Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI
POWRÓT

Athos z Aramisem pośpieszyli drogą wytkniętą przez d‘Artagnana.
W każdej oberży, gdzie zatrzymywano się na nocleg, kreślili na szybach lub ścianach umówione znaki, oczekując uwięzienia podczas snu, a co rano budzili się zdziwieni, że nikt ich nie zaczepiał.
W miarę zbliżania się do stolicy, zostawiali po za sobą wspomnienia strasznych wypadków, w jakich brali udział, zdawały im się, one tylko snem okrutnym. Przewroty zaś, które nastąpiły podczas ich nieobecności w Paryżu i na prowincji, pochłaniały całą ich uwagę.
Paryżanie znaleźli się niespodzianie pozbawieni królowej i króla, co ich bardzo niepokoiło. Nawet tak upragniona od dawna nieobecność Mazariniego, nie była w stanie pocieszyć ich po ucieczce dostojnej matki z synem.
Uczucie paryżan po wyjeździe królowej i króla di Saint-Germain, podobne było do przestrachu, jakiego do znają dzieci, gdy zostaną same, w nocy i bez światła. Parlament poruszył się i zatrwożył. Uchwalono wysłać deputację do królowej, prosząc, aby nie pozbawiała Paryża szczęścia posiadania w swych murach Jej Królewskiej Mości.
Poselstwo jednak nie dostąpiło zaszczytu przyjęcia, musiało oczekiwać na gościńcu po za murami, dokąd ten sam kanclerz Séguier, którego widzieliśmy w pierwszej części naszego opowiadania, jak prześladował królową i szukał listu od Buckinghama, aż po za stanikiem jej sukni, zaniósł obecnie deputacji ultimatum rządu. Według tegoż, parlament powinien upokorzyć się przed władzą królewską, i ukarać wszystkich, którzy wywołali zamieszki i rozdwojenia. W przeciwnym razie zaraz nazajutrz Paryż będzie oblężony.
Gdyby królowa odpowiedziała na akt pokory ze strony wysłańców miasta nieco umiarkowaniej, byłaby może otrzymała choć w części zadośćuczynienie.
Lecz groźby wywarły skutek zupełnie przeciwny. Obraziła parlament, mający za sobą całe mieszczaństwo, które w sprawie z Brousselem pokazało, co umie.
Odpowiedział też parlament na wyrok królowej, oznajmiając, że kardynał Mazarini był główną przyczyną zamieszek w mieście, i że jako wrogowi króla i kraju, rozkazuje mu opuścić dwór natychmiast, a Francję w przeciągu ośmiu dni. Po tym zaś czasie, jeżeli nie będzie posłuszny, rozkazuje wszystkim poddanym króla, ścigać go i zmusić do wyjazdu.
Po takiej odpowiedzi, niespodziewanej zupełnie u dworu, nagle, Paryż z jednej strony — z drugiej Mazarini, znaleźli się wyjęci z pod prawa. Chodziło tylko o to, która strona zwycięży.
Dwór robił przygotowania do ataku, Paryż zaś do obrony. Mieszczanie zabrali się do przygotowania barykad, gdy niespodzianie przybyła im pomoc.
Koadjutor nie chciał pozostać wtyle i sprowadził księcia Conti, brata księcia Kondeusza i księcia de Longueville, jego szwagra.
Od tej pory mieszczanie nabrali pewności, mając za sobą dwóch książąt krwi królewskiej, a co więcej znaczy przewagę liczby.
Po nader burzliwych rozprawach, książę de Conti został obrany naczelnym wodzem armji królewskiej zewnątrz Paryża, z pp.: księciem d‘Elbout, de Bouillon i marszałkiem de La Mothe, jako pomocnikami ogólnymi. Książę de Longueville, nie dostał rangi ani tytułu, dosyć mu było iść razem ze szwagrem.
Co się tyczy pana de Beaufort, ten przybył z Vandei, przynosząc ze sobą, jak opiewa kronika, minę wielkopańską, przepyszne długie włosy i ogólną popularność, które czyniły go ulubieńcem i królem pospólstwa.
Armja paryska, organizowała się z szybkością właściwą mieszczaństwu, opanowanemu gorączkowem jakiemś przedsięwzięciem. 19 stycznia improwizowane zastępy spróbowały wycieczki poza mury miasta, nietyle, by stoczyć jakąkolwiek potyczkę, ile dla upewnienia siebie i innych, że są nareszcie zorganizowani! Na czele oddziału, powiewała wysoka chorągiew, z napisem: „Poszukujemy naszego króla“.
Tak przeszło do pierwszych dni lutego, a właśnie 1-go tego miesiąca, czterej muszkieterowie wylądowali w Boulogne i udali się do Paryża różnemi drogami.
Przy schyłku czwartego dnia podróży, omijali, jak jedni, talk drudzy Nanterre, by nie wpaść w ręce partji stronników królowej.
Athos z niechęcią poddawał się wszelkim ostrożnościom, lecz Aramis zrobił mu słuszną uwagę, iż nie mają prawa narażać się na niebezpieczeństwa, ponieważ król Karol zlecił im święte posłannictwo, które przyjęte przez nich u stóp rusztowania, może być dokonane tylko u stóp nieszczęśliwej królowej, jego żony. Athos zmuszony był ustąpić. Nasi podróżni zastali przedmieścia obsadzone wojskiem, a cały Paryż pod bronią. Straż odmówiła przejścia dwom szlachcicom. Sierżant wyszedł i przybrawszy postaw wę pełną godności i znaczenia, jak zwykle robią mieszczanie, gdy mają szczęście przywdziać mundur wojskowy.
— Coście za jedni, moi panowie? — zapytał.
— Jesteśmy szlachtą, — odrzekł Athos.
— Co za interes macie w Paryżu?
— Ważne zlecenia, do Tej Wysokości królowej angielskiej.
— Oho! wszyscy teraz z interesami do królowej angielskiej! — odparł sierżant. — Mamy tu właśnie na naszym posterunku trzech szlachciców, których paszporty sprawdzamy, udających się także do Jej Królewskiej Mości.
— Gdzie pańskie paszporty?
— Nie posiadamy żadnych.
— Jakto! żadnych?
— Jak już powiedzieliśmy, przybywamy z Anglji; nie mamy pojęcia, co się dzieje w kraju, ponieważ opuściliśmy Paryż przed wyjazdem króla.
— A! — rzekł sierżant z miną domyślną, — to wy jesteście mazaryńczykami, chcecie się przedostać, by nas szpiegować!
— Kochany przyjacielu, — odezwał się Athos, który dotąd milczał, pozwalając mówić Aramisowi; — gdybyśmy byli mazaryńczykami, posiadalibyśmy wszelkie możliwe paszporty. Wierzcie ani, panowie, że w waszem położeniu wypada obawiać się się tych właśnie, co mają papiery w porządku.
— Proszę panów na odwach, tam przedstawicie swoje żądania naczelnikowi posterunku.
Kordegarda zapchana była mieszczaństwem, i ludem; jedni grali, drudzy pili, inni znów krzyczeli i sprzeczali się głośno. W kącie odwachu, strzeżeni pilnie, siedzieli trzej panowie, których paszporty oficer przeglądał. Oficer ten miał osobny pokój obok, jak tego wymagała jego ranga i ważność spełnianych obowiązków. Gdy wprowadzono naszych muszkieterów, siedzący w kącie panowie bacznie się im przypatrywali; nawzajem nasi przyjaciele starali się przeniknąć, kto się ukrywa pod szerokiemi płaszczami i kapeluszami na oczy naciśniętemi. Jeden szczególnie, najniższy wzrostem, starał się być ciągle w cieniu. Na oświadczenie sierżanta, iż prawdopodobnie przyprowadził mazaryńczyków, trzej panowie nadstawili uszu... Najniższy postąpił parę kroków naprzód, lecz cofnął się natychmiast. W kordegardzie utrzymywano jednogłośnie, iż nowoprzybyłych nie wpuszczą do Paryża bez paszportów.
— Ja sądzę przeciwnie, — odezwał się Athos, — zdaje mi się bowiem, iż imamy do czynienia z ludźmi rozsądmymi. Nic łatwiejszego przecie, jak przedstawić Jej łaskawości, królowej angielskiej nazwiska nasze, a jeżeli zaręczy za nas, mam nadzieję, że przepuścicie nas bez oporu.
Na te słowa zdwoiła się ciekawość szlachcica ukrywającego się w kącie, uczynił poruszenie mimowolne, a chcąc się lepiej płaszczem osłonić, zrzucił kapelusz z głowy; nachylił się zaraz i podniósł go pośpiesznie.
— Na Boga! — rzekł Aramis, trącając Athosa, — czyś widział?
— Co takiego? — zapytał Athos.
— No, twarz najmniejszego z trzech szlachciców?...
— Nie.
W tej chwili właśnie sierżant powrócił, wręczył papiery trzem szlachcicom.
— Paszporty w porządku — powiedział. — Przepuścić tych panów.
Nie dali sobie dwa razy powtarzać, skłonili się i, korzystając z pozwolenia, wynieśli się coprędzej.
Aramis patrzył za nimi, a gdy najmniejszy przechodził koło niego, uścisnął mocno rękę Athosa.
— Co ci się stało?... — zapytał tenże.
— To... lecz to pewno przywidzenie.
Zwrócił się do sierżanta:
— Proszę pana, powiedz mi, czy znasz tych panów co stąd wyszli?...
— Znam ich podług paszportów, to są panowie: de Flamarens, de Chatillon i de Bracy, należący do Frondy a obecnie udający się do księcia de Longueville.
— To dziwne, niepojęte — mówił Aramis więcej do swej myśli, niż do sierżanta — zdawało mi się, iż poznaję kardynała Mazariniego.
Sierżant wybuchnął głośnym śmiechem.
— Co!... on odważyłby się przyjść do nas?... wie przecie, że go tu szubienica czeka!... Oho!... nie taki on głupi!...
— O!... — mruczał Aramis. — Mogłem się pomylić, nie posiadam bystrego wzroku d‘Artagnana.
— Kto tu wspomina d‘Artagnana?... — zapytał oficer, który właśnie stanął na progu swej izby.
— O!... — wybełkotał Grimaud, wytrzeszczając oczy.
— Co mówisz?... — zapytali jednocześnie Athos i Aramis.
— Planchet!... — odparł Grimaud — Planchet ze szlifami.
— Hrabia de la Fére i kawaler d‘Herblay, — zawołał oficer — już wracają do Paryża!... O!... co za radość!... zapewne panowie pragniecie połączyć się z naszymi książętami?...
— Zgadłeś, kochany Planchet — rzekł Aramis, podczas gdy Athos uśmiechał się na widok znaczenia, jakie posiadł w armji mieszczańskiej dawny towarzysz Mousquetona, Bazina i Grimauda.
— Czy mogę zapytać, panie d‘Herblay, co się dzieje z panem d‘Artagnanem?...
— Rozstaliśmy się z nim przed czterema dniami, kochany przyjacielu, i według wszelkiego prawdopodobieństwa, jest już w Paryżu.
— Nie panie, pewny jestem, że nie powrócił do stolicy; a zresztą, może został w Saint-Germain.
— Wątpię, albowiem naznaczyliśmy sobie spotkanie w oberży pod, „Koźlęciem“.
— Wstępowałem tam dziś właśnie.
— Czy piękna Magdalena nie miała od niego żadnej wiadomości?... — zapytał Aramis z uśmiechem.
— Nie, panie, a nawet nie będę okrywał, że zdawała się być bardzo zaniepokojoną.
— Nic w tem dziwnego, że go jeszcze niema — rzekł Aramis — my bardzo prędko podróżowaliśmy. A teraz pozwól, drogi Athosie, nie będę już pytał o naszego przyjaciela, tylko powinszuję panu Planchetowi.
— O!... łaskawy panie — rzekł Planchet z ukłonem.
— Jesteś, jak widzę, porucznikiem.
— Porucznikiem, z obietnicą zostania kapitanem.
— Bardzo pięknie — mówił Aramis — jakimże sposobem tyle zaszczytów spadło na ciebie?...
— Panowie wiecie zapewne, że ja to pomogłem do ucieczki hrabiemu de Rochefort.
— A jakże... wiemy!... sam opowiadał nam o tem.
— Przy tej sposobności, o mało mnie Mazarini nie powiesił, co, ma się rozumieć, wyrobiło mi ogromną popularność.
— Słyszałem — odezwał się Athos — iż macie za sobą bardzo wielu dostojnych panów.
— Oczywiście. Mamy, jak panowie wiecie zapewne, księcia de Conti, księcia de Longueville, księcia de Beaufort, księcia d‘Elboeuf, księcia de Bouillon, księcia de Chevreuse, pana de Brissac, marszałka de La Mothe, pana de Luynes, margrabiego de Vitry, księcia de Marsillac, margrabiego de Noirmoutier, hrabiego de Fisque, margrabiego de Laigues, hrabiego de Montrésor, margrabiego de Sévigne, i wielu, wielu innych!
— A pan Raul de Bragelonne?... — zapytał Athos głosem wzruszonym, — d‘Artagnan mówił mi, iż wyjeżdżając polecił go tobie, kochany Planchecie?...
— Tak, panie hrabio, jak własnego syna, i mogę zaręczyć, iż nie spuszczałem go z oka, ani na jednę chwilę...
— A zatem — podjął Athos, zmienionym z radości głosem — zatem zdrów jest?... nic mu się nie przytrafiło?.
— Nie, panie.
— A mieszka?....
— Pod „Karolem Wielkim“, jak zawsze.
— Co porabia?...
— Przesiaduje u królowej angielskiej, to znów u pani de Chevreuse. Nie rozłączają się z hrabią de Guise.
— Dziękuję ci, Planchet, dziękuję — rzekł Athos, podając mu rękę.
— O!... panie hrabio — powiedział Planchet, dotykając końcami palców podanej ręki.
— Co robisz, hrabio?... podajesz rękę dawnemu lokajowi?... — szepnął Aramis.
— Ah!... przyjacielu — odparł Athos — on mówi mi o Raulu.
— A teraz, panowie — zapytał Planchet, który nie słyszał uwagi Aramisa — co zamyślacie robić?...
— Powrócić do Paryża, jeżeli pozwolisz!...
— Żartujesz panie hrabio... ja zawsze pozostałem pańskim sługą.
I ukłonił się, nisko. Następnie zwrócił się do podkomendnych:
— Przepuścić tych panów — powiedział — znam ich, to przyjaciele pana de Beaufort.
— Niech żyje pan de Beaufort!... — krzyknął jednogłośnie cały posterunek, rozstępując się przed Athosem i Aramisem.
Sierżant zbliżył się do Plancheta.
— Uważaj, kapitanie — odezwał się, tytułując go naprzód obiecaną rangą — uważaj tylko, co mi powiedział jeden z trzech panów, których pierw przepuściliśmy: nie wierzcie tym oto, którzy obecnie weszli.
— Ja ich znam — odrzekł Planchet z powagą — znam, i odpowiadam za nich.
To powiedziawszy, ścisnął Grimauda za rękę, co zdawało się bardzo uszczęśliwiać tego ostatniego.
— Do widzenia, kapitanie — zaczął Aramis tonem drwiącym — jeżeli nas co spotka, udamy się do ciebie.
— Panowie — odrzekł Planchet — w każdej chwili jestem na wasze usługi.
— Ten hultaj ma rozum — rzekł Aramis dosiadając konia.
— Cóż dziwnego — dodał Athos, skacząc na siodło — tyle lat czyścił nakrycie głowy swojego pana!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.