Dwa Bogi, dwie drogi/Tom II-gi/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom II-gi
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Widzieliśmy niegdyś panią Szambelanową za życia pierwszego jej męża. Naówczas miała ona resztki piękności jeszcze; kilkanaście lat, mimo największych wysiłków sztuki, a może wskutek ich właśnie, uczyniły ją zgrzybiałą.
Twarz od kosmetyków prawie poraniona, zaogniona zawsze, najniewinniejszą mączkę ledwie znosiła; marszczek wygładzić nie mogło nic, oczy wpadły, a przepyszne zęby amerykańskiego dentysty, nie dodały wdzięku zwiędłym ustom. Byłato straszna ruina, obawiająca się światła dziennego, ratująca lokami, wstążkami, stroikami jak najwięcej osłaniającemi twarz poczwarnie brzydką, mchem i włosem bujnym porosłą. Sznurówki i suknie kunsztowne jako tako trzymać się jej dozwalały; miała jeszcze ruchy żywe i zręczne, choć ją to kosztowało. Zupełna strata wdzięków wpłynęła na charakter, już dawniej dosyć dziwaczny. Burzyła się ciągle, stała się podejrzliwą bez miary, gniewną, nieznośną.
Przy gościach którzy przychodzili na wieczory, na wista, na obiady, okazywała mężowi czułość największą, niekiedy zdającą się mieć na celu udręczenie go umyślne; sam na sam była tyranem, niedającym mu chwili spokoju.
Pomimo obietnicy zapisów i przyrzeczenia testamentu, pani Rajmundowa umiała się tak ubezpieczyć, iż w każdej chwili mogła rozporządzenie odwołać. Trzymała wszystko w ręku — a niekiedy nielitościwie naigrawała się z męża, iż na śmierć jej wyczekiwał...
Rajmund prześladowany, męczony, szpiegowany, trzymany na uwięzi, wściekał się, ale poradzić nic nie mógł. Praw swoich do majątku nie zrzekała się pani, a nowe nabycia męża pilnowała, aby nie na wspólne imię były robione, ale na jej tylko. Ile razy prawne formy wymagały tego ustępstwa, kazała sobie mężowi wystawiać rewersa przy świadkach, posyłała je do akt — i Rajmund na pozór coś posiadając, w rzeczy samej nic nie miał, oprócz zapewnień szyderskich i nadziei. Stara pani rozumiała to dobrze, iż wyrzekłszy się majątku, byłaby postradała męża. Niewolnik ten był jej potrzebnym na to może, aby swój zły humor i gniewy miała na kim spędzać.
Położenie Rajmunda w domu było tém przykrzejsze, że pani rozporządzająca znacznemi sumami, otaczała się faworytami płci obojej. Kamerdyner, piękny, urodziwy i bardzo roztropny mężczyzna, był niemal panem w domu, bo sam Radca się go obawiał. Służąca dawna rej wodziła z nim razem... Ludzi tych musiał Rajmund oszczędzać i z wielu rzeczami kryć się przed niemi. Na pozór wszyscy szanowali Radcę, obcym niewtajemniczonym trudno było się domyśleć, słysząc samę panią obsypującą go słodkiemi wyrazy i pieszczotliwemi nazwiskami, że ten mąż ukochany był w domu najnieszczęśliwszą istotą.
Byłoto małe piekło urządzone z największym kunsztem, tak aby zdala ani siarki od niego czuć nie było, ani płomieni nie widać.
Rajmund uczył się tu cierpliwości i przebywał próbę, na której zniesienie trzeba było jego sił i energii. Jedyną pociechą umęczonego było to, iż dowodnie wiedział wiek żony, która liczyła już lat siedemdziesiąt, a zdrowie miała skołatane wielce. Spodziewał się ją przeżyć.
Codzień prawie przeczuwając co się w myślach jego działo, jejmość mu powtarzała.
— Jeżeli rachujesz na śmierć moję, możesz się omylić. W mojej rodzinie żyją po dziewięćdziesiąt lat chérlając! Kto wie jeszcze, które z nas z brzegu!
Ile razy p. Rajmund czułym i przywiązanym chciał się okazać, śmiała mu się w oczy.
— Nie udawaj! mówiła — myślisz że ja ci uwierzę! kochać się we mnie trudno, ale wiedziałeś coś brał, bom wieku nie taiła. Za to masz pańskie życie, nie brak ci na niczém...
Choćby był chciał p. Radca pocieszać się po za domem jakiemi stosunkami, było to niepodobieństwem, tak ścisłe patrzano na każdy krok jego, tak szpiegowano wejrzenie każde. Jejmość posuwała ostrożność do tego stopnia, iż w całym domu nie było kobiety mającej mniej nad lat czterdzieści. Nieprzyjmowała téż dam młodych, tylko swe rówieśnice. Domy, w których się znajdowały panie wzbudzające najmniejszą obawę, zakazane były p. Rajmundowi. Ile razy wychodził na przechadzkę, wiedział z góry, iż kogoś ma za sobą, co kroki jego śledzi.
Jejmość bawiło to, gdy mogła się popisać przed nim ze swą wszechwiedzą.
Byłto jedném słowem człowiek nieszczęśliwy, zmuszony dla utrzymania godności swej udawać swobodnego, wesołego, zupełnie zaspokojonego swym bytem.
Ludzie mieli go za bogatego, gdyż znaczna część majątków pozornie szła na imię jego, choć w istocie była własnością pani. Stara, ile razy się publicznie o stosunkach majątkowych zgadało, czyniła go panem, udawała że się do niego odnosi we wszystkiém, grała komedyą nielitościwą.
Stan ten „na stopie wojennej“ trwał już od lat kilku, a zaostrzał się coraz bardziej. Para w początkach prób nieszczęśliwych emancypacyj, doprowadziły go do tej ostateczności. Rajmund nie obrachowawszy się z siłami swemi, kilka razy podrażnił swą dobrodziejkę, wywołał gniew i już go uśmierzyć nie mógł. Maski zrzucone zostały. Stara rada temu że miała z kim wojować, cała się oddała prowadzeniu walki z domowym nieprzyjacielem i wykwintnemu zamęczaniu najukochańszego męża.
Słudzy przed któremi mówiła ciągle, że on nie ma nic, że wszystko jest jej, okazywali mu tylko poszanowanie przy obcych. Rozkazy jego zresztą szły zwykle pod komfirmacyą samej pani, która czasem jej odmawiała.
Rajmundowi potrzeba było przyznać niepospolitą cierpliwość i takt w postępowaniu. Gryzł się wewnętrznie, płakał może niewidziany gorzkiemi łzami, ale przed ludźmi udawał człowieka, który rad jest ze swego losu i nie zamieniałby go na żaden inny.
W towarzystwie téż pani Rajmundowa była dlań sarkastycznie czułą i śmiesznie serdeczną, aby mu tém więcej dokuczyć jeszcze.
Marwicz byłby może wyrwał się z tego piekła — gdyby nie nadzieja, że żona w końcu zapisze mu wszystko jak przyrzekła. Ażeby potajemnie nie mogła zrobić rozporządzenia, na to jak najpilniejszą miał baczność.
W takim stanie rzeczy domyśléć się łatwo, iż p. Rajmund nie mógł bez zezwolenia żony brata na obiad zaprosić.
Powróciwszy z przechadzki, zastał już w salonie, zawsze przyciemnionym pod pozorem słabości oczu, a w istocie dla stanu fizyognomii samej pani — kilku zwykłych gości, ulubieńców gospodyni. Byli to jej partnerowie wistowi, roznosiciele płotek miejskich i pochlebcy, ludzie lat średnich, w większej części urzędnicy wyżsi i obywatele. Niektórzy z nich znali ją jeszcze jako Szambelanową i zaszczycali się dawno łaskami jej, z wielbicieli przeszedłszy na przyjaciół domu.
Obiady państwa Rajmundostwa sławne były pod względem gastronomicznym, gdyż i pani i on dbali bardzo o stół wykwintny. Stara jejmość jadła wiele, chciwie i lubowała się w przysmakach. Zawczasu przed każdym obiadem zapowiadała czego się goście spodziewać mieli, czasem tajemniczo ogłaszała, że coś nadzwyczajnego ma być na stole. Pod tym względem p. Rajmund skarżyć się nie mógł, gdyż karmiony był i pojony doskonale, a piwnica nic nie zostawiała do życzenia. Ex-Szambelanowa lubiła kieliszeczek likieru po kawie, a przy stole wino wytrawne i lat najlepszych.
Rozmowa przy obiedzie, jak to bywa u gastronomów, nigdy nie przechodziła w stan gorączkowy, płynęła łagodnie, nie tykając przedmiotów drażliwych...
Po kawie i likworze jejmość czasem drzemała w fotelu, goście więc zwykli się byli rozchodzić pocichu, nie przeszkadzając ważnej czynności trawienia. Po oddaleniu się ich, Rajmund niekiedy szedł także do swoich pokojów, chyba że, jak teraz, miał coś na sercu, o czém się chciał rozmówić z żoną.
Naówczas siadał za stolikiem, przewracał gazety i w milczeniu czekał, aż jejmość przebudziwszy się, każę sobie podać szklankę wody z cukrem, którą w tej porze codzień pijała.
Stało się i teraz, że ex-Szambelanowa wcale nie zważając na gości, a tém mniej na męża, zadrzemała; p. Rajmund siadł pocichu — i czekał.
Po dobrej półgodzinie obudziła się jejmość, chwyciła za dzwonek, którym dawała znak na wodę i kamerdyner faworyt, wspaniały mąż, pięknej twarzy, pleczysty, rodzaj Herkulesa domowego, wtoczył się ze szklanką na srebrnej tacce.
Otworzywszy oczy jejmość, dojrzała siedzącego męża. Gdy kamerdyner wyszedł, zmrużyła powieki i odezwała się ochrypłym głosem.
— A to już pewnie jakiś interes do mnie, bobyś nie czekał na moje przebudzenie.
— Interesu nie mam żadnego, odparł wstając i zbliżając się powoli Rajmund — w jednej rzeczy poradzić się chciałem.
— Pewnie już znowu pieniędzy na coś potrzeba! mruknęła stara.
— Nie — rzekł Rajmund cierpliwie. Mam trochę kłopotu. Przyjechał do Wilna mój brat, którego przeszło od lat dziesięciu nie widziałem.
— Przyjemna wizyta! To ten bakałarz! przerwała pani.
— Dziś gospodaruje na wsi, dodał Rajmund. Spokojny człowiek, prosty sobie...
Zamilkł trochę i dodał patrząc na wykrzywioną staruchę, która pod brodą fontaź od czépka poprawiała.
— Wypadałoby mi go raz prosić na obiad.
— Ale! zapewne! odezwała się jejmość. Jak zaczniemy tak wszystkich świętych zapraszać, piękne będzie towarzystwo.
— Przecież się to pierwszy raz trafia od lat dziesięciu — wtrącił Rajmund.
Wyczekiwał odpowiedzi — nie nadchodziła.
Jejmość byłaby się nieochybnie oparła na przekorę mężowi, ale ciekawość jakaś zrodziła się w niej; zawsze widząc tych samych gości, nudziła się niemi.
Wytrzymawszy więc w niepewności męża — odezwała się kwaśno.
— Na ten raz — proś go asan sobie — proś. Nie sprzeciwiam się, byle znowu nie przyczepił mi się nudziarz na codziennego stołownika, bo na to ja nie pozwolę.
— Ale on wkrótce wyjeżdża! odezwał się Rajmund.
— I żebym wiedziała kiedy — dodała kwaśno gospodyni. Nie będę potrzebowała występować z obiadem, bo on się na tém nie pozna.
— Ale, dla honoru domu, wtrącił Rajmund.
Rozśmiała się szydersko stara.
— Honor domu! powtórzyła parę razy... to przedziwne!
Zarumieniony mąż miał wychodzić już, gdy jejmość dodała głośno.
— Prośże go na jutro, zbędę się prędzej to i lepiej. Niedawnośmy siostrę asana przyjmowali, ale na tę nie mówię nic, bo kobieta do rzeczy i Baronowa; teraz brata profesora — jak tak pójdzie...
— Więcej krewnych nie mam! syknął kwaśno Rajmund, dążąc do drzwi.
Stara spojrzała ku niemu, i osądziwszy zapewne, że dosyć go na raz jeden zmęczyła, dała mu wyjść nie mówiąc słowa. Zamknęły się drzwi za nim, a wzrok ostry, złośliwy wlepiony trzymała w tę stronę. Zaraz po wyjściu męża zadzwoniła.
Kamerdyner wspaniały wszedł krokiem wolnym, z miną daleko śmielszą i pewniejszą siebie niż Rajmund. Ponieważ nikogo nie było w salonie i nie potrzebował na nic się oglądać, przybliżył się aż do stoliczka pani, i poufale sparł na nim.
Stara podniosła ku niemu wejrzenie, któremu słodki wyraz nadać się starała.
— Mój Henryku — odezwała się cicho, zadysponuj na jutro obiad, obiad... no, tak sobie, niewykwintny. Jegomość mój zaprosił brata swego...
P. Henryk rozśmiał się szydersko trochę.
— E! to tam z tém ceremonii niema co robić, rzekł, bo to do mądrych rzeczy nie nawykło. Gdyby nie to że jaśnie pani siądzie do stołu...
Tu nieco się zatrzymał.
— Czy będzie kto więcej na obiedzie? spytał.
— Ale nie! — opryskliwie dodała stara — niema się czém chwalić.
— To dla jaśnie pani można obiad zrobić osobno, a im dać taki, żeby drugi raz się nie wpraszał pan brat!
Pomyślała pani — idea była wcale nie zła do spłatania psikusa Rajmundowi, lecz stara była — ciekawą.
— Niechaj tam! odezwała się — muszę wyjść; każ zrobić obiad taki, abym ja jeść mogła.
— Dla jaśnie pani każę przystawki dać, niechaj patrzą i oblizują się.
Czy myśl ta trafiła do przekonania pani, trudno było zrozumieć; zamilkła. Kamerdyner postał moment, chciał już odchodzić, gdy skinęła nazad i przywołała go do stolika.
Poczęła mówić z pośpiechem gorączkowym.
— Nie — nie! rozumniej, milej mi będzie przyjąć tego prostaka po pańsku! Rozumiesz! Obiad żeby był jak dla najlepszych gości; srebra dać na stół, liberyą paradną — niech myśli pan brat, że on tu opływa... Tak lepiej, tak lepiej.
P. Henryk krzywił usta do uśmiechu, skłonił głową, jakby się godził na tę fantazyą niebardzo ją pochwalając, i wyszedł.
Nazajutrz, profesor odebrawszy zaproszenie na godzinę trzecią, o której jadać nie zwykł, musiał sobie kazać przynieść śledzia i szklankę piwa, aby nazbyt nie wygłodnieć. Ubrał się po wczorajszemu we frak, biały krawat, rękawiczki zachowane starannie i — punkt na trzecią stawił się z regularnością pedagoga, u drzwi brata.
Liberya w wielkim komplecie czekała w przedpokoju; brat wyszedłszy przeciw niemu, wwiódł go do salonu i poprowadził do fotelu żony, która na ten dzień ustroiła się w klejnoty, ale umyślnie uczyniła starszą, aby Rajmunda tém zawstydzić, że się z babą taką ożenił.
Z nieśmiałością zbliżył się do tej zawiniętej w koronki i atłasy ruiny profesor, z pokorą ucałował chudą rękę i wskazane sobie zajął miejsce.
Jejmość włożywszy lornetkę na nos zarumieniony, zaczęła mu się przypatrywać uważnie.
— Cóż to jegomościa tu do miasta przypędziło? spytała.
— Miałem trochę interesu! odparł swobodnie Kwiryn — bez tegobym się od gospodarstwa, żony i dzieci nie ruszył.
— A wiele aspan masz dzieci? zapytała stara.
— Dwoje tylko — odparł Kwiryn — więcej mi pan Bóg nie dał.
— Mieszkacie zawsze w tym Żulinku? odezwała się.
— A, zawsze, dzięki Bogu, mówił profesor wesoło. Jakoś się to potroszę oczyściło, zabudowało, i bardzo nam tam dobrze.
Jejmość popatrzała nań; rumiana, spokojna twarz wieśniaka prawie w niej obudziła zazdrość.
— Znać to na asanu, że mu tam dobrze na wsi — dodała, — wyglądasz jak pączek w maśle. A mój (wskazała na Rajmunda) co ja go tu pieszczę, chucham, co nie robię aby go odkarmić, patrzajcie jaki żółty i mizerny.
— Bo to niema jak na wsi, bratowo dobrodziejko! rzekł śmiejąc się profesor.
Słysząc to poufałe imię bratowej, którém ją uczcił Kwiryn, jejmość pobladła i czerwone plamy na jej twarzy wystąpiły sino. Rajmund drgnął wiedząc że ją to obrazi, profesor bynajmniej na to nie zdawał się zważać.
Z zaciśniętemi ustami, gospodyni spójrzała bystro na męża.
Zamilkli wszyscy. Wtém pan Henryk z pańskim tonem raczył zwiastować, że do stołu dano i drzwi jadalni otworzył, naprzeciw których bufet srebrami napełniony jaśniał zdaleka.
Stara podniosła się z trudnością, i nie podawszy ręki Kwirynowi, sama poszła przodem do stołu. Za nią ciągnął profesor, a za nim szedł gospodarz. W pokoju jadalnym, wzywana do stołu tylko wówczas gdy nie było gości, panna Grzybska, istna jędza, mało co młodsza od jejmości, stała już czekając na swą panią. Straszna jej twarz złością i szyderstwem napiętnowana, z oczkami małemi, otoczona peruczką i loczkami rudawemi, była podobna do poczwarnej maski starego greckiego teatru, szczególniej z ust dziwnie szeroko rozkrojonych, z wargami grubemi i obwisłemi.
Posadzono Kwiryna przy pani, a za nim tego domowego cerbera, który wejrzeniem krwawém mierzył to samego pana, to jego brata.
Miał profesor Kwiryn ten wielki przymiot ludzi prawdziwie wyższych nad tłum niski i tłum wysoki, że się nie dawał ani zmięszać, ani sobie niczém zaimponować. Nie miały dla niego wielkiej wartości ani srebrne półmiski, ani wspaniała zastawa, ani cała wytworność pańskiego domu. Patrzał i nie okazywał najmniejszego podziwienia, a znajdował się tu zupełnie tak, jakby siedział na prostej ławie przy dębowym stole gospody...
Wypogodzone to oblicze, na którém żadne szczególne nie odbiło się wrażenie, zaczynało drażnić starą panią. Cały występ był stracony. Kwiryn zjadał najkosztowniejsze przysmaki z tym samym apetytem, z jakim konsumował w Żulinie swój krupnik z półgęska.
Nie mogła się przy rybie wstrzymać gospodyni od uwagi trochę niegrzecznej.
— Weźno asindziej jeszcze kawałek tego łososia, bo takiego u was nie dostanie!
Kwiryn śmiejąc się podniósł głowę.
— Pani bratowo dobrodziejko, rzekł, nie tylko łososia, ale wszystkiego co ja tu z łaski państwa zajadam, w domu nigdy nie kosztuję. Mam zaś taką naturę zgodną, że mi i łosoś smakuje równie jak stokfisz lub śledź, i lada czém się żywię, nie przywiązując do tego zbytniej wagi. To mi wszystko jedno! zakończył wesoło.
Przeciągnęła się twarz pani, którą znowu ukłuło imię bratowej, tem mocniej, że Grzybska je słyszała. Humor się popsuł na chwilę.
Rajmund choć się wtrącał do rozmowy, dysponował, rozporządzał, znać było że nie miał tu wielkiej władzy. Służba go jedném uchem słuchała. Tego jednak Kwiryn mógł niedostrzedz, zabawiał brata i nadąsaną panią opowiadaniami o swych dzieciach i żonie, ciągle wesół i niedający się minami gospodyni zastraszyć.
Po kilku kieliszeczkach różnych win, które z wielkiém podziwieniem profesora, gospodyni wychylała, twarz jej znowu rozjaśniła się trochę.
— A Okułowiczów asan tam znasz? zapytała profesora.
— Kaznaczeja? a jakże — rzekł Kwiryn. Choćbym nie chciał muszę go znać, bo nie mając kogo z podatkami posyłać, jeżdżę sam z niemi. Ogłuchł trochę nieborak, no — ale za to porósł w pierze.
— A jejmość jego — ta Adela! dodała ex-Szambelanowa z uśmieszkiem. Była to przyjaciółka (położyła przycisk na tém) i protegowana pierwszego mojego męża, hrabiego S... Musiałam jej legat wypłacić z testamentu... i jej — siostrzeniczce téż...
— Ale ona, ta pierwsza pani Okułowiczowa — przerwał profesor, od lat dwóch nie żyje, zapisała co miała swej siostrzenicy...
Gospodyni powtórzyła śmiejąc się i głową potrząsając.
— Siostrzenicy...
— Pan Okułowicz bezdzietnym będąc i potrzebując w domu gospodyni — mówił profesor, w pół roku się ożenił z bardzo młodą panienką, córką strapczego. Osóbka ładna i wesoła...
Profesor nienawykły nigdy nic o nikim mówić złego, wczas się zatrzymał z informacyami o drugiej żonie p. Okułowicza, która spadek po pierwszej piastowała zgodnie z tradycyą domową. Nie było weselszego w miasteczku dworku, nad państwa Okułowiczów.
— Słyszałam, odezwała się jejmość po pewnym przestanku, żeś asindziej był wprzódy profesorem, masz być uczonym. Jakże się to godzi z gospodarstwem?
— Małe gospodarstwo i uczoność niewielka, nie kłócą się z sobą, rzeki Kwiryn. Znajdzie się czas i na książki, choć się hreczki dogląda...
— A jakież asan lubisz książki? badała stara, która lekką literaturę francuską dosyć lubiła.
— Jakie? odparł śmiejąc się Kwiryn, który pulchnego kapłona na talerz nabierał. Ja, bratowo dobrodziejko, każdą książkę, począwszy od elementarza do filozofii, szanuję i lubię, z każdej coś wyciągnąć można.
— A romanse acan czytujesz?
— No, czasem się i to trafia, począł Kwiryn. Jużci Don Kwichota nie znać byłoby grzechem. Gil Blas także wart oczu, a z nowych mi pożyczono Balzaka: cale znakomity znawca ludzi!
— Języków pan umiesz pewnie kilka? trochę mniej już szydersko mówiła stara pani.
— A jużciż, jako tako się ich nauczyć było trzeba, bo każdy język to drzwi do nowego świata, do którego nie wejdziesz inaczej tylko przez nie...
Ex-Szambelanowa spójrzała trochę zdziwiona.
— Pewnie pan i piszesz? spytała.
Kwiryn się zarumienił jak panienka.
— E! co tam to moje pisanie! odparł, mówić o tém nie warto.
— Mnie się zdaje, żeś coś i drukował, odezwał się Rajmund z trochę sarkazmu.
Kwiryn potrząsł głową i zajął się kompotem; chwalić się tu z tém nie myślał. Pomimo jego skromności, podrósł trochę w oczach starej, która mniej już pogardliwie nań patrzała, gdy się okazało że na Balzaku poznać się umiał...
Profesor nienawykły do tak długich obiadów, wyczekiwał już końca; ale obyczajem wielkiego świata na końcu jeszcze miała przyjść jarzyna, pudding, lody, deser, sér, masło i woda do płukania ust. Posiedzenie więc u stołu przedłużyło się nad spodziewanie, a że Kwiryn miał apetyt dobry i jadł z roztargnieniem, niepomiernie się obciążył.
W sposobie rubasznego komplementu dla pani domu, rzekł ku końcowi, że téż w życiu takiego pańskiego obiadu nie jadł — z czego się p. Grzybska złośliwie rozśmiała pół głośno.
— Niema dziwu, rzekł zwracając się do niej, wcale tém nieobrażony Kwiryn. Ja, moja mościa dobrodziejko, jestem wieśniak, człek ubogi. Za młodych lat, w domu państwa Kellnerów, których syna wychowywałem, choć stół był dobry, ale takich tam przysmaków nie jadano...
— Ja bo lubię dobrze jeść — odezwała się gospodyni — i radabym mojemu Rajmundkowi dogodzić, aby się nie skarżył; ten w stolicy sobie gębę popsuł, i jemu lada czém jej nie zapchać!! Pijże asindziej swoje wino, bo to stary tokaj, po obiedzie kordyał prawdziwy; potém wstaniemy...
Posłuszny Kwiryn wychylił swój kieliszek, krzesła zaczęto usuwać i całe towarzystwo, oprócz panny Grzybskiej, ruszyło nazad do salonu.
Jejmość zajęła w fotelu miejsce swoje, roznoszono kawę i likwory. Rajmund szepnął, że się wysuną do gabinetu jego, na cygaro, nie żegnając.
W istocie ex-Szmbelanowa już zwolna oczy mrużyć zaczęła, a że na gościa tego kalibru wcale uważać nie potrzebowała, wygodnie nogi na stołeczku układając zabierała się do spoczynku poobiednego.
Bracia pocichu wyszli kręconemi wschodkami na drugie piętro. Gabinet p. Rajmunda, w którym przyjmował profesora, był dla ludzkiego oka bardzo ładnie przystrojony. Kwiryn wahał się siąść na tych aksamitach, tonął w sprężystych ich poduszkach.
Rajmund zasępiony chodzić zaczął po pokoju, długo nie mówiąc słowa. W duszy było mu strasznie gorzko. Porównywał swobodny umysł Kwiryna, jego wesołość i spokój ze stanem swej duszy — gryzł się i burzył.
— A cóż? odezwał się nagle, ton dotychczasowy zmieniając i zniżając głos, który się stał ponurym i gniewnym. A cóż? nieprawdaż? powiedziałbyś patrząc na ten przepych, na dostatki, na mnie, na ten dom — szczęśliwy człowiek. Stara go pieści i karmi przysmaczkami, ptasiego mleka mu chyba braknie? Hę?
Kwiryn patrzał mu w oczy, niedomyślając się, jak się to zakończy; Rajmund pięści zacisnąwszy przyłożył je do czoła.
— Tak sądzą ludzie! tak ty sobie pomyślisz — dodał szarpiąc surdut na piersi — a tu! tu noszę piekło!
Pochylił się do brata.
— Ta kobieta — mówił wskazując na dół — to szatan wcielony, stworzony, aby mnie męczył udając czułości... Wszystko w jej ręku — majątki na moje imię! Tak, ale rewersa u niej — w pazurach, w garści ciśnie i mnie i to com zarobił. W domu ona i jej zausznicy panują... Jam tu niewolnik ostatni!!
Mówił i rozpalał się coraz mocniej, tak że Kwiryn pochwyciwszy go za rękę, z cicha zaczął błagać, aby się pohamował.
— Chciałem ażebyś ty widział i wiedział prawdę, moje to śliczne szczęście, jakiém ono jest w istocie!!
Ale — zje kaduka, szatan ten stary — dodał gwałtownie — nie puszczę z rąk majątku! Będę go miał. Stara jest, w końcu ją jakaś niestrawność albo złość ubije — naówczas....
Twarz mu się rozjaśniła.
Kwiryn słuchał tak przelękły i zdziwiony, iż słowa już nie mógł się odezwać. Odszedłszy nieco, począł płakać i rzucił się na szyję bratu.
— Bój się boga! milcz! i nie rozogniaj rany! Musiało cię coś podrażnić, przesadzasz biedaku. Daj pokój, nie mów, ja słuchać nie chcę.
Ścisnęli się za ręce. Profesor struty, znękany chciał już odejść, a nie miał odwagi w tym stanie ducha opuścić brata.
Byłby przez litość zasiedział się niewiadomo jak długo, gdyby służący z dołu wysłany, nie przyszedł mu oznajmić, że czekali goście wistowi i pani prosiła do salonu.
Kwiryn zrozumiał dobrze, iż zaproszenie to do niego się nie stosowało; chwycił za kapelusz i począł brata żegnać.
— Pewnie się już nie zobaczymy, rzekł głosem poruszonym. Bądź zdrów, kochany mój Rajmundzie, a bądź mężnym. Po spartańsku noś swojego lisa na piersi — a nie daj poznać że ci ją rozdziera.
Tak się rozstali, a można wyobrazić sobie, z jakiém uczuciem profesor powrócił do swej stancyjki.. Zapomniał on o tém, że brat sam był swojego nieszczęścia sprawcą, litował się nad nim. Lecz litość była bezsilna — poradzić nie mógł mu nic.
Sprawa dla której przybył, została następnego dnia załatwioną; ani godziny dłużej nad konieczną potrzebę nie chciał tu pozostać profesor i nakupiwszy dla żony, siostry i dzieci co mu się nawinęło, co najprędzej opuścił miasto, bolejąc ciągle nad nieszczęśliwym bratem.
— Trzeba mu było tych wielkości! powtarzał w duchu — gotów je życiem okupić!
Zbliżając się do domu, postanowił sobie najmocniej, o Rajmundzie i jego losach nie mówić nic nikomu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.