Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po okropnych scenach przez nas opowiedzianych, cisza nastała w szalupie. Wszystko ogarnęły ciemności nieprzejrzane, tak straszne w każdej pustyni a głównie w tej pustyni wodnej, zwanej oceanem. Słychać było jedynie wycie wiatru i szum fal morskich.
Porthos pierwszy przerwał milczenie.
— Dużo już okropności w życiu widziałem — powiedział — lecz nic mnie do tego stopnia nie wzruszyło, jak to, na co obecnie patrzyłem.
A jednak, chociaż jestem cały wzburzony, oświadczam wam, drodzy przyjaciele, iż czuję się bardzo szczęśliwym. Sto funtów co najmniej ubyło mi ciężaru z piersi, i nakoniec, oddycham swobodnie. Mówiąc to Porthos odetchnął potężnie, co świadczyło o sile jego płuc.
— Co do mnie — rzekł Aramis — innego jestem zdania, niż ty, Porthosie; nie mogę otrząsnąć się z przerażenia i co chwila spodziewam się ujrzeć tego nędznika, wynurzającego się z wody ze sztyletem w ręku.
— O! ja jestem spokojny — odparł Porthos — dostał pod szóste żebro, i dosyć głęboko; sztylet wepchnięty był po samą rękojeść. Nie czynię ci wyrzutów, Athosie, przeciwnie, gdy się cios zadaje, tak właśnie powinno się uderzać. To też czuję, że żyję, oddycham, jestem wesoły...
— Nie opiewaj jeszcze zwycięstwa, Porthosie — rzekł d‘Artagnan — nigdy podobno nie znajdowaliśmy się w większem niebezpieczeństwie, jak obecnie. Człowiek człowiekowi da radę, lecz co pocznie z żywiołem? Otóż my w tej chwili jesteśmy sami na morzu, pośród nocy, bez przewodnika, w wątlej łodzi. Niech tylko wiatr silniejszy przewróci szalupę — a jesteśmy zgubieni!
Mousqueton westchnął ciężko.
— Niewdzięczny jesteś, d‘Artagnanie — rzekł Athos — wątpisz w Opatrzność w chwili, gdy właśnie ocaliła nas cudownym sposobem. Czy sądzisz, że wyprowadziła nas z tylu okropnych niebezpieczeństw, aby opuścić następnie? O nie!... Od samego początku wieje wiatr zachodni... nie zmienia się... to nas uratuje. Athos poszukał gwiazdy polarnej.
— Oto Wóz Wenery, a zatem Francja w tamtej stronie. Oddajmy się na wolę wiatru, dopóki nie zmieni kierunku, popychać nas będzie do brzegów Calais lub do Boulogne. Jeżeli szalupa się przewróci, poradzimy sobie przecie; silni jesteśmy, pływamy dobrze, oprócz jednego; odwrócimy ją, lub uczepimy się do niej, jeśli odwrócenie będzie nad siły nasze. Jesteśmy na szlaku wszystkich okrętów, idących z Duwru do Calais, i z Portsmouth do Boulogne: gdyby na wodzie zostawały ślady, widzielibyśmy tu dolinę, wyrżniętą ich przejściem. Niepodobna także, abyśmy do rana nie napotkali choćby łodzi rybackiej, która nas zabierze...
— A jak nie napotkamy i wiatr zacznie dąć z północy?
— Wtedy — rzekł Athos — będzie co innego zupełnie, dostaniemy się do lądu po drugiej stronie Atlantyku.
— To znaczy, że pomrzemy z głodu — odezwał się Aramis.
— To więcej, niż prawdopodobne — rzekł hrabia de la Fére.
Mousqueton westchnął po raz drugi, lecz boleśniej, niż pierwszym razem.
— Co u licha! Mouston — zapytał Porthos — co ci jest, jęczysz i jęczysz ciągle? stajesz się nudny, mój kochany!...
— Zimno mi, proszę pana — odparł Mousqueton.
— To niepodobna — rzekł Porthos.
— Niepodobna?...
— Ma się rozumieć. Jesteś cały oblany sadłem, a to zimna nie przepuszcza. Coś innego w tem jest, no dalej, powiedz otwarcie.
— Otoż tak, proszę pana, przyznam się; właśnie to sadło, które pan wychwala, nabawia mnie niepokoju.
— Dlaczegóż to? no Mouston, śmiało, panowie pozwalają ci mówić.
— Dlatego proszę pana, że w bibljotece w zamku de Bracieux, jest masa książek z opisami podróży, a pomiędzy niemi Jana Moquet, opis sławnej podróży króla Henryka IV...
— Cóż dalej?...
— Otóż te książki mówią dużo o różnych przygodach morskich, okrutnie podobnych do tego, co nam grozi...
— Mów dalej, Monston — rzekł Porthos. — Bardzo zajmująca jest ta analogja.
— W podobnym wypadku, podróżnicy zgłodniali (tak pisze Jan Moquet) mają ohydny zwyczaj zjadać się nawzajem, zaczynając od...
— Od najtłuściejszego!... — zawołał d‘Artagnan, nie mogąc wstrzymać się od śmiechu, pomimo grozy położenia.
— Tak, panie — odrzekł Mousqueton, przerażany trochę tą wesołością — pozwól pan, że ośmielę się zapytać, co w tem jest śmiesznego?
— O! to poświęcenie uosobione, ten zacny Mouston!... — odezwał się Porthos. — Założę się, iż widział się już obdartym ze skóry i jedzonym przez swojego pana?
— Tak, panie; chociaż przyznam się, że radość moja z tego powodu zmieszana była z niejakim smutkiem, jednak, nie płakałbym bardzo nad sobą, gdybym miał pewność, iż umierając przydam się na cokolwiek panu mojemu.
— Mouston — rzekł Porthos wzruszony — jeżeli powrócimy kiedy do „mojego“ zamku de Pierrefonds, podaruję na własność tobie i twoim potomkom winnicę na górze, ponad folwarkiem.
— Nazwiesz ją „Winnicą Poświęcenia“, Moustonie — rzekł Aramis — aby w najdalsze wieki przekazać pamięć twojego poświęcenia się dla pana.
— Kawalerze — rzekł d‘Artagnan, śmiejąc się ciągle — byłbyś napoczął Mousquetona bez wielkiej odrazy, wszak prawda? a jeszcze po dwóch lub trzech dniach postu?
— O! nie, na honor — odparł Aramis — wolałbym Blaisois — nie tak dawno go znamy.
Grimaud, milczący jak zawsze, wywijał z całych sił wiosłami.
— To ty wiosłujesz?... — zapytał go Athos.
Grimaud skinął, że tak.
— Dlaczego?
— Żeby się rozgrzać.
I rzeczywiście, wszyscy dzwonili zębami z chłodu, a z cichego Grimauda pot się lał kroplisty.
Nagle Mousqueton krzyknął radośnie, podnosząc rękę uzbrojoną w butelkę.\
— O panie!... — rzekł, podając butelkę Porthosowi — jesteśmy ocaleni! barka zaopatrzona w żywność!
Wydostał z pod ławki jednę po drugiej tuzin podobnych butelek, chleb i kawał solonej wołowiny.
To przypadkowe odkrycie powróciło dobry humor wszystkim, wyjąwszy Athosa.
— Mordieu!... — odezwał się Porthos — który, jak wiemy, był głodny już, gdy siadał na okręt; zadziwiającem jest doprawdy, jak wzruszenia działają na żołądek!
Wypróżnił butelkę, zjadł sam trzecią część chleba i tyleż wołowiny.
— A teraz — rzekł Athos — śpijcie, lub starajcie się zasnąć; ja będę czuwać.
Po chwili ufni w baczność sternika, ułożyli się jak który mógł próbując korzystać z rady udzielonej przez Athosa, który siedząc u steru z oczami utkwionemi w niebo, szukał nietylko drogi do Francji... W samotności szukał Boga tam wysoko, a tu na ziemi otaczał opieką przyjaciół. Zamyślony a jednak przytomny, kierował barką tam, gdzie iść powinna. Po kilku godzinach pokrzepiającego snu, Athos zbudził towarzyszy.
Pierwsze blaski dnia srebrzyły modrą toń wody, a o jakie dziesięć strzałów widniał w dali punkt czarny, nad którym powiewał żagiel trójkątny, wąski, a długi jak skrzydło jaskółcze.
— Łódź!... — zawołali trzej przyjaciele jednocześnie, podczas gdy służący wyrażali radość swą na różne tony.
Był to statek z Dunkierki, wiozący żywność do Boulogne.
W kwadrans potem łódź odczepiona od, statku — ciągnęła za sobą szalupę z rozbitkami; dostali się nareszcie na pokład małego okrętu.
Grimaud, w imieniu swego pana, ofiarował kapitanowi dwadzieścia gwinei, a o dziewiątej rano, pchani pomyślnym wiatrem, nasi Francuzi wysiadali na ziemię ojczystą.
— Boże! jakżeż się tu pewnie stoi!... — rzekł Porthos, zagłębiając swe szerokie stopy w piasku. Niech no mnie teraz kto zaczepi, niech krzywo spojrzy, albo się dotknie, zobaczy z kim będzie miał do czynienia! Morbleu! wyzwałbym całe królestwo!
— A ja — rzekł d‘Artagnan — proszę cię, Porthosie, nie rzucaj tak głośno wyzwania, zdaje mi się bowiem, że strasznie nam się tu przypatrują.
— Podziwiają nas przecie — rzekł Porthos.
— Otóż ja — odparł d‘Artagnan — nie dbam zupełnie o próżną chwałę. Spostrzegam tylko, że kręcą się tu ludzie czarno ubrani, a w naszem położeniu, tacy ludzie strachem mnie przejmują, nie zapieram się tego wcale...
— To urzędnicy portowi, spisujący towary nadeszłe — rzekł Aramis.
— Za rządów tamtego, wielkiego kardynała — rzekł Athos — uważanoby więcej na nas, niż na towary. Za rządów zaś obecnego, uspokójcie się przyjaciele, stanie się zupełnie przeciwnie.
— Nie ufam temu — mówił d‘Artagnan — i uciekam po za wzgórza piaszczyste.
Mały orszak podążył za nim i znikł niebawem poza wzgórzami, jednak nie bez zwrócenia na siebie uwagi ludzi, znajdujących się w porcie.
— Ponieważ ubiegliśmy już z pół mili — odezwał się Aramis — usiądźmy i pogadajmy.
— Nie, nie — rzekł d‘Artagnan — uciekajmy jeszcze. Wymknęliśmy się Cromwellowi, Mordauntowi i morzu, trzem przepaściom, które nas pochłonąć chciały, nie wymkniemy się Imć panu Mazariniemu.
— Masz rację, d‘Artagnan — rzekł Aramis — a według mego zdania, dla większego bezpieczeństwa, powinniśmy się rozłączyć.
— Tak, tak, Aramisie — odparł d‘Artagnan — rozłączmy się...
— Dlaczego mamy się rozłączyć?... — zapytał Athos.
— Dlatego — odrzekł d‘Artagnan — że Porthos i ja wysłani byliśmy od Mazariniego do Cromwella — a służyliśmy Karolowi I-mu. Jeżeli wracamy razem z panem hrabią de la Fére i kawalerem d‘Herblay, zbrodnia nasza jest dowiedziona; jeżeli jednak wracamy sami, zbrodnia nasza staje się wątpliwą; wątpliwością zaś można ludziom doskonale zamydlać oczy. A w dodatku chciałbym naciągnąć pana Mazariniego, tak, chciałbym szczerze...
— Widzicie!... — rzekł Porthos — jest racja, a mnie to na myśl nie przyszło!
— Zapominasz — odezwał się Athos — że wziąłeś nas do niewoli na polu walki; nie uważamy się za zwolnionych z danego słowa, i sądzimy że gdy odprowadzisz nas jako jeńców do Paryża...
— Doprawdy, Athosie — przerwał d‘Artagnan — przykro mi, że człowiek taki rozumny, wygaduje głupstwa, jakich wstydziłby się uczeń z trzeciej klasy. Kawalerze — ciągnął d‘Artagnan zwracając się do Aramisa, charakter mój podejrzliwy przesadza może niebezpieczeństwo. Porthos i ja nie ryzykujemy nic zgoła. Lecz jeżeliby trafem chciano nas aresztować w waszej obecności! Dobylibyśmy wszyscy nasze szpady, i sprawa stałaby się złą bardzo... tak złą, iż zgubiłaby nas wszystkich czterech. A w dodatku, jeżeli dwóch z nas nieszczęście spotka, czyż nie lepiej, aby drudzy zostali swobodni i wyciągnęli tamtych z biedy? Kto wie, czy rozłączeni nie otrzymamy przebaczenia, wy od królowej, my od Mazariniego? przebaczenia, którego odmówionoby nam, gdybyśmy pokazali się razem. Dalej, Athos i Aramis, zawracajcie na prawo; Porthos, chodź ze mną na lewo; pozwól tym panom iść ku Normandji, a my najkrótszą drogą dostaniemy się do Paryża.
— Lecz, gdy nas złapią w drodze, jakim sposobem zawiadomimy się o wypadku?... — zapytał Aramis.
— Nic łatwiejszego — odparł d‘Artagnan: ułóżmy marszrutę, z której nie zboczymy. Idźcie do Saint-Valery, potem do Dieppe, a potem prostą drogą z Dieppe do Paryża. My zaś pójdziemy na Abbeville, Amiens, Peronne, Compiégne i Senlis. W każdej oberży, w każdym domu gdzie przystaniemy, wypiszemy na ścianie ostrzem noża, lub na szybie djamentem, objaśnienia ułatwiające poszukiwania tym, którzy będą wolni.
— O mój przyjacielu — rzekł Athos — jakżebym wychwalał twój rozum i pomysłowość, gdybym nie był zmuszony uwielbiać twoje serce.
I wyciągnął ręce do d‘Artagnana.
— Czyż lis ma genjusz, Athosie?... — rzekł gaskończyk, wzruszając ramionami; — nie potrafi chrupać kury, zmylić pogoń myśliwych i znaleźć swoją drogę tak w dzień, jak w nocy, ot i wszystko. Czy dobrze? zgadzasz się?
— Zgadzam.
— Zatem podzielmy pieniądze — podjął d‘Artagnan — Grimaud, ile tam pozostało?
— Sto osiemdziesiąt i pół luidora, proszę pana.
— Tak myślałem... Dzielmy tedy pieniądze i jedźmy.
Czterej przyjaciele poczęli ściskać się i całować jeden drugiego. Ludzie ci, złączeni w uścisku braterskim, jedną tylko duszę w tej chwili posiadali.
Blaisois i Grimaud mieli iść z Athosem i Aramisem.
Mousqueton wystarczał dla Porthosa i d‘Artagnana.
Jak zawsze tak i teraz, podzielono się pieniędzmi z braterską skrupulatnością; następnie po ostatniem uściśnieniu i zaprzysiężeniu wiecznej przyjaźni, czterej szlachcice rozstali się i poszli w swoją drogę. Długo jeszcze oglądali się za sobą i posyłali serdeczne słowa, które echa powtarzały po górach.
Nakoniec stracili się z oczu...
— Sacrebleu! d‘Artagnan — przemówił Porthos — muszę ci to od razu powiedzieć, nie umiem bowiem chować w sercu urazy do ciebie, nie poznawałem cię w całej tej sprawie.
— Dlaczego?... — zapytał d’Artagnan z chytrym uśmiechem.
— Dlatego, że jeżeli jak powiadasz, Athosowi i Aramisowi grozi niebezpieczeństwo, to pocóż ich opuszczać? Przyznam się, iż byłem gotów udać się z nimi, a nawet teraz chciałbym ich dogonić i strzec, pomimo wszystkich Mazarnich tej ziemi.
— Miałbyś istotnie słuszność, Porthosie, gdyby tak było, lecz dowiedz się wprzód jednej małej rzeczy, która chociaż jest bardzo maleńką, zmieni do szczętu twoje przekonania. Otóż, nie tym panom grozi niebezpieczeństwo, a nam samym, kochanku; nie przez żadną obojętność ich opuszczamy, lecz ażeby ich nie kompromitować.
— Naprawdę?... — rzekł Porthos ze zdziwieniem.
— Niema najmniejszej wątpliwości; jak ich zaaresztują, to wpakują do Bastylji; z nami inaczej postąpią, nas czeka plac Gréve...
— Oho!... — rzekł Porthos — strasznie daleko Stamtąd do baranowskiej korony, którąś mi obiecał, kochany d Artagnan!
— Ba! może nie tak daleko, jak przypuszczasz: Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu...
— Dlaczegóż to nam grozi więcej, niż Athosowi i Aramisowi?... — zapytał Porthos.
— Całą ich winą, że udali się do Anglji z polecenia królowej Henryki, my zaś zdradziliśmy Mazariniego; ponieważ wysłał nas do Cromwella, a my przyłączyliśmy się do partji króla Karola.
— Na honor, to wszystko prawda — rzekł Porthos lecz jak możesz przypuszczać, kochany przyjacielu, ażeby przy tylu ważnych zajęciach, generał Cromwell miał czas myśleć...
— Cromwell myśli o wszystkiem, Cromwell ma czas na wszystko; wierz mi, kochany przyjacielu, my też nie traćmy naszego czasu, bo jest bardzo dla nas drogim. Będziemy bezpieczni, dopiero po widzeniu się z Mazarinim, i to jeszcze...
— Do djabła!... — rzekł Porthos — co my powiemy temu Mazariniemu?
— Pozwól działać, mam ja plan gotowy: ten zwycięża, kto ma ostatnie słowo. Cromwell jest bardzo silny, Mazarini bardzo chytry, lecz wolę z nimi mieć do czynienia, niż z nieboszczykiem Mordauntem.
— Na honor, bardzo przyjemnie powiedzieć „nieboszczyk Mordaunt“, lecz dalej, w drogę.
Nie tracąc czasu obaj skierowali się przez pola w stronę drogi wiodącej do Paryża. Mousqueton szedł za nimi; drżał on z zimna noc całą, lecz zato teraz, po kwadransie marszu, było mu już za ciepło.