Dwa światy/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa światy |
Pochodzenie | Powieści szlacheckie |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Wyjechawszy z Szury, Julian i Aleksy długo nie przemówili słowa do siebie; każdy z nich myślał jeszcze o starcu, który ich przejął tak głęboko; każdy miał wiele do rozważania w sobie, usiłując pogodzić wyobrażenia własne z temi, co się nagle do nich z taką potęgą wmieszały. Żywioł obcy zawsze w nas budzi ten niepokój duszny, trwający dopóki go nie zwalczymy lub nie zespolim z tłem naszém osobistém; myśl jest tak, jak w świecie materyi czynnik chemiczny, który burzy, osadza, przeistacza, zobojętnia, lecz nigdy nie przelewa się przez nas bez skutku, chyba zupełnie jest z tém, co w sobie mamy, jednorodny. Aleksy i Julian zarówno nie mogli przyjąć w całości tego szeregu wyobrażeń, które na nich spadły z ust starca; oba usiłowali wywalczyć w sobie jakieś przekonanie pośrednie, któreby im pojęcie pana Atanazego wytłómaczyło, i połączyło je ogniwém jakiémś z ich własném o świecie wyobrażeniem.
Napół drogi do Karlina, Julian wyszedł nareszcie z zadumania, obudził się Aleksy, spojrzeli na siebie i otworzyły się im usta.
— Jakże znajdujesz mojego stryja? — zapytał młody człowiek.
— Zastanawiającą i niepospolitą postacią; przyznam ci się, że jeszcze rozbieram i ważę to, com od niego słyszał, jeszcze mi stoi w oczach i myśli ten poważny starzec.
— Prezes — rzekł Julian uśmiechając się — sam dosyć pan w głębi duszy, zowie go nie inaczéj jak arystokratą w Chrystusie; jest to może dowcipne...
— Ale za lekkie na sąd o takim człowieku — przerwał Aleksy. — Jego wiara w przeznaczenie rodzin, w ich posłannictwo... nie zgadza się może całkowicie z przekonaniem mojém, lecz co przeciw niéj powiedziéć można? Wolę to pojęcie, niż takie, jakiego się domyślam w prezesie. U pana Atanazego jest przynajmniéj jedno, jest punkt, na którym schodzą się wszyscy: to sprawa zbawienia i wiary... Prezes może i w kościele nieszlachtę postawiłby w progu i kazałby się jéj modlić po cichu, żeby panom nie przeszkadzała... Zresztą, w dzisiejszym stanie społecznym i zdaje mi się we wszelkim innym, jaki pojmujemy, obejść się bez wyższości niepodobna... gieniusz jest zawsze arystokratycznéj natury... chciéć zniwelować ludzkość umysłowo, sercowo, duchownie, jest to włożyć na nią cięższe daleko kajdany nad wszelkie inne, jakie dziś dźwiga i włożyć je niesłusznie... Jak nie rozumiem wyłączeń dla przyczyn rodowych, dla pierworodnego grzechu pochodzenia, tak nie pojmuję znowu szalonéj i dzikiéj myśli niwelacyjnéj, któréj gieniusz nie cierpi i wybije się z niéj koniecznie.
— Pokazuje się, kochany Aleksy, żeś ty daleko większy arystokrata ode mnie — rzekł uśmiechając się Julian — ja ze stryjem Atanazym nie godzę się na posłannictwo rodów, a prędzéj przypuszczam misye indywidualne, do których powołują dary boże, gieniusz, serce, wola... Dlaczego naprzykład ten stryj chce mnie uczynić niewolnikiem mojéj przeszłości, chce mnie zmusić do poświęcenia dla imienia, dla grobów przodków, dla jakiéjś wielkości, któréj nie żądam? Za co mnie skazuje na wyrzeczenie się woli własnéj, swobody ruchów i wyboru mojego losu?
— Rozumiem cię — zawołał Aleksy uśmiechając się także — tybyś chciał marzyć, spoczywać, używać... a boisz się pracy...
— Nie! ale-m, w sercu to czuję, niezdolny do niéj; winienem-że, że się do niéj nie urodziłem? A wiem, wiem, jakbym sobie moje szczęście w cichém, śliczném gniazdku zbudował... Pola-by mi śpiewała i grała, jabym patrzał w jéj oczy niebieskie i całował białe jéj czoło i pieścił śliczne jéj rączęta... a drzewa-by nam szumiały i spokój-by nas otaczał!
— Julianie! opamiętaj się... to owoc zakazany... szczęście na ziemi! śni ci się! gdzieżeś je widział? stworzeniż jesteśmy do niego? wartoż ubiegać się za tém, co trwać nie może?
— Chwilę szczęścia przeżyć, choćby potém cierpiéć życia resztę, pamiątki-by utrzymywały...
— A! młody jesteś, Julianie...
— Nie! ale mi srogo, srożéj daleko, niż tobie, cięży niewola — wybuchnął Karliński — kochać mi nie wolno tam, gdzie ciągnie serce moje, żyć jak pragnę nie mogę, przyszłości zbudować niepodobna... wszędzie zapory, granice, zakazy... przymus...
— Miarkuj, czy kiedy inaczéj może być w życiu?
— A! są szczęśliwi! — rzekł Julian — ty pierwszy... gdybym był tobą...
Aleksy rozśmiał się śmiechem ogromnym, w którym było wiele wewnętrznéj boleści.
— Ja! ja! cóżeś to tak szczęśliwego upatrzył w moim losie... ubóstwo? Alboż i ja nie jestem niewolnikiem woli matki i jéj pojęcia szczęścia i obowiązków? braci, dla których swobody ja się zaprzedać muszę? doli... mojéj doli, w któréj niéma środków podźwignienia się? Daruj, powiem ci prawdę, jedna myśl tobą owładła, widzisz we mnie tylko jedno ciągle, człowieka, któremuby pozwolono ożenić się z Polą, któryby mógł być z nią szczęśliwy, nieprawdaż? Ale słuchaj, Julianie, jeszcze chyba raz ja ci moję teoryę sprawiedliwości bożéj wyłożyć muszę... Są posłannictwa różne na świecie, ale Bóg dzieci swoje starsze i młodsze jednakowo obdzielił; nie pokrzywdził On żadnego; w naturze, jaką ich obdarzył, leży prawo niezłomne, mocą którego po obrachunku tego, co mamy, co doznajemy, co cierpimy, okaże się zawsze jednakowa suma boleści i szczęścia. Na pozór jest to sofizmat, w rzeczy najświętsza prawda; bez niéj świąt byłby nie pojęty, a ziemia wszakże jest widocznym obrazem sprawiedliwości bożéj w niebiesiech. Na ziemi wszystko jest, jak być powinno, zasłużenie i koniecznie, nic w ogólnych losach niéma do poprawy. Bogatsi, możniejsi, choć na pozór daleko więcéj używają tego, co ich otacza, przez użycie samo tracą smak i doznają mniéj, niżeli się w inném położeniu na nich patrzącym zdawać może. Na umysłowe i cielesne przyjemności nie mają już w końcu otwartych zmysłów, używanie prowadzi za sobą zużycie. W dodatku rozważmy, czy chłód i głód, na który cierpią nędzarze, przykrzejsze są do zniesienia, od chorób, od boleści nieuchronionych, na jakie narażeni są wypieszczeni bogatsi? Tym one owszem sroższe są, bo do cierpienia nie przywykli. Wszystko, czego ubogi zazdrości bogatemu, zastępują dla niego w innéj formie, inne, lecz ten sam na nim skutek sprawujące rzeczy. Głodnemu chleba kawałek jest najwytworniejszą ucztą; zużytemu największy przysmak staje się pospolitym i niesmakownym. Jeżeli są cierpienia, których bogaty unika, są inne, od których go nic nie zasłoni... Zatém wypada, jak-em mówił, że suma szczęścia w obu razach jest taż sama, i najuboższy nie ma co najbogatszemu zazdrościć: ani ja... tobie, kochany Julianie, ani ty mnie. Drugą stroną téj kwestyi... — dodał Aleksy.
— Mów o drugiéj stronie — rzekł Julian — ja potrzebuję zagłębić się w sobie i myśléć.
— Nie wiem, czy to się zda na co, bośmy już o niéj nieraz mówili; wy gardzicie, lub śmiejecie się z nas, dlatego że formy waszéj, ogłady i obyczajów nie mamy.
— Przyznaję ci chętnie, że pogarda i śmiech nasz są grzechem — dodał Julian.
— Są tylko niedorzecznością — dodał Aleksy — wy jesteście jak Grecy naprzykład, którzy świat cały barbarami zwali, chociaż pod prostotą barbarzyńców nieraz więcéj było życia, niż w cywilizacyi Greków. Wyższe towarzystwo odrzuca często, jeśli nie zawsze ludzi, którzy choćby byli najznakomitsi, nie przypadają do ich barwy... poza łupinę spojrzéć nie chce.
— Co do tego — przerwał Julian — przyznam ci się, że łupina gorzka często bywa, a to, co pod nią jest, niezawsze ją osładza.
— Zgadzam się, ale w wieluż ludziach dla powierzchowności i formy, z któréj się śmiejecie jak dzieci, nie widzicie ich istotnéj wartości i wyższości?
— I to bywa...
— Jesteście zbyt wyłączni, a my przykładamy się także, czcią jaką dla was mamy, do wzbicia was w niesprawiedliwą dumę... Czemuż prawda formy ma być w was, a nie we wszystkich potrosze? dlaczego wolicie głupca wystrojonego, szczebioczącego nieco po francusku, od człowieka, co myśli, czuje głęboko, a mówi poprostu i nie stroi się posłuszny modzie?...
— Na wszystko zezwalam — rzekł Julian — byłeś mi nie kazał kochać twoich sąsiadów w Żerbach i pod ich kurtkami i surdutami szukać i odgadywać wysokiéj moralnéj wartości!...
— Tych ci wszystkich hurtem na holokaust ofiaruję! — odparł śmiejąc się Aleksy.
Byli już nieopodal od Karlina i zdaleka ukazały się mury miasteczka i zamczyska i stare drzewa ogrodu; w ulicy topolami wysadzanéj, która z téj strony okalała część stawu, woźnica nagle powóz zatrzymał. Julian wyjrzał i postrzegł Annę z Polą i sługą, które były wyszły na ich spotkanie.
Wysiedli więc natychmiast, a że pora była prześliczna, wieczór ciepły i wyzywający do przechadzki, razem z paniami się złączyli. Anna uśmiechem powitała brata i przyjacielsko skinieniem głowy pozdrowiła Aleksego; Pola zaczęła od żartu, pokrywając nim może wrażenie, jakiego zawsze, po krótkiém nawet rozstaniu, doznawała na widok Juliana.
— Co to jest przeczucie siostry!... — zawołała — wyszłyśmy w porę, żeby panów złapać na drodze i przymusić pobyć z nami dłużéj! Wszyscy się rozjechali; panowie pod pozorem odpoczynku poszlibyście osobno sobie o nas nie myśląc, a tak musicie być grzeczni i dotrzymać nam towarzystwa...
Anna uśmiechnęła się tylko.
A! jak w nowy sposób piękną zjawiła się teraz oczom Aleksego; za każdym razem inną, coraz ją bardziéj widział idealną i uroczą, promieniejącą blaskami duszy, która, jak lampa w alabastrowe wstawiona naczynie, z wnętrza ją rozjaśniała. Ubrana po prostu w białéj długiéj sukni, podobna była do jednego z tych aniołów na obrazach starych szkół włoskich i niemieckiéj, które stojąc u tronu bożego okryte skrzydłami, w pokorze spuszczają oczy, zdając się wstydzić swojego szczęścia i miejsca, na jakie zasłużyli w niebiesiech. Smutna, spokojna, z pogodą na czole, uśmiech miała dziecięcy, a w spojrzeniu oczu jéj gorzały światy myśli i uczucia.
Pola, jak zawsze, nieobecnością Juliana podrażniona, z zarumienioną twarzyczką, ze łzawemi oczyma, szukała w wejrzeniu jego nadziei, obawiała się może innym go dzisiaj, niż wczoraj rzuciła, zobaczyć. Ale to strach był próżny... Julian za każdym razem powracał szaleńszy, upojony krótkiém rozstaniem, a oczy jego dość to wyraźnie świadczyły. Położenie tych dwojga istot wiele w sobie miało niezwyczajnego... Pola kochała pierwszą i namiętną miłością duszy dziewiczéj, wiedząc, że serce ciągnie ją do przepaści, nie mając, nie mogąc miéć najmniejszéj nadziei; wiedziała, że obowiązek nie dozwoli jéj ani ust otworzyć, ani się przybliżyć do Juliana, a uniesiona uczuciem silniejszém nad wolę, szła za niém zamykając dobrowolnie oczy na to, dokąd ją wiodło. Julian kochał ją do szaleństwa, z przekonaniem ciężkiém, że nigdy jéj tego powiedziéć, ani się do niéj zbliżyć nie powinien... Szli więc nieopatrzni, pomimo to, drogą jakiéjś fatalności, z nadziejami, do których się nie przyznawali, obawiając się rozdziału i przeczuwając go codzień. Oczy ich tylko swobodnie do siebie mówiły.
— Jakże się ma stryj Atanazy? — zapytała Anna Juliana i Aleksego razem.
Ale Julian w chwili tego zapytania patrzał chciwie na Polę, Pola oczy miała w niego wlepione; usta jego otworzyły się bez dźwięku, nie potrafiły nic odpowiedziéć... łza drgała na powiece blondynki, choć usta jéj się uśmiechały.
Aleksy musiał zastąpić Juliana, który w milczeniu zbliżył się do Poli, i tak z powodu wąskiéj nad stawem ścieżynki, rozdzieliwszy się na dwie pary, poszli daléj ponad ogrodem.
— Zastaliśmy pana chorążyca z całym jego dworem — odparł Aleksy — zdrów jest, ale ja, com go pierwszy raz widział, osądzić nie potrafię, czy lepiéj jest, czy gorzéj, niż zwykle. Całą noc opowiadał nam historyę Karlińskich, całą mszę krzyżem leżał, a dzień następny miał pościć o chlebie i wodzie...
— Dziwnéj wytrwałości człowiek! — zawołała Anna, poważnie spoglądając na Aleksego — nie potrzebuję pytać, jak się wydał panu?
— Wielką i piękną postacią... mógłże mi się wydać inaczéj? Patrzałem na niego z podziwieniem, a myślę dotąd o naszéj w Szurze bytności, jak o śnie jakim dziwacznym... Z wielką troskliwością i uczuciem dopytywał o panią.
— A! on mnie kocha, o ile serce jego coś ziemskiego kochać może — odpowiedziała Anna — i ja go kocham jak ojca... Jak to przykro tak rzadko, bardzo rzadko się widywać! Jego to słowa wskazały mi drogę życia... z jego ust wzięłam pierwszy pokarm na ciężką podróż moję...
Anna spuściła oczy.
— On jeden, według mnie — dodała zamyślając się jakby do siebie — zrozumiał najlepiéj przeznaczenie chrześcijańskiego człowieka, ale całe złożone z poświęceń bez liku; ale przekonania swego nie mogąc przelać w drugich i świata odmienić, wolał pozostać oderwanym od innych, samotnym i wydawać się nam dziwakiem, niż zaprzéć się prawdy... Jest jak przybysz z obcéj ziemi, co wśród nas mówi innym jakimś, niepojętym dla nas językiem... Dla mnie to wzór i świętość...
Aleksy słuchał i chwytał każdy wyraz słów Anny; rozmowa rozpoczęta o panu Atanazym zeszła wkrótce na inne przedmioty, a Anna, która na słowo Juliana przywykła już była uważać Aleksego jak przyjaciela domu, dla którego nic nie było tajném, wylała się przed nim szczerze. Tych kilka słów, z głębi duszy wyrzeczonych, zbliżyły do niéj Aleksego, uniesionego wdzięcznością. On się tak czuł wobec niéj maluczkim, tak był szczęśliwy, gdy mu zwierzając się swych myśli, podawała rękę! tak się czuł dźwigniętym wyżéj przez nią! Każde jéj słowo zobowiązywało go, zachwycało, podnosiło. Anna téż co chwila lepiéj oceniała człowieka, którego powierzchowność przy pierwszém spotkaniu niemiłe na niéj uczyniła wrażenie; starała się wynagrodzić tę omyłkę, a znajdując w nim umysł poważny, czując serce przebijające się w każdém słowie, poufalszą z nim była, niżby krótka dozwalała znajomość, rachowała nań już jak na przyjaciela.
Nie myliła się.
Aleksy był podbity jéj wdziękiem, dobrocią, urokiem, jaki nań rzuciła; cały świat znikał mu z oczu, gdy patrzał na nią, nawet Żerby, nawet więzy, które go tam przykuwały. W Annie uczucie przyjaźni, z jakiém się odzywała, które czuła dla towarzysza Juliana, zrodziło się z potrzeby duszy osamotnionéj; rzadko widywała matkę i zrozumianą przez nią być nie mogła; kochała Juliana, ale on dla niéj był prawie dziecięciem, tak go przywykła pieścić i kryć się przed nim z głębszém uczuciem i mogącą zasmucić go myślą; Pola znowu w żart zawsze wesoły obracała wszystko, żeby się nie wydać ze łzami, których pełną miała duszę... pierwszy więc może Aleksy mógł być dla niéj powiernikiem i przyjacielem...
Jest przytém w ludziach coś, co jednym o drugich powiada, co ich pociąga i zbliża, choć sobie ani sympatyi, ani wstrętu wytłómaczyć nie umieją; jakiś instynkt oznajmuje nam nieprzyjaciela, zwiastuje serce, które naszemu odpowiedziéć może, istotę, któréj pragnąć lub obawiać się mamy. Anna uczuła ten pociąg ku Aleksemu; ale to nie było gwałtowne uczucie ziemskiego pochodzenia, pełne niepokoju, trwogi i zachwytu — była to spokojna, pogodna przyjaźń, na jaką serce jéj tylko zdobyć się mogło. Gdy w Aleksym idealna budziła się, czysta i święta, ale niepohamowana miłość, w niéj potrzeba zwierzenia i podziału wywoływała tylko ciche jakieś przywiązanie braterskie. Są serca, dla których długo lub nazawsze uczucie wyłącznéj, namiętnéj miłości pozostanie tajemnicą. Bóg je stworzył, by świat objęły i ukochały wszystko, i nic z téj drogi sprowadzić ich nie może. Takiém było serce Anny, którego burza namiętności dosiądz i dotknąć nie miała; czekało je przywiązanie łagodne i wielki tylko zawód w przyszłości...
— Julian opisał panu zapewne — mówiła daléj — jakie jest życie nasze... Poczciwy Julek, on się tak dla nas poświęca! Wieś, cisza i ta praca jego nieustanna, a tak niemiła, niestosowna, wycieńczają go i męczą. Ale dla Emila, dla mnie nic go nie kosztuje... Wiele, wiele jest boleści i ofiar, których świat nie widzi i nie zobaczy nigdy... Julian jest w moich oczach taką ofiarą.
— Julian przecie nie skarży się i czuje szczęśliwym — odparł Aleksy — cierpienie, gdyby nawet go dotknęło, nie jestże wielkim środkiem udoskonalenia? Opatrzność daje nam je często jako dar, na którym poznać się nie umiemy.
— I wierz mi pan, że cierpienie ma rozkosz swoję — zawołała Anna — ciche, ukryte, a uświęcone celem jakimś wielkim... Wszystko, co jest, jest dobrze! — dodała uśmiechając się. — Znasz pan położenie nasze, bo jesteś przyjacielem Juliana, nic więc przed nim taić nie będę... i nam Bóg dał naszę miarkę boleści. Mamy matkę i sierotami prawie zostaliśmy sami... mamy brata, nad którym codzień łzę wypłakać potrzeba; w przyszłości nic jaśniejszego nie widzimy dla siebie... a jednak... daj mi pan najświetniejsze losy, z warunkiem, że mnie oderwą z tego środka cierpień, wygnaj mnie z téj ciszy... płakać będę za niemi.
— Bo pani musisz żyć poświęceniem... inaczéj nie pojęłabyś życia.
— Ja? alboż się to może nazwać ofiarą? Ja tak jestem szczęśliwa, serce tak mi płaci za wszystko! tak mi dobrze! tak błogo!
Anna wzniosła oczy w niebo...
— Stryj Atanazy — dodała powoli — uczynił mnie optymistką; przywykłam widziéć na świecie wszystko dobrém, zasłużoném, sprawiedliwém... nawet to, na co my ślepi bolejem czasami...
— I tak jest! — zawołał Aleksy. — Świat widziany poludzku niepojętym się wydaje; uleciawszy nadeń, postrzegamy dopiéro, jak logicznie na nim rozwija się wszystko, jak te ogromy porusza Sprawiedliwość i Opatrzność.
— Więc i pan nie mieniałbyś losu swojego na inny? — spytała Anna, spoglądając na Aleksego.
— Nie — rzekł Aleksy — choć na pozór mógłbym, miałbym prawo tego pożądać. Przyznam się pani, że zrazu inaczéj osnuwszy sobie życie, zżymałem się trochę na ciężkie obowiązki, w jakie od losu zostałem przykuty; ale dziś uspokojony, widzę, że to, co mi się zdawało moim tylko udziałem, jest dolą wszystkich...
Mówili tak pocichu, a poza niemi Julian i Pola szli obok siebie z drugą rozmową, niemą, cichą, a stokroć gorętszą. Zły to już znak, gdy dwoje młodych zbliżając się do siebie, nie wiedzą, co mówić z sobą, gdy oczy ich unikając się spotykają, usta drżą, a każde słówko wyrzeczone przestrasza, gdy szukają czegoś obojętnego i znaléźć nie mogą. Bo nic téż już wówczas obojętném nie będzie dla nich: zaczną mówić o ludziach, a mówić będą o sobie, zwrócą się do źdźbła trawy, do chmury, do deszczu i pogody, i najpospolitsze przedmioty staną się dla nich hieroglifami języka ich uczuć, dla nich tylko zrozumiałego; wśród osób tysiąca rzucą sobie słowo zimne, a w jego łupince ogień będzie zamknięty.
Pola, która zazwyczaj umiała tak mówić z Julianem, że nic w istocie nie powiedziawszy, tysiące uczuć i myśli rzucała w drobnostkach i fraszkach, na ten raz tak była wzruszoną, tak niespokojną i drżącą, że jéj biednéj wyrazów zabrakło. Julian mniéj jeszcze mógł mówić i przymuszony taić to jedno, coby był wypowiedziéć pragnął, z ogromnéj reszty nie znalazł przedmiotu nawet do lekkiéj rozmowy. Szli więc obok siebie długo milczący, on patrząc, to w niebo, to w oczy łzawe Poli, ona zrywając powoje na wierzbach zwieszone, trawki nad stawem i wzdychając, jakby ciężkie brzemię pierś jéj ugniatało. Któż kiedy wypowie, ile słów zawrzéć może jedna chwila milczenia?
— Pani coś dziś jesteś smutna? — odezwał się Julian pocichu.
— Nie... alebym nie chciała mojém szczebiotaniem zacierać panu wrażeń, jakie z Szury przywiozłeś — odpowiedziała cicho — pan Atanazy musiał panów zbawienną nakarmić nauką!
— W istocie, prawie przez noc całą opowiadał nam historyę Karlińskich...
Pola spojrzała mu w oczy.
— A jednak — śpiesznie dorzucił młody człowiek — nie rozgrzał mnie wcale i nie pobudził do naśladowania; widzę wielkość przeszłą, ale nie czuję się obowiązanym do takich przeznaczeń; Bóg inaczéj mnie stworzył od tych bohaterów.
— A jakże Bóg pana stworzył? — spytała figlarka, zaglądając mu przez oczy do głębi duszy.
— Na bezsilnego, spokojnego... egoistę.
— Czernisz się pan umyślnie, wywołując komplement z mojéj strony...
— Jakaś pani złośliwa! Nie! Przyznają się szczerze do téj wady, że chcę szczęścia, i sądzę, że mam do niego niejakie prawo.
— Doprawdy? tu? tu? na bożym świecie?...
— Czasem przynajmniéj widzę je podobném, możliwém...
— Ja nigdy! — szybko przerwała Pola, rumieniąc się niezmiernie pod wyrazistym jego wzrokiem, wstrząśniona jakby dreszczem jakimś, który się ukryć starała, obwijając chustką osłaniającą białe jéj ramiona. — Szczęścia warunki każdy z nas zapewne wymarzyć potrafi, ale rachunek ludzki zawsze się rozmija z rzeczywistością i dlatego w niéj spełnić się nie daje.
— Dlaczegoż nie marzyć przynajmniéj? — zapytał Julian.
— Żeby się napróżno nie rozmarzać... — odpowiedziała Pola.
— A cóż w tém złego?...
— Żywsze, dotkliwsze uczucie swego położenia.
— Co tak państwo poważnie rozprawiacie? — odwracając się ku nim, wtrąciła Anna... — Nie poznaję Poli... nie słyszałam jeszcze ani razu jéj śmiechu...
— Czyż po nim tylko mnie poznajesz? — z wymówką, ale wesoło razem spytało dziewczę.
— Najczęściéj; moja droga, tyś tak dobra, że jedna przynosisz nam wesele i szczebioczesz w téj klatce. Kiedyśmy wszyscy smutni, kiedy i tobie nieraz płakaćby się chciało, jeszcze się i wówczas nawet zdobywasz dla nas na uśmiech i pociechę...
— Anna mi prawi słodycze! — zawołała Pola — a tegom się po niéj nie spodziewała...
— Nie, to tylko prawda szczera, to wdzięczność mówi przeze mnie... ty jedna między nami najwięcéj masz i okazujesz siły.
— Chcesz mnie doprowadzić do tego chyba, żebym się rozpłakała — przerwała Pola rozdrażniona — proszę cię... daj mi pokój...
Stanęli właśnie naprzeciw furtki ogrodowéj, która wiodła około wielkich zabudowań oranżeryjnych do środka starego parku; Julian nie myśląc, otworzył ją, a Anna z Polą weszły do ogrodu, dwaj mężczyźni za niemi. W istocie przechadzka daleko była milszą pod cieniem drzew starych, wśród poważnéj ciszy tego zakątka, któréj nie przerywał ani turkot przejeżdżających do miasteczka wozów, ani nieustanne przesuwanie się najrozmaitszych postaci, jakie wprzód spotykali na gościńcu. Ale u wejścia przemieniły się pary tak zrazu dobrze dobrane, Anna poszła z Polą, Julian za niemi z Aleksym... i Pola odzyskała zaraz przytomność swoję, wesołość.
— A! zapomniałam spytać o mego kochanka? — zawołała po chwili — o pana Justyna.. Jak-że się miewa? Pan Julian tak niegrzeczny, że mi nawet ukłonu od niego nie przywiózł...
Rozśmieli się; Pola bowiem żartami prześladowała zakochaniem poetę, ile razy był w Karlinie i szczerze go ceniąc, nie mogła się powstrzymać od dokuczania mu trochę, tak ją bawiło jego zakłopotanie i nieobrotność.
— Pan Justyn obiecuje jednego z tych pięknych dni, od wsi do wsi, słuchając pieśni i gwarząc po drodze, przywędrować do pani piechotą ze swojém sercem i poematami... — rzekł Julian.
— Czy téż choć spytał o mnie niewdzięczny? — spytała Pola.
— A jakże! mocno mnie o panią dopytywał — odpowiedział Karliński.
— Jakaby to dobrana para z nas była — odezwała się Pola — on nic nie ma prócz poezyi, ja nic prócz serca, on najzapaleńszy z poetów, ja najprozaiczniejsza z niewiast i istot na ziemi. Kontrast doskonały! On milczący, ja szczebiotliwa... w dodatku oboje prawie jednakiego pochodzenia... powinien-by się zakochać i ożenić ze mną...
— Przysiądź się pani do niego na dni parę, a za skutek ręczę — szepnął Julian.
— Wszakżeś pan widział, żem próbowała, i dokazałam tylko, że ode mnie jak od powietrza uciekał — mówiła Pola — ja nawet naseryo pokochałam tę poczciwą istotę, tak dobrą, tak nieopatrzną i potrzebującą opieki... a on wciąż stronił ode mnie...
Drzewa, które dotąd osłaniały zieloną łąkę nad brzegiem stawu, rozstąpiły się nagle i Anna idąca przodem, zacofała się na widok niespodziany, nagle wszystkim wesołym żartom i płochéj rozmowie zamykający usta.
Zapomniała Anna, że mieli z sobą obcego Aleksego i nałogowo poszła tą drożyną, wiodącą do ustroni, w któréj część dnia pogodną ze starym sługą spędzał biedny Emil.
Aleksy wiedział już o nim, ale go po raz pierwszy spotykał. Anna chciała się zawrócić, ażeby brata nie narażać na wejrzenie obojętne i ciekawe cudzego człowieka, ale chory zobaczył ją, przeczuł, wyciągnął ręce i dzikim swym głosem odezwał się do niéj, wyrywając się słudze, który go przytrzymać usiłował.
— Chodźmy do niego — rzekł Julian pocichu — ty Aleksy pozostań, dla ciebie byłby to widok niemiły... a dla niego wszelka postać nowa jest straszną...
— Ja pana poprowadzę ku zamkowi — przerwała Pola...
— Nie, niech państwo zostaną wszyscy... ja nie zabłądzę — szybko zawołał Aleksy, chcąc się usunąć.
Anna już była pobiegła ku Emilowi, który ku niéj ręce nastawiał jak dziecię do piastunki... leżał on na posłaniu ze skórzanych materaców, rozłożoném na ziemi, pod wielkiemi drzewami, bezsilny, blady; przed chwilą jeszcze swoim zwyczajem patrzał w niebo, na wodę i drzewa, ale ujrzawszy Annę, drgać począł miotając się do niéj. Prawie na równi z siostrą kochał Polę, i gdy zobaczył ją kryjącą się za drzewa, krzyknął znowu, wyraźnie wskazując, że chce, aby razem z siostrą przyszła ku niemu.
— Polo! chodź, chodź ze mną — odwracając się zawołała Anna — biedny Emil cię zobaczył, ty wiesz, jak ciebie kocha...
— Chodź i ty, Aleksy — rzekł Julian biorąc go pod rękę — zobaczymy, jakie na nim zrobisz wrażenie... Jeśliby się ciebie uląkł, odejdziemy razem; jeśli nie, widok nowéj twarzy rozerwać go może... Ma instynkt do ludzi szczególny i przy swéj ułomności często jest dla mnie wskazówką... Ręczę, że do ciebie biedny Emil się uśmiechnie.
Anna spojrzała na brata i nic nie odpowiedziała, nie chciała się wydać z obawą; wszyscy razem zbliżyli się do lipy, pod którą leżał głuchoniemy, ciekawemi na nich poglądając oczyma. Widać było, że już Aleksego zobaczył, bo wzrok jego stał się niespokojny, otworzył usta i długo na nim zatrzymał wejrzenie, jak ptaszek, który przyglądając się, przekręca główką na wszystkie strony; nie krzyknął jednak, nie rzucił się, jak był zwykł, gdy niemiłą spotkał postać, lekki uśmiech jakiś zarysował mu się na białéj twarzy i uspokojony wziął chciwie rękę Anny, począł ją przytrzymywać, a wciąż jeszcze oka nie spuszczał z Aleksego.
— Widzisz — rzekł pocichu Julian, któremu łza zakręciła się w oku — ciebie się nie zląkł!
Wszyscy otoczyli go kółkiem smutni, poważni, z uczuciem boleści malującém się dobitnie na twarzach, nawet Pola zasępiła się... Najsilniéj jednak uczuł na tym widoku Aleksy nieprzywykły do niego; powieka jego zwilżyła się mimowoli... a choć łzę chciał ukryć, Pola i Anna ją dojrzały; obie ocenić potrafiły to rozczulenie męskie, poczciwe, ciche, i przybysz nowe prawa u nich tym dowodem serca pozyskał.
Ciężka chwila milczenia przeciągnęła się długo, nareszcie Emil puścił rękę Anny i zapatrzył się w niebo, po którém ozłocona blaskami zachodu jasna płynęła chmurka... korzystając z tego zajęcia, Julian ruszył się pierwszy, a za nim pocichu wyśliznęli się wszyscy w ciemną ulicę... w zamyśleniu zmierzając ku zamkowi.
Już byli przy ogrodowym ganku, gdy Anna odezwała się do Aleksego, jakby kończąc głośno myśl poczętą pocichu...
— Mamyż prawo, spojrzawszy na takie nieszczęście, jak jego, skarżyć się i boléć z drobnemi dolegliwościami naszemi?... Zdaje się, że on urodził się tylko, by cierpiéć! życie niéma dlań uśmiechu, niéma nadziei, niéma przeszłości i jutra, z duszą ludzką musi pozostać na ostatnim szczeblu dzielącym nas od istot upośledzonych... oddzielony od nas, nie posłyszy nigdy słowa litości, nie zrozumié łzy, którą płaczemy nad nim... Biedny Emil!
— Biedny, ale kto wié, czy nie szczęśliwszy od nas jeszcze?... — przerwała Pola z głębokiém westchnieniem — patrzy na niebo, roi, marzy i jeśli cierpi, to ciałem tylko, dusza w nim zasypia spowita.... a my! a my!
— Polo! — odezwała się Anna, starając się ją upamiętać.
Przymuszonym uśmiechem, biedna sierota przerwała rozmowę, wzrok jéj spotkał wejrzenie Juliana... Mężczyźni sami zostali na ganku... Anna uprowadziła towarzyszkę.