Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
JESZCZE JEDNA KRÓLOWA, POTRZEBUJĄCA RATUNKU.

Tegoż dnia raniutko Athos wysłał Blaisois, jedynego pachołka, który mu pozostał, z listem uwiadamiającym do Aramisa.
Punktualnie o dziesiątej Athos czekał na moście Luwru. Niebawem ujrzał nadchodzącego lorda de Winter.
Upłynęło dziesięć minut. Milorda poczęła zdejmować obawa, że Aramis nie przyjdzie.
— Cierpliwości — odezwał się Athos — widzę właśnie duchownego, który wyciął nauczkę jakiemuś mężczyźnie, a w tej chwili wita uprzejmie damę, musi to być Aramis.
On to był w istocie; uderzeniem pięści odtrącił o dziesięć kroków mieszczanina, który, zagapiwszy się, obryzgał go błotem. Jednocześnie przechodziła jedna z penitentek jego, a że była młoda i ładna, powitał ją najwdzięczniejszym ze swoich uśmiechów. W chiwlę potem był przy nich. Łatwo sobie wyobrazić uściski, jakie towarzyszyły powitaniu jego z lordem de Winter.
— Dokąd idziemy?... — odezwał się Aramis — biją się może gdzie, sacrébleu! a ja nie mam szabli przy sobie dzisiaj, muszę zajść po nią do domu.
— Nie — odparł de Winter — złożymy wizytę Jej Królewskiej Mości królowej Anglji.
— A! bardzo dobrze — rzekł Aramis — ale w jakim celu?... ciągnął dalej, pochylając się do ucha Athosa.
— Daję słowo, że nie wiem; może jakiego zeznania od nas żądają.
— Miałożby to być w tej sprawie przeklętej?... — zauważył Aramis. — W takim razie, nie zależy mi na tem.
aby tam iść; ja — odkąd innym prawię reprymendy, — sam ich odbierać nie lubię.
— Gdyby tak miało być — odpowiedział Athos — nie bylibyśmy prowadzeni przez lorda de Winter, i jemu bowiem oberwałoby się... wszak z nami trzymał.
— A! prawda. Więc chodźmy.
Przybywszy do Luwru, zauważyli straszliwe ubóstwo tej siedziby, której skąpe miłosierdzie udzieliło nieszczęśliwej królowej. Wielkie sale bez sprzętów, odrapane mury, świecące gdzieniegdzie resztkami złoceń, które oparły się zniszczeniu, okna, niedomykające się i szyb pozbawione miejscami; ani kobierców, ani służby, ani straży.
— Mazarini lepsze ma mieszkanie — zauważył Aramis.
— On jest nieledwie królem, a pani Henryka nie jest już prawie królową.
Widocznie królowa oczekiwała ich z niecierpliwością, gdyż, usłyszawszy kroki w sali, poprzedzającej jej pokój, postąpiła ku drzwiom na spotkanie.
— Witajcie, panowie, wejdźcie, proszę — wyrzekła.
Weszli i zatrzymali się, stojąc, lecz na skinienie królowej, aby usiedli, Athos pierwszy dał przykład posłuszeństwu. Poważny był i spokojny, Aramis zaś wściekły; królewska ta nędza do rozpaczy go doprowadzała.
— Przyglądasz się, panie, zbytkowi mojemu — odezwała się Henryka, smutnem wejrzeniem wiodąc dokoła.
— Pani — rzekł Aramis — raczy mi Wasza wysokość przebaczyć, lecz nie jestem w stanie ukryć oburzenia, widząc, iż na dworze francuskim obchodzą się w ten sposób z córką Henryka IV.
— Ten pan nie jest rycerzem?... — zagadnęła lorda de Winter królowa.
— Ten pan to opat d‘Herblay — odpowiedział tenże.
Aramis się zaczerwienił.
— Pani — rzekł — coprawda opatem jestem, lecz wbrew mojej woli; nigdy nie miałem powołania do pelerynki, a sutanna zaledwie na jednym guziku trzyma się na mnie teraz, i gotów jestem w każdej chwili zostać nanowo muszkieterem. Dzisiaj, ponieważ nie wiedziałem, iż spotka mnie zaszczyt widzenia Waszej wysokości, przybrałem się w tę suknię, lecz niemniej jestem człowiekiem, w którym Wasza wysokość znajdzie najwierniejszego sługę, gotowego na wszelkie jej rozkazy.
— Kawaler d’Herblay — przerwał de Winter — jest jednym z owych najdzielniejszych muszkieterów króla Ludwika XIII-go, o których wspomniałem ci, pani.
— Co zaś do tego pana — ciągnął dalej, wskazując na Athosa — jest to ów szlachetny hrabia de la Fére, którego piękna opinja znana jest Waszej wysokości.
— Panowie — odezwała się królowa — lat temu kilka otoczona byłam szlachtą, skarbami, wojskiem; na jedno ręki skinienie — wszystko to było na moje usługi. Dzisiaj do spełnienia zamiaru, który stanowić ma o ocaleniu mojego życia, pozostaje mi jeden lord de Winter, przyjaciel od lat dwudziestu, i wy, panowie, których nie znam osobiście, a znam tylko, jako współziomków moich.
— To dostateczne, pani — odezwał się z głębokim ukłonem Athos — jeżeli życie twoje trzech ludzi może okupić.
— Dzięki wam, panowie. Król, mój małżonek, w Anglji wlecze żywot bolesny... Patrzcie, oto list, który mi przesyła przez lorda de Winter. Czytajcie.
Athos i Aramis poczęli się wymawiać.
— Czytajcie — nalegała królowa.
Athos przeczytał głośno list, który znamy, a w którym król Karol zapytywał, czy będzie mu udzielona gościnność we Francji.
— Otóż — rzekła królowa — odmówił.
Dwaj przyjaciele zamienili wzgardliwy uśmiech.
— A teraz, pani, co począć?... — odezwał się Athos.
— Macież współczucie dla tego nadmiaru nieszczęścia? — rzekła wzruszona królowa.
— Miałem zaszczyt pytać Waszą wysokość, czego żąda, abyśmy, pan d‘Herblay i ja, uczynili dla niej; czekamy tylko rozkazu.
— O! panie, masz serce szlachetne!... — zawołała królowa z wybuchem wdzięczności.
— A pan?.. — zapytała królowa Aramisa.
— Pani — odrzekł tenże — wszędzie, gdzie hrabia idzie, choćby na śmierć, to i ja z nim idę, nie pytając dlaczego; lecz, kiedy idzie o usłużenie Waszej wysokości — dodał, spoglądając na królową — wtedy wyprzedzam hrabiego.
— A zatem, skoro tak, panowie — mówiła królowa — oto, co uczynić dla mnie zda się. Król sam jeden jest z kilku szlachty, których lada dzień obawia się utracić, pośród szkotów, którym nie dowierza, jakkolwiek sam jest Szkotem. Odkąd lord de Winter rozstał się z nim, umieram z obawy. Otóż, może nie mam prawa żądać od was tyle, ale przedostańcie się do Anglji, połączcie się z królem, bądźcie mu przyjaciółmi, strażą jego, w bitwie go nie odstępujcie, wewnątrz domu jego stójcie obok niego, tam bowiem zasadzki co dnia czychają nań, a wzamian za poświęcenie wasze przyrzekam wam — nie wynagrodzenie, bo sądzę, iż słowo to raniłoby godność waszą, — ale kochać was, jak siostra, przekładać nad wszystko, co nie będzie małżonkiem moim i dziećmi, przysięgam przed Bogiem!
— Pani — odezwał się Athos — kiedy mamy wyruszyć?
— Więc przystajecie?... — radośnie wykrzyknęła królowa.
— Tak, pani. Tylko, zdaje mi się, za daleko posuwa się Wasza wysokość, zamierzając nas obdarzyć przychylnością, o wiele przewyższającą zasługi nasze.
— O! panowie — rzekła do łez rozrzewniona królowa — oto pierwsza chwila radości, i nadziei, jakiej od lat pięciu doznaję. Ocalcie mi małżonka, ocalcie króla i, jakkolwiek nie dbacie o zysk, jaki, za ten dobry uczynek możecie mieć na tej ziemi, zostawcie mi nadzieję, iż zobaczę was jeszcze dla podziękowania wam osobiście.
Królowa wyciągnęła ku nim rękę, którą ucałowali, a potem cichutko szepnęła Winterowi: — Jeżeli zbraknie wam pieniędzy, nie wahaj się ami chwili, połam dane ci klejnoty, powyjmuj z nich djamenty i sprzedaj żydowi: przyniosą ci one pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy liwrów; wydaj je, skoro okaże się potrzeba, aby ci panowie traktowani byli, jak na to zasługują, inaczej mówiąc, po królewsku.
Królowa przygotowała dwa listy: jeden sama napisała, a drugi córka jej, księżniczka Henryka. Obydwa nosiły adres króla Karola. Jeden z mich dała Athosowi, a drugi Aramisowi, aby mogli dać się poznać królowi, w razie gdyby rozdzielił ich wypadek. Nareszcie odeszli.
— Idźmy każdy w swoją stronę, panowie — rzekł de Winter — aby nie wzbudzić podejrzenia, a o dziewiątej wieczorem, zbierzmy się u bramy św. Djonizego. Pojedziemy na moich koniach, dopóki nie ustaną, następnie weźmiemy pocztę. Jeszcze raz dziękuję wam, zacni przyjaciele, dziękuję w mojem i królowej imieniu.
Trzej panowie uścisnęli sobie ręce.
— I cóż — odezwał się Aramis, gdy pozostali sami — co mówisz o tej sprawie, kochany hrabio?
— Zła — odparł Athos — bardzo niedobra!
— Ale podjąłeś się jej z zapałem!
— Jak podjąłbym się zawsze obrony panującego, drogi d‘Herblay. Królowie przez szlachtę jedynie mogą być silni, a szlachta może być wielka także przez królów. Podtrzymując monarchję, siebie podtrzymujemy.
— Zobaczysz, że nas tam pomordują — mówił Aramis. — Nie cierpię anglików, są grubijanami, jak wszyscy ludzie, co piją piwo.
— A czyżby opłaciło się zostawać tutaj, aby się przejechać do Bastylji lub wieży Vincennes — za pomaganie w ucieczce panu de Beaufort? Wierzaj mi, Aramisie, niema tutaj czego żałować. Unikamy więzienia i działamy, jak bohaterowie, łatwy więc wybór.
— To prawda, lecz, pominąwszy wszystko, mój drogi, wypada zająć się kwestją najważniejszą — mocno głupią, wiem, — lecz mocno palącą: czy masz pieniądze?
— Coś około setki pistolów, które mój dzierżawca odesłał mi w przeddzień wyjazdu z Bragelonne. Połowę jednak muszę zostawić dla Raula. — A ty?
— Ja więcej nad dziesięć ludwików nie znajdę u siebie. Zdałby się teraz baron Porthos...
— A jaka mi szkoda d‘Artagnana!... mówił Athos.
— Przeciągnijmy ich na swoją stronę.
— Nie nasza to tajemnica, Aramisie; słuchaj mnie: nie zmierzajmy się z niej nikomu. Wreszcie, postępując w ten sposób, czynilibyśmy, jakbyśmy o sobie zwątpili. Możemy w duchu żałować, ale o tem nie mówmy.
— Masz słuszność. Co robisz z resztą dnia? Ja muszę dwie rzeczy odłożyć na później.
— A cóż to takiego?
— Najpierw chciałem pchnąć szpadą koadjutora, którego spotkałem wczoraj wieczorem u pani de Rambouillet, dziwnie względem mnie nastrojonego.
— Wstydź się! kłótnia pomiędzy księżmi! pojedynek sprzymierzonych!
— Cóż chcesz, mój drogi?... on jest szermierzem, i ja także. On odwiedza buduary, i ja też. Jemu sutanna ciąży, i ja mam dosyć już swojej; zdaje mi się czasem, że on jest Aramisem, a ja koadjutorem, takie podobieństwo zachodzi pomiędzy nami. Nudzi mnie ten mój sobowtór i zawadza mi; wreszcie to warchoł, co zgubi naszą sprawę. Przekonany jestem, że, gdybym mu dał policzek, jak dziś temu mieszczuchowi, co błotem mnie obryzgał, wpłynęłoby to na zmianę stanu rzeczy.
— Ja zaś sądzę, drogi Aramisie — odparł spokojnie Athos, iż żaden z was nie należy do siebie. Ty należysz do królowej angielskiej, a on do Frondy. — Zatem, jeżeli ta druga rzecz nie jest od pierwszej ważniejsza...
— O! tamta jest nadzwyczaj ważna.
— To załatw ją na poczekaniu.
— Kiedy godzina nie ode mnie zależy, na nieszczęście. To miało być późnym wieczorem.
— Rozumiem — rzekł Athos z uśmiechem — o północy. — Trudna rada, mój drogi, są to rzeczy, które można odkładać, i ty tak zrobisz, tembardziej, że po powrocie masz tłómaczenie.
— Tak, jeżeli wrócę.
— Jeżeli nie wrócisz, cóż cię to może obchodzić? Zastanówże się trochę. Słuchaj, Aramisie, nie masz już przecie dwudziestu lat.
— Mocno tego żałuję, mordieu! O! gdybym je miał!
— Zapewne, niezłe robiłbyś szaleństwa; lecz teraz musimy się rozstać: ja muszę złożyć kilka wizyt i napisać jeden list; zajdź więc po mnie o ósmej, a może wolisz, abym o siódmej czekał na ciebie z kolacją?
— Bardzo dobrze; ja mam dwadzieścia wizyt do oddania i tyleż listów do napisania.
Pożegnali się. Athos poszedł odwiedzić panią de Vendôme, zostawił kartę u pani de Chevreuse i napisał do d‘Artagnana list następujący:
„Drogi przyjacielu! wyjeżdżam z Aramisem w sprawie nader ważnej. Chciałbym pożegnać się z tobą, lecz mało mam czasu. Pamiętaj, iż piszę do ciebie, aby powtórzyć, iż cię kocham.
Raul jest w Blois i nie wie nic o moim wyjeździe. Czuwaj nad nim podczas mej nieobecności, jak tylko możesz, a jeśli wypadkiem nie będziesz miał wiadomości ode mnie, licząc od dziś za trzy miesiące, powiedz mu niech otworzy zaadresowany dla niego pakiecik, który znajdzie w Blois w mojej szkatułce bronzowej, od której klucz ci dołączam.
Uściskaj Porthosa ode mnie i od Aramisa. — Do widzenia, a może żegnaj na zawsze“.
O umówionej godzinie stawił się Aramis.
— Wiesz co! zdaje mi się, iż to źle z naszej strony, że wyjeżdżamy, nie zostawiwszy ani słówka pożegnania dla Porthosa i d‘Artagnana.
— To załatwione już, przyjacielu — rzekł Athos — przesłałem im uściśnienia od nas obu.
— Niezrównany z ciebie człowiek, drogi mój hrabio, o wszystkiem myślisz.
Pod koniec kolacji powrócił Blaisois, posłany z listem do d‘Artagnana.
— Panie — rzekł — jest odpowiedź od pana d‘Artagnana.
I podał Athosowi woreczek okrągły i miłe wydający dźwięki. Athos otworzył go i dobył bilecik tej treści:

„Drogi mój hnabio!
„Gdy się jest w podróży, zwłaszcza trzymiesięcznej, nie zawadzi mieć więcej pieniędzy; przypominam sobie tedy nasze czasy niedoli i posyłam ci połowę mej kasy: są to pieniądze, które wydusiłem od Mazariniego. Nie róbże więc zbyt złego z nich użytku, błagam cię o to.
Do widzenia zatem, ale nie żegnam się z tobą.
Z dniem, w którym poznałem Raula, pokochałem go, jak własne dziecię; wierzaj mi jednak, iż szczerze proszę Boga, aby ojcem jego nie przyszło mi zostać, choć czułbym się dumny z takiego syna.

Twój d‘Artagnan“.

„P. S. Rozumie się, że dołączone tu pięćdziesiąt luidorów zarówno są Aramisa, jak twoje i twoje, jak Aramisa“.
Athos uśmiechnął się, a piękne jego oczy łza przesłoniła. D‘Artagnan kochał go niezmiennie, pomimo, iż był mazarińczykiem.
— To mi ładne luidory, na honor — rzekł Aramis, wyłożywszy na stół zawartość woreczka — wszystkie z podobizną króla Ludwika XIII-go. Hrabio, co zamyślasz zrobić z temi pieniędzmi? Zatrzymasz je, czy też odeślesz?
— To, co ofiarowano serdecznie, również serdecznie przyjęte być winno. Zabierz z nich połowę, Aramisie, a drugą dla mnie pozostaw.
— Najchętniej, cieszy mnie mocno, że jesteś mojego zdania. No, a teraz, ruszajmy w drogę.
Na rogu bulwaru spotkali Bazina, pędzącego co tchu.
— Pan Porthos tylko co od nas odszedł i to oto dla pana zostawił, mówiąc, że rzecz pilna i przed wyjazdem winna być panu oddana.
— Dawaj — rzekł Aramis, biorąc podany sobie przez Bazina woreczek — co to takiego?
— Niech pan opat zechce poczekać, jest i list.
— Mówiłem ci już, że tylko kawalerem wolno ci mnie nazywać, inaczej kości ci połamię.
— Zobaczmy, co tam w tym liście. — Aramis jął czytać:

„Dragi mój d‘Herblay!
„Dowiaduję się od d’Antagnana, który mi przesyła uściski od ciebie i hrabiego de la Fére, że przedsiębierzesz wyprawę, mającą potrwać dwa do trzech miesięcy, a że wiem, iż prosić nie lubisz nawet swoich przyjaciół, ja pierwszy odzywam się do ciebie: oto dwieście pistolów do rozporządzenia twego, które przy sposobności mi zwrócisz. Nie miej obawy sprawienia mi kłopotu; jak będę potrzebował pieniędzy, każę sobie przysłać, z którego z moich zamków; w Bracieux mam dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie. Jeżeli więc posyłam ci tę sumkę, to jedynie z obawy, abyś nie wzbraniał się przyjąć większej.
Do ciebie się z tem odnoszę, gdyż wiadomo ci, że hrabia de la Fére, sam nie wiem dlaczego, zawsze onieśmiela mnie trochę, pomimo iż kocham go z całego serca; wszakże rozumie się, że to, co ofiarowuję tobie, jest i dla niego jednocześnie.
Jestem, o czem — mam nadzieję — nie wątpisz, oddany ci sercem całem

du Vallon de Bracieujx de Pierrefonds“.


— I cóż ty na to, hrabio?... — odezwał się Aramis.
— Powiadam ci, drogi d‘Herblay, że świętokradztwem jest prawie wątpić o Opatrzności, mając takich przyjaciół.
Poczem, uskuteczniwszy przy świetle stoczka Bazina podział, wyruszyli w dalszą drogę. W kwadrans później spotkali się z lordem de Winter przy bramie św. Djonizego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.