Dwa światy/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa światy |
Pochodzenie | Powieści szlacheckie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Dzień był już jasny, gdy dzwonek kapliczny obudził Juliana; przerwał on rozmowę gorącą jeszcze Aleksego i Justyna, którzy oka nie zmrużywszy, błądzili po szpalerach ogrodowych... O czém mówili? Któż połapie młodych słowa i marzenia poety? możnaż je spisać i czary ich wypowiedziéć? — Snuje się nić jasna, złocista, tęczowa, ale jéj na drewnianą szpilkę nie nawiniesz, bo ci się porwie w szare i zbrukane kawałki.
Nie samém słowem rozmawia człowiek; rozumieją się dusze, mówią uśmiechy, westchnienia, skinienia i oczy, a téj muzyki, téj pieśni uczuć, żadne pióro wyrazić nie potrafi. Co tam rzeczy w jednym wykrzyku, w jedném słówku, w milczeniu!!! Odejmij natchnienie, wyrwij ducha téj rozmowie, każ ją powtórzyć jutro... a nie poznasz tego dziecięcia chwili, które już skrzydła niewidome gdzieś w niebo uniosły.
Taką była rozmowa Aleksego z Justynem, bo dwaj młodzi ludzie przystali do siebie jak bracia rodzeni, i spędziwszy tę noc z sobą pod cieniem starych lip ogrodu, już byli jak starzy znajomi. Kiedy dzwonek kapliczny przywołał ich ku domowi, zastali Juliana rozbudzającego się ze snu i z podziwieniem oglądającego się dokoła... Sen w krześle, spóźniony, ciężki, duszący, znużył go więcéj niż tamtych czuwanie do rana; zbladły wstał Karliński, wstydząc się trochę słabości, któréj pokonać nie mógł. Tuż z pokojów swoich wyszedł i starzec, z księgą i różańcem...
— Chodźmy się modlić — rzekł poważnie — jedyne szczęście ludzkie w modlitwie... to dla mnie poezya życia... Ksiądz Mirejko czeka na nas przed ołtarzem...
W dziedzińcu cały dwór już zbiegał się ze wszystkich kątów do kaplicy... Przed drzwiami jéj widać było zdaleka kapelana, w długiéj albie ubranego, który spoglądał niespokojnie ku dworowi, bo jakkolwiek pobożny, nie lubił, gdy się zbytecznie opóźniało śniadanie... wszyscyśmy słabi.
Pani Gończarewska od oficyn dążyła krokiem mierzonym także ku kaplicy, i w jednéj chwili wszyscy się w niéj zebrali... Dla gości były ławy i krzesła; gospodarz pokląkł na twardéj podłodze, upadł krzyżem i z jękiem począł się modlić... Kaplica w Szurze nie była wcale podobną do pospolitych dworskich strojnych i wypięknionych przybytków, które pachną pałacem i elegancyą; był to stary budynek drewniany, od dawna nie ruszony i więcéj przypominający wiejskie nasze kościołki.
W wielkim ołtarzu kamienny Chrystus na krzyżu wisiał wśród wybladłych obsłon, niżéj Matka Boska Bolesna... z siedmią mieczami w piersi... Po dwóch stronach wielkie portrety Hrehorego i Jędrzeja oboźnego, wystawujące ich na klęczkach, zdawały się modlić za upadłą rodzinę... Jedynym przepychem była niezmierna płyta marmurowa, położona na podłodze pamięci Karlińskich, na nich imiona zmarłych wyryte były z prośbą o modlitwy za ich dusze.
Wyszedł ze mszą ksiądz Mirejko, do niéj służył mu Justyn, a dwornia pana Atanazego rozpoczęła śpiew stary, który trwał chórem przez cały ciąg ofiary. Chorążyc przeleżał krzyżem mszę całą, i gdy się już skończyła, nie powstał rychło; wyszedł ksiądz Mirejko, wszyscy się porozchodzili z kaplicy, on jeszcze trwał na modlitwie, co kapucyna nieco niecierpliwiło. Nie śmiał wyjawić, że radby kawy skosztować, ale się troskał o to, żeby przedłużone na zimnéj podłodze leżenie zdrowiu starca nie zaszkodziło. Nareszcie w progu kaplicy ukazał się pan Atanazy, jakby ze snu przebudzony... aureola gorącéj modlitwy jeszcze opromieniała twarz jego, na któréj ślady łez pozostały; w milczeniu skierowano się ku dworowi.
— Wiesz asani dobrodziejka — cicho szeptał kapłan pani Gończarewskiéj — a to nasz chorążyc caluteńką noc nie spał i gościom podobno oka zmrużyć nie dał... pan Julian ani się kładł, ci ichmość podobnie... Dobre to bardzo... ale są wszystkiemu granice... Chorążyc będzie chorować...
— Albo ja co na to poradzę — odpowiedziała pani Gończarewska — widzisz asan dobrodziéj, jak mnie tu słuchają!... Nikt! nikt! Pan chorążyc jak dziecko zepsute... robi, co mu się zamarzy, niéma sposobu...
Stół ze śniadaniem otoczyli wszyscy, ale pan Atanazy do niego się nie zbliżył; u niego to był dzień postu, a post jego nigdy inaczéj, tylko o chlebie i wodzie się odbywał.
— Dla was — rzekł stary z uśmiechem — i to śmiesznością, co od wieków uznaném zostało wielkiego skutku środkiem podniesienia ducha... nie wierzycie w post i nie możecie pościć. Nie dziwię się temu; ciało wasze przywykło do pieszczot i wygódek, zamarłoby, gdybyście je podsycać przestali, bo tylko ciałem żyjecie. Tysiące lat, we wszystkich narodach, we wszystkich wiarach i instytucyach, znajdujecie post, jako tradycyonalną dźwignię oswobodząjącą ducha... ale prawda wieków dla dni dzisiejszych stała się przesądem... Zresztą, moglibyście pościć? post nie zgadza się z życiem waszém, tak, jak modlitwa nie przystaje do niego... Nie patrzcie więc na dziwaka, który o chlebie i wodzie czuje się raźniejszym, zdrowszym, silniejszym, niż wy po najposilniejszych potrawach waszych...
I starzec w czoło pocałował Juliana, jakby litością nad nim zdjęty.
— Biedne dziecko! — wyrzekł zcicha. — No! powiedzże mi co o Annie — zapytał po chwili. — Nie pytam o jéj zdrowie, mów raczéj, jak spełnia swój kielich, jak nosi swoję koronę cierniową? Czy znać na jéj twarzy to życie ofiary i zaparcia się siebie?
— Nie — odparł Julian żywo — nie, stryju... Anna jest aniołem, który nigdy nie patrzy na zranione nogi swoje...
— Ona jedna godna krwi naszéj staréj! — uniósł się pan Atanazy — jéj téż, nie tobie posłałem cierniową koronę... Nie wymawiam ci, tyś innym być nie mógł, tyś żywą prawdą słów bożych, karą za grzechy rodziców naszych; czujesz dobro, a nie masz siły go pełnić; krew wodnista płynie w żyłach twoich strumieniem błędów, które się w ciebie przelały... dusza twoja wyrywa się i uleciéć nie może!...
Julian uczuł się wzruszony, starzec przycisnął go do serca...
— Spełnić się musi — rzekł — co napisano... w niezbadanych sądach bożych! upadek naznaczony nam, nic wyroku nie przebłaga...
— Pan chorążyc dobrodziéj — przerwał ksiądz Mirejko — nadto nam smutnie prorokujesz... do czego to? do czego? Nie religijnie! nie religijnie! wątpić o miłosierdziu bożém!...
Starzec zamilkł z pokorą.
W ciszy, przerywanéj tylko westchnieniami pani Gończarewskiéj, która z politowaniem spoglądała na gospodarza, i odchrząkiwaniem kapelana, zajadającego z kolei, co tylko było na stole, skończono śniadanie; konie Juliana już były zaszły, a pan Atanazy czując zbliżającą się chwilę pożegnania, osmutniał bardziéj jeszcze; przechadzał się, spoglądał, wzdychał. W ganku Aleksy z Justynem wiedli pocichu przerwaną rozmowę nocną... Długo odkładano rozstanie, bo i Julianowi ciężko było stryja porzucić; czuł jakiś pociąg ku niemu, choć dwóch różniejszych od siebie istot nie było na świecie; ale sprzeczność charakterów stanowiła związek między niemi. Siła i słabość pociągały się wzajemnie.
— Nigdy nas nie odwiedzisz, stryju? — zapytał Julian w progu.
— A cóżbym tam robił? — odpowiedział pan Atanazy — na téj pustyni mi najlepiéj: żywi mnie nie zrozumieją, a widok świata zasmuca zbytecznie. Musiałbym kazać i karcić jak oboźny, i jak z niego śmielibyście się ze mnie. Staremu lepiéj dożyć pokuty za grzechy swoje i cudze w tém zaciszu, z Bogiem i modlitwą; może ubłagać potrafię sprawiedliwość i na siwą głowę ściągnąć to, coby was dotknąć mogło... może uproszę dla was litości bożéj...
Łza znowu stanęła mu w oku.
— Jedź — rzekł — zawieź błogosławieństwo moje Annie... i biednemu Emilowi... pokój Chrystusów niech będzie z wami!