Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX
CZTERECH DAWNYCH PRZYJACIÓŁ PRZYGOTOWUJE SIĘ DO ROZMOWY

— I cóż?... — mówił Porthos, siedząc na podwórzu w hotelu „pod Kozą“ do d‘Artagnana, który z miną kwaśną i markotną, powracał z pałacu kardynalskiego — i cóż?... źle cię przyjęto, mój dzielny d‘Artagnanie.
— A!... tak. Szpetne to doprawdy zwierzę ten człowiek!... Cóż to zajadasz, Porthosie?
— A cóż!... maczam biszkopt w szklance wina hiszpańskiego. Zrób to samo.
— Masz słuszność... Gimbleu!... szklankę!...
Chłopiec, nazwany tak harmonijnie, przyniósł żądaną szklankę i d‘Artagnan usiadł obok przyjaciela.
— Jakże się to odbyło?...
— A!... przyznasz sam, że nie było dwóch sposobów opowiedzenia tej historji: wszedłem, spojrzał na mnie krzywo; ja wzruszyłem ramionami i powiedziałem mu:
— Ha!... Wasza wysokość nie okazaliśmy się silniejszymi.
— „Tak, wiem o tem, ale powiedz mi pan szczegóły“.
— Pojmujesz, Porthosie, że nie mogłem opowiedzieć szczegółów, bez wymienienia naszych przyjaciół, a wymienić ich, byłoby to zgubić.
— Tam do licha!...
— Wasza wysokość — odrzekłem było ich pięćdziesięciu, a nas dwóch.\
— Tak, ale to nie przeszkadza — odpowiedział mi — że, jak słyszałem, zamienione zostały strzały z pistoletu.
— Tak, faktem jest, że z jednej i drugiej strony spalano kilka naboi.
— A szpady czy oglądały także światło dzienne? — dodał.
— To jest, ciemności nocne, Wasza wysokość — odrzekłem.
— O!... — mówił dalej kardynał — myślałem, że jesteś gaskończykiem, mój drogi?...
— Jestem gaskończykiem tylko wtedy, gdy mi się co udaje, Wasza wysokość.
— Odpowiedź mu się podobała, bo zaczął się śmiać.
— To mnie nauczy — rzekł — dawać lepsze konie moim gwardzistom, bo, gdyby mogli byli zdążyć, za wami i gdyby każdy z nich tyle uczynił, co pan i twój przyjaciel, bylibyście dotrzymali słowa i przyprowadzili mi go żywego lub umarłego.
— No!... to mi się wydaje wcale nieźle!... — podchwycił Porthos.
— Tak!... ale trzeba było, mój drogi, słyszeć, jak to było powiedziane. — Ależ to trudne do wiary, ile te biszkopyty wciągają w siebie wina! — przerwał d‘Artagnan, — To prawdziwe gąbki! Gimblou!... jeszcze butelkę!...
Butelkę przyniesiono z pośpiechem, świadczącym dostatecznie, jakiem poważaniem cieszył się d‘Artagnan w tym zakładzie. D‘Artagnan mówił zaś dalej:
— Ja też odchodziłem już, kiedy mnie znów przywołał.
— Zabito czy też pokaleczono wam trzy konie? — zapytał.
— Tak, Wasza wysokość.
— Ile były warte?...
— No!... — rzekł Porthos — to przecie bardzo ładnie z jego strony.
— Tysiąc pistolów — odrzekłem.
— Tysiąc pistolów?... — rzekł Porthos — ho!... ho!... to dużo! i jeżeli się zna na koniach, musiał się targować.
— O!... miał ochotę, kutwa, bo strasznie podskoczył na krześle i spojrzał na mnie. Ja także na niego spojrzałem; wtedy zrozumiał i, włożywszy rękę do szafy, wyjął bilety banku lyońskiego.
— Na tysiąc pistolów.
— Na tysiąc pistolów, sknera, ani jednego nie dał więcej.
— I masz je?...
— Mam.
— Skoro daje, to bardzo przyzwoicie z jego strony.
— Przyzwoicie!... względem ludzi, którzy nietylko narazili swą skórę, lecz jeszcze wyświadczyli mu wielką przysługę.
— Wielka przysługa! a jakaż? — zapytał Porthos.
— No! przecie stratowałem mu radcę parlamentu.
— Jakto? ten mały człowieczek, którego przewróciłeś na rogu cmentarza św. Jana?...
— Właśnie, mój drogi. On mu zawadzał. Na nieszczęście, nie zadusiłem go na śmierć. Zdaje się, że przyjdzie do siebie i zawadzać mu nie przestanie.
— O! — rzekł Porthos — skręciłem swego kania, gdy miał na niego wpaść całym ciężarem! Innym razem zrobię inaczej.
— Powinien mi był zapłacić za radcę ten dusigrosz.
— No! — wtrącił Porthos — kiedyś go nie stratował zupełnie...
— O! pan Richelieu byłby powiedział: Pięćset talarów za radcę! Zresztą nie mówmy o tem. Ile cię zwierzęta kosztowały, Porthosie?
— O, mój przyjacielu, gdyby biedny Mousqueton był tu, powiedziałby ci co do grosza.
— Mniejsza, powiedz, mniej więcej: choćbyś się omylił o jakie dziesięć talarów...
— Ha! Wulkan i Bayard kosztowały mnie każdy prawie po dwieście pistolów, a jeżeli za Febusa policzyć sto pięćdziesiąt, to mamy już rachunek.
— To pozostaje jeszcze czterysta pięćdziesiąt pistolów — rzekł d’Artagnan, dosyć zadowolony.
— Tak — odrzekł Porthos — ale jeszcze trzeba porachować i uprząż.
— Prawda. Ileż kosztowała ta uprząż?
— Dajmy na to sto pistolów na trzy konie...
— Niech będzie sto pistolów — rzekł d‘Artagnan — to pozostaje trzysta pięćdziesiąt pistolów.
Porthos kiwnął głową przytakująco.
— Dajmy pięćdziesiąt pistolów gospodyni za całą należność — rzekł d’Artagnan — a podzielimy się trzystoma.
— Podzielimy się — rzekł Porthos.
— Kiepski interes — mruczał d‘Artagnan, ściskając papierki.
— No — odrzekł Porthos — zawsze to coś. Ale powiedz mi...
— Co takiego?...
— Czy o mnie wcale nie mówił?
— A! tak! — zawołał d‘Artagnan, bojąc się, aby przyjaciel nie zniechęcił się, gdyby mu powiedział, że kardynał nie pisnął o nim ani słowa — o tak! tak! mówił.
— Mówił — podchwycił Porthos.
— Poczekaj, chcę sobie przypomnieć jego własne słowa; a! rzekł: Co zaś do twego przyjaciela, może on spać spokojnie.
— Dobrze — rzekł Porthos — to jasne jak dzień, że chce on mnie zrobić baronem.
W tejże chwili godzina dziewiąta wybiła na kościele sąsiednim. D‘Artagnan drgnął.
— A! prawda — rzekł Porthos — dziewiąta bije, a o dziesiątej, pamiętasz, mamy się spotkać na placu królewskim.
— O! cicho bądź, Porthosie — zawołała d‘Artagnan, poruszając się niecierpliwie — nie przypominaj mi... to mi od wczoraj odebrało humor. Nie pójdę.
— A to dlaczego? — spytał Porthos.
— Bo przykro byłoby mi zobaczyć tych dwóch ludzi, przez których nam się nie udało.
— Ale! — podchwycił Porthos — żaden z nich nie miał nad nami przewagi. Ja miałem jeszcze pistolet nabity, a wyście stali naprzeciw siebie ze szpadami w ręku.
— Tak — rzekł d‘Artagnan — ale jeśli spotkanie to coś w sobie kryje...
— O! rzekł Porthos — tak mówisz, ale nie myślisz.
Rzeczywiście. D‘Artagnan nie przypuszczał, ażeby Athos był zdolny używać fortelów, szukał tylko jakiegoś wybiegu, ażeby nie pójść na spotkanie.
— Trzeba iść — mówił dalej okazały pan na Bracieux — mogliby pomyśleć, żeśmy się ulękli. E! mój przyjacielu, stawiliśmy przecie czoło pięćdziesięciu nieprzyjaciołom na gościńcu, toć stawimy czoło i dwu przyjaciołom na placu królewskim.
— Tak, tak — rzekł d‘Artagnan — ale oni stanęli po stronie książąt, wcale nas nie uprzedziwszy; Athos i Aramis prowadzili ze mną grę, która mnie przestrasza. Odkryliśmy prawdę dopiero wczoraj. Pocóż mamy się dziś dowiadywać czego innego?
— Więc im naprawdę nie ufasz? — podchwycił Porthos.
— Aramisowi, rzeczywiście, odkąd został opatem. Ani możesz sobie wyobrazić, mój drogi, co się z nim stało. Widzi nas na drodze, prowadzącej go do biskupstwa, i nie wahałby się nas z niej usunąć.
— O!... co do Aramisa to rzecz inna — rzekł Porthos — toby mnie wcale nie zdziwiło.
— Pan de Beaufort może nas teraz zechce schwytać.
— A to przecież nas miał w swojem ręku i puścił, zresztą bądźmy na baczności i weźmy Plancheta z karabinem.
— Planchet jest frondystą — rzekł d‘Artagnan.
— Do djabła z temi wojnami domowemi — rzekł Porthos — liczyć już nie można ani na przyjaciół, ani na lokajów. O! gdyby biedny Mousąqueton tu był! nigdyby mnie nie opuścił.
— Tak, dopóki jesteś bogaty. E! mój drogi, to nie wojny domowe nas rozdzielają, nas to rozłącza, że nie mamy już lat dwudziestu, że szlachetne uniesienia młodości ustąpiły przed podszeptem interesów, przed podmuchem ambicji, przed radami samolubstwa. Tak, masz słuszność, pójdźmy, Porthosie, ale chodźmy dobrze uzbrojeni. Gdybyśmy nie poszli, powiedzieliby, żeśmy się zlękli, hej! Planchecie!... — zawołał d‘Artagnan.
Planchet wnet się ukazał.
— Osiodłaj konie.
— To na kogo, proszę pana, idziemy.
— Na nikogo nie idziemy — odrzekł d‘Artagnan — poprostu z ostrożności, na przypadek, gdybyśmy zostali napadnięci.
— Wie pan, że chciano zabić poczciwego radcę Broussela, ojca ludu?
— O! doprawdy?... — rzekł d‘Artagnan.
— Tak, ale dobrze go pomszczono; bo, proszę pana, lud go zaniósł do mieszkania na rękach. Od wczoraj w domu jego aż się roi od ludzi. Miał wizytę koadjutora, pana de Longueville i księcia de Conti. Pani de Chevreuse i pani de Vendôme zapisały się u niego i teraz, jeżeli zechce...
— To cóż, jeżeli zechce?...
Planchet śpiewać zaczął:

„Dzisiaj już jest fronda,
Słuchaj, Mazarini!
W skórą ona ci da...
Słuchaj, Mazarini!“

— To mnie już wcale nie dziwi — rzekł d‘Artagnan po cichu do Porthosa — że Mazarini wolałby, abym radcę jego stratował był na śmierć.
— Pojmuje więc pan, — podchwycił Planchet — że gdyby to szło o taki spisek, jaki uknuto przeciw Brousselowi, i panby mnie prosił, ażebym wziął z sobą karabin...
— Nie... bądź spokojny, ale od kogo masz te wszystkie szczegóły?
— O! z dobrego źródła. Mam je od Friqueta.
— Od Friqueta?... — powtórzył d‘Artagnan — znam to nazwisko.
— To syn służącej pana Broussela, zuch chłopak, gdy przyjdzie do walki, nie da sobie w kaszę dmuchać.
— Czy czasem nie służy on na chórze u Najświętszej Marji Panny?
— Tak, tak; Bazin go tam proteguje.
— A! a! wiem!... — rzekł d‘Artagnan — i posługuje w szynkowni Calandra?
— Tak.
— Co cię obchodzi tem smarkacz?... — spytał Porthos.
— O!... — rzekł d‘Artagnan — on i mnie także udzielił dobrych wiadomości i może ich jeszcze udzielić przy sposobności.
— Tobie, coś o mało nie zgniótł jego pana?
— A któż mu bo powie?
— Prawda.
W tejże chwili Athos i Aramis wchodzili do Paryża przez przedmieście św. Antoniego Pokrzepili się w drodze i pilno im było nie spóźnić się na schadzkę. Mieli ze sobą tylko Bazina.
— Teraz — rzekł Athos — trzeba wejść do jakiej oberży, przebrać się po cywilnemu, zostawić tam pistolety i rapiry i rozbroić również lokaja.
— O! wcale nie, drogi hrabio, i Dozwolisz, że nietylko będę innego zdania, ale nawet postaram się, ażebyś i ty je podzielił.
— A to dlaczego?
— Bo idziemy na schadzkę wojenną.
— Jakto? co chcesz przez to powiedzieć?
— Że plac królewski jest dalszym ciągiem gościńca de Vendôme, a niczem innem.
— Jakto, nasi przyjaciele...
— Stali się naszymi najniebezpieczniejszymi nieprzyjaciółmi. Athosie, wierzaj mi, miejmy się ma baczności, a zwłaszcza ty, miej się na baczności...
— O! mój drogi d‘Herblay! — Któż ci mówi, że d‘Artagnan nie zwalił na nas swej klęski i nie uprzedził kardynała? Któż ci mówi, że kardynał nie zechce skorzystać z tej schadzki, aby nas schwytać?
— E! Aramisie! cóż znowu? myślisz, że d‘Artagnan i Porthos przyłożyliby rękę do takiej podłości?
— Gdyby to szło o przyjaciół, mój drogi Athosie, masz słuszność, byłoby to podłością; ale wśród wrogów jest to tylko fortel.
— Cóż robić, Athosie?... — podchwycił Aramis — ludzie tak już są stworzeni i nie zawsze mają lat tylko dwadzieścia. Wiesz, żeśmy okrutnie zranili miłość własną, która kieruje ślepo postępkami d‘Artagnana. Został zwyciężony. Czy nie słyszałeś, jak rozpaczał na drodze? Co do Porthosa, może jego baronostwo zależało od powodzenia tej sprawy. Otóż spotkał nas na swej drodze i przez nas nie zostanie jeszcze baronem. Kto ręczy ci, że to baronostwo nie zależy też i od dzisiejszego spotkania naszego? Miejmy się więc na ostrożności, Athosie.
— A jeżeli oni przyjdą bez broni? Co za wstyd byłby dla nas, Aramisie?
— O! bądź spokojny, mój drogi; ręczę ci, że tak nie będzie. Zresztą my mamy wymówkę: przybywamy z podróży i jesteśmy buntownicy.
— Wymówki mamy mieć! Więc już do tego przyszło, że mamy się usprawiedliwiać przed d’Artagnanem i przed Porthosem. O! Aramisie, Aramisie!... — mówił dalej Athos, potrząsając smutnie głową — na mą duszę, czynisz mnie najnieszczęśliwszym z ludzi! Rozczarowaniem poisz serce, które nie umarło jeszcze dla przyjaźni! Wiesz, Aramisie, że wolałbym, aby mi serce wyrwano z piersi. Idź, Aramisie, jak chcesz, ja pójdę bezbronny.
— O! nie! ja nie pozwolę ci tak iść. Tą słabością zdradziłbyś nie Athosa, a nawet nie hrabiego de la Fére, lecz całe stronnictwo, do którego należysz i które na ciebie liczy.
— Niechże więc będzie, jak mówisz — odpowiedział Athos smutnie.
I smutnie szli dalej. Zaledwie przybyli przez ulicę Pasde-la-Mule do krat pustego placu, gdy ujrzeli pod arkadami, na rogu ulicy św. Katarzyny, trzech mężczyzn. Byli to d‘Artagnan i Porthos, którzy szli, otuleni płaszczami, podniesionemi z tyłu przez szpady. Za nimi postępował Planchet z muszkietem u boku.
Athos i Aramis, spostrzegłszy d‘Artagnana i Porthosa, zsiedli z koni. D‘Artagnan zauważył, że Bazin koni nie trzymał, lecz uwiązał je do klamry w arkadach. To samo rozkazał uczynić Planchetowi. Wtedy zbliżyli się dwaj do dwóch, a za nimi lokaje i, spotkawszy się tak, ukłonili się sobie grzecznie.
— Gdzie panowie życzą sobie rozmawiać — odezwał się Athos, zauważywszy, iż zatrzymało się kilka osób.
— Krata jest zamknięta — odrzekł Aramis, — ale jeżeli panowie lubią chłód pod drzewami i samotność niezakłóconą, wezmę klucz z pałacu Rohanów i będzie nam doskonale.
D‘Artagnan zatopił wzrok w ciemności na placu, Porthos odważył się wsunąć głowę między sztachety, ażeby zbadać panujący zmrok.
— Jeżeli panowie wolicie inne miejsce — rzekł Athos głosem szlachetnym i przekonywającym to sami, panowie, wybierzcie.
— To miejsce, jeżeli pan d‘Herblay może mieć klucz, wydaje mi się najlepsze.
Aramis cofnął się natychmiast, uprzedzając Athosa, ażeby nie stał sam tak blisko z d‘Artagnanem i Porthosem, lecz ten uśmiechnął się tylko pogardliwie na jego radę i postąpił jeszcze krok ku dawnym przyjaciołom, którzy stali na miejscu.
Aramis zapukał rzeczywiście do pałacu Rohanów i wkrótce ukazał się z człowiekiem, który rzekł:
— Czy pan mi przysięgnie?
— Masz — odrzekł Aramis, dając mu luidora.
— O! nie chcesz przysiądz, mój szlachcicu — podchwycił odźwierny, kiwając głową.
— Alboż można za co ręczyć!... — rzekł Aramis — zapewniam cię tylko, że na teraz ci panowie są naszymi przyjaciółmi.
— Tak, z pewnością — wyrzekli zimno Athos, d‘Artagnan i Porthos.
D‘Artagnan słyszał rozmowę i zrozumiał.
— Ten człowiek chciał, ażeby Aramis mu przysiągł, iż nie idziemy bić się na placu królewskim.
— I Aramis nie chciał przysiądz?
— Nie.
— To baczność.
Athos nie tracił z oczu dwóch rozmawiających. Aramis otworzył furtkę i usunął się, ażeby przepuścić najpierw d‘Artagnana i Porthosa. D‘Artagnan, wchodząc, zawadził rękojeścią szpady o sztachety, i musiał odwinąć płaszcz. Odwijając płaszcz, odsłonił błyszczące kolby pistoletów w których zamigotał promień księżycowy.
— Widzisz — rzekł Aramis, trzymając Athosa za ramię jedną ręką, a drugą pokazując mu arsenał, jaki d‘Artagnan miał za pasem.
— Niestety! tak — wyrzekł Athos z głębokiem westchnieniem.
I wszedł z kolei trzeci. Aram:s wszedł ostatni i zamknął za sobą furtkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.