<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

— Z drugiéj linii Ostojów Karlińskich, oto potomek Abrahama, najsławniejszy ze wszystkich tego imienia poświęceniem... Masz go tu, Julianie, na tym wizerunku z zapalonym lontem w rękach i rozpłomienioną twarzą... Poznasz go łatwo, to heroiczny Kasper Karliński, dający nam przykład uczucia obowiązków posuniętego do bohaterstwa.
Kasprowi powierzona była obrona zamku Olsztyńskiego przeciwko adherentom Maksymiliana, którzy go oblegali. Chciano go zmusić do poddania się miłością rodzicielską, i napadłszy na dobra jego w Lelowskim, Nowy Karlin zwane, zabrano mu najmłodsze dziecię z niańką, pod mury je na czele wojska oblegającego prowadząc, by widokiem tym Kaspra rozbroić. Ale Kasper pamiętał, że wprzódy był synem kraju, niż ojcem dziecięcia, sam dopadł działa i dał ognia do Maksymilianistów, a traf chciał, że dziecko własne ustrzelił...
Przed takiém poświęceniem czém my dzisiaj groszorobcy i papinki?... Nie wiem zaprawdę, jak na siebie bez wstydu spojrzéć możemy. Z siedmiu synów tego Kaspra, pięciu za kraj w różnych walkach poległo, dwóch tylko pozostało przy życiu...
Takiemiśmy byli, Julianie! Fuimus Troes!
Zwracając się do potomków Hrehorego, niewiele już o nich powiedziéć wam potrafię: co daléj to gorzéj, ród nasz drobnieje i pokrywa się prywatą jak pleśnią; wielkie postacie przeradzają się, schodzą, nikną, ustępując miejsca głośnym, ale czynnym imionom, tytułom, śmiesznościom, nicości błyskotliwéj. Urodzony w roku śmierci Zygmunta III, Tymoteusz Polikarp, żonaty z Lubomirską, wychowany za granicą, Polak imieniem, a rzeczą Francuz, już w kraju żyć nie umiał i nie mógł. Wyprzedzając ogół przebrał się po europejsku, pojechał do Paryża, tam ów sławny karbunkuł Karlińskich sprzedał i zjadł, a nietylko milion zań wzięty, ale część ojcowizny na dworze Ludwików przeszastał.
Patrz na jego wizerunek, jak odbija od dawniejszych! syn-li to ich, wnuk stalowych dziadów? uwierzyć trudno! A żona! żona! porównaj ją do téj Glińskiéj we wdowim czepcu, do Zabrzezińskiéj w soboléj czapce z różańcem w ręku... nawpół naga, z kwiatkiem w ręku, uśmiechnięta, upudrowana, to nie matka dzieci, to nie pani domu, to nie żona żołnierza; to jakaś zalotnica francuska, któréj więcéj chodzi o podobanie się markizom i dukom, niż o przyszłość dzieci, niż o życie wieczne... Oboje strojni, oboje śliczni, ale myślą postaw ich przy tamtym, wydadzą ci się lalkami, dzieciakami, czémś niedorosłém i litość obudzającém tylko... Tymoteusz Polikarp był przecie odważnym człowiekiem, w kilku pojedynkach stawał z honorem... ale patrz, co za użycie odwagi! Na popis dla fraszki, na szermy po butelce za błyszczące oczki jakiéjś tam jéjmościanki...
Nie! dalszego upadku już ci malować nie będę, nie chcę dotykać smutnéj karty dziejów domu naszego, który stopniami zszedł na to stanowisko, na jakiém dziś ostatnim tchem dyszy... Nie sądź, żeby historya ta rodziny Karlińskich była im wyłączną; mniéj więcéj tak upadli wszyscy zapomnieniem wielkiego i świętego celu, egoizmem i rozpieszczeniem. Powoli wygasał duch stary, stygły serca, odzywały się pragnienia zwierzęce, malał człowiek i sobie tylko żył samemu... Jak długi i szeroki, spojrzyj na kraj nasz... ruiny, same ruiny tylko, gdzie niegdzie na zwaliskach zamczyska dymi komin cukrowarni lub gorzelni... potomkowie hetmanów warzą syropy i pędzą truciznę dla swoich poddanych, a grosz wyciśnięty z buraka i zboża na co używają? zapytaj?... Nie! nie pytaj już lepiéj... boby się rozpłakać potrzeba... Posłannictwem ich, misyą jest kuć pieniądz, by go używać bezmyślnie, bawić się... śmiać i w niewiadomości przeznaczenia własnego kopać grób sobie i rodzinie... Gdzie są dziś panowie i czém się różnią od bogatych żydów i bankierów? ja nie widzę; jednakowo palą cygara, na jeden grosz targują, o jedném myślą... nie poznasz ich i znać nie warto!
— Jeszcze chwila tylko, a puszczę was spać — dodał po chwili chorążyc. — Oto jeszcze cały rząd tych biednych Karlińskich, potomków Wasylowych, którzy poszli inną drogą i dobrowolnie zstąpili w szeregi, z jakich wywiódł ich Hrehory Wielki... Znasz już Wasyla, słyszałeś o Iwanie Kokoszką zwanym, co daléj toż samo i gorzéj. Wasyl drugi, przezwany Rubacha, żołnierz dobry, ale człek bez głowy, tém się odznaczał, czém dziad i ojciec, wichrzył i święcie był pewien, że około dobra kraju pracował. W chwili, gdyśmy najmocniéj potrzebowali spokoju, zgody, silnego rządu i ładu, on z innemi w wiekuistym postrachu o swobody szlacheckie związkował, konfederował się, manifestował, hałasował i ucierał... Każdy król był mu straszny, na każdego rzucał podejrzenie o żądanie absolutum dominium, choć to absolutum dominium jednego nie byłoby tyle szkody, co rząd tysiąca wichrzycieli, przyniosło. Ale zarazem uznajmy w nim piękną i wielką stronę... mylił się, to prawda, omyłka jego była błędem wszystkich; poświęcenie bez granic dla przekonania, ofiara siebie dla kraju czynią go bohaterem. Nie żałował ani majętności, ani zdrowia, ani spokoju swego; szedł za tłumem rąbiąc się, ale oczy miał w niebo wzniesione, duch nie był jeszcze wygasł zupełnie; prywata nie miała do niego przystępu.
Z trzech synów jego, tylko Piotr zwany Zgagą, dla ostrego charakteru i prawdomówności swojéj, współczesny oboźnego Jędrzeja, poszedł drogą poczciwą... Toż samo życie co ojca i dziada: żołnierz, szlachcic, sejmikowicz i rębacz, ale za rzecz publiczną; bracia jego rodzeni, Żelisław i Jeremiasz, już mu po pas nie sięgają. Żelisław przywiązał się do Radziwiłłów, z których domem miał dalekie pokrewieństwo i stał się pańskim sługą. Typ szlachcica na jurgielcie magnata: wyrzekł się woli, zdania, serca, przekonań, by służyć tym, co go żywili.
Odważny do zuchwalstwa, rębacz zawołany, człowiek wielkiego świata, już sobą pokierować nie był zdolny i musiał się zaprządz do cudzego wozu, bo drogi przed sobą nie widział. Radziwiłł mówił, co robić było potrzeba, z kim się całować, kogo prowadzić, a kogo odpychać. Radziwiłł odziewał, wioski dożywociem dawał, a na pogłaskanie panem bratem czasem nazwał i mogąc być samemu u siebie Radziwiłłem, szło się z hałastrą najętą, ostrząc szerpentynę na brata dla kaprysu pańskiego, dla zachceń dziwacznych, dla nieprzyjaźni, które dyktowała duma, a podtrzymywał upor... Czasem odezwało się coś w sercu, jakby głos sumienia, jakby ochotka niezależności, ale bogaty pas, sadzona szabla, kilka chat zagłuszały te podszepty niepotrzebne w zaprzedanym człowieku.
Jeremiasz tak samo przywiązał się do Sapiehów, z tą różnicą, że trochę zarwał jurysty i nie tyle szablą, co statutem dla nich wywijał. Posyłali go do dóbr dla inwentowania i lustracyi, na trybunał dla pilnowania spraw, a co uciułał w tém brzydkiém rzemiośle, to w ich ręce na skrypta poskładał. Zmarł bezpotomnie i familia nie wiem, czy wydźwignęła jego krwawicę, ale jak przyszło, tak poszło... dobrze tak!
Już daléj i nie wiem, co się z Wasylowiczami stało: tu i owdzie słychać o nich, ale to wyrobnicy pracujący na chleb powszedni, a nie ludzie powołani do sterowania, przykładu i przewodniczenia. Charakter rodziny całkiem się w nich zaciera; stają się szlachtą na zagonie, może cnót pełną, ale niknącą mi w tłumie...
Chorążyc, który dotąd przechadzał się, upadł na krzesło kończąc, chwilę zamyślony potrwał i obrócił się znowu do Juliana...
— Rozumiesz mnie teraz — rzekł — jeżeli wierzę w posłannictwo arystokracyi, to z warunkiem poświęcenia bezwzględnego, zupełnego, wierzę w nią jako w sługę czasu i kraju, przewodniczącą do ofiary, jako w kapłanów przyszłości. Jak skoro zabywa misyi swéj, pracuje dla siebie, robi pieniądze lub pieniędzy używa, staje się narością, chorobą, zgnilizną i odpaść musi od ciała społecznego...
Jako ludzie pojedyńczy, potomkowie wielkich rodzin, dla siebie, w swoim kółku mogą być nieposzlakowanéj uczciwości, wielkich cnót domowych, ale nie dosyć na tém; chybiają celu, gdy sobie tylko żyją. Zgnuśnieliśmy i stracili to uczucie potrzeby poświęcenia, które jak gwiazda świeciło niegdyś i na wyżynie trzymało... upadek nieuchronny. Winniśmy, a może i mniéj winni, niż zrazu rozżalone serce przypuszcza; ogólny kierunek ludzkości odbił się i na przedstawicielach... Co dziś zajmuje świat? czém on żyje i dyszy? postępem wedle ciała, dobrym bytem, materyą, pomnożeniem ogólnego dostatku, urojeniem szczęścia na ziemi. Duch zgasł, zapomnieliśmy o duszy, a choć się czasem ktoś zwróci w tę krainę opuszczoną, ducha już nawet pojmuje i sądzi cieleśnie, czyniąc go zależnym od warunków materyalnych... Mówimy tylko o dobrym bycie, o bogactwie, o przemyśle, studyujemy kwestye społeczne ze stanowiska filozofii i ekonomii, a to, czém człowiek podnieść się i istotnie niezależnym uczynić może, odrzuciliśmy na stronę. Stworzono wszystko, co według tych panów stanowi warunek szczęścia, i dziwią się, że niéma skutku. Jest to zupełnie, jakby dziecię zdumiewało się, że koń z papieru wyklejony nie rży i nie prycha... Pusto na świecie! pusto... i coraz gorzéj być musi... nauka Chrystusowa martwém jest słowem i duch umarł, nie wierzym, nie pragniem, nie pojmujemy nic nad to, co się da dotknąć i zważyć... i to tylko zyskamy, czegośmy się dobijali... trupa bezwładnego, proch i nicość.
Powoli głos chorążyca słabł i ustawał, spuścił głowę na piersi, łza potoczyła się z oczów jego na żelazny krzyż z koroną cierniową...
— Nie! — rzekł, budząc się nagle — Pan Bóg ulituje się nad ludźmi, tak trwać nie może, tak nie będzie, dźwignie się społeczność duchem... wiarą i pozna, że się pokłoniła złotemu cielcowi, dziełu rąk własnych...
Nikt ani na te natchnione słowa, ani na to, co je poprzedzało, odpowiedziéć nic nie umiał. Julian siedział przejęty, jak wkuty w krzesło, z oczyma wlepionemi w stryja, Aleksy dumał, Justyn patrzał na gwiaździste niebo, które przez otwarte drzwi ogrodu błyskało świateł tysiącem. Znużenie i wzruszenie malowało się na bladéj twarzy chorążyca; znać opowiadanie to odżywiło w nim przygasłe boleści, z któremi walczyć musiał. W milczeniu spojrzał raz jeszcze na portrety oboźnego i Hrehorego, i krokiem niepewnym usunął się w głąb’ domu...
Po odejściu jego, długo tak wszyscy siedzieli jeszcze jak ich porzucił, a Julian błądził okiem po szeregu przodków swoich, ale z twarzy jego znać było, że choć ich wielkość pojmował, dosięgnąć jéj nie czuł w sobie siły... Inne marzenia przerywały mu swemi uśmiechy pasmo dumań wywołanych długiém opowiadaniem pana Atanazego.
Na Aleksym chorążyc ze swą arystokratyczną wiarą w posłannictwo rodzin i mistycyzmem inne zrobił wrażenie: podziwiał go, sympatyzować z nim nie mógł. Nieco dumy szlacheckiéj odezwało się w sercu jego; syn wieku czuł się rówien wszystkim i niczyjéj prócz gieniuszu wyższości nie uznawał nad sobą; w niczyją misyę spadkową prócz płomienistego bohaterów posłannictwa nie wierzył; postać ta jednak oryginalna, silnie przejęta uczuciem religijném, poważna, nieugięta, osamotniona, jakieś w nim uszanowanie wzbudzała. Lubimy w ogólności ludzi miękkich i wygodnych, ale cenić ich nie możemy wysoko; potrzeba pewnéj mocy charakteru, aby sobie serca zaskarbić i do uwielbienia zmusić... Aleksy nie godził się z chorążycem, ale przekonanie jego szanował; Justyn dawno był przywykł do ekscentryczności pana Atanazego, codziennym był jego słuchaczem, ale ten inaczéj na świat poglądał. Dla niego wszystko było poezyą. Z niéj się rodziło i z nią umierało, gdzie jéj nie było, tam jemu świat się kończył, a zaczynało państwo bezduszne śmierci i milczenia.
Jedno tylko przekonanie o znikomości świata, o małéj cenie żywota ludzkiego przejął od swego nauczyciela Justyn; dlatego nic się nie troszczył o los, przyszłość, o te skarby, o które najmocniéj dobijają się inni. Lata jego ubiegały w rajskim zachwycie i zapatrzeniu w niebo, w widome dzieła niewidoméj ręki, które wielbił duszą całą... opiewał całém sercem.
— Mieliżbyśmy tak prozaicznie snem bydlęcym tę piękną noc zakończyć? — zapytał wreszcie spoglądając na Aleksego i Juliana.
— Mnie się spać nie chce — odparł Aleksy — rozmarzyło mnie opowiadanie... wszystkich Karlińskich mam przed oczyma...
— A ja... cały boży świat, tak piękny, a tak niepojęty — rzekł Justyn — chodźmy do ogrodu... szum drzew i spokój natury ukołysze nas najlepiéj, przeczujemy, jeśli zrozumiéć nie potrafimy, harmonię...
Julian chciał się podnieść na to wezwanie, ale mu sił zabrakło, i blady, znużony, dźwignął się wywołując uśmiech na usta, i spojrzał na Aleksego.
— Idźcie — rzekł — zostawcie mnie tu samego, ja posiedzę, podumam, spocznę, gdyż choć wstyd mi się przyznać, złamany jestem i wstaćbym nie potrafił.
Aleksy i Justyn wyszli przez drzwi do starego ogrodu, i wkrótce w pomroce nocy znikli z przed oczów Juliana, którego marzenia przedzierzgnęły się w sny dziwaczne... powieki mu się skleiły, i z uśmiechem na ustach, przy dogorywającéj świecy, obezwładniał, ujęty snem ciężkim...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.