Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Właśnie gdy d‘Artagnan przestał mówić, odezwała się gwizdawka na statku pogrążającym się we mgle i ciemności.
— O!... to już coś znaczy, jak się domyślacie pewno — odezwał się gaskończyk.
Latarnie zabłysły na pokładzie a poza nimi sylwetki dwóch ludzi.
Nagle krzyk straszny, krzyk rozpaczy rozległ się w powietrzu; zdawało się, że krzyk ten rozdarł chmury, bo oto księżyc wyjrzał i oświecił białe żagle i liny czarnego małego statku, rysujące się na tle nieba zimowego.
Cienie jakieś uwijały się na pokładzie, potrącając się i wydając żałosne jęki.
Na tyle okrętu stanął Mordaunt z pochodnią w ręku.
Cienie te biegające bez pamięci po pomoście, to był Grosslow i jego ludzie, którzy na godzinę oznaczoną przez Mordaunta zgromadzili się; podczas, gdy on sam poszedł do drzwi posłuchać, czy muszkieterowie śpią jeszcze, a uspokojony ciszą panującą w kajucie, spuścił się na dno okrętu.
Mordaunt otworzył drzwi składu i pobiegł do lontu; pałający żądzą zemsty i pewny swego, jak człowiek, którego sam Bóg zaślepił, przyłożył ogień do siarki.
Przez ten czas Grosslow i majtkowie oczekiwali na pokładzie.
— Ściągnąć linę — rzekł Grosslow — i holować szalupę do nas.
Jeden z majtków przechylił się przez burtę i uchwycił za linę; lina bez oporu dała się podnieść.
— Sznur obcięty!... — wrzasnął marynarz — niema szalupy!...
Wtedy to Grosslow wydał ten okrzyk straszny, jaki muszkieterowie słyszeli.
— Co się stało?... — zawołał Mordaunt, który wyszedł z pod pomostu z pochodnią w ręku i także biegł na tył statku.
— Stało się, że wrogowie nasi uciekli, odcięli linę i zniknęli z szalupą.
Mordaunt skoczył do kajuty i uderzeniem nogi drzwi wywalił.
— Pusto!... — zaryczał. — O!... Szatany!...
— Puścimy się w pogoń — rzekł Grosslow, — nie mogą być chyba daleko, zatopimy ich z łatwością, skierowawszy statek na szalupę.
— Tak, lecz ogień!... — rzekł Mordaunt — już go podłożyłem!...
— Gdzie?...
— Lont zapaliłem!...
— Kroćset djabłów!... — zawył Grosslow, rzucając się do drabiny. — Może czas jeszcze?...
Mordaunt odpowiedział śmiechem piekielnym, z twarzą wykrzywioną, pochodnię cisnął do morza i sam rzucił się za nią.
W tej samej chwili, gdy Grosslow wchodził na drabinę, wnętrze statku rozwarło się, jak krater wulkanu, snop ognia wystrzelił pod niebiosa z hukiem, jak gdyby sto armat zagrzmiało.
Łuna czerwona oślepiła patrzących; po chwili przerażająca światłość znikła, szczątki statku spadły w morze i pogasły. Statek zniknął z powierzchni, a Grosslow i trzej jego ludzie przepadli na wnęki.
Czterej przyjaciele widzieli wszystko, nie uszedł im żaden szczegół krwawego dramatu. Przez jakąś chwilę, można ich było widzieć, w różnych pozach, wyrażających przerażenie, jakie owładnęło nimi, pomimo serc zahartowanych w kolejach życia.
Milczeli czas jakiś, nie mogąc się opamiętać. Porthos i d‘Artagnan trzymali wiosła w rękach zaciśniętych kurczowo, zapominając nawet w wodę je zanurzyć.
— Na honor — rzekł Athos, przerywając pierwszy ciszę śmiertelną zdaje mi się, że tym razem wszystko skończone.
— Do mnie, milordzie!... na pomoc!... ratujcie!... — dał się słyszeć głos żałosny.
Spojrzeli po sobie... Athos nawet zadrżał.
— To on, to jego głos!... — powiedział.
Wszyscy milczeli, bo wszyscy, jak Athos głos ten poznali.
Za chwilę można było odróżnić głowę ludzką. Człowiek zbliżał się, prując gwałtownie fale.
Athos wyciągnął rękę i wskazał go towarzyszom.
— Tak, tak — rzekł d‘Artagnan — widzę go...
— Jeszcze on!... — odezwał się Porthos — oddychając, jak miech kowalski. Do licha!... czyż on z żelaza?...
— O mój Boże!... — szepnął Athos.
Aramis i Athos rozmawiali po cichu.
Mordaunt dał kilka pchnięć i podnosząc rękę do góry na znak, iż wzywa ratunku:
— Litości!... panowie, litości, błagam w imię nieba!... siły mnie opuszczają, śmierć się zbliża!...
Głos wzywający ratunku drgał tak boleśnie, iż obudził współczucie w sercu Athosa.
— O!... nieszczęśliwy!... — mruknął.
— Dobryś!... — rzekł d‘Artagnan — brakuje tylko, ażebyś go żałował!... Zdaje mi się na prawdę, że ku nam płynie. Myśli może, że go zabierzemy!... Wiosłuj, Porthos, wiosłuj.
Dla przykładu d‘Artagnan zanurzył wiosło w morze; dwa silne pchnięcia odsunęły barkę o jakie dwadzieścia sążni.
— O!... wy nie opuścicie mnie!... nie dacie zginąć!... zlitujecie się nad nieszczęśliwym!... — zawołał Mordaunt.
— O!... O!... — rzekł Porthos do Mordaunta — zdaje mi się, że nakoniec masz na coś zasłużył, mój ruchu, i niema dla ciebie innego wyjścia, jak drzwi do piekła...
— O!... Porthos!... — szepnął hrabia de la Fére.
— Daj mi pokój, Athosie; doprawdy, śmiesznym się stajesz z wiecznemi twojemi szlachetnościami!... Otóż oświadczam ci, niech się poważy zbliżyć o dziesięć kroków do barki, a rozwalę mu łeb uderzeniem wiosła.
— Łaski!... panowie... nie uciekajcie... łaski błagam., zlitujcie się nademną!... — wołał młody człowiek oddychając tak gwałtownie, iż gdy fala głowę mu nakrywała, woda się burzyła.
D‘Artagnan śledził poruszenia Mordaunta, a skończywszy rozmowę z Aramisem, podniósł się:
— Mój panie — powiedział zwracając się do Mordaunta — bądź łaskaw oddalić się od nas, twoje obecne położenie jest łożem różami zasłanem, w porównaniu z tem coś dla nas gotował, i z tem, coś zrobił z Grosslowem i jego towarzyszami.
— Panowie — zaczął znów Mordaunt z akcentem rozpaczy — przysięgam, żal mój jest szczery. Zlitujcie się, młody jestem, mam zaledwie dwadzieścia trzy lata!... Panowie!... popchnęło mnie do tego uczucie bardzo naturalne, chciałem pomścić matkę moją!...
— O!.. — rzekł d‘Artagnan, widząc że Athos coraz bardziej mięknie — to zależy...
Mordaunt kilkoma poruszeniami mógł szalupy dosięgnąć; widmo śmierci dodawało mu sił nadludzkich.
— Niestety!... — jęczał — więc umrzeć muszę. Zabijacie syna, jak matkę zabiliście!... A jednak jam nic nie zawinił. Według praw boskich i ludzkich, syn powinien mścić się za matkę. A wreszcie — dodał składając ręce, — jeżeli to zbrodnia... ponieważ żałuję za nią... ponieważ błagam przebaczenia... powinniście mi przebaczyć...
— O!... serce mi się kraje!... — rzekł Athos.
— A ja powiadam — odparł d‘Artagnan — że trzeba z nim skończyć. Słyszysz, panie zabójco własnego wuja, kacie króla Karola I-go, panie podpalaczu, radzę ci, idź do dna, bo jak zbliżysz się jeszcze choć trochę do barki, roztrzaskam ci głowę tem oto wiosłem.
Mordaunt, jak gdyby w rozpaczy, podsunął się. D‘Artagnan ujął wiosło w dwie ręce; Athos się podniósł.
— D‘Artagnan!... d‘Artagnan!... — zawołał — d‘Artagnan!... mój synu... błagam cię!... Ten nieszczęśliwy umiera... to okrutne jest pozwolić ginąć człowiekowi i ręki mu nie podać, kiedy tego tylko trzeba dla ocalenia go... Serce moje nie pozwala na czyn podobny... Nie mogę się oprzeć... on żyć musi!...
— Mordioux!.. — odparł d‘Artagnan — dlaczego nie powiążesz nam nóg i rąk, i nie wydasz nas temu nędznikowi?... Prędzeijby się skończyło. Ah!... hrabio de la Fére, chcesz zginąć przez niego, otóż ja, twój syn, jak mnie nazywasz, nie pozwolę na to.
Pierwszy to raz d‘Artagnan odmówił prośbie Athosa, jaką ten do niego zanosił, nazywając synem swoim.
Aramis z zimną krwią dobył szpady, którą w zębach wyniósł ze statku.
— Jeżeli ujmie ręką za krawędź — rzekł — utnę mu ją, jako należy się królobójcy.
— O panowie!... — zawołał Athos głosem, któremu nie podobna się było oprzeć, — bądźmy ludźmi, chrześcijanami!..
D‘Artagnan westchnął, a raczej jęknął; Aramis opuścił szpadę, Porthos usiadł napowrót.
— Przypatrzcie się — ciągnął Athos — śmierć wyryła swe piętno na jego twarzy; chwila jeszcze, a pójdzie na dno przepaści. O!... nie obciążajcie mnie strasznym wyrzutem; przyjaciele moi, nie zmuszajcie, abym umarł ze wstydu; darujcie mi życie tego biedaka; będę was błogosławił, będę was...
— Umieram!... — mruczał Mordaunt — ratunku!... ratunku!...
— Odwleczmy to choć na minutę — rzekł Aramis, nachylając się na lewo do d‘Artagnana; — rób wiosłem — dodał — pochylając się na prawo do Porthosa.
Porthos uderzył wiosłem, lecz ponieważ sam tylko to zrobił, łódź zakręciła się jedynie i zbliżyła jeszcze Athosa do tonącego.
— Panie hrabio de la Fére!... — krzyknął Mordaunt — do ciebie się udaję!... ciebie błagam jedynie!... Zmiłuj się nademną!... Gdzie jesteś hrabio de la Fére... Nie widzę już... umieram!... ratujcie!... ratujcie!...
— Oto jestem — rzekł Athos, wychylając się, i podał rękę Mordauntowi, z godnością i szlachetnością właściwą mu w każdem poruszeniu — ujmij pan tę rękę i wejdź do nas.
— Wolę nie patrzeć — rzekł d‘Antagnan — wstręt mam do takiej słabości.
Odwrócił się do dwóch przyjaciół, którzy wcisnęli się w głąb barki, jak gdyby bali się dotknąć tego, któremu Athos rękę podawał.
Mordaunt uczynił wysiłek ostatni, porwał rękę wyciągniętą ku sobie, i uczepił się jej z gwałtownością ostatniej nadziei.
— Dobrze!... — odezwał się Athos — a drugą połóż tutaj...
I podał mu ramię, jako drugi punkt oparcia, tak, że głową dotykał prawie głowy Mordaunta, a dwaj śmiertelni wrogowi, trzymali się w uścisku, jak bracia rodzeni.
Mordaunt uchwycił palcami odrętwiałymi za kołnierz Athosa.
— Uspokój się panie — rzekł hrabia — jesteś uratowany.
— Ach!... matko moja — krzyknął Mordaunt ze spojrzeniem płomiennem i wyrazem nieopisanej nienawiści w głosie — jedną tylko ofiarę mogę ci poświęcić; lecz przynajmniej tę, którą ty samabyś także wybrała!...
I podczas gdy d‘Artagnan krzyczał z przerażenia, Porthos podnosił wiosło, Aramis upatrywał, gdzieby cios zadać Mordauntowi, szalupa przechyliła się gwałtownie i Athos wpadł do wody Mordaunt wydał okrzyk triumfu, ściskał szyję ofiary i jak wąż oplątał ją nogami, aby ruchy paraliżować.
Athos nie krzyknął, nie wołał o ratunek i przez jakąś chwilę starał się utrzymać na powierzchni; lecz ciężar go pociągnął i zapadał powoli. Widać było już tylko długie włosy bujające po fali... potem wszystko zniknęło, woda się zagotowała, potem wygładziła, tylko szerokie koła oznaczały miejsce, w którem obaj na dno poszli.
Przyjaciele oniemieli z przerażenia. Stali jak posągi kamienne, słychać było tylko gwałtowne uderzenia serc.
Porthos pierwszy przyszedł do siebie i rwąc włosy pełnemi garściami.
— O!... — zawołał ze łkaniem rozdzierającem u takiego jak on człowieka — o!... Athosie!... Athosie!... szlachetne serce!... Przekłeństwo nam!... którzy dopuściliśmy, byś zginął!...
W tejże chwili, przy bladem świetle księżyca, o kilkanaście stóp od barki woda zawrzała tak samo, jak w chwili zanurzenia się topielców.
Ujrzano najprzód włosy na powierzchni, potem twarz bladą z oczami otwartemi a jednak martwemi, następnie wypłynął korpus ludzki do połowy, wyprostował się, i bezwładnie opadł znów płynąc, z ruchem bałwanów.
W piersiach trupa zagłębiony był sztylet, którego złocona klinga pobłyskiwała.
— Mondaunt!... Mordaunt!... Mordaunt!... — wołali trzej przyjaciele: To jest Mordaunt!...
— Gdzie Athos?... — rzekł d‘Artagnan.
Nagle barka przechyliła się na lewo, pod jakimś ciężarem niespodzianym, a Grimaud zawył z radości.
Wszyscy się obrócili i ujrzeli Athosa, bladego, z okiem zagasłem i ręką drgającą, opartego na burcie dla wytchnienia.
— Czy przynajmniej nie jesteś ranny?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nie — odrzekł Athos — a on?...
— O!... on, dzięki Bogu, tym razem zginął na dobre. Zobacz tylko!
I d‘Artagnan pokazał ciało Mordaunta unoszone falą, zdawało się, że nawet po śmierci Mordaunt przeszywa czterech przyjaciół spojrzeniem nienawiści. Nareszcie poszedł na dno morza.
Athos patrzył za nim ze smutkiem i politowaniem.
— Brawo!... Athos!... — zawoła? Aramis, z rządkiem u niego uniesieniem.
— Pyszny cios!... — krzyknął Porthos.
— Mam syna — rzekł Athos — pragnąłem żyć jeszcze. To nie ja go zabiłem — to przeznaczenie.