Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas gdy straszna ta scena rozgrywała się u lorda de Winter, Athos, siedząc w swoim pokoju przy oknie, z łokciem, wspartym na stole a głową na dłoni, chłonął w siebie wzrokiem i słuchem opowiadanie Raula o przygodach podróży jego i szczegółach bitwy.
Piękne i szlachetne oblicze słuchającego wyrażało szczęście niewysłowione, wywołane opowiadaniem tych wrażeń tak świeżych i czystych; jak harmonijna muzyką, rozkoszował się tym głosem chłopięcym, unoszącym się namiętnością dla wzniosłych uczuć. Zapomniał ponurych stron przeszłości i mglistej przyszłości swojej. Rzecby można, iż powrót ukochanego dziecięcia, nawet obawy w nadzieje zamienił. Athos czuł się szczęśliwy, szczęśliwy, jak nigdy.
— Brałeś więc udział w tej bitwie, Bragelonnie?... — zapytał były muszkieter.
— Tak, panie.
— I była nielada, powiadasz?...
— Książę osobiście przypuszczał atak jedenaście razy.
— Wielki z niego wojownik, Bragelonnie!
— Panie, to bohater!... Ani na chwilę nie straciłem go z oczu. O!... jak to pięknie nazywać się Kondeuszem i imię to z taką godnością nosić!...
— Spokojny, a świetny, nieprawdaż?...
— Spokojny, jak podczas parady, świetny, jak w czasie uczty; gdyśmy zbliżali się do nieprzyjaciela, jechaliśmy stępa; zabroniono nam pierwszym dać strzału, i szliśmy tak prosto na hiszpanów, którzy stali na wzgórzu z muszkietami przy nogach. Gdy na trzydzieści kroków już od nich byliśmy, książę odwrócił się do żołnierzy, mówiąc:
— „Dzieci!.. okrutny ogień wytrzymać wam przyjdzie, a potem, bądźcie spokojni, nie zażyjecie trudu z tym ludem!...“
— Taka cisza nastała, iż obydwie strony słyszały te słowa. Potem, wznosząc szpadę do góry, zawołał:
— „Uderzcie w trąby!...“
— Przepysznie!... Ale i tybyś tak zrobił, Raulu, wszak prawda?...
— Nie jestem pewny, panie, bo mi się to zbyt piękne i wielkie wydaje. — Gdyśmy na dwadzieścia kroków kroków już byli, ujrzeliśmy wszystkie te muszkiety, ku nam zwrócone, jak jedną linję błyszczącą, gdyż słońce odbijało się w lufach. „Naprzód!... dzieci, naprzód!... — zakomenderował książę — nadeszła już chwila“.
— Bałeś się, Raulu?... — zapytał hrarbia.
— Tak, panie — odparł młodzieniec naiwnie — dziwny chłód w sercu uczułem, a kiedy rozległ się w szeregach nieprzyjacielskich okrzyk: „Ognia!...“ przymknąłem oczy i pomyślałem o tobie!...
— Doprawdy, Raulu?... — odezwał się Athos, ściskając mu rękę.
— Tak, panie. Naraz taki huk się rozległ, jak gdyby piekło się rozwarło, a ci, co pozostali przy życiu, czuli gorący oddech wystrzałów. Otworzyłem oczy z podziwem, żem nie zabity, lub conajmniej raniony; trzecia część oddziału leżała na ziemi poszarpana i skrwawiona. Wtedy spotkałem spojrzenie księcia; zapomniałem naraz o wszystkiem, prócz tego, że on patrzy na mnie. Spiąłem konia ostrogami i znalazłem się pośród nieprzyjacielskich szeregów.
— A książę zadowolony był z ciebie?...
— Tak mi powiedział przynajmniej, gdy mi dawał zlecenie towarzyszenia do Paryża panu Chatillon, który przybył z wieścią i zdobytemi sztandarami do królowej.
Athos przyciągnął młodzieńca ku sobie, i ucałował w czoło, jak młode dziewczątko.
— A zatem, Raulu, zawód twój rozpoczęty; książęta są twymi przyjaciółmi, marszałek Francji ojcem chrzestnym, za wodza masz księcia krwi, a w pierwszym dniu powrotu, przyjęty zostałeś przez dwie królowe; to bardzo pięknie, jak na nowicjusza.
— A!... panie — nagle odezwał się Raul — przypomniałeś mi jedną rzecz, która mi wyszła z pamięci, tak mi pilno było opowiedzieć ci wyprawy moje: oto, zastałem u Jej Królewskiej Mości królowej Anglji jakiegoś dostojnego pana, który, gdy nazwisko twoje wymówiłem, wykrzyknął z podziwu i radości; mienił się przyjacielem twoim, zapytał mnie o adres i przyjdzie niebawem cię odwiedzić. Po akcencie poznałem, że musi być Anglikiem.
— A!... — odezwał się Athos.
I pochylił głowę, jakby szukając w dawnych wspomnieniach. Podniósł się nareszcie, a wzrok jego padł na mężczyznę, stojącego w napół otwartych drzwiach, który przypatrywał mu się z rozrzewnieniem.
— Lord de Winter!... — wykrzyknął hrabia.
— Athosie, przyjacielu mój!...
Rzucili się sobie w ramiona, nareszcie Athos, ująwszy obie jego ręce, rzekł, pilnie się w niego wpatrując:
— Co, tobie?... milordzie, smutny mi się wydajesz!
— To prawda, mój przyjacielu; więcej ci jeszcze opowiem, widok twój, podwaja moje obawy.
Raul zrozumiał, że dwaj przyjaciele mieli do pomówienia za sobą i usunął się nieznacznie.
— A teraz, skoro jesteśmy sami — rzekł Athos — pomówmy o tobie, milordzie.
— Dopóki jesteśmy sami, pomówmy o nas — odparł de Winter.
— On jest tutaj...
— Kto?...
— Syn milady.
Na odgłos tych słów — Athos zmarszczył brwi i rzekł głosem spokojnym:
— Wiem o tem.
— Wiesz?....
— Tak. Grimaud spotkał go pomiędzy Béthune i Arras i co tchu powrócił, aby uprzedzić mnie o tem.
— Więc Grimaud znał go?...
— Nie, lecz był przy łożu śmierci człowieka, który go znał.
— Kata z Béthune!... — wykrzyknął de Winter.
— Ty wiesz o tem, milordzie?... — zagadnął zdziwiony Athos.
— On rozstał się ze mną przed chwilą — odparł de Winter — i wszystko mi opowiedziiał. A! co za straszna scena! Czemuż razem z matką nie zdusiliśmy dziecięcia!...
— Czego się lękasz, milordzie? — zapytał Athos — wszak wszyscy jesteśmy, aby — się bronić. Czyż młody ten człowiek stał się mordercą z rozmysłu? mógł on zabić kata z Béthune, pod wpływem uniesienia, lecz obecnie wściekłość jego została nasycona.
De Winter ze smutnym uśmiechem potrząsnął głową.
— Zapomniałeś, iż ma on to we krwi swojej? — rzekł.
— A! — odparł Athos, siląc się także na uśmiech; — wściekłość straciła na mocy w drugiem pokoleniu. Wreszcie wierzaj mi, przyjacielu, Opatrzność daje nam przestrogę, abyśmy mieli się, na baczności. Pozostaje nam tylko czekać. Czekajmyż więc. Lecz wracam do swego... pomówmy o tobie. Cóż cię sprowadza do Paryża?
— Niektóre sprawy bardzo ważne... Ale cóż to słyszałem u królowej angielskiej? Pan d‘Artagnan — należy do Mazariniego? Przyjacielu!... wybacz otwartość moją, nie zarzucam nic kardynałowi, ani nie mam nienawiści do niego, a przekonania twoje nie przestaną być dla mnie święte. Byłżebyś i ty po stronie tego człowieka?
— Pan d‘Artagnan jest w służbie — rzekł Athos — posłuszny więc jest władzy ustanowionej. Nie jest bogaty, a stopień porucznika potrzebny mu jest do życia. Tacy miljonerzy, jak ty, rzadko się we Francji trafiają.
— Niestety! — rzekł Winter z westchnieniem — dziś jestem uboższy od niego. Ale powróćmy do ciebie, hrabio.
— Chcesz zatem wiedzieć, czy jestem stronnikiem Mazariniego?... Nie, po tysiąc razy nie.
— Dzięki ci, hrabio — dzięki za szczęśliwą nowinę. Pocieszony i odmłodzony się czuję. A! nie jesteś więc mazarinistą?... wybornie! Lecz wybacz mi jeszcze: czy wolny jesteś?
— Co przez to rozumiesz?
— Pytam, czy nie jesteś żonaty.
— A! co to, to nie — odparł — z uśmiechem Athos.
— Bo widzisz ten młodzieniec, taki piękny, gładki i miły...
— To jest dziecię, które wychowuję... nie zoa on nawet swego ojca.
— Zawsześ ten sam, Athosie, wspaniałomyślny i szlachetny.
— Słucham, milordzie, czego żądasz ode mnie?...
— Czy stosunek twój przyjazny trwa jeszcze z panami Pothasem i Aramisem?
— Milordzie, dodaj jaszcze i d‘Artagnana. Dziś, jak dawniej, jesteśmy czterema wiernymi przyjaciółmi, lecz, gdy idzie o pomoc kardynałowi, lub walkę przeciw niemu, czy o to, ażeby być mazarińczykiem lub frondystą, dwóch nas jest tylko.
— Czy Aramis jest z d‘Artagnanem? — zagadnął lord Winter.
— Nie — odparł Athos — pan Aramis zaszczyca mnie podzielaniem moich przekonań.
— A mógłbyś, hrabio, odnowić naszą znajomość z tym przyjacielem tak miłym i dowcipnym?
— Bezwątpienia, skoro ci to przyjemność zrobić może.
— Czy naszła w mim jaka zmiana?
— Przywdział suknię duchowną tylko.
— Przestraszasz mnie pan — stan jego duchowny skłania mnie do zrzeczenia się wszelkich przedsięwzięć.
— Przeciwnie — rzekł Athos z uśmiechem — on jest dziś muszkieterem bardziej, niż kiedykolwiek! Może chcesz, milordzie, bym posłał po niego Raula?
— Nie, hrabio, dziękuję! Lecz, jeżeli z takiem przekonaniem ręczysz mi za niego, czy możesz zobowiązać się przyprowadzić mi go jutro o dziesiątej na most du Loniore?
— A! masz pojedynek — rzekł z uśmiechem Athos.
— Tak, hrabio, jeden z najpiękniejszych, pojedynek, od którego i ty się nie usuniesz, jak się spodziewam.
— Dokąd pójdziemy stamtąd, milordzie?
— Do Jej wysokości królowej Anglji, która poleciła mi, by was jej przedstawić.
— Więc Jej wysokość mnie zina?
— Ja znam cię, hrabio.
— Zagadka to — odezwał się Athos — lecz mniejsza, skoro ty posiadasz jej rozwiązanie, to mi zupełnie wystarcza. Milordzie, czy zrobisz mi zaszczyt pozostania u mnie na kolacji?
— Dziękuję, hrabio, muszę się przyznać, że odwiedziny tego młodego człowieka odjęły mi apetyt i prawdopodobnie snu mnie pozbawią. Co on tu robi w Paryżu? Wszak nie przvbył dla spotkania się ze mną, bo o podróży mojej nie wiedział. Hrabio, ten człowiek przeraża mnie; przyszłość jego jest krwawa.
— Co on robi w Anglji?
— Jest sekciarzem i najwierniejszym człowiekiem Oliviera Cromwella.
— Cóż mogło zjednoczyć go z tą sprawą? sądzę, iż matka jego i ojciec byli katolikami.
— Nienawiść przeciw królowi, który ogłosił, że pochodzi z nieprawego łoża, odsądził go od majątku i zabronił nosić nazwisko Winter.
— A teraz jak się nazywa?
— Mordaunt.
— Purytanin, a za mnicha przebrany, sam jeden podróżujący po gościńcach Francji.
— Za mnicha, powiadasz pan?
— Nie wiedziałeś o tem? W ten sposób usłyszał on spowiedź kata z Béthune.
— Teraz wszystko mi się wyjaśnia: on tu przybył, wysłany przez Cromwella do Mazariniego; słusznie stwierdziła królowa, uprzedzono nas; obecnie i ja to pojmuję.
Żegnaj, hrabio, do jutra.
— Hola! Olivan, Grimaud, Blaisois, zabrać muszkiety i wezwać pana wice-hrabiego.
W pięć minut po wydaniu rozkazu, wszedł Raul.
— Wicehrabio — rzekł Athos — odprowadzisz z eskortą milorda aż do jego mieszkania i nikomu nie dasz przystąpić do niego.
— A! hrabio — odezwał się de Winter — za kogóż mnie bierzesz?
— Za cudzoziemca, który nie zna Paryża i któremu wice-hrabia pokaże drogę.
De Winter uścisnął mu rękę w odpowiedzi.
— Grimaud, trzymaj się na czele eskorty, a baczność na mnicha!
Grimaud zadrżał, skinął głową i czekał odjazdu, gładząc w milczeniu wymownem kolbę swojego muszkietu.
Mały poczet wyruszył ku ulicy St. Louis. De Winter i Raul rozmawiali, jadąc obok siebie. Grimaud, stosując się do rozkazu Athosa, postępował na czele orszaku, z pochodnią w jednej, a muszkietem w drugiej ręce; przybywszy przed dom Wintera, pięścią we drzwi uderzył, i, skoro je otworzono, w milczeniu pożegnał milorda.
Powrót odbył się w tym samym porządku: przenikliwe oko Grimauda nie dostrzegło nic podejrzanego, prócz niewyraźnego cienia, zaczajonego na rogu ulicy Guénegaud, a zdawało mu się, iż, gdy jechano w tamtą stronę, ten sam nocny człowiek wpadł mu już w oko. Podjechał ku niemu, cień zniknął szybko w ciemnym zaułku, dokąd roztropny Grimaud wolał się już nie napuszczać.
Nazajutrz, skoro tylko hrabia oczy ze snu otworzył, ujrzał Raula, siedzącego przy łóżku.
Był już zupełnie ubrany i czytał książkę pana Chpelain, która świeżo się ukazała.
— Wstałeś już, Raulu?
— Tak, panie! — Źle spałem tej nocy.
— Ty, Raulu! ty źle spałeś! głowę czemś sobie nabiłeś widocznie? — pytał Athos.
— Panie!... powiesz, iż pilno mi cię pożegnać, skoro zaledwie przybyłem, lecz...
— Czyż nawet dwudniowego nie dostałeś urlopu?...
— Przeciwnie, panie, na dziesięć dni mi go dano; wcale też nie do obozu pragnąłbym się udać. Życzyłbym sobie tylko jeden dzień chociaż w Blois przepędzić. Patrzysz na mnie, panie, i śmiać się ze mnie będziesz.
— Wcale nie — mówił Athos, tłumiąc westchnienie — nie śmieję się, wicehrabio. Pragniesz odwiedzić Blois, rzecz bardzo prosta!
— A zatem, pozwalasz mi, panie?... — wykrzyknął uradowany Raul.
— Z wszelką pewnością, Raulu.
— Panie!... powiedz mi z ręką na sercu, czy nie gniewasz się wcale?...
Athos otworzył mu ramiona.
— Mogę więc zaraz jechać?...
— Kiedy zechcesz, Raulu.
Zerwał się do odejścia.
— Panie!... — rzekł, zatrzymując się — myślałem sobie właśnie, iż księżnej de Chevreuse i jej dobroci dla mnie zawdzięczam wstęp mój do księcia.
— I że winieneś jej podziękowanie, wszak tak, Raulu?...
— Tak mi się zdaje, panie; zrobię jednakże, jak każesz.
— Przejeżdżając około pałacu de Luynes, zatrzymaj się i każ zapytać, czy księżna może cię przyjąć. Cieszy mnie, iż nie zapominasz o konwenansach. Weźmiesz ze sobą Grimiauda i Olivana.
Patrząc za odchodzącym i słysząc radośnie rozbrzmiewający głos, nawołujący Grimauda i Olivana, Athos westchnął.
— Pilno mu rozstać się ze miną. — myślał, wstrząsając głową — lecz idzie za prawem ogólnem. Właściwością natury jest patrzeć przed siebie. Niewątpliwie, on kocha to dziecię; lecz czyż uczucie jego dla mnie straci na sile, gdy innych kochać będzie?...
Uszczęśliwienie Raula rozpędziło chmurę smutku ze szlachetnego czoła Athosa. O dziesiątej wszystko było gotowe do odjazdu.
Tymczasem zjawił się lokaj z pokłonem od pani de Chevreuse, a miał przytem polecone powiedzieć hrabiemu de la Fére, iż pani dowiedziała się o powrocie jego protegowanego oraz o odznaczeniu się jego w bitwie i że bardzoby jej było miło powinszować mu osobiście.
— Powiedz księżnej — odpowiedział Athos — że wicehrabia siada właśnie na konia, aby udać się do pałacu de Luynes.
I, powtórzywszy raz jeszcze przestrogi Grimaudowi, skinął ręką Raulowi na znak, że może już i miejsca wyruszyć. Po niejakiej rozwadze, przyszło Athosowi na myśl, iż może dobrze się stało, że Raul oddalił się z Paryża w tym czasie.