Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII
WINO PORTO

W dziesięć minut panowie już spali, lecz nie tak było ze służbą zgłodniałą, a w dodatku niespokojną z powodu niepewności położenia.
Blaisois i Mousqueton zajęci byli szykowaniem posłania, składającego się z deski i tłumoka; na wiszącym stole leżał bochenek chleba, stał dzban piwa i trzy szklanki.
— Przeklęte kołysanie!... — mówił Blaisois — czuję, że już mnie porywa to samo, co przy pierwszej przeprawie.
— A w dodatku na pokonanie choroby morskiej — odparł Mousqueton — mamy jedynie chleb jęczmienny i piwo z chmielu! pfe!
— Grimaud?... — zapytał Mousqueton wchodzącego towarzysza, czy i ty masz pragnienie?
— Jak rodowity szkot — odparł Grimaud krótko.
Usiadł przy Blaisois i Mousquetonie, wydobył z kieszeni notatnik i zajął się obrachunkiem wydatków dziennych.
— Oj! oj!... — mówił Blaisois — otóż zaczyna mnie kręcić koło serca!
— Jeżeli tak — rzekł Mousqueton poważnie — to zjedz trochę...
— Nazywasz to jedzeniem?... — odparł Blaisois, wskazując z pogardą na chleb jęczmienny i piwo.
— Blaisois — przerwał Mousqueitan — pamiętaj, że chleb jest najwłaściwszem pożywieniem francuza; a i tego nie zawsze ma pod dostatkiem; zapytaj Grimauda.
— Tak, ale piwo — odparł Balisois, z przytomnością czyniącą honor bystrości jego umysłu — ale piwo, czy także jest najwłaściwszym napojem?
— Co do tego — rzekł Mousqueton zaambarasowany — muszę wyznać, że nie, i że piwo jest tak samo wstrętne francuzowi, jak wino anglikowi.
— Jakto, panie Mouston — mówił Blaisois, jakto, więc według pana anglicy nie lubią wina?
— Nienawidzą, a na dowód — ciągnął Mousqueton prostując się z dumą — na dowód powiem ci, że pewien książę angielski umarł, gdy go wpakowano w beczkę małmazji. Słyszałem jak opowiadał to zdarzenie pan opat d‘Herblay.
— A to głupiec ten anglik!... — rzekł Blaisois — chciałbym być na jego miejscu.
— Możesz — odezwał się Grimaud, pisząc swoje rachunki.
— Jakto, mogę?... — zapytał Blaisois.
— Tak — ciągnął Grimaud, nie przerywając cyfr sumować.
— Ja mogę? Wytłomacz się, panie Grimaud.
Grimaud rachował dalej i właśnie skończył ogólną sumę.
— Porto — mruknął Grimaud, zaczynając nową kombinację rachunkową.
— Gdybyśmy poprosili anglików aby nam sprzedali buteleczkę? — zapytał uczciwy Blaisois.
— Sprzedali! — zawołał Mousqueton, w którym odezwały się dawne złodziejskie instynkty; — znać zaraz, młodzieńcze, że nie masz doświadczenia życiowego. Na co kupować, kiedy wziąć można.
— Wziąć! — rzekł Blaisois, — pożądać dobra bliźniego! ależ to wzbronione, zdaje mi się...
— Gdzieżeś to wyczytał? — zapytał Mousqueton.
— W przykazaniach Boskich, czy kościelnych, nie pamiętam już w jakich. Lecz to wiem, że napisano: Nie będziesz pożądał sony bliźniego twego, ani żadnej rzeczy jego...
— Otóż to głupia racja, panie Blaisois, dzieciństwo prawdziwe, — rzekł Mousqueton tonem wyższości; — tak, dzieciństwo; nie cofam słowa. Pytam, w którem Piśmie Świętem wyczytałeś, że anglicy są nasi bliźni?
— Wprawdzie nie pamiętam, gdzie to stoi, — rzekł Blaisois.
— Dzieciństwo, jeszcze raz powtarzam, — ciągnął Mousqueton. — Gdybyś przez dziesięć lat wojował, kochany Blaisois, jak ja i Grimaud, umiałbyś odróżnić własność cudzą, od własności nieprzyjaciela. Przecież anglik, to wróg nasz, jak sądzę, a wino Porto należy do anglików. Zatem do nas należy, bo jesteśmy francuzami. Czy znasz przysłowie: Zabieraj co możesz nieprzyjacielowi!
— A nasi panowie, — zapytał jeszcze Blaisois. — czy byliby takiego samego zdania, panie Mousqueton?
Mousqueton uśmiechnął się pogardliwie.
— Potrzeba może, bym szedł przerywać sen tym zacnym panom, żeby im oznajmić: „Panowie, wasz sługa Mousqueton, ma pragnienie, czy pozwolicie mu się napić?“ Pytam was, co obchodzi pana de Bracieux, czy ja mam pragnienie, lub nie?...
Mousqueton powstał, ujął dzbanek z piwem, wylał co do kropli przez okienko i zbliżył się poważnie do drzwi, prowadzących do przyległej izby.
— Ah! ah! zamknięte, — wyrzekł. — Djabelscy anglicy, jacyż oni podejrzliwi!
— Zamknięte! — odezwał się Blaisois, niemniej jak Mosuqueton rozczarowany. — Do djabła! to wcale niedobrze; a mnie coraz bardziej nudzi koło serca.
Mousqueton odwrócił się do Blaisois z miną miłosierną, znać było, że podziela zawód zacnego chłopaka.
— Zamknięte! — powtórzył.
— Lecz, — odważył się Blaisois, — słyszałem jak opowiadałeś, panie Mousqueton, iż będąc młodym, pewnego razu, zdaje mi się w Chantilly, żywiłeś pana i siebie, łapiąc kuropatwy w sieci, łowiąc karpie na wędkę a butelki na lasso.
— To prawda, — odparł Mousqueton. Lecz w piwnicy było okienko, a wino w butelkach. Nie mogę przecie zarzucić lasso przez ścianę, ani wyciągnąć na szpagacie beczki z winem.
— No tak, lecz możesz oderwać kilka desek z przepierzenia, — rzekł Blaisois, — i przewiercić beczkę świderkiem.
Mousqueton wytrzeszczył oczy, i patrzył na Blaisois z uwielbieniem, szczęśliwy z odkrycia w nim zdolności, o jakie go nie posądzał.
— To prawda, — powiedział, — lecz skąd wziąć dłuta do podważenia desek, i świdra do przedziurawienia beczki?
— Wytrychy, — rzekł Grimaud, cały zajęty równaniem rachunków.
— Ah! tak, wytrychy, — powtórzył Mousqueton; — a mnie to na myśl nie przyszło.
Grimaud był nietylko gospodarzem zgromadzenia, lecz i mechanikiem; oprócz regestrów, posiadał i wytrychy.
Grimaud był człowiekiem przewidującym, w pęku wytrychów schowanych starannie w tłumoku, znajdowały się przeróżne narzędzia, mogące być przydatnemi w danym razie. Był tam i świderek wcale gruby. Mousqueton zabrał go zaraz. Dłuta nie potrzebował szukać daleko: sztylet, jaki nosił u pasa, mógł je wybornie zastąpić. Mousqueton wyszukał miejsce, w którem deski się nie schodziły, co mu przyszło z łatwością i zabrał się zaraz do dzieła. Blaisois patrzył z podziwem i niecierpliwością zarazem, od czasu od czasu udzielał dobrej rady, jak prędzej gwóźdź wyjąć lub deskę podważyć. Po niedługiej chwili, Mousqueton oderwał trzy deski.
— Oho! — wyrzekł Blaisois.
Mousqueton nie był podobny do owej żaby w bajce, która sądziła się większą, niż była rzeczywiście.
Niestety, potrafił nazwisko swe zmniejszyć o jednę trzecią, lecz nie mógł tego dokazać z żołądkiem.
Próbował wtłoczyć się w otwór zrobiony, lecz przekonał się ze smutkiem, iż potrzeba wyjąć jeszcze kilka desek, aby dziura odpowiadała jego objętości.
Westchnął ciężko i zabrał się do roboty.
Grimaud skończył właśnie rachować, podniósł się, z wielkiem zajęciem patrzył na usiłowania Mousquetona, aby się dostać do ziemi obiecanej.
— Ja przejdę — wymówił nakoniec.\
— To prawda, — rzekł Mousqueton, obrzucając wzrokiem długą i cienką postać przyjaciela, — ty przejdziesz, z łatwością nawet.
— Idź zatem, Grimaud, — dodał, podając mu dzbanek i świderek.
— Umyj szklanki. — wymówił Grimaud.
Następnie uśmiechnął się przyjacielsko do Mousquetona, jakby przepraszając, iż dokończy dzieła tak świetnie zaczętego przez przyjaciela; pochylił się, wślizgnął jak jaszczurka przez otwór i znikł z oczu towarzyszy.
Blaisois gębę otworzył z podziwu.
— Płaszcz — odezwał się Grimaud z głębi piwnicy.
— Ma rację, — rzekł Mousqueton.
— Czego on chce? — zapytał Blaisois.
— Aby zakryć otwór płaszczem.
— A to na co?
— Niewiniątko, — rzekł Mousqueton, — a jak kto wejdzie?
— Ah! prawda, — zawołał Blaisois z coraz większą admiracją. — Lecz ciemno mu tam będzie?
— Grimaud zawsze widzi, — odparł Mousqueton, — tak samo w nocy, jak wśród dnia.
— Zazdroszczę mu, — rzekł Blaisois: — ja zaś jak nie mam świecy, co krok się muszę o coś potknąć.
— Dlatego, że nie służyłeś w wojsku, tam nauczyłbyś się znaleźć igłę w stogu siana. Lecz cicho! zdaje mi się, że ktoś nadchodzi.
Mousqueton zagwizdał cichutko na alarm, sposobem znanym jeszcze z dawnych czasów, usiadł na swojem miejscu przy stole i skinął na Blaisois, by zrobił to samo.
Drzwi się otworzyły; dwóch mężczyzn okrytych płaszczami, ukazało się na progu.
— Oho! — rzekł jeden z nich, — już kwadrans na dwunastą, a wy jeszcze czuwacie? nie zgadza się to z regułą okrętową. Proszę, aby za kwadrans było tu cicho i ciemno.
Dwaj mężczyźni poszli do drzwi przegrody, w której siedział Grimaud, otworzyli, weszli i zamknęli za sobą.
— O Boże! już po nim! — szepnął Blaisois, trzęsąc się ze strachu.
— Chytry to lis z tego Grimauda, — mruknął Mousqueton.
Upłynęło dziesięć minut, a nic nie zdradzało, by Grimauda odkryto.
Drzwi znów się rozwarły, dwaj mężczyźni w płaszczach wyszli, zamknęli je równie starannie, jak przedtem, i odchodząc ponowili rozkaz udania się na spoczynek i zgaszenia światła.
— Czy posłuchamy? — odezwał się Blaisois; — jakoś mi się to nie podoba.
— Zostawili nam kwadrans czasu, mamy zatem jeszcze pięć minut.
—: A gdybyśmy zawiadomili panów?
— Czekajmy na Grimauda.
— A jak go zabili?
— Byłby choć krzyknął.
— Wiesz przecie, że on prawie niemy.
— Słyszelibyśmy chociaż, jak go zabijali.
— A jak nie powróci?
— Oto jest...
Właśnie w tej chwili Grimaud odgarnął płaszcz, zasłaniający otwór, i ukazał się blady, z oczami w słup przewróconemi.
W ręku trzymał dzban pełny jakiejś substancji nieznanej, zbliżył go pomału do światła i szepnął tylko: Oh! z takim strasznym wyrazem przerażenia, że Mousqueton przewrócił się ze strachu, a Blaisois o mało nie zemdlał.
Pomimo to, obaj zajrzeli ciekawie do dzbana: dzban napełniony był prochem!
Jak tylko Grimaud przekonał się, że statek zamiast winem naładowany jest prochem, skoczył na schody, i jednym susem znalazł się przy pokoju, gdzie zasypiali nasi muszkieterowie. Pchnął lekko drzwi, a te otwierając się, obudziły natychmiast d‘Artagnana, leżącego pod niemi.
Zaledwie d‘Artagnan ujrzał zmienioną twarz Grimauda, zrozumiał, iż przytrafiło się coś nadzwyczajnego, i chciał zawołać na towarzyszy.
Grimaud szybkim ruchem, położył palec na ustach, oraz dmuchnął na lampkę stojącą o trzy kroki.
D‘Artagan uniósł się na łokciu, Grimaud zaś ukląkł na jedno kolano, i z szyją wyciągniętą, drżący cały, jął opowiadać do ucha, co widział i słyszał.
Przez ten czas Athos, Porthos i Aramis spali jak ludzie, którzy od ośmiu dni oka nie zmrużyli; pod pomostem Mousqueton przez ostrożność pakował manatki, a Blaisois, z włosami powstałemi na głowie, próbował to samo.
Oto co się stało.
Zaledwie Grimaud zniknął w otworze i znalazł się w piwnicy z winem, rozpoczął zaraz poszukiwania beczułek. Uderzył w jednę: pusta. Poszedł do drugiej, także pusta, trzecia dopiero, na której powtórzył kilka razy doświadczenie, okazała się pełną.
Został więc przy tej i poszukiwał miejsca stosownego, gdzieby najlepiej zapuścić świderek. Macając dokoła ręką, natrafił na kran.
— Dobrze — pomyślał — obejdzie się bez świdrowania Podstawił dzbanek, odkręcił kran, i czuł że zawartość powoli cieknie w podstawione naczynie.
Nagle usłyszał sygnał Mousquetona. Domyślił się, że pewno ront nocny nadchodzi, osunął się na ziemię i ukrył pomiędzy dwie beczki. Rzeczywiście, za chwilę drzwi się otworzyły i weszło dwóch mężczyzn otulonych w płaszcze.
Jeden z nich niósł latarnię szczelnie zamkniętą, a tak wysoką, by płomień świecy nie dostawał do wierzchu. W dodatku, szyby osłonięte były białym papierem, przyciemniającym blask i absorbującym gorąco.
Był to Grosslow. Drugi trzymał w ręku, coś długiego i miękkiego, zwiniętego, jak sznurek białawy. Twarz mu zasłaniał kapelusz o szerokich skrzydłach.
Przyszedłszy do beczki, za którą siedział Grimaud, dwaj mężczyźni stanęli.
— Czy masz lont? — zapytał ten, który niósł latarnię.
— Oto jest, — odpowiedział drugi.
Na dźwięk głosu tego ostatniego, Grimaud zadrżał i poczuł zimno przejmujące do szpiku kości. Wyjrzał z za beczki, i pod szerokiemi skrzydłami kapelusza poznał bladą twarz Mordaunta.
— Jak długo tlić się może ten lont? — zapytał tenże.
— Około pięciu minut, — odpowiedział patron.
Ten głos nie obcym był także Grimaudowi, spojrzał na mówiącego: był to Grosslow.
— Uprzedzisz zatem twoich ludzi, — rzekł Mordaunt, niech będą w pogotowiu, nie mów im jednak do czego. Szalupa jest poza statkiem?
— Idzie za nim, jak pies za swoim panem, uwiązana na linie konopnej.
— Gdy zegar wskaże kwadrans po północy, weźmiesz załogę i cicho, bez hałasu, zejdziecie do szalupy.
— Po zapaleniu lontu?...
— To do mnie należy, Chcę być pewnym mojej zemsty. Wiosła są w łodzi?
— Wszystko gotowe.
Mordaunt ukląkł i przymocował lont do kranu w beczce, aby już tylko ogień założyć z przeciwnego końca.
Po dokonaniu tej czynności, wyjął zegarek.
— Słuchaj dobrze, kwadrans po północy — rzekł wstając — to jest... za dwadzieścia minut.
Grimaud słyszał wszystko, choć może niekoniecznie rozumiał, wzrok mu dopomógł, gdzie nie pojął języka. Widział i poznał dwóch śmiertelnych wrogów swoich panów; widział jak Mordaunt lont zakładał; słyszał przysłowie wypowiedziane po francusku. Nakoniec czuł pod ręką zawartość dzbana, w którym zamiast płynu oczekiwanego przez Mousquetona i Blaisois, skrzypiały pod palcami grube ziarnka prochu.
Mordaunt wychodził wraz z kapitanem, przy drzwiach stanął i nasłuchiwał:
— Czy słyszysz, jak śpią?... — powiedział.
Po przez deski pułapu dochodziło rzeczywiście chrapanie Porthosa.
— Sam Bóg oddał ich w twoje ręce!... — rzekł Grosslow.
— O! tym razem — dodał Mordaunt — nawet djabeł ich nie uratuje!
Wyszli. Grimaud zaczekał, aż klucz obrócił się w zamku, a przekonawszy się, że niema już nikogo, podniósł się i oparł o ścianę.
Spiesznie wyszedł dziurą, z uczuciem jakby śnił jeszcze, lecz spojrzał na proch w dzbanie i przekonał się, że to nie sen, a okrutna rzeczywistość.
D‘Artagnan, jak można się domyślać, słuchał tych szczegółów z wzrastającem zajęciem, i, nie czekając aż Grimaud skończy, podniósł się ostrożnie, przyłożył usta do ucha Aramisa, który spał z lewej strony, dotknął go ręką, aby uprzedzić wszelkie głośne poruszenia:
— Kawalerze — powiedział — wstań i nie czyń najmniejszego hałasu.
Aramis ocknął się. D‘Artagnan powtórzył zlecenie, ściskając mu ramię. Aramis zrobił co mu kazał.
— Masz obok Athosa, uprzedź go, jak ja ciebie.
Aramis obudził z łatwością Athosa, który miał sen lekki, odznaczający natury delikatne i nerwowe; najtrudniej poszło z Porthosem.
Chciał wypytywać o przyczyny, dla jakich mu sen przerwano, lecz d‘Artagnan zamiast odpowiedzi położył mu dłoń na ustach.
Wtedy nasz gaskończyk objął ramieniem głowy przyjaciół i przysunął do siebie:
— Przyjaciele — powiedział — opuścimy bezzwłocznie statek, inaczej śmierć nas czeka.
— Czy wiesz kto jest kapitanem statku?
— Nie.
— Pułkownik Grosslow.
Trzej muszkieterowie zadrżeli, a d’Artagnan przekonał się, że jego opowiadanie czyni niejakie wrażenie na kolegach.
— A wiecie, kto jest jego porucznikiem?
— Porucznikiem?... — przerwał Athos — niema przecie porucznika na statku obsługiwanym przez czterech ludzi.
— Tak, lecz pan Grosslow nie jest zwyczajnym kapitanem. Ma on porucznika, a nim jest Mordaunt!
Tym razem okrzyk zgrozy wyrwał się z piersi muszkieterów.
— Co robić?... — rzekł Athos.
— Opanować statek — rzekł Aramis.
— A Mordaunta zabić — dodał Porthos.
— Statek podminowany — powiedział d‘Artagnan. Te beczki niby z winem Porto, napełniane są prochem. Mordaunt, jak zobaczy, że odkryliśmy prawdę, wysadzi w powietrze wrogów i przyjaciół razem.
— Jaki jest twój plan? — zapytał Athos.
— Czy mi ufacie?
— Rozkazuj — odrzekli jednogłośnie trzej muszkieterowie.
— Chodźcie zatem tutaj.
D‘Artagnan otworzył niskie okno, przez które jednak człowiek mógł się przecisnąć.
— Oto nasza droga — powiedział.
— Nie dostaniemy się przecie wpław do lądu!
— Szalupa uwiązana za statkiem; dostaniemy się do niej i przetniemy linę. Dalej, panowie...
— Chwilkę tylko — rzekł Athos: a lokaje?
— Jesteśmy — odezwali się — Mousqueton i Blaisois, których Grimaud sprowadził, aby wszystkie siły w jednem miejscu skoncentrować.
Nasi przyjaciele stali jednak nieruchomi, patrząc w małe okienko, przez które widniała czarna otchłań.
— Cordieu!... — rzekł d‘Artagnan — wahamy się, jak widzę. Jeżeli my się wahamy, co uczynią służący?
— Ja się nie waham rzekł Grimaud.
— Ja umiem pływać tylko w rzekach, proszę pana — odezwał się Blaisois.
— A ja wcale nie umiem — rzekł Mousqueton.
Przez ten czas d‘Artagnan wylazł na okienko.
— Przyjacielu, ty się już zdecydowałeś?... — zapyta! Athos.
— Tak — odparł gaskończyk. — Athosie! ty człowiek wyższy, doskonały, rozkaż, aby duch zapanował nad materją. Aramisie, przemów do lokajów: a ty, Porthos, zabij każdego, ktoby się opierał.
D‘Artagnan uścisnął rękę Athosa, upatrzył chwilę, gdy statek przez ruch bałwanów na tył się pochylił i spuścił się w wodę, która go już do pasa objęła.
Athos poszedł za nim, statek jeszcze nie miał czasu podnieść się; po wyskoczeniu Athosa tył statku poszedł w górę ponad wodę, widać było linę przytrzymującą szalupę.
D‘Artagnan popłynął do liny, uchwycił ręką i tak wisiał z głową ponad wodą jedynie.
Za sekundę może Athos był obok niego.
Następnie koło statku ukazały się dwie głowy: byli to Aramis i Grimaud.
— Blaisois mnie niepokoi — rzekł Athos.
— Słyszałeś, d‘Artagnan, mówił, że pływa tylko w wodzie rzecznej?
— Kto umie pływać, pływa wszędzie — rzekł d‘Artagnan — do szalupy! do szalupy!
— Porthosa nie widać?
— Porthos się znajdzie, bądź spokojny, pływa, jak sam Lewiatan.
Rzeczywiście, Porthosa nie było widać, ponieważ pomiędzy nim a Mousquetonem i Blaisois, rozgrywała się scena napół śmieszna i dramatyczna. Służący przerażeni szumem wody, wyciem wiatru, widokiem przepaści czarnej, cofali się zamiast iść naprzód.
— Dalej, dalej, do wody!... — wołał Porthos.
— Będę panom zawadzał, szalupa taka mała — tłomaczył Mousqueton.
— Ja z pewnością utonę, nim dopłynę — dodał Blaisois.
— Wyłaźcie, bo zduszę was obydwóch!... — mówił Porthos, chwytając ich za gardła. — Blaisois, naprzód!
Jęk stłumiony żelazną ręką Porthosa, był odpowiedzią Blaisois, ponieważ olbrzym wziął go za głowę i za nogi, wysunął jak deskę przez okno i cisnął łbem na dół do wody.
— Na ciebie kolej, Mouston — rzekł Porthos — spodziewam się, że nie opuścisz swojego pana.
— O!.. panie — odparł Mousqueton ze łzami w oczach — poco wstąpiłeś do wojska z powrotem, tak dobrze nam było w zamku Pierrefonds. — Lecz stał się bierny i posłuszny, choć pewny był, że żyw nie wyjdzie.
Porthos niezdolny był opuścić tak wiernego sługi. Skoczył za nim do wody, tak, że obydwa ciała wpadły jednocześnie. Dlatego też, gdy Mousqueton wypłynął na wierzch oślepiony wodą, uczuł, że go podtrzymuje silne ramię Porthosa. Nie potrzebował żadnego poruszenia uczynić i dostał się majestatycznie do liny, jak jakie bóstwo wodne.
W tej chwili właśnie Porthos spostrzegł, że coś mu pod ręką szamocze się w wodzie. Złapał to coś za włosy: był to Blaisois, któremu już Athos śpieszył na pomoc.
— Wracaj, hrabio, wracaj — rzekł Porthos — nie potrzebuję ciebie wcale.
Porthos pchnął silnie nogami, wydostał się na wierzch fali, i jak olbrzym Adamastor, trzema pchnięciami zrównał się z przyjaciółmi.
D‘Artagnan, Aramis i Grimaud wyciągnęli Mousquetona i Blaisois, lecz gdy przyszła kolej na Porthosa, o mało nie przewrócił barki, gdy nogę przełożył przez poręcz i wchodził.
— Gdzie Athos?... — zapytał d‘Artagnan.
— Oto jestem — odrzekł Athos, który jak dobry generał, ostatni wsiadał do barki. — Czy wszyscy jesteście?...
— Wszyscy — rzekł d‘Artagnan. — Athos, czy masz swój puginał?...
— Mam.
— Przetnij linę i chodź do nas.
Athos wyjął sztylet z za pasa i przeciął linę; statek popłynął dalej, szalupa stała na miejscu, kołysana falą.
— Chodź, Athos — rzekł d‘Artagnan.
Podał rękę hrabiemu de la Fére, który z kolei zajął miejsce w szalupie.
— Wielki czas!... — rzekł gaskończyk — ujrzycie teraz ciekawe rzeczy!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.