Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII
SPOTKANIE

Tak jechano jeszcze z dziesięć minut. Nagle dwa punkty czarne odłączyły się od masy, jęły się zbliżać, powiększać, a w miarę powiększania przybierały postać dwóch jeźdźców.
— Ho!... ho!... — rzekł d‘Artagnan — jadą ku nam!...
— Tem gorzej dla tych, co jadą — rzekł Porthos.
— Kto jedzie?... — zawołał głos donośny.
Trzej pędzący jeźdźcy nie zatrzymali się, ani nie odpowiedzieli; słychać tylko było odgłos szpad, wydobywanych z pochew i szczęki odwodzonych przez dwa czarne widma kurków u pistoletów.
— Cugle w zęby!... — wyrzekł d‘Artagnan.
Porthos zrozumiał, i d‘Artagnan i on wyciągnęli po jednym pistolecie z olster i także odwiedli kurki.
— Kto jedzie?... — zawołano po raz drugi. — Ani kroku dalej, albo trupem padniecie.
— E!... — odpowiedział Porthos, prawie zdławiony kurzem i żując cugle, jak koń jego żuł wędzidła — e!... nie takich widzieliśmy.
Na te słowa, dwa cienie zagrodziły drogę, i przy blasku gwiazd zabłysły lufy opuszczanych pistoletów.
— Na bok!... — wykrzyknął d‘Artagnan — albo to wy zginiecie!...
Dwa strzały pistoletowe odpowiedziały na tę pogróżkę, ale dwaj napastnicy pędzili z taką szybkością, że w jednej chwili wpadli na swych przeciwników. Rozległ się trzeci strzał, wymierzony przez d‘Anrtagnana zbliska, i nieprzyjaciel jego padł.
Co do Porthosa, pchnął on tak gwałtownie swego przeciwnika, że, chociaż szpadą chybił ciosu, wysadził go z siodła o dziesięć kroków od konia...
— Dokończ, Mousquetonie, dokończ!... — zawołał Porthos.
I rzucił się naprzód, doganiając swego przyjaciela, który już puścił się dalej w pogoń.
— I cóż?... — spytał Porthos.
— Roztrzaskałem mu głowę... a ty?...
— Przewróciłem go tylko, ale słyszysz...
Rozległ się strzał z karabinu; to Mousqueton, w przejeździe, wykonywał rozkaz swego pana.
— Wspaniale udał się początek!... — wyrzekł d’Artagnan.
— O!... — rzekł Porthos — oto nowi gracze.
W istocie, dwaj inni jeźdźcy ukazali się, odłączywszy się od głównej gromady, i podjechali szybko, ażeby znów zagrodzić drogę. Tym razem d‘Artagnan nie czekał już, ażeby przemówiono do niego.
— Usuńcie się!... — zawołał pierwszy — na bok!...
— Czego chcecie?... — dał się słyszeć głos.
— Księcia!... — wykrzyknęli jednocześnie Porthos i d‘Artagnan.
Odpowiedział wybuch śmiechu, lecz skończył się jękiem: d‘Artagnan przeszył śmiejącego się na wylot szpadą. Równocześnie dwa strzały złączyły się jakby w jeden; to Porthos i jego przeciwnik strzelili do siebie. D‘Artagnan obrócił się i zobaczył Porthosa przy sobie.
— Brawo, Porthosie — rzekł — zdaje mi się, żeś go zabił?...
— A mnie się zdaje, że trafiłem tylko konia — odrzekł Porthos.
— No!... mój drogi, nie odrazu się zabija muchę. A!... do licha!... co to memu koniowi?...
— Koń twój pada!... — rzekł Porthos, zatrzymując swego rumaka.
Rzeczywiście, koń d‘Artagnana zachwiał się, pochylił potem jęknął i powalił się. Dostał on kulą w piersi od pierwszego przeciwnika d‘Artagnana. D‘Artagnan zaklął siarczyście.
— Czy pan chce konia?... — zapytał Mousqueton.
— Dobry sobie!... jeszcze pyta!... — krzyknął d‘Artagnan.
— To ma pan konia — odrzekł Mousquetom.
— A skąd u djabła prowadzisz z sobą dwa konie — spytał d‘Artagnan, wskakując na jednego z nich.
— Panowie ich zginęli, pomyślałem więc, że mogą nam się przydać, i zabrałem.
Tymczasem Porthos nabił swój pistolet.
— Patrzcie!... — odezwał się d‘Artagnan — znowu dwóch innych?
— O! ależ tego będziemy mieli do jutra!... — krzyknął Porthos.
Rzeczywiście znowu nadjeżdżało szybko dwóch jeźdźców.
— E! proszę pana — rzekł Mousqueton — ten, którego pan przewrócił, podniósł się.
— Czemużeś z nim nie zrobił tego, co z pierwszym?
— Trudno mi było, proszę pana, prowadziłem konie.
Huknął strzał, Mosqueton wrzasnął z bólu.
— O! panie!... — zawołał — teraz w drugą stronę! trafił mnie w drugą część, teraz z tamtym strzałem po drodze do Amiens będzie do pary!
Porthos zemścił się, jak lew, skoczył na jeźdźca bez konia, ten sięgnął już po szpadę, ale, zanim ją wydobył, z pochwy, Porthos rękojeścią swoją zadał mu tak straszliwy cios w głowę, że runął, jak wół pod obuchem rzeźnika.
Mosqueton, jęcząc wciąż, położył się wzdłuż konia, gdyż rana, którą otrzymał, nie pozwalała mu siedzieć na siodle. D‘Artagnan, spostrzegłszy jeźdźców, zatrzymał się i nabił pistolet; nowy koń jego miał nadto karabin, przytwierdzony do siodła.
— Jestem!... — rzekł Porthos — czekajmy, albo atakujmy.
— Atakujmy — odrzekł d‘Artagnan.
— Atakujmy!... — rzekł Porthos, i zapuścili ostrogi w brzuch koni.
Jeźdźcy byli od nich już zaledwie o dwadzieścia kroków.
— W imieniu króla!... — zawołał d‘Artagnan — pozwólcie nam przejechać.
— Tu król nic nie ma do rzeczy — odparł głos posępny i brzmiący, jakby z poza chmury, jeździec bowiem przybywał okryty kłębem kurzawy.
— Dobrze, zobaczymy, czy król nie może wszędzie przejść — podchwycił d‘Artagnan.
— Zobaczcie — rzekł tenże głos.
Dwa strzały z pistoletu zagrzmiały jednocześnie, jeden padł od d‘Artagnana, drugi od przeciwnika Porthosa.
Kula d‘Artagnana zrzuciła kapelusz nieprzyjacielowi; kula przeciwnika Porthosa przebiła gardło jego kania, który powalił się zaraz, wydając jęk.
— Po raz ostatni dokąd jedziecie?... — ozwał się tenże głos.
— Do djabła!... — odpowiedział d‘Artagnan.
— Dobrze! bądźcie spokojni, dostaniecie się do niego.
D‘Artagnan ujrzał zniżającą się ku niemu lufę muszkietu; nie miał czasu sięgnąć do olster, ale przypomniał sobie radę, jaką mu niegdyś dał Athos. Postawił konia dębem. Kula ugodziła zwierzę w sam brzuch. D‘Artagnan uczuł, jak koń skręcił się pod nim, i z zadziwiającą zręcznością zeskoczył w bok.
— O! ależ to rzeź koni, a nie walka ludzi!... — wyrzekł tenże głos dźwięczny i szyderczy. — Na szpady! panie, na szpady.
I zeskoczył z konia.
— Dobrze, niech będzie na szpady!... — rzekł d‘Artagnan — to moja rzecz!
W dwóch podskokach d‘Artagnan zwarł się już z przeciwnikiem i żelazo jego poczuł na swojem. D‘Artagnan ze zwykłą zręcznością szpadę pokierował na tercję, według swego upodobania.
Tymczasem Porthos, ukląkłszy poza koniem, drgającym w konwulsjach konania, trzymał pistolet w każdej ręce.
Walka między d‘Artagnanem i jego przeciwnikiem już się zaczęła. D‘Artagnan zaatakował według zwyczaju bardzo ostro, ale tym razem napotkał siłę i umiejętność, które go zastanowiły. Dwa razy zmuszony przejść szpadą na kwadrę, d‘Artagnan cofnął się krok w tył, przeciwnik jego nie poruszył się wcale; d‘Artagnan postąpił naprzód; znów szpadę pokierował na tercję. Dwa czy trzy ciosy zadane zostały z jednej strony i z drugiej bez żadnego rezultatu, skry trysnęły z ostrzy szpad.
Nareszcie d‘Artagnan pomyślał, że nastał czas do wymierzenia jego ulubionego pchnięcia, wykonał je z szybkością błyskawicy, sądząc, że ciosowi temu przeciwnik nie zdoła się oprzeć. Cios został odparty.
Mordious!... — zaklął akcentom gaskońskim.
Na ten wykrzyknik, przeciwnik jego odskoczył w tył i, nachylając się z odkrytą głową, usiłował rozpoznać w ciemności twarz d‘Artagnana. D‘Artagnan zaś, obawiając się jakiegoś fortelu, trzymał się obronnie.
— Strzeż się — rzekł Porthos do swego przeciwnika — mam jeszcze dwa pistolety nabite.
— To strzelaj sobie pierwszy — powiędnął tenże.
Porthos strzelił, błyskawica oświetliła pole walki. Na ten blask dwaj inni zapaśnicy wydali okrzyk.
— Athos!... — wykrzyknął d‘Artagnan.
— D‘Artagnan!... — zawołał Athos.
Athos podniósł do góry szpadę, d‘Artagnan opuścił swoją.
— Aramis — zawołał Athos — nie strzelaj.
— A! a! to ty, Aramisie — rzekł Porthos. I odrzucił pistolet.
Aramis schował pistolet swój do olster, a szpadę włożył do pochwy.
— Mój synu!... — wyrzekł Athos, wyciągając rękę do d‘Artagnana.
Nazwę tę dawał mu niegdyś w chwilach rozrzewnienia.
— Athosie — wyrzekł d‘Artagnan, załamując ręce — więc ty go bronisz? A ja przysiągłem przyprowadzić go żywego lub umarłego! o! gdzież mój honor?
— Zabij mnie — rzekł Athos, odsłaniając piersi — jeżeli honor twój wymaga mej śmierci.
— O! biada mi! biada mi!... — wołał d‘Artagnan — jeden tylko na świecie człowiek mógł mnie powstrzymać, i trzebaż, aby fatalność postawiła tego właśnie człowieka na mej drodze!... cóż ja powiem kardynałowi?
— Powiesz mu pan, — odpowiedział głos, który rozległ się imponująco na polu walki — że posłał przeciw mnie dwóch jedynie ludzi, co zdolni byli sprzątnąć czterech ludzi, bić się na rękę z hrabią de la Fére i kawalerem d‘Herblay, a poddali się dopiero pięćdziesięciu ludziom.
— Książę!... — rzekli jednocześnie Athos i Aramis, ustępując miejsca księciu de Beaufort, gdy d‘Artagnan i Porthos cofnęli się o krok w tył.
— Pięćdziesięciu jeźdźców — szepnęli d‘Artagnan i Porthos.
— Spójrzcie, panowie, dokoła siebie, jeżeli wątpicie.
Rzeczywiście otaczał ich liczny oddział konny.
— Na odgłos walki waszej, panowie — rzekł książę — myślałem, że jest was ze dwudziestu, przybyłem więc z wszystkimi, otaczającymi mnie, znużony już ciągłem uciekaniem i rad trochę pomachać szpadą; ale jest was, tylko dwóch.
— Tak — odrzekł Athos — ale, jak wasza książęca mość powiedział, dwóch, wartych dwudziestu.
— No, panowie, oddajcie swe szpady — wyrzekł książę.
— Szpady nasze!... — podchwycił d‘Artagnan, podnosząc głowę i przychodząc do siebie — szpady nasze! Nigdy!
— Nigdy!... — powtórzył Porthos.
Poruszyło się kilku ludzi.
— Chwilkę, Wasza książęca mość — rzekł Athos — dwa słowa.
I zbliżył się do księcia, który nachylił się ku niemu, a on szepnął mu kilka słów pocichu.
— Jak chcesz, hrabio — odrzekł książę. — Za wiele ci jestem obowiązany, ażebym odmówić miał twemu pierwszemu żądaniu. Usuńcie się, panowie — rzekł do ludzi ze swego orszaku.
— Panowie d‘Artagnan i du Vallon są wolni.
Rozkaz został natychmiast wykonany, a wtedy d‘Artagnan i Porthos zobaczyli, że przed chwilą stanowili punkt środkowy rozległego koła.
D‘Artagnan zeskoczył na ziemię i zbliżył się do Porthosa, gdy Athos przystąpił do d‘Artagnana. Wtedy wszyscy czterej skupili się przy sobie.
— Przyjaciele — odezwał się Athos — czy żałujecie jeszcze, żeście nie przeleli naszej krwi?...
— Nie — odrzekł d‘Artagnan — żałuję, że jesteśmy przeciw sobie, my, cośmy zawsze byli tak z sobą razem, żałuję, że spotykamy się w dwóch przeciwnych obozach! O!... nic mam się już nie uda!...
— No!... to trzymajcie z nami — wtrącił Aramis.
— Cicho, d‘Herblay!... — rzekł Athos — podobnych propozycyi nie czyni się takim ludziom, jak ci panowie; jeżeli się zaciągnęli do posług Mazariniego, to przecie popchnęło ich do tego sumienie, jak nasze zawiodło nas do księcia.
— No, a tymczasem jesteśmy sobie wrogami! Sangbleu, ktoby to mógł sobie pomyśleć!...
D‘Artagnan nie rzeki nic, tylko westchnął. Athos spojrzał na nich i ujął ich dłonie w swoje.
— Panowie — rzekł — to rzecz ważna i serce me tak cierpi, jak gdybyście je przeszyli nawskroś. Tak, rozłączyliśmy się, to wielka, to smutna prawda; ale jeszcześmy sobie nie wypowiedzieli wojny; możemy postawić sobie wzajemne warunki; rozmowa ostateczna jest konieczna.
— Co do mnie, żądam jej — rzekł Aramis.
— Ja ją przyjmuję — rzekł d‘Artagnan z dumą.
Porthos skinął głową na znak przyzwolenia.
— Obierzmy więc sobie miejsce spotkania — mówił dalej Athos — najdogodniejsze dla nas wszystkich i przy tem ostetniem widzeniu, określmy ściśle naszą wzajemną postawę i postępowanie.
— Dobrze!... — rzekli trzej inni.
— Więc jesteście mojego zdania?... — zapytał Athos.
— Najzupełniej.
— Zatem gdzie miejsce?...
— Na placu królewskim, czy zgadzacie się?... — zapytał d‘Artagnan.
— W Paryżu?
— Tak.
Athos i Aramis spojrzeli po sobie. Aramis skiną! głową potwierdzająco.
— Na placu królewskim, dobrze! — rzekł Athos.
— A kiedy?...
— Jutro wieczorem, jeżeli chcecie.
— O której godzinie?...
— O dziesiątej wieczorem, zgoda?...
— Doskonale.
— Z rozmowy tej — rzekł Athos — wyniknie pokój, albo wojna, ale przynajmniej honor nasz, przyjaciele, będzie cały.
— Niestety! — wyszeptał d‘Artagnan — co do nas dwóch, to honor nasz żołnierski przepadł.
— D‘Artagnanie — wyrzekł poważnie Athos — przysięgam ci, że mi przykrość sprawiasz, myśląc o tem, kiedy ja myślę tylko o jednej rzeczy, żeśmy szpady skrzyżowali przeciw sobie. — Tak — mówił dalej, potrząsając głową boleśnie — dobrze powiedziałeś, nieszczęście ciąży nad nami. Pójdź, Aramisie.
— A my, Porthosie — rzekł d‘Artagnan — wracajmy, ażeby zawieźć swój wstyd kardynałowi...
— Czy mogę dla was, panowie, co uczynić? — rzekł książę.
— Zaświadczyć tylko, Wasza książęca mość, żeśmy robili, co mogliśmy.
— Bądźcie, panowie, spokojni, to się uczyni, żegnam panów, niebawem zobaczymy się, mam nadzieję, pod Paryżem, a może nawet w samym Paryżu, a wtedy będziecie, panowie, mogli mieć odwet.
Przy tych słowach, książę oddał im ukłon ręką, popędził konia galopem i znikł wraz z orszakiem, którego widok zaginął w ciemnościach, a odgłos w przestrzeni. D‘Artagnan i Porthos zostali sami na gościńcu z jakimś człowiekiem, który trzymał w ręku dwa konie.
— Co widzę?... — zawołał d‘Artagnan — to ty, Grimaud?...
— Grimaud?... — powtórzył Porthos.
Grimaud skinął obu przyjaciołom, na znak, że się nie mylą.
— A czyje to konie?... — zapytał d‘Artagnan.
— Kto nam je daje?... — zapytał Porthos.
— Pan hrabia de la Fére.
— Athos, Athos — wyszeptał d‘Artagnan — ty o wszystkiem zawsze myślisz i zawsze jesteś prawdziwym szlachcicem.
— A tak to co innego!... — rzekł Porthos — obawiałem się, że będziemy musieli iść piechotą.
— No, a ty, Grimaudzie, dokąd?... — zapytał d‘Artagnan — opuszczasz swego parna?
— Tak — rzekł Grimaud — z rozkazu jego udaję się do armji flandryjskiej, ażeby się połączyć z panem wicehrabią de Bragelonne.
Tak w milczeniu przejechali kilka kroków gościńcem w stronę Paryża, gdy wtem usłyszeli czyjeś jęki, wydobywające się z głębi rowu.
— A to co?... — zapytał d‘Artagnan.
— To Mousqueton — rzekł Porthos.
— A tak, panie, to ja — rzekł głos płaczliwy, s jednocześnie podniósł się jakiś cień.
— Czyś niebezpiecznie ranny, mój drogi Moustonie?... — zapytał.
— Nie, panie, nie wiem, ale ranny jestem w sposób bardzo dokuczliwy.
— Więc nie możesz jechać konno?...
— O!... panie, co mi też pan proponuje!...
— A możesz iść pieszo?...
— Postaram się aż do pierwszego domu.
— Co tu zrobić?... — rzekł d‘Artagnan — musimy przecie wracać do Paryża.
— Już ja się zajmę Mousquetonem — rzekł Grimaud.
— Dziękuję ci, mój poczciwy Grimaud — rzekł Porthos.
Grimaud zsiadł z konia i podparł swego dawnego przyjaciela, który przyjął go ze łzami w oczach, chociaż Grimaud nie miał pewności, czy łzy te pochodziły z radości, że go zobaczył, czy też z bólu, jaki mu sprawiała rana.
D‘Artagnan zaś i Porthos w milczeniu jechali dalej drogą ku Paryżowi. W trzy godziny później wyminął ich jakiś kurjer, pokryty kurzawą; był to wysłaniec księcia, wiozący do kardynała list, w którym książę, jak obiecał, świadczył, czego dokazali Porthos i d‘Artagnan.
Mazarini przepędził bardzo złą noc, otrzymawszy ten list, w którym książę zwiastował mu sam, że jest na wolności i wypowiada mu śmiertelną walkę.
— To mnie tylko pociesza, że d‘Artagnan, chociaż go nie schwytał, przynajmniej, pędząc za nim, stratował na śmierć Broussela. Niezaprzeczenie z tego gaskończyka jest szacowny człowiek, oddaje ważne usługi — nawet przez swą niezgrabność.
Kardynał, mówiąc to, miał na myśli człowieka, którego d‘Artagnan przewrócił na rogu cmentarza Ś-go Jana w Paryżu, a człowiekiem tym był właśnie radca Broussel.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.