Dwa Bogi, dwie drogi/Tom II-gi/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom II-gi
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Profesor, woźnica, chłopiec i konie nawet zdały się czuć to, że do domu wracają, pośpieszali wszyscy. Kwiryn tęsknił już do żony i dzieci, woźnica de chaty, chłopiec do jakiejś Paraski do której wzdychał, konie do żłobu do którego nawykły... Podróż do Żulina o pół téż dnia prędszą była niż jazda do Wilna.
Bryczka zaledwie się pokazała zdaleka, gdy już w ganku jasne suknie zobaczył Kwiryn i chustką począł wywijać. Stała tam Faustyna z córką na ręku, synek, Jadzia i sługi nawet.
Wołanie — pan! pan jedzie! rozlegało się po całym dworku. Z radości ludzie głowy tracili, psy naszczekiwały, a podwórzowy żółty Łysek, najspokojniejsze stworzenie w świecie, rozhulawszy się popełnił niedorzeczność i gęsi rozpędził.
Kwiryn wysiadając mówić nie mógł; zdawało mu się że nie wiedzieć od jak dawna nie widział Żulina, poczciwej swej Faustyny, Faustynki, Janka i siostry.
Zaczęto rozpakowywać aby coprędzej rozdać gościńce, które nieco w drodze ucierpiały, ale były dobrém sercem przyjęte i powitane radością ludzi, co się najmniejszą drobnostką cieszyć umieją.
Pokazało się gdy wnętrzności dobyto ze starego tłumoka, że poczciwy profesor, który pamiętał o wszystkiém, bo chustkę nawet przywiózł starej kucharce, zapomniał tylko — o sobie.
— A gdzież książki coś sobie ponotował i miał je przywieźć z Wilna? zapytała żona.
— Książki!! A! prawda! zawołał Kwiryn. Książki! no proszę, wybrałem je i odłożyłem, ale na wyjezdném tyle się znalazło do roboty, żem na śmierć o nich zapomniał...
Na to się poradzi — dodał, żałuję tylko jednej rozprawy, która mnie mocno zaintrygowała... Położyłem ją u Zawadzkiego na oknie — i —
Śmiano się z Kwiryna. W istocie smutek jaki go opanował po niespodzianych wyznaniach Rajmunda, padł na jego duszę tak ciężko, że nawet książki go nie zajmowały.
Myślał tylko o tym biednym, o którego gdy się go siostra pytała, odpowiedział ogólnikiem.
— A cóż, dobrze mu się wiedzie! wielki pan!
I na tém się skończyło...
W kilka dni potém już wszystko do dawnego powróciło porządku, nie wyjmując humoru profesora, który otoczony domową swą gromadką, o bracie mniej myślał.
Sama pani Faustyna, której na sercu leżało, aby mąż miał ulubione książki, napisała o nie do Wilna, niezapomniawszy o rozprawie zapomnianej na oknie.
Jesień coraz była chłodniejsza, siejba skończona, roboty w polu pilnej żadnej, wieczory dłuższe — Kwiryn odpoczywał. Dla małych sprzedaży, mimo swej ociężałości, za którą go żona strofowała, musiał jednego dnia po grudzie jechać do Kobrynia. Na probostwie już po staruszku zajął był miejsce młody ksiądz, kawał literata, do którego zawsze profesor, choć na chwilę wstępywał.
Był on rodem z Wilna i zostawiwszy tam starych rodziców, brata i siostry, często od nich miewał wiadomości.
Kwiryn zastawszy go, a wdawszy się w rozmowę, dosyć długo u niego się zasiedział. Pożyczali sobie książek nawzajem, ksiądz tłómaczył Pliniusza i w wielu rzeczach radził się Kwiryna. Już się żegnać mieli, gdy, jakby sobie co przypomniał, proboszcz odezwał się.
— A o bracie toć pewnie wiecie? Lecz zaledwie to powiedziawszy, zmieszał się jakby żałował że się odezwał; zarumienił się i zamilkł.
— Co, o bracie? nic a nic nie wiem o nim! Zmiłujcie się!
Proboszcz jeszcze mocniej się zmięszał, cofnął, pomyślał i rzekł.
— Niemiło bo to ze złą wiadomością być pierwszym! szepnął.
— Zmiłuj się, ojcze, jaka ona jest — powiedzcie!
— Żona mu umarła! rzekł ksiądz powoli.
Kwiryn nie odpowiedział na to, i nie okazał zbytniego smutku.
— Kochany ojcze mój, dodał po namyśle — jeżeli wiecie jakie szczegóły, coś więcej, nie ukrywajcie przede mną. Brata mojego kocham i radbym się dowiedzieć co się z nim dzieje. Śmierć żony mogła dla niego mieć rozmaite następstwa.
— Więc nie mam ci co taić, odparł proboszcz, z westchnieniem.
Żona mu zmarła jakoś nagle, w jakichś tam okolicznościach, których szczegółów mi nie piszą. Brat tylko powiada w liście, że p. Radcy grozi proces z familią, o testament jakiś, o zapisy, i że ma bardzo wiele przykrości z tego powodu... Mówią tam o tém wiele — pan Bóg wie! Zdaleka o rzeczach tych sądzić trudno.
Usilnie starając się dowiedzieć czegoś więcej, Kwiryn badał napróżno; proboszcz się tém składał, że nie wie żadnych szczegółów, a listu który odebrał, pokazywać nie chciał.
Rozstali się tak i profesor powrócił do domu zasmucony, nie tając przed żoną iż był bardzo niespokojny o brata.
Zdawało mu się, że Rajmund cośby o sobie powinien napisać i donieść, lecz i święta nadeszły a listu żadnego nie było.
Po sąsiedztwie chodziły wieści, o których wiedziała Faustyna, ale do męża z niemi nie śpieszyła; powiadano iż śmierć samej pani była jakaś zbyt nagła i nienaturalna, że po niej wyszedł na jaw testament na korzyść męża, któremu zadawano wprost, że został czy sfałszowany czy podpis miał podrobiony.
Rodzina uboga nieboszczki rozpoczęła już była proces, który powszechną obudzał ciekawość, bo się spodziewano w nim zeznań sług jakichś, szczegółów o pożyciu państwa Rajmundowstwa niezmiernie drastycznych.
Niektórzy rozpowiadali, że p. Radca winien był tylko swoim stosunkom i protektorom, że nie został aresztowanym. Straszliwe jakieś podejrzenia, jak chmury czarne unosiły się po nad tą tajemniczą sprawą. Zdawało się zacnej profesorowej, iż dłużej taić tego przed mężem nie mogła, uważała bowiem za obowiązek jego, aby jeżeli się da, przyszedł w pomoc bratu, a przynajmniej współczucie i gotowość służenia mu okazał.
Jednego więc dnia ostrożnie, powoli, zaczęła męża przysposabiać, i wyjawiła mu w końcu rzecz całą.
Kwiryn zaledwie się o tém dowiedziawszy, jakkolwiek do podróży nieskory nigdy, tém bardziej zimą — zawołał że jechać musi, powinien i to natychmiast.
Żona się temu nie sprzeciwiała, a choć drogi były niepewne, sanna nieustalona, nazajutrz Kwiryn siedział otulony w wielki kożuch, z workiem na nogach, i płacząc niemal żegnał się z żoną.
W strasznym niepokoju ducha, przebył tę drogę, która się niecierpliwemu długą nadzwyczaj wydała. Stanąwszy w Wilnie, wieczorem zaraz pobiegł do starego Sotera, aby się o prawdziwym stanie rzeczy dowiedzieć.
— Co ma być! odparł Rekszewski. Ludzie się nagadali, bajek napletli, bo języki zawsze złe, a Radca z tego wybrnie. W pierwszych dniach po śmierci, sądny dzień był, włosy na głowie wstawały, takie prawiono androny... Tymczasem stara poprostu z niestrawności umarła, bo się objadała; a że choroba się przeciągnęła nieco, p. Rajmund się z testamentem dopilnował.
Na podszczuwaczach nigdy nie zbywa; namówiono familią ubogą na proces, który na kryminalny zarywał. Jestto tam coś — kończył p. Soter, ale Radca ubije sprawę ugodą...
Dotąd wisi jeszcze wszystko, nie skończył...
Soter w ogóle wstręt miał do rozpowiadania o tém, zbywał Kwiryna i ciągle mu powtarzał:
— Toć go samego widzieć będziecie, rozpowie wam lepiej; ja tam dobrze nie wiem...
Choć nieco uspokojony, zawsze jednak bolejąc nad losem brata, który tak nieprzyjemne koleje przechodzić musiał, rano poszedł Kwiryn do znanej mu kamienicy.
Tu wszystko było na pozór po dawnemu, lecz ani porządku ani przepychu dawnego nie znalazł; zamiast szwajcara stróż stał w bramie, a służący bez liberyi poprzedził go na drugie piętro.
W przedpokoju brata proszono go zaczekać. Z sąsiedniego pokoju dochodziły żywe, podniesione, kłótliwe głosy, między któremi znany mu Rajmunda, odznaczał się krzykliwością i namiętnością.
Dwóch jakichś ichmościów wyszło potém z gabinetu, i Kwiryna wpuszczono.
Gdyby nie wiedział był, że wchodzi do Rajmunda, mógł go niepoznać profesor. Dawniej mizerny, wyglądał teraz trupio. Twarz wyżółkła, nabrała prawie brunatnego koloru, policzki były wpadłe, oczy zgasłe, usta zaklęśnięte, czoło nagle wyłysiałe.
Zobaczywszy brata, stał chwilę jakby niewierząc oczom Rajmund, i uścisnął go w milczeniu.
— Dowiedziałem się dopiéro teraz o nieszczęściu twojém — począł Kwiryn; dawnobym był przybył choć ze słowem pociechy — tajono przede mną...
Radca stał chłodny jakiś, rzucając szklistym wzrokiem dokoła — mruczał coś niewyraźnie.
— Tak — nieszczęście! mówił, prawdziwe nieszczęście! komu się już nie wiedzie, na gładkiej drodze...
Głos mu się urywał, wyrazów nie kończył.
— Stara umarła, prawie nagle, ale przecież doktorowie byli. Jadła raka morskiego, który był zepsuty. Piła tego dnia mleko... potém limonadę, struła się. Powiedzieli żem ja ją struł! łajdaki. Sprowadziłem rejenta do testamentu, podpisała go... Powiedzieli że ja sfałszowałem podpis! Ludzie domowi, wrogi! pogadali przy śledztwie na mnie — niegodziwości!
Tak — dodał z wybuchem namiętnym — oto masz przez co ja przechodzę — ale ja tych gałganów nauczę! Siedzą już fałszywe świadki w kozie, a procesu się nie boję! Wygram! Grosza nie dam tym zbójom, co mi mój, przeze mnie zarobiony majątek chcą wydrzeć! Złamanego nie wezmą szeląga — ja im pokażę! ja ich nauczę!
Uspokoił się nieco p. Rajmund, chwycił szklankę z wodą, napił się i począł znowu.
— Nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Ja na prawie zęby zjadłem — pójdą z torbami! nie dam nic. Zrobili mnie zbójcą, fałszerzem, tego nie daruję.
— Uspokój się! wtrącił Kwiryn.
— Ja jestem zupełnie spokojny — mówił Rajmund — co było najgorszego to przebyłem. Proces jest na dobrym stopniu.
Łotr kamerdyner Henryk, faworyt nieboszczki, który pieniądze i klejnoty pokradł, zrazu na mnie się rzucił, a teraz już śpiewa inaczej, gdym go do kryminału zapakował.
Grzybska téż próbowała, nie udało się; teraz płacząc całuje po rękach, aby jej nie gubić. Dobrze im tak!! niech odpokutują; nagryzłem się i ja dosyć...
Chodził po pokoju poruszony, zapominając się i mówiąc jakby sam do siebie.
— Dobrze zrobiłeś żeś przyjechał — rzekł odetchnąwszy — choć będę miał przed kim się użalić; tu nikogo poczciwego niema, łajdaki wszyscy. Udawali przyjaciół, a naposiedli się mnie gubić...
Milczący i zmięszany Kwiryn spoglądał na brata, i znalazł go teraz znowu z pańskiego tonu dawnego spadłym na bardzo pospolitego, podrażnionego człowieka. Wróciła mu jego natura, którą był zrzucił przybierając arystokratyczne maniery, stary prostaczek wydobył się na wierzch — obracał się, mówił inaczéj. Uczucie nie dopuszczało mu grać komedyi, o której pod naciskiem trosk zapomniał.
— Dobrze zrobiłeś, powtórzył — żeś przyjechał. Posiedź tu, znajdziesz starych znajomych, kolegów, będziesz mnie bronił. Wzięli mnie na języki; a choć ja o to nie dbam, zawsze trzeba się z tego otrząsnąć. Możesz się przenieść do mnie!
Kwiryn podziękował krótko — nie życzył sobie tego.
— Nie rób sobie subiekcyi dla mnie, odezwał się; ja przez ten czas jaki tu spędzić mogę, w kątku przesiedzę — a w czém pomocnym ci być mogę, nie zaniedbam. Jedynie po to przybyłem.
Użalaniom i narzekaniom nie było końca. Rajmund począł mówić nanowo i słowa prawie bratu odezwać się nie dał. Czuć było że ciężkie brzemię miał na sercu, i potrzebował ulżyć sobie choć słowy...
Zbliżyła się godzina obiadowa. Rajmund nie puścił brata i żądał aby z nim został. Podano jedzenie w drugim pokoju bardzo skromne, bo na pierwszém piętrze jeszcze wszystko było opieczętowane. Wieczorem Kwiryn się wymknął.
Z całej rozmowy z bratem wyniósł to wrażenie, że sprawa była przykra, zawikłana i niejasna, ale doprowadzona do tego, że zwycięstwo Rajmunda zdawało się zapewnione.
Mógł prawnie oczyszczonym być i utrzymać się przy swojém, lecz po tego rodzaju przejściu i — choćby potwarzy, zawsze coś zostaje na człowieku. Rzuca ona jakiś cień, którego zetrzeć niepodobna.
Kwiryn dla pociechy brata tylko, bo w niczém zresztą pomocą mu być nie mógł, postanowił czas jakiś pozostać; przychodził go słuchać, starał się natchnąć rezygnacyą i cierpliwością.
Spędzał w ciągu dnia po kilka godzin z nim, a resztę czasu albo u Sotera, lub ze znajomemi sobie profesorami.
Co się tyczy samego procesu i sprawy, więcej o niej dowiedział się z boku niż od Rajmunda, który ogólnemi słowy obwiniał wszystkich — łajał, gniewał się — lecz gdy przyszło do opowiadania o samej śmierci żony, plątał się, burzył i jasno nigdy nie wytłómaczył się z towarzyszących jej okoliczności.
Tydzień już upłynął pobytu profesora w Wilnie, gdy dnia jednego rano bardzo, chłopak oznajmił mu, że jakaś pani koniecznie się widzieć z nim napiera.
— Jakaś stara jejmość — rzekł poufnie do pana — nieosobliwie wygląda — pewnie za jałmużną... Mogę powiedzieć, że pan śpi, albo co.
— Co masz kłamać! zawołał profesor, a dla czego nie chcesz jej puścić? niech wejdzie.
Odprawiony tak chłopiec odemknął drzwi wkrótce i Kwiryn ujrzał wchodzącą, bardzo potulną i niepokaźnie ubraną, z miną przestraszoną, z twarzą wybladłą i postarzałą pannę Grzybską, którą raz w życiu u stołu nieboszczki bratowej widział tak krótko, że ledwie ją sobie mógł przypomnieć.
Spokorniała teraz i zdawało się, że umyślnie wydawać się chciała ubogą i biedną. Nienawykłego do pokłonów Kwiryna, przywitała aż do zbytku uniżając się przed nim. Szerokie jej usta starały się przybrać wyraz jakiś mogący obudzać politowanie, cała twarz błagała o miłosierdzie.
— Ja do pana dobrodzieja z wielką prośbą, chociaż tak jak nieznajoma, bo raz tylko miałam szczęście go widzieć — odezwała się.
Westchnęła — Kwiryn jej wskazał krzesło.
— Choć nieznana panu, dodała, od ludzi wiem o jego sercu i charakterze; dla tego z zaufaniem przychodzę do niego o radę i pomoc...
— Czémże służyć mogę? spytał Kwiryn...
Zamiast odpowiedzi, kilka ciężkich westchnień z zaschłej piersi się dobyło.
— Pan dobrodziej pozwoli mi cokolwiek objaśnić, w jakiém ja zostaję położeniu...
Tu łzy się dobyły z powiek, wyjęła z woreczka chustkę i ocierać je zaczęła. Kwiryn czekał.
— Pan dobrodziej przypomina sobie, że byłam u nieboszczki jego bratowej, nie chwaląc się, przeszło trzydzieści lat; — miałam jej zaufanie, przyjaciółką nie sługą mnie nazywała. A dziś — dziś, kiedy spodziewałam się, że sobie na stare lata chleb wysłużę — co mnie teraz spotyka? Pański brat...
Tu zakrztusiła się.
— Jeżeli może czasem i uchybiłam mu, nie z winy mojej, ale zmuszona słuchać nieboszczki.
— Ale o cóż idzie? zapytał Kwiryn.
— Na mnie teraz cała wina, mówiła płaczliwie Grzybska — a jeżeli kto zawinił, to, słowo honoru, ten Henryk...
Ja panu dobrodziejowi, jak ojcu, muszę całą prawdę powiedzieć. Nieboszczka miała swoje fantazye, ale była nieszczęśliwa.
Pierwszy mąż, pan Szambelan, wcale się o nią nie troszczył...
Szanować szanował, ale miał pełno różnych kochanek, a jejmość opuszczał. Co za dziw, że musiała téż szukać sobie rozrywki.
Brat pański jeszcze za życia Szambelana był u niej w łaskach — ona sama mu nastręczyła pierwszą żonę, która była córką jej męża. Jak się z tą rozwiódł a ona owdowiała, poszła za niego. Już była niemłoda i chora, zrobiła się zgryźliwą, więc drugiego męża ostro trzymała. Poczęły się kwasy. Ja słowo panu daję, zawszem ją mitygowała, a Henryk faworyt jawny pani, podbudzał przeciwko niemu.
Już to życie było gorzkie — ale dla wszystkich, oprócz kamerdynera, który nad panią przewodził, robił w domu co mu się zamarzyło, a brał ile chciał. Dla niego stara pani nie żałowała nic...
Mnie litość zawsze brała nad pańskim bratem — słowo honoru, ale mnie ona nie słuchała. Lubiła nieboszczka jeść, ja jej to zawsze mówiłam — kiedyś pani sobie nieszczęścia naprowadzi, temi przysmaczkami.
Tak się stało. Byli na obiedzie u nas ci sami panowie co zawsze. Z rana, że ktoś poradził nieboszczce pić mléko świeżo od krowy, wypiła go ze dwie szklanki. Na obiad, jak dziś pamiętam, dali raka morskiego na zimno, którego bardzo lubiła. Słyszę, dwa razy sobie na talerz nabrała i to furę, zjadła wszystko. Po obiedzie, gdy się wszyscy rozeszli, a Henrykowi pozwoliła tego dnia na miasto, zadzwoniła — weszłam ja. Powiada do mnie. Moja Grzybska przynieś mi limonady, pragnienie mam wielkie. Chciałam odradzać — ale mi usta zamknęła.
— Żadnych rad, tylko dawaj co każę.
Zrobiłam jej tedy limonadę i przyniosłam. Dawaj drugą szklankę — musiałam słuchać — aż tu, nie wyszło pół godziny, dzwoni. — Prowadź mnie do łóżka, boleści mam straszne — posłać po doktora.
Blada już była jak trup. Ja co prędzej z nią do łóżka, kazałam serwety grzać, aż w tém i pan nadszedł, siadł przy niej. Henryka nie było z miasta, ja sama, poczęłam głowę tracić. Boleści się ciągle powiększały, aż pan, nim doktor przybył jeszcze, począł wołać, że trzeba dać proszki burzące.
Nieboszczka téż bardzo w nie wierzyła, że one wszystko osadzają, więc sobie téż domagać się o proszki. Pan pobiegł do siebie, przyniósł je co prędzej, wsypał w szklanki, zmięszał i dał jej pić.
Byłam wtedy w pokoju, gdy zaraz po daniu proszków, pan szklanki sam popłukał czysto, i powylewał resztki.....
Aż tu, niewiele czekając jak porwą ejekcye... Gwałt!!
Doktor nie przyszedł rychło, a tymczasem zaczęło być coraz gorzej a gorzej. Henryk kamerdyner, jak to on umiał, zahulał się w mieście i nie wracał.
Sądny dzień.
Doktor przybywszy, coś panu na ucho szepnął, i natychmiast po rejenta posłano, a drugiego po księdza.
Ja głowę straciłam. Nieboszczka téż zmiarkowawszy, że z nią źle było, mało miała przytomności, bo się strasznie śmierci obawiała...
Co się w nocy działo, nawet nie mogę powiedzieć, bo nie pamiętam; w domu się wszystko zawieruszyło, przewróciło. Wprowadził pan rejenta i nikogo do pokoju nie puszczali, słychać tylko było to krzyki, to jęki... Potém przyszedł ksiądz, a gdy mnie pozwolili wejść, pani już umierała.
Razem w tejże chwili wpadł p. Henryk, który był gdzieś na zabawie i musiał podpić — do pokoju wleciał z krzykiem. Zabili! otruli! zaczął brewerye wyrabiać.....
Nie było sposobu żeby się upamiętał, aż po policyą posłano.
Ten dopiéro jak zaczął wygadywać na pana niestworzone rzeczy, wzięli nas do protokółu... Ja, słowo daję, nie mówiłam nic, tylko co prawdą świętą było... A teraz pan na mnie, że ja o proszkach burzących nagadałam... Gubić mnie chce!
Tu się rozpłakała.
— Choć w testamencie tym nic nie stoi o mnie, ale ja złożyłam przed sądem dokument na pensyą dożywotnią i dworek z ordynaryą. I to chce obalić... Słowo panu daję, jeżeli kto co winien, to Henryk.
Przecież gdy robili rewizyą u mnie i u niego, to u mnie ani na zawiązanie palca nic nie znaleźli, a u niego i pieniądze i klejnoty, do których nie wiadomo jak przyszedł. Mówi że mu to pani ciepłą ręką podarowała....
Panie łaskawy, niech się pan raczy wstawić za inną — jam nic niewinna. Jak mi pensyą odejmą, choć żebrać pójść pod kościół.
Z przerywanej tej mowy niewiele się istotnego stanu sprawy dowiedziawszy, Kwiryn obiecał pannie Grzybskiej mówić za nią, lecz za skutek nie ręczył, gdyż wpływu na brata nie miał żadnego, a zażalenie w nim widział wielkie.
Z zaręczeniami, iż do śmierci modlić się za niego będzie jak za dobroczyńcę, odeszła płacząc stara panna.
Profesor tegoż dnia, wybrawszy chwilę, gdy brata spokojniejszym widział, zagadnął go o Grzybską, nie tając że do niego przychodziła.
— To gadzina jest! krzyknął Rajmund usłyszawszy o niej — nie gadaj, nie tłómacz... Teraz się wszystkiego zapiera, a ona pierwsza skomponowała, żem ja podejrzane jakieś dawał proszki po których się gorzej zrobiło. Henryk jest łotr jawny, a to żmija, która zobaczywszy że szkalując nic nie dokaże, teraz chce być niewinną i wszystko składa na drugich!
Rajmund mówiąc to, porwał się z siedzenia, począł chodzić, zżymając się — sapać, kląć i dłużej o tém Kwirynowi mówić nie dał.
Gdy ta pierwsza burza przeszła, profesor łagodnie przedstawił mu, iż lepiej było sługi nieboszczki zaspokoić, aby o pożyciu dawném złośliwie nie roznosiły wieści...
— Niech gadają co chcą! — odparł Rajmund, już mi to wszystko jedno.
Nic nie wskórawszy u niego dla Grzybskiej, czekał profesor jeszcze ażeby jakiegoś końca dosiedzieć, chociaż pilno mu było do domu. Coraz mniej widział się tu potrzebnym, lecz chciał powrócić spokojnym o los brata.
Naostatek jednego dnia rano, wedle zwyczaju poszedłszy do niego, znalazł nadzwyczajną zmianę.
Rajmund powitał go wybuchem wesołości niezdrowym jakimś, ale gwałtownym. Chwycił ze stołu plik papierów i trzęsąc nim, począł wołać.
— Nareszcie, koniec tym szelmostwom, dekret mam! Testament utrzymał się w całości! Familia nieboszczki i boczni sukcesorowie usunięci, tego łajdaka Henryka, niech jeszcze Bogu dziękuje, na dwa lata do fortecy sądzono.
Oczy mu świeciły dziwnie.
— Dziś u mnie obiad na osób dwanaście na dole, w sali — dodał, przychodź! pomożesz mi w gospodarstwie!
Mówił ciągle jak w gorączce.
— Zwyciężyłem! Panem jestem, dobiłem się do tego czego pożądałem... Wszystko moje.
Wiesz — lekko licząc, choć mnie sprawa szalenie kosztowała, zostanie mi trzykroć stotysięcy rubli w ziemi, domu i różnych walorach. Przyznaj że życie było tego warte! niedarmom wyłysiał i wyżółkł.
Ho! ale teraz odejdę! ozdrowieję, pocznę nowy żywot...
Na wiosnę pojadę do wód! Doktor mi radzi koniecznie rozrywkę i wypoczynek...
Stary nie jestem! ożenię się jeszcze...
Na te śmiechem przerywane zwierzenia się brata, profesor nie odpowiadał wcale; słuchając ich było mu smutno — cieszył się tylko tém, że pojedzie do domu...
Rozmowa téż z Rajmundem była niepodobieństwem, bo co chwila ktoś przychodził, przynoszono listy, ludzie pytali o rozporządzenia.
W domu panował ruch i krzątanina niezwyczajna; na piętrze po raz pierwszy od śmierci pani, otworzono pokoje i przygotowywano je na przyjęcie gości. Szwajcar już stał w bramie, lokaje przywdziewali liberye. Nowe życie przebiegało wszystkie kąty niedawno smutnej i milczącej kamienicy. Kwiryn poszedł chmurny do siebie, powtarzając ciągle pocichu, na pociechę swą.
— Jadę do domu!!
Gdy w kilka godzin potém znalazł się we fraku na pokojach pana Radcy, które od czasów nieboszczki wcale się nie zmieniły, bo nawet fotel jej, na którym drzemać była zwykła, stał na swém miejscu nieporuszony — znalazł tu towarzystwo nader ożywione. Składało się ono z ludzi poważnych, z łysin i wygolonych twarzy, z osób utytułowanych, które zebrały się winszować niewinnie oczernionemu zwycięstwa.
P. Rajmund mimo wychudzenia i żółtości, postawę miał znowu pańską, oblicze tryumfatora. Przyjęcie jeszcze było wspanialsze niż za nieboszczki, liberya liczniejsza, a nowy kamerdyner niemiec miał tak poważną fizys, iż w parlamencie mógł grać rolę woźnego z łańcuchem na szyi.
Obiad był nadzwyczaj wystawny, wina co najdoborniejsze i humory téż wkrótce nastroiły się wysoko.
Kwiryn który niby marszałkował, trochę wice-gospodarza udawał dosyć niezręcznie, nie zwracał prawie niczyjej uwagi na siebie. Uśmiechano mu się grzecznie, lecz wiedziano, że był wieśniakiem i figurą bez znaczenia, gdy p. Rajmund teraz stał znowu na stopniu, z którego przy swym majątku i środkach pomocniczych, mógł dobić się bardzo wysoko.
Kłaniali mu się téż wszyscy. Na licu jego nie było ani chmureczki, dzisiaj żył swoim tryumfem...
Obiad przeciągnął się dłużej, niż za czasów starej pani, i gdy goście w dobrych humorach rozchodzić się zaczęli, noc już była.
Kwiryn przesiedział ich, potrzebując pożegnać brata.
— Ja jutro powracam do Żulina — odezwał się do Rajmunda, który na pół leżąc na kanapie palił cygaro zadumany przyjemnie, bo zatopiony w nadziejach nowej przyszłości.
— Jutro? jutro? zapytał Rajmund.
— Radbym jak najprędzej, odparł profesor. O ciebie jestem spokojny, a moi tam za mną tęsknią.
Gospodarz wysłuchał i do siebie zastosowując co brat mówił, wtrącił.
— Ty już masz dom i rodzinę — ja dwa razy wpadłem nieszczęśliwie w kałużę i śmiecia — teraz czas pomyśleć o przyszłości!!
— Spodziewam się — rzekł cicho profesor, iż tak późno zabierając się do słania gniazda, będziesz ostrożnym... Nie potrzebujesz ani majątku, ani koligacyi, bo tych zużytkowaćbyś już nie mógł; żeńże się sercem i zrób wybór taki abyś go nie żałował.
— Do pewnego stopnia związany jestem, odparł roztargniony Rajmund. Nie mogę szukać sobie pary nisko, należę do świata do którego majątek mnie kwalifikuje — potrzebuję kobiety z wychowaniem, z pewną dystynkcyą.
Spojrzeli sobie w oczy i Rajmund dostrzegł, że profesor ruszył ramionami.
— Tak jest! tak jest! począł gorąco Radca. Dobiłem się w świecie stanowiska, na którém się utrzymać muszę.
— Nie chcesz więc nigdy żyć dla siebie samego? dla serca swojego? odezwał się Kwiryn nieśmiało.
— Zdaje mi się, że wymagania serca i ambicyi pogodzić się dadzą. Z prostą kobietą, choćby najpoczciwszą, żyćbym nie mógł...
Pojęcia życia rozchodziły się znowu tak, bardzo u braci, że profesor wolał zaniechać nawracania i sporu.
Skończył więc na pożegnaniu i życzeniach, które roztargniony, sobą zajęty, przyjął Rajmund obojętnie.
Nazajutrz profesor w kożuchu, uśmiechając się na myśl, iż go czeka dworek spokojny w Żulinie, śpieszył tak rad wyswobodzeniu, iż po drodze nucił coś fałszywie. Chłopak siedzący na koźle, który pana śpiewającego nigdy nie słyszał, za każdą razą ciekawie ku niemu głowę odwracał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.