele; spojrz na ten portret, a odgadniesz go łatwo... prałat to dworski, strojny, uśmiechnięty, wesoły, który nietyle o zbawieniu, co o wyniesieniu się myślał. Rodzina i pokrewni pomagali mu ku temu wszelkiemi środkami i byłby może dopiął celu, gdyby śmierć wczesna go nie zaskoczyła. Pietrasz nie był człowiekiem wedle serca mojego, był to duchowny wedle świata, dworak bardziéj niż kapłan, dygnitarz duchowny, ale nie ksiądz. Na przekór oboźnemu, który wszystkich gromił łagodnie i prostował, Pietrasz obawiając się narazić, miał dogodną teologię, mniéj więcéj uniewinniającą błąd wszelki. Nie sprzeciwiał się nigdy, uśmiechał, a w najgorszym razie milczał... Był to prałat wymowny i statysta, byłby może dostąpił wielkich godności, do których się sposobił, gdyby się wcześniéj wakans jaki otworzył; obiecywano mu podkanclerstwo, król-by go promował, ale Pan Bóg ujął mu grzechu powołując do siebie.
Włodek, ostatni z pięciu synów Hrehorego, jak-em to już wspomniał, zawczasu uczuł powołanie do stanu duchownego, i choć rodzice inaczéj go kierować umyślili, upadłszy im do nóg, pozwolenie poświęcenia się Bogu otrzymał. Był to także święty człowiek, ale już nie mąż stanu, nie człowiek publiczny jak oboźny; zrzekł się wielkiego wpływu, jaki mógł wywierać, i myśląc tylko o własnéj duszy, jéj zbawieniu, oddał się ciszy klasztoru... Jego świątobliwość dziśby nam przesadzoną się zdała, tak była wielką i wzniosłą.
Bernardyni, u których nowicyat odbywał, uproszeni przez ojca, który dobrze powołania szczerości chciał wypróbować, wszelkich starań dokładali, by mu życie zakonne obmierzić, i trudném je ukazać; ale środek ten wydobył tylko we Włodku pokorę, wytrwałość, pobożność, zaparcie się siebie niezrównane. Rok cały spełniał najlichsze posługi w klasztorze, a przełożony nie znalazł go ani razu ostygłym, zniechęconym, znużonym; owszem w miarę jak surowiéj się z nim obchodzono, zdawał się rozweselać i rozjaśniać duchem. Skończywszy studya z wielkiém odznaczeniem, długo jeszcze nie przyjmował święceń ostatnich, bo rodzice mieli zawsze nadzieję, że im Włodek powróci, i jakkolwiek gorąco pragnął zostać kapłanem, nie sprzeciwiał się ich woli; wreszcie dozwolono mu na wieki wyrzec się świata, i rozpromieniony kapłan spełnił pierwszą straszną ofiarę ze łzami w oczach i wzruszeniem takiém, że przytomni prymicyom obcy nawet, uniesieni zostali tym widokiem. Od téj chwili rozpoczyna się żywot jego, godzien najpiękniejszych czasów chrześcijaństwa. Włodek, pod imieniem księdza Anioła, szczególniéj się poświęcił ubóstwu, nauczaniu ludu, przygotowywaniu na śmierć konających i ciężkim powołania swego obowiązkom. Ascetą był tylko życiem umartwień, modlitwy i pracy; ale nie smakował w kontemplacyjnéj ekstazie: odrywał się z samotnych rozmów z Bogiem dla ludzi, których czuł się obowiązanym wspomagać... Cuda prawie czynił głęboką wiarą, jaką go Bóg obdarzył, nigdy bowiem o sile bożéj nie wątpił; szczególniéj chorzy i utrapieni doznawali od niego ratunku za jedném przeżegnaniem krzyżem świętym, którego potęgą najstraszniejsze odpędzał boleści. Urodzony w drugiém dziesiątku siedemnastego wieku, pod suknią mniszą przepędził długie lata i zmarł dopiéro w r. 1700. Sława jego świątobliwości szła za nim wszędzie, gdzie go zwierzchność klasztoru przenosiła... Starcem już oblegany był w celi przez ludzi, którzy tłumami przychodzili żądając odeń tylko błogosławieństwa.
Nic w nim nie pozostało ze starego człowieka, z owego pana i ukochanego dziecięcia, wypieszczonego wśród bogactwa i zbytku; zapomniał młodości, wrósł w swój habit mniszy... Nieraz chciano go na zgromadzeniu wybrać gwardyanem, prowincyałem, miano delegować do Rzymu, zawsze się wymówił z przyjęcia wszelkiéj godności, i pod obedyencyą zmuszony lat trzy być przełożonym, w nocy korytarze umiatał skrycie, obawiając się, by zwierzchnictwo szkodliwéj w sercu nie wywołało dumy... Świątobliwy ten człowiek zmarł śmiercią sprawiedliwych, a raczéj usnął spokojnie w niebieskiém widzeniu, z uśmiechem na ustach... Ciało jego musiano złożyć oddzielnie, gdyż wszyscy się tego domagali w przekonaniu, że zmarł świętym; do dziś dnia pozostało nieuszkodzone, i grób jego w B..... nawiedzają liczni chorzy, doznając pomocy błogosławionego Anioła.
— A! — zawołał chorążyc, oglądając się, gdy to mówił, na Aleksego i Juliana — zapomniałem, że przy was i do was to wyrzekłem; wy zapewne tak nie wierzycie w cuda, jak dziś wszyscy!... Niestety! niéma i nie będzie cudów dla tych, co w nie wierzyć nie chcą; w świecie ciała są dziwy, ale cudów nie znajdzie; skąd duch ustąpił, tam prosty rzeczy porządek wedle odwiecznych praw tylko. Cuda wywołuje wiara, cuda tworzy świętość, a są i były cuda na ziemi! Nie dla wszystkich jednak i nie zawsze... Stu ludzi w tłumie dotykało może szat Chrystusowych, i dotknięcie to nic im nie przyniosło; jedna niewiasta dotknęła ich z wiarą głęboką i ta ją uzdrowiła... Tam gdzie oczy niedowiarka i zastygłego człowieka widziéć będą ciemności tylko, światło wytryśnie dla ogrzanego duchem i podniesionego myślą... Lepiejże nam na dzisiejszym świecie odartym z cudów i zamarzłym? Z szałem dzikiéj jakiéjś rozpaczy, rozum ludzki rozwalał wszystko, co kryć mogło światłość i tajemnice niezbadane... dziś mu płakać na gruzach... Nie wierzym, w co wierzyli poprzednicy nasi, i lepiéj-że nam z tém? nie bolejem-li więcéj, srożéj stokroć i nie pustką-ż nam ziemia bez Boga, który się od nas odsunął?
Chorążyc westchnął zamyślony.