Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Data wyd. 1897
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVII.

Las podmorski.

Przybyliśmy nareszcie do krańca tego lasu, niewątpliwie najpiękniejszego w niezmiernej posiadłości kapitana Nemo. Dowódzca uważał las za swoją własność, i przypisywał sobie do niego prawa podobne do tych, jakie mieli pierwsi ludzie w pierwszych dniach stworzenia. Któżby zresztą mógł mu zaprzeczać prawa do posiadania tych podmorskich obszarów? Czy istniał śmielszy od niego pionier, coby z toporem w ręku przyszedł tu przerzedzać te ciemne gęstwiny?
Las podmorski tworzyły wielkie rośliny drzewne; gdyśmy się znaleźli pod jego szerokiemi sklepieniami, uderzył mnie najprzód szczególny układ rozgałęzień, którego dotychczas nigdy jeszcze nie widziałem.
Ani jedna trawka wyścielająca dno, ani jedna z gałązek sterczących na drzewkach, nie leżała, nie zginała się, nie rozciągała się według płaszczyzny poziomej. Wszystkie wystrzeliwały ku powierzchni oceanu. Najcieńsze włókienka sterczały prosto, niby druty żelazne. Fukusy i pnące rośliny, rozrastały się wyprężone i prostopadle, odpowiednio do gęstości żywiołu z którego powstały. Roślinność ta zwykle nieruchoma, odchylona ręką, powracała natychmiast do pierwotnego położenia. Było to prawdziwe królestwo prostopadłości.
Wkrótce przywykłem do tego dziwnego układu i do względnej otaczającej nas ciemności. Grunt w lesie zasiany był ostremi głazami, które trudno było omijać.
Flora podmorska wydała mi się dość kompletną a nawet bogatszą od znajdującej się w strefach północnych lub zwrotnikowych, gdzie jej twory nie są, tak liczne. Mięszałem z początku mimowolnie dwa królestwa: zwierzokrzewy z wodnemi porostami, zwierzęta z roślinami. Któż zresztą nie byłby się omylił? Fauna i flora, tak blizko się stykają w tym podmorskim świecie! Uważałem że te wszystkie twory królestwa roślinnego, trzymały się gruntu nader powierzchownie. Pozbawione korzeni, obojętnie się zachowując względem ciał stałych, piasku, muszli, lub kamieni które je podtrzymują — rośliny podmorskie potrzebują od tych ciał tylko punktu podpory, nie zaś warunków żywotności, zasadę istnienia mając w wodzie która je odżywia. Większa część roślin wypuszcza zamiast liści płatki fantastycznych kształtów, zabarwionych pewną określoną gammą kolorów, obejmującą, różowy, karmin, zielony, oliwkowy, płowy i brunatny.
Ujrzałem tam znowu, ale już nie zasuszone jak okazy Nautilusa, bedłki rozwinięte jak wachlarz i niby wabiące do siebie wietrzyk; ceramie szkarłatne, blaszecznice ze sterczącemi jadalnemi odrostkami, toiny nitkowate i wydzielające płyn, wystrzelające na wysokość piętnastu metrów, bukiety acetabulów z łodygami rozrastajacemi się u wierzchołka, i mnóstwo innych roślin morskich zupełnie kwiatu pozbawionych. „Ciekawa anomalija, dziwny żywioł (wyrzekł pewien dowcipny naturalista), w którym królestwo zwierząt kwitnie, a królestwo roślinne kwiatów jest pozbawione“.
Wśród tej roślinności, rozmiarami przypominającej drzewa umiarkowanej strefy, i pod jej wilgotnym cieniem, gromadziły się prawdziwe krzaki żywych kwiatów: żywe płoty ze zwierzokrzewów na których rozkwitały meandriny, pręgowane krętemi wżłobionemi pasami; dzwonki żółtawe z przezroczystemi mackami; pęki zwierzokwiatów rozścielające się jak kępy traw, a dla dopełnienia złudzeń, ryby-muchy latające z gałązki na gałązkę, jak rój kolibrów; żółte łuskoskrzele ze szczękami najeżonemi z ostrą łuską; ryby latające jedno i rozdzielno płetwe, zrywały nam się z pod nóg niby stada bekasów.
Około pierwszej, kapitan Nemo dał hasło wypoczynku. Co do mnie, byłem z tego bardzo zadowolony. Wyciągnęliśmy się wszyscy w rodzaju altanki z alaryi, których długie i cienkie paski dążyły w górę prosto jak strzały. Ta chwila wytchnienia wydała mi się rozkoszną. Do zupełnego uroku brakło jeszcze tylko rozmowy. Ale niepodobna było ani pytać, ani odpowiadać. Przybliżyłem tylko moją wielka mosiężną głowę do głowy Conseila. Spostrzegłem błyszczące zadowoleniem oczy tego dzielnego chłopca, który na znak radości, poruszył się w swej skorupie w najpocieszniejszy sposób.
Dziwiło mię to, że po czterogodzinnej przechadzce, nie doświadczałem bynajmniej gwałtownego głodu. Nie umiem powiedzieć, co mianowicie było przyczyną, tego usposobienia żołądka. Ale zato uczułem nieprzezwyciężoną, chęć do snu, co się zwykle zdarza wszystkim nurkom. To też wkrótce oczy mi się zamknęły za grubą szybą, i wpadłem w głęboką senność, ruchem tylko dotychczas zwalczaną. Kapitan Nemo i dzielny jego towarzysz, dali mi dobry przykład, wyciągnąwszy się także w łonie tego płynnego przejrzystego kryształu.
Jak długo byłem pogrążony w uśpieniu?… nie mógłbym ściśle oznaczyć — ale kiedym się obudził, zdawało mi się że słońce nachylało się ku widnokręgowi. Kapitan Nemo już wstał, a ja zacząłem się przeciągać, kiedy niespodziane zjawisko postawiło mnie nagle na nogi.

O kilka kroków od nas, potworny pająk morski wysoki na jeden metr, patrzał zezowatemi ślepiami i gotów był rzucić się na mnie. Jakkolwiek mój ubiór nurka był dość gruby, i mógł mię ochronić od ukąszeń tego zwierzęcia, nie mogłem przecież powściągnąć poruszenia zgrozy. Conseil i majtek Nautilusa przebudzili się w tej chwili. Kapitan Nemo wskazał swemu towarzyszowi obrzydłego skorupiaka, który został powalony uderzeniem kolby; widziałem jak straszne łapy tego potworu wiły się w ostatnich konwulsyach.
... potworny pająk morski.
To spotkanie naprowadziło mnie na myśl, że inne zwierzęta, jeszcze straszniejsze, musiały nawiedzać te ciemne gęstwiny — i że mój ubiór nie zawszeby mię zasłonił od ich napaści. Dotychczas o tem nie pomyślałem, postanowiłem zatem mieć się na baczności. Przypuszczałem zresztą, że ten wypoczynek był kresem naszej przechadzki: lecz omyliłem się, gdyż kapitan zamiast powracać na statek, puścił się dalej jeszcze na tę zuchwałą wycieczkę.

Grunt obniżał się ciągle, a po coraz wyraźniejszej jego pochyłości widocznie zmierzaliśmy do większych głębin. Była prawdopodobnie trzecia godzina, kiedyśmy doszli do wązkiej doliny, wyżłobionej między dwiema pionowemi wysokiemi opokami, i leżącej na głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Dzięki doskonałości naszych przyrządów, przekroczyliśmy o dziewięćdziesiąt metrów granicę, którą natura zdawała się dotychczas zakreślać wycieczkom podmorskim człowieka.
Mówię sto pięćdziesiąt metrów, choć żadnym instrumentem nie mogłem oznaczyć tej odległości. Ale wiedziałem, że nawet w najprzejrzystszych morzach promienie słoneczne dalej przemknąć nie mogą. A tu właśnie zupełna otaczała nas ciemność. O dziesięć kroków nic nie podobna było dostrzedz. Szedłem po omacku, gdy nagle spostrzegłem żywy blask białego światła. Kapitan Nemo zastosował tu swój przyrząd elektryczny: towarzysz jego naśladował go. Conseil i ja poszliśmy za ich przykładem. Zakręciwszy śrubki, połączyłem cewkę z wężem szklanym, a światło czterech latarni rozjaśniło morze w promieniu dwudziestu pięciu metrów.
Kapitan Nemo zapuszczał się coraz dalej w ciemne głębie lasu, którego zarośla rzedniały coraz bardziej. Uważałem że życie roślinne prędzej ustawało niż zwierzęce. Rośliny morskie opuszczały już grunt coraz niewdzięczniejszy, a jeszcze niesłychaną mnogość zwierząt, zwierzokrzewów, stawowatych, mięczaków i ryb, spotykaliśmy pod naszemi stopami.
Idąc, myślałem sobie że światło przyrządu Ruhmkorffa przywabi niechybnie niektórych mieszkańców tych ciemnych otchłani. Ale jeśli się zbliżali, to zawsze na odległość dla myśliwych niedogodną. Parę razy nawet widziałem jak kapitan Nemo zatrzymywał się i brał na cel, ale po chwili rozwagi podnosił broń i szedł dalej.
Nareszcie około godziny czwartej skończyła się ta cudowna wycieczka. Ściana wspaniałej opoki imponującej massą stanęła przed nami; byłoto nagromadzenie olbrzymich głazów, potworne urwisko granitowe z ciemnemi pieczarami, ale bez śladu krawędzi którejby się można było uchwycić.
Dotarliśmy do wybrzeży wyspy Crespo. Ziemia była przed nami.
Kapitan Nemo zatrzymał się nagle. Gwałtem wstrzymał nas w pochodzie, i mimo żem gorąco pragnął przebyć tę ścianę, trzeba było być posłusznym. Tu kończyły się posiadłości kapitana Nemo, i granicy ich nie chciał przekroczyć. Z tamtej strony ciągnęła się ta część globu, po której nigdy już noga jego nie miała stąpać.
Zaczął się odwrót. Kapitan Nemo stanął znów na czele naszej gromadki, i szedł zawsze bez wahania. Zdawało mi się dostrzegać że inną drogą powracaliśmy do Nautilusa, Ta nowa droga bardzo stroma, a zatem niezmiernie przykra, zbliżyła nas szybko do powierzchni morza. Jednakże ten powrót do warstw górnych nie był tak nagły, ażeby zmniejszenie się nacisku wody zbyt szybko nastąpiło, toby mogło nadwerężyć nasz organizm, dając powód do wewnętrznych zwichnień jego, fatalnych wogóle dla wszystkich nurków. Wkrótce światło się ukazało, stopniowo zwiększało siłę, a ponieważ słońce nizko już było na widnokręgu, łamiące się światło odbijało na brzegach różnych przedmiotów pierścień widmowy. Na dziesięć metrów głębokości postępowaliśmy wpośród mnóstwa małych rybek wszelkiego gatunku, liczniejszych i zwinniejszych niż ptaki w powietrzu; ale nie natrafiliśmy na żadną. morską zwierzynę godną wystrzału. W tej chwili spostrzegłem, jak broń kapitana szybko do ramienia przyłożona, śledziła między krzakami ruchy jakiegoś przedmiotu. Nastąpił wystrzał, posłyszałem lekkie syknięcie, a potem zwierzę jakieś padło rażone strzałem o kilka kroków od nas.
Była to wspaniała wydra morska, enhydra, jedyny czworonóg wyłącznie morski. Wydra owa długa na jeden metr i pięćdziesiąt centymetrów, musiała mieć ogromną wartość. Skóra jej barwy brunatno kasztanowatej z wierzchu, a srebrzysta pod spodem, daje to przepyszne futro tyle poszukiwane na targach rossyjskich i chińskich; delikatność i połysk sierści, nadawały jej cenę najmniej dwóch tysięcy franków.
Podziwiałem to ciekawe zwierzątko ssące, z głową okrągłą ozdobioną krótkiemi uszami, z oczami okrągłemi, i białemi wąsami jak u kota, z nogami płetwowatemi uzbrojonemi w pazury, z puszastym ogonem. Ten mięsożerny czworonóg, ścigany z powodu swej cenności przez rybaków, staje się coraz rzadszym; obecnie schronił się do północnych okolic oceanu Spokojnego, gdzie gatunek jego prawdopodobnie w zupełności z czasem wyginie.
Towarzysz kapitana Nemo podniósł zwierzę, przewiesił je przez ramię, następnie wszyscy znów wyruszyli w drogę.
Godzinę całą szliśmy po piaszczystej płaszczyznie, która często wznosiła się mniej niż na dwa metry od powierzchni morza. Widziałem wtedy własny obraz dokładnie odbity, rysujący się na odwrót, tak że ponad nami widać było taką samą gromadkę, powtarzającą nasze ruchy i gesta, z tą tylko różnicą, że postępowała głową na dół a nogami do góry.
Zauważyłem jeszcze jedno zjawisko: przechodzenie dużych obłoków szybko się zbierających i jeszcze szybciej się rozpraszających. Ale zastanowiwszy się lepiej, pojąłem że te mniemane obłoki pochodziły od nierównej gęstości długich fal spodnich, i widziałem białą pianę zdobiącą połamane wierzchołki bałwanów. Potrafiłem nawet wyśledzić, cienie wielkich ptaków przelatujących nad naszemi głowami; ślizgały się one szybko po powierzchni spienionego morza.
Przy tej sposobności byłem świadkiem jednego z najpiękniejszych strzałów, jaki kiedykolwiek wstrząsnął nerwami myśliwego. Wielki ptak o szerokich skrzydłach wyraźnie z wody widzialny, szybując zbliżał się do nas. Towarzysz kapitana Nemo wycelował i strzelil, kiedy ptak był już tylko o kilka metrów od powierzchni morza. Rażone zwierzę padło, i ciężarem swoim opuściło się aż do stanowiska myśliwego, który też zabrał zaraz swą zdobycz. Byłto żaglościg najpiękniejszego gatunku, wspaniały okaz ptaków morskich.
Ten wypadek nie zatrzymał naszego pochodu. Przez dwie godziny szliśmy to po płaszczyznach piaszczystych, to po łąkach morszczyzny nader przykrych do przebywania. Co prawda, umierałem ze zmęczenia, kiedy spostrzegłem światło rozpraszające ciemność wód na promień pół mili. Była to latarnia Nautilusa. Nim upłynie dwadzieścia minut, mieliśmy być na jego pokładzie, a tam spodziewałem się odetchnąć swobodnie, bo zdawało mi się, że mój zbiornik dostarcza mi powietrza bardzo już ubogiego w tlen. Ale nie liczyłem na spotkanie, które opóźniło nieco nasze przybycie.
Pozostałem o jakie dwadzieścia kroków w tyle, kiedy spostrzegłem kapitana Nemo, wracającego nagle ku mnie. Silną ręką nachylił mię ku ziemi, a jego towarzysz to samo robił z Conseilem. Zrazu nie wiedziałem co myśleć o tym niespodzianym napadzie, ale uspokoiłem się, widząc że kapitan kładł się koło mnie i nie poruszał się wcale.
Leżałem więc na ziemi osłonięty krzakiem morszczyzny, kiedy podniósłszy trochę głowę, spostrzegłem niezmierne massy przemykające się nad nami i rzucające światło fosforyczne.
Krew zastygła mi w żyłach! Poznałem grożące nam olbrzymie ryby żarłoczne. Była to para strasznych rekinów, o wielkich ogonach, o mętnych i szklistych ślepiach; wydawały one materyę fosforyczną przez dziurki około pyska poumieszczane. Co za potworne „świecące robaczki,” które potrafią w swych żelaznych szczękach zetrzeć na miazgę całego człowieka! Nie wiem czy Conseil zajmował się ich klasyfikacyą; co do mnie, przypatrywałem się ich srebrzystemu brzuchowi, paszczy straszliwej najeżonej zębami, niekoniecznie z punktu naukowego. Obserwowałem raczej w charakterze ofiary, niżeli naturalisty.
Na szczęście, te żarłoczne zwierzęta nie dobrze widzą. Przepłynęły nie spostrzegłszy nas, i musnąwszy zaledwie brunatnemi pletwami; uniknęliśmy cudem prawie niebezpieczeństwa nierównie straszniejszego jak spotkanie tygrysa w lesie. W pół godziny potem kierując się smugą elektryczną doszliśmy do Nautilusa. Zewnętrzne drzwi stały otworem, a kapitan Nemo zamknął je natychmiast po naszem wejściu do pierwszego pudła. Potem przycisnął sprężynę; usłyszałem działanie pomp wewnątrz statku, i w kilka chwil potem pudło całkiem było próżne. Wtedy otworzyły się drzwi wewnętrzne i weszliśmy do garderoby.
Tam zrzuciliśmy nie bez trudności nasze ubiory nurków; następnie zmęczony, upadając ze znużenia i senności, udałem się do mego pokoju odurzony tą nadzwyczajną wędrówką po głębinach morskich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.