Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX
PAN RADCA BROUSSEL

Ale — na nieszczęście dla kardynała Mazariniego, któremu teraz nic a nic się nie szykowało, — imci pan Broussel nie został stratowany na śmierć.
W samej rzeczy on to przechodził spokojnie przez ulicę św. Honorjusza, kiedy rozpędzony koń d‘Artagnana potrącił go gwałtownie w łopatkę i przewrócił w błoto. D‘Artagnan, jakeśmy powiedzieli, nie zwrócił uwagi na tak drobny wypadek. Zresztą d‘Artagnan podzielał głęboką i pogardliwą obojętność, jaką szlachta, a zwłaszcza arystokracja wojskowa, żywiła w tej epoce dla mieszczaństwa.
Pozostał więc bardzo nieczuły na nieszczęście, jakie się wydarzyło małemu czarnemu człowieczkowi, jakkolwiek sam był przyczyną tego nieszczęścia, a zanim biedny Broussel zdążył krzyknąć, już cała burza uzbrojonych jeźdźców po nim przeleciała.
Wtedy dopiero usłyszano i podniesiono rannego. Zapytano jęczącego człowieka o nazwisko, o adres, tytuł, a skoro tylko dowiedziano się, że się nazywa Broussel, że jest radcą parlamentu i że mieszka przy ulicy Saint-Landry, krzyk powstał w tym tłumie, krzyk straszny i groźny, który rannego przestraszył równie, jak huragan, który przeleciał po jego ciele.
— Broussel! — wrzeszczano — Broussel, nasz ojciec, ten, który broni naszych praw przeciw Mazariniemu!
— Broussel, przyjaciel ludu, zabity, stratowany kopytami, przez tych zbrodniarzy kardynalskich! Na pomoc! do broni! śmierć im!...
W jednej chwili tłum wzmógł się niezmiernie, zatrzymano jakąś karetę, ażeby w niej położyć małego radcę, ale, gdy ktoś z ludu zauważył, że rannemu ruch karety mógłby zaszkodzić, fanatycy zaproponowali ponieść go na rękach, a propozycja ta powitana została z zapałem i przyjęta jednomyślnie. Co powiedziano, wykonano natychmiast.
Lud podniósł go, groźny i zarazem czuły, porwał go, podobny do olbrzyma z bajek fantastycznych, który mruczy, pieszcząc i kołysząc karła w ręku. Broussel przeczuwał już tę sympatię paryżan do niego; trzy lata siał opozycję, nie bez tajemnej nadziei, że kiedyś zbierze z niej popularność.
Demonstracja ta, zjawiająca się tak w porę, sprawiła mu więc przyjemność i natchnęła dumą, bo dawała mu miarę jego władzy; jednakże z drugiej strony triumf ten zamącony był pewnym niepokojem. Wywoływało go nietylko bolesne potłuczenie; obawiał się na lada zakręcie ulicy ujrzeć oddział muszkieterów lub gwardzistów, gotujących się do rozproszenia tłumu, a wtedy, co się stanie z triumfatorem? Miał ciągle przed oczami ten huragan ludzki, który przewrócił go swym podmuchem. Powtórzył więc głosem przygasłym:
— Spieszmy się, moje dzieci, bo ja doprawdy bardzo cierpię.
A na każdą skargę taką podwajały się dokoła niego wyrzekania i przekleństwa.
Nie bez trudności przybyto do domu Broussela. Tłum, który już znacznie wcześniej zajął ulicę, zwabił do okien i do bram ludzi z całej dzielnicy. W oknie domu, do którego wchodziło się przez wąską bramę, widać było starą służącą, krzyczącą na całe gardło, i starą już kobietę, która płakała. Dwie te osoby z widocznym — chociaż w różny sposób wyrażanym — niepokojem wypytywały lud, który za całą odpowiedź przesyłał im krzyki pomieszane i niezrozumiałe.
Ale gdy radca, niesiony przez ośmiu ludzi, ukazał się blady i patrzący obumierającem okiem na swe mieszkanie, żonę i służącą, poczciwa pani Broussel zemdlała, a służąca z rękami, wzniesionemi ku niebu, rzuciła się po schodach na spotkanie swego pana, krzycząc: „O, mój Boże! mój Boże! gdyby tu był choć mój Friquet, to poszedłby po chirurga!“
A Friquet właśnie był. Bo gdzież niema ulicznika paryskiego? Naturalnie Friquet, korzystając z Zielonych Świątek, prosił o urlop gospodarza szynkowni i urlop otrzymał, bo przy warunkach służby miał wymówione wakacje w cztery największe święta do roku.
Friquet maszerował na czele orszaku. Wprawdzie przyszła mu myśl pójścia po chirurga, ale więcej bawiło go wrzeszczenie w niebogłosy:
— Zabili pana Broussela! Pana Broussela, ojca narodu!... „Niech żyje pan Broussel“. To bardziej przypadało mu do gustu, niźli samemu ubocznemi uliczkami wędrować po to, ażeby powiedzieć: „chodź, panie chirurgu, bo potrzebuje cię radca Broussel“.
Na nieszczęście dla Friqueta, grającego tak ważną rolę w pochodzie, powziął on myśl wdrapania się na jedno z okien parterowych, ażeby stać ponad tłumem; matka zaraz go zobaczyła i posłała po lekarza. Potem wzięła swego pana na ręce i chciała go zanieść na pierwsze piętro, ale na schodach radca stanął na nogach i oświadczył, że się czuje dość silny i może sam wejść. Nadto prosił Gerwazę, ażeby namówiła tłum do odejścia, ale Gerwaza nie słuchała go wcale.
— O!... mój biedny pan!... mój drogi pan!... — wrzeszczała.
— Tak, moja poczciwa Gerwazo, tak — mruczał Broussel, ażeby ją uspokoić. — Uspokój się; nic mi nie będzie...
— Tak, mam być spokojna, kiedy pana zgnieciono, stratowano na miazgę!...
— Ależ nie!... nie!... — mówił Broussel — to nic, prawie nic.
— Nic, a pan cały w błocie!... nic!... a krew ma pan we włosach!... O!... mój Boże... mój Boże!... biedne moje panisko!...
— Cicho bądź!... — powtarzał Broussel — cicho!...
— Krew, mój Boże, krew!... — krzyczała Gerwaza.
— Doktora!... chirurga!... doktora!... — ryczał tłum — radca Broussel umiera!... Zabili go mazariniści!
— Mój Boże!... — narzekał Broussel w rozpaczy — nieszczęśnicy gotowi mi dom spalić.
— Panie!... niech pan pokaże się w oknie.
— Ani myślę!... — odrzekł Broussel — uchowaj Boże.
To tylko król może się pokazywać. Powiedz im, że mam się lepiej. Gerwazo, powiedz im, że kładę się do łóżka, i niechaj się rozejdą.
— Ale pocóż mają się rozejść?... Przecież to dla pana zaszczyt, że tak stoją.
— O!... czyż nie widzicie, — rzekł Broussel, zrozpaczony, — że mnie przez nich zaaresztują i powieszą!... o!... żona moja mdleje...
— Broussel... Broussel!... — wrzeszczał tłum — niech żyje Broussel!... Chirurga dla Broussella.
Hałasowano tak, że stało się to, co przewidział Broussel; oddział gwardzistów kolbami strzelb rozpędził ten tłum, wcale zresztą nieoporny.
Broussel, przy pierwszych okrzykach: „gwardziści! żołnierze!“ — drżąc, ażeby go nie miano za podszczuwacza tego zbiegowiska, wpakował się do łóżka w ubraniu.
Dzięki takiemu wymieceniu tłumu — Gerwaza — na trzykrotnie powtórzony rozkaz Broussela — zdołała zamknąć bramę od ulicy. Zaledwie jednak brama została zamknięta i Gerwaza wróciła do swego pana, zapukano do bramy.
Pani Broussel, ocknąwszy się z omdlenia, cała drżąca, jak liść, zdejmowała mężowi obuwie.
— Zobacz, kto puka — rzekł Broussel — i otwórz, Gerwazo, tylko znajomemu.
Gerwaza wyjrzała.
— To pan prezes Blancmensil — rzekła.
— No — odrzekł Broussel — to możesz otworzyć.
— Cóż ci to zrobiono, mój drogi Brousselu — rzekł prezes, wchodząc — słyszałem, że o mało co nie zostałeś zamordowany.
— Faktem jest, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, uknuto jakiś zamach na me życie — odpowiedział Broussel ze stoickim spokojem.
— Biedny mój przyjacielu!... Tak... chcieli od ciebie zacząć; ale na każdego z nas przyjdzie kolej; razem nie mogą nas pokonać, postarają się więc nas wygubić jednego po drugim.
— Jeżeli się z tego wygrzebię — rzekł Broussel — i ja także postaram się ich zgnieść ciężarem mego słowa.
— O!... wygrzebiesz się!... wygrzebiesz!... — rzekł Blancmesnil — a oni drogo zapłacą za ten napad!
Pani Broussel płakała gorącemi łzami; Gerwaza rozpaczała.
— Co to?... — zawołał ładny tęgo zbudowany młodzieniec, wpadając do pokoju.
— Mój ojciec zraniony!...
— Widzisz, młodzieńcze, ofiarę tyranizmu — wyrzekł Blancmensil — z miną prawdziwego spartanina.
— O!... — rzekł młodzieniec, zwracając się ku drzwiom — biada tym, którzy cię tknęli, mój ojcze.
— Jakóbie!... — odrzekł radca, zatrzymując go — idź lepiej po doktora, mój przyjacielu.
— Słyszę krzyki ludu — odezwała się służąca — to zapewne Friquet prowadzi doktora; ale nie, to jakaś karata.
Blancmensil wyjrzał oknem.
— Koadjutor — wyrzekł.
— Pan koadjutor!... — powtórzył Broussel: — A!... mój Boże!... zaraz!... zaraz!... pójdę go powitać.
I radca, zapominając o ranie, chciał pobiec na spotkanie pana de Retz, jeno go Blancmensil zatrzymał.
— O!... cóż to się stało memu drogiemu Brousselowi?... — rzekł koadjutor, wchodząc. — Mówią o zasadzce, morderstwie!... Dzień dobry, panie Blancmesnil. Wziąłem po drodze mego doktora i przywożę go z sobą.
— O!... panie — rzekł Broussel — jakże panu wdzięczny jestem!... Tak, przewrócili mnie okrutnie i stratowali muszkieterowie królewscy.
— Powiedz pan raczej muszkieterowie kardynała — podchwycił koadjutor — tak, Mazariniego. Ale bądź pan spokojny, każemy panu za to dobrze zapłacić, nieprawdaż, panie de Blancmesnil?
Blancmesnil obrócił się: drzwi otworzyły się nagle, a w nich ukazał się lokaj w świetnej liberji i oznajmił:
— Książę de Longueville!...
— Jakto?... — zawołał Broussel — książę pan tutaj!... O!... Wasza wysokość...
— Przychodzę westchnąć, panie — rzekł książę — nad losem naszego dzielnego obrońcy. Więc ranny jesteś, kochany radco?...
— Gdybym nawet nim był, ozdrowiłyby mnie odwiedziny Waszej książęcej mości.
— Jednakże cierpisz?...
— Bardzo — odnzekł Broussel.
— Przywiozłem mego doktora — podchwycił — pozwól mu tu wejść.
— I owszem!... — odrzekł Broussel.
Książę skinął na swego lokaja, który wprowadził czarno ubranego mężczyznę.
— Miałem tę samą myśl, co książę — odezwał się koadjutor.
Dwaj lekarze spojrzeli po sobie.
— A to pan, panie koadjutorze?... — rzekł książę. — Przyjaciele ludu spotykają się z sobą na właściwym gruncie.
— Wieść ta mnie przestraszyła i nadbiegłem; ale zdaje mi się, że teraz najpilniejszą jest rzeczą zbadanie naszego dzielnego radcy przez lekarzy.
— Przy panach? — odezwał się Broussel, całkiem onieśmielony.
— Dlaczego nie, mój drogi?... Przysięgam ci, że pragniemy się jaknajprędzej dowiedzieć, co ci jest.
— O!... mój Boże!... — odezwała się pani Brousseil — cóż to za nowy zgiełk?...
— Jakby oklaski — podchwycił Blancmesnil, podbiegając od okna.
— Jakto?... — zawołał Broussel, blednąc — cóż tam jeszcze?...
— Liberja księcia de Conti?... — zawołał Blancmesnil — i sam książę de Conti.
Koadjutor i pan de Longueville mieli wielką ochotę parsknąć śmiechem.
Lekarze chcieli już podnieść kołdrę Broussela, lecz ten ich zatrzymał.
W tejże chwili wszedł książę de Conti.
— A!... panowie — wyrzekł, zobaczywszy koadjutora — wyprzedziliście mnie; ale nie miej mi tego za złe, kochany panie Broussel; kiedy się dowiedziałem o wypadku, jaki cię spotkał, pomyślałem, że może ci brak doktora, i wstąpiłem po swego. Jakże się miewasz?... o jakiem to morderstwie mówią?...
Broussel chciał mówić, ale słów mu zbrakło; przygniótł go zupełnie ciężar doznawanych zaszczytów.
— I cóż, kochany doktorze, zobacz — rzekł książę, do towarzyszącego mu czarno ubranego mężczyzny.
— Panowie — odezwał się jeden z lekarzy — więc to będzie konsyljum...
— Jak panowie chcecie, tak róbcie — odrzekł książę — tylko uspokójcie mnie conajprędzej co do zdrowia kochanego radcy.
Trzej lekarze zbliżyli się do łóżka. Broussel z całej siły przyciągał do siebie kołdrę; ale — pomimo oporu — ogołocono go z niej i zbadano. Poprostu stłuczone było ramię i biodro. Wszyscy trzej lekarze spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc, po co zebrano trzech ludzi najuczeńszych w uniwersytecie paryskim dla takiej bagateli.
— I cóż?... — zapytał koadjutor.
— I cóż?... — zapytał książę de Lomgueville.
— I cóż?... — zapytał książę de Conti.
— Mamy nadzieję, że wypadek nie będzie miał groźnych następstw — rzekł jeden z trzech doktorów. — Pójdziemy do sąsiedniego pokoju na naradę.
— Broussel!... wiadomości o Brousselu!... — wrzeszczał tłum. — Jak zdrowie Broussela?...
Koadjutor podbiegł do okna. Na jego widok lud zamilkł.
— Moi przyjaciele — wyrzekł — uspokójcie się, panu Broussel nie grozi niebezpieczeństwo. Jednakże rana jest poważna i wypoczynek niezbędny.
Okrzyki: „Niech żyje Broussel!... niech żyje koadjutor!...“ — zawrzały natychmiast na ulicy.
Pan de Longueville pozazdrościł koadiutorowi tego przyjęcia, z kolei pokazał się w oknie.
— Moi przyjaciele — wyrzekł książę, kłaniając się ręką — oddalcie się spokojnie, niech się nie cieszą nieprzyjaciele nasi z jakiego nieporządku.
— Bardzo dobrze!... książę panie!... — oderwał się Broussel ze swego łóżka — ot, co znaczy umieć mówić po francusku.
— Tak, panowie paryżanie — rzekł książę de Conti, przystępując również do okna, ażeby takie w udziale dostać oklaski — tak, pan Broussel o to was prosi. Zresztą potrzebuje spoczynku, a wrzawa mogłaby mu być przykrą.
— Niech żyje książę de Conti!... — wrzasnął tłum.
Książę ukłonił się. Wtedy wszyscy trzej pożegnali radcę, a tłum, który odprawili w imieniu Broussela, poszedł ich odprowadzać. Byli już w bramie, a Broussel jeszcze kłaniał im się z łóżka. Stara służąca patrzała na swego pana z zachwytem, połączonym ze zdumieniem. Radca urósł w jej oczach przynajmniej o łokieć.
— Oto, co znaczy służyć krajowi według sumienia — rzekł Broussel z zadowoleniem.
Doktorzy wyszli po godzinnej naradzie i zalecili obmywać stłuczenie wodą z solą. Przez cały dzień ciągnęła się procesja karet. Cała fronda zapisała się u Broussela.
— Jakiż to piękny triumf, mój ojcze!... — rzekł młodzieniec, który, nie rozumiejąc prawdziwych pobudek, sprowadzających do jego ojca tych ludzi, bardzo brał do serca te demonstracje ze strony znakomitości, książąt i ich przyjaciół.
— Niestety!... mój drogi Jakóbie — rzekł Broussel — boję się bardzo, czy ten triumf nie będzie mnie kosztował trochę za drogo, i albo się bardzo mylę, albo pan Mazarini przygotowuje mi już rachunek za te przykrości, jakich przeze mnie musi teraz kosztować. Friquet powrócił o północy... nie mógł znaleźć żadnego lekarza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.