Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi
Wydawca Druk Józefa Sikorskiego.
Data wyd. 1897
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt mille lieues sous les mers
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
DWADZIEŚCIA TYSIĘCY MIL

PODMORSKIEJ ŻEGLUGI

PRZEZ

JULJUSZA VERNE'A.



WYDANIE TRZECIE.



WARSZAWA,
Druk Józefa Sikorskiego.
14. Warecka 14.
1897.



Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi.
I.
Skała uciekająca.

Nie zapomniano zapewne dotąd wypadku dziwnego, niepojętego i trudnego do objaśnienia zjawiska, jakiem się odznaczył rok 1866. Nie mówiąc już o pogłoskach niepokojących ludność portów, i zajmujących ogół na wszystkich lądach, dodać wypada, że marynarze byli najmocniej zaniepokojeni. Kupcy, armatorowie, dowódzcy okrętów, szyprowie i sternicy statków europejskich i amerykańskich, oficerowie marynarki wojennej wszystkich krajów, a nawet rządy różnych państw obu lądów, do najwyższego stopnia zajęci byli tem wydarzeniem.
Od niejakiego czasu okręty napotykały na morzu „jakąś rzecz ogromną,“ przedmiot długi, kształtu wrzecionowatego, niekiedy świecący, nieskończenie większy i szybszy od wieloryba.
Wieści dotyczące się tego zjawiska, notowane na różnych wybrzeżach, zgadzały się zupełnie w szczegółach o budowie przedmiotu, czy też jestestwa, w mowie będącego, również jak o szybkości niesłychanej jego poruszeń zadziwiającej sile posuwania się, o żywotności nareszcie szczególnej, jaką zdawał się być obdarzonym. Jeśli to był wieloryb, to wielkością przechodził wszystkie gatunki, jakie nauka dotąd określiła. Ani Cuvier, ani Lacépéde, ani Dumeril, ani de Quatrefages, nigdzie dotąd nie wspomnieli o istnieniu takiego potwora — a więc zapewne i nie widzieli go na własne oczy, oczy uczonych.
Wziąwszy na uwagę średni wypadek spostrzeżeń wielokrotnych, odrzucając wątpliwe oznaczenie długości tego przedmiotu na dwieście stóp, równie jak i przesadzone opisy, dające mu milę szerokości, a trzy mile długości — można jednakże utrzymywać. że ta istota fenomenalna (jeśli tylko istniała kiedykolwiek). przechodziła o wiele rozmiary dotąd przez ichtyologów dostrzegane.
Istnieniu jej jednak zaprzeczyć było niepodobna, bo fakt sam w sobie był niezaprzeczalnym; wziąwszy zaś na uwagę skłonność mózgu ludzkiego do cudowności, zrozumiemy jakie wrażenie w świecie całym sprawiło to zjawisko niezwyczajne. Stanowczo trzeba się wyrzec zaliczenia go do rzędu bajek.
I w rzeczy samej, dnia 20-go lipca 1866 roku, parowiec Governor-Hiqqinson, należący do stowarzyszenia zwanego: „Calcutta and Burnach steam navigation Company,” spotkał tę masę poruszająca się w odległości pięciu mil na wschód od wybrzeży Australii. Kapitan Beker sądził zrazu, że trafił na skałę nieznaną; już nawet zabierał się do oznaczenia dokładnego jej położenia, gdy wtem dwa słupy wody ze świstem tryskać zaczęły z tego niepojętego przedmiotu, na wysokość stu pięćdziesięciu stóp. Jeśli zatem we wnętrzu tej skały nie było ukryte źródło gorące wybuchające peryodycznie, to okręt widocznie miał do czynienia z jakiemś ssącem, wodnem zwierzęciem, nieznanem dotąd, wyrzucającem przez swe nozdrza słupy wody zmięszanej z powietrzem i parą.
Takiż sam fakt zauważył dnia 23-go lipca tegoż samego roku, na morzach oceanu Spokojnego, Cristobal-Colon, statek należący do „West India and Pacific steam Navigation Company.” Tak więc, ten nadzwyczajny wieloryb mógł się przenosić z miejsca na miejsce z szybkością zadziwiającą — bo w przerwie trzech dni tylko, Governor-Hiqqinson i Cristobal-Colon widziały go na dwóch punktach, na siedmset mil morskich od siebie oddalonych.
W piętnaście dni później, o dwa tysiące mil ztamtąd, Helvetia, okręt należący do „Compagnie nationale,” i Shannon, należący do „Royal-Mail,” płynące z różnych stron po oceanie Atlantyckim pomiędzy Europą i Stanami Zjednoczonemi, przy spotkaniu się, zakomunikowały sobie nawzajem wiadomość o dostrzeżeniu potwora pod 42° 15' szerokości północnej, a 60° 35' długości na zachód od południka Greenwichskiego. Z tych relacyi obustronnych, można było oznaczyć długość zwierzęcia co najmniej na trzysta pięćdziesiąt stóp angielskich[1], gdyż Shannon i Helvetia, były mniejsze od niego, jakkolwiek każdy z tych statków miał sto metrów długości. Największe wieloryby napotykane w okolicach wysp Aleutyjskich, Kulammok i Umgullil, nigdy nie miały więcej niż pięćdziesiąt sześć metrów długości, a i tej rzadko kiedy dochodziły.
Takie wieści, nadchodzące jedne po drugich; nowe spostrzeżenia czynione na pokładzie zaatlantyckiego statku Pereire; protokuł sporządzony przez oficerów francuskiej fregaty la Normandie, bardzo gruntowne spostrzeżenia, zebrane przez sztab komandora Fitz-James na statku Lord-Clyde, poruszyły i zaniepokoiły opinię publiczną. W krajach lekkiego humoru żartowano ze zjawiska — ale kraje poważne i praktyczne, jak Anglia, Ameryka, Niemcy, żywo się tem zajęły.
Potwór stał się modnym przedmiotem rozmowy we wszystkich punktach, w których się liczniej ludzie schodzili. Śpiewano o nim w kawiarniach, szydzono zeń w dziennikach, grano o nim sztuki w teatrze. Plotek różnorodnych było co niemiara. Gazety jedne za drugiemi powtarzały baśnie o istotach urojonych i olbrzymich, począwszy od białego wieloryba, strasznego „Moby Dick” z krańcowych stref północy, aż do bezmiernego Kraken’a, którego macki mogły w głębiach oceanu zanurzyć statek o pięciuset beczkach obejmu. Twierdzenie swe popierano powagą czasów starożytnych, zdaniami Arystotelesa i Pliniusza, którzy przypuszczali istnienie takich potworów; potem przytaczano norweskie powieści o biskupie Pontoppidan, relacye Pawła Heggede, i nareszcie raporty p. Rarington, którego dobra wiara nie może być podejrzaną, gdy twierdzi, że w 1857 roku, będąc na pokładzie okrętu Castillan, własnemi oczyma widział tego ogromnego węża, który do owego czasu przebywał tylko w morzach gazeciarskich dawnego Constitutionnela.
Wybuchła nieskończona polemika pomiędzy wierzącymi i niedowiarkami, w zgromadzeniach uczonych i dziennikach naukowych. „Kwestja potworu” zapalała umysły; dziennikarze, bawiący się w naukę, w walce ze swymi kolegami, bawiący się w dowcip, wyleli morze atramentu podczas tej pamiętnej kampanii, a niektórzy nawet i kilka kropel krwi — bo od węża morskiego, przyszło do osobistości najbardziej znieważających.
Przez sześć miesięcy walka trwała zawzięcie. Na poważne artykuły Instytutu Geograficznego Brazylijskiego, Berlińskiej Królewskiej Akademii Nauk, Stowarzyszenia Brytańskiego, Instytucyi Smithsońskiej w Waszyngtonie — na dyskusje pism: „The Indian Archipelago”, „Cosmos” księdza Moignon’a, „Mitteilungen” Petermanna, na kroniki naukowe wielkich dzienników francuzkich i zagranicznych, drobna prasa odpowiadała z werwą niewyczerpaną. Dowcipni jej pisarze, parodyując zdanie Linneusza, przytoczone przez przeciwników potwora, utrzymywali, że „natura nie tworzyła głupców,” i zaklinali swych współczesnych, aby krzywdzili natury przypuszczając istnienie jakichś Kraken’ów, węży morskich, Moby-Dick’ów i innych mozolnie spłodzonych niedorzeczności morskich. Nareszcie w artykule pewnego z najniebezpieczniejszych dzienników satyrycznych, jeden z jego redaktorów rzucił się na potwora jak Hippolit, zadał mu cios ostatni, i dobił wśród głośnych wybuchów śmiechu ogólnego. Dowcip pokonał naukę!
W pierwszych miesiącach 1867 roku kwestya zdawała się stanowczo pogrzebaną — aż znów odrodziła się, gdy nowe fakta podane zostały do wiadomości publicznej. Nie chodziło już wtedy o rozwiązanie zagadnienia naukowego, ale o uniknienie rzeczywistego i bardzo groźnego niebezpieczeństwa. Potwór stał się teraz wysepką czy skałą podwodną, ale skałą uciekającą, niepochwyconą, nieokreśloną.
Dnia 5-go, marca 1867 roku okręt Moravian należący do „Montréal Océan Company,“ znajdując się nocną porą pod 27° 30ʹ szerokości i 72° 15ʹ długości, uderzył prawym bokiem swej tylnej części o skałę, której w tem miejscu żadna karta nie oznaczała. Party siłą wiatru i swoich czterechset koni parowych, pędził on z szybkością trzynastu węzłów na godzinę. Doskonałej więc tylko budowy spód Moraviana, jakkolwiek przedziurawiony przy tym wypadku, ocalił okręt od zatonięcia, wraz z 237 podróżnymi, których wiózł do Kanady.
Wypadek ten zdarzył się około piątej godziny rano, właśnie gdy dnieć poczynało. Oficerowie służbowi rzucili się ku tylnej części okrętu, i z największą uwagą badali powierzchnię oceanu — lecz nic nie dojrzeli, prócz silnego wiru jakby gwałtownie poruszonej wody, w odległości około 400 sążni. Zapisano jak najdokładniej położenie tego miejsca, i Moravian popłynął spokojnie w dalszą drogę. Czy uderzył o skałę podmorską, czy też o jaki ogromny szczątek rozbitego statku — niewiadomo. Lecz gdy opatrzono dobrze zewnętrzny spód okrętu, okazało się, że belka przez całą długość spodu idąca, w części była strzaskaną.
Zdarzenie to, jakkolwiek bardzo ważne, zostałoby zapomniane jak tyle innych, gdyby się nie powtórzyło we trzy tygodnie później, i nabrało ogromnego rozgłosu, z powodu wziętości towarzystwa, którego statek był własnością.
Komuż nieznane nazwisko sławnego armatora angielskiego, Cunard? Rozumny ten i zręczny przemysłowiec, zaprowadził w 1840 roku komunikacyę pocztową pomiędzy Liwerpoolem i Halifaxem, obsługiwaną przez trzy okręty drewniane, których koła miały po czterysta koni siły, a ładunki po 1,162 tonnów. W ośm lat potem tabor kompanii powiększył się o cztery okręty o sile po 650 koni i 1,820 tonnów ładunku, a jeszcze w dwa lata potem przybyły znowu dwa statki większej siły i większego obejmu. W roku 1853 kompania Cunard, której odnowiono przywilej przewożenia depesz, powiększała kolejno swój tabor okrętami: Arabia, Persia, China, Scotia, Jawa, Russia — wszystko największego kalibru, tak że oprócz słynnego Great-Estern, żaden większy od nich statek nie pruł fal oceanu. Tak więc w 1867 roku, kompania posiadała już dwanaście okrętów, to jest ośm kołowych i cztery szrubowce.
Daję te krótkie i pobieżne szczegóły dlatego, aby każdy wiedział jak ważne jest znaczenie tej kompanii transportów morskich, znanej światu całemu ze swej rozumnej i pożytecznej działalności. Nigdy przedsiębiorstwo żeglugi zaoceanowej, nie było jeszcze z większą poprowadzone zręcznością; nigdy interes lepszem nie był uwieńczony powodzeniem. Od dwudziestu sześciu lat okręty kompanii Cunard dwa tysiące razy przepłynęły Atlantyk—a jednak ani jedna z tych podróży nie chybiła; opóźnienie nawet nigdy nie miało miejsca. Nietylko człowiek lub statek, ale nawet list żaden nigdy nie został zatracony. Dlatego też, pomimo potężnego współzawodnictwa Francyi, pasażerowie przekładają linię kompanii Cunard, nad inne, jak to się okazuje z urzędowych dokumentów lat ostatnich. — Po tem wszystkiem nikt nie zadziwi się, że takiego rozgłosu nabrał wypadek jednego z najpiękniejszych parowców, do tej kompanii należących.
Dnia 13-go kwietnia 1867 roku przy spokojnym stanie morza i wietrze sprzyjającym, okręt Scotia znajdował się pod 15° 12’ długości i 45° 27’ szerokości. Płynął on z szybkością trzynastu węzłów, popychany siłą swych tysiąca koni parowych. Koła jego rozbijały wodę morską z nadzwyczajną regularnością; zanurzał się na 6 metrów 70 centimetrów, a wypychał wody 6524 metrów kubicznych.
O godzinie 4 minut 18 wieczorem, gdy pasażerowie zebrani byli w wielkim salonie, lekkie wstrząśnienie dalo się uczuć od spodu przy kole z lewej strony okrętu.
Okręt nie uderzył, ale był uderzony przez coś ostrego i dziurawiącego. Potrącenie tak zdawało się lekkiem, że niktby na nie uwagi nawet nie zwrócił, gdyby nie krzyk służbowych. którzy wpadli na pomost wołając: „Toniemy! toniemy!“
Zrazu pasażerowie bardzo się przelękli, ale uspokoił ich naraz kapitan Anderson. I w rzeczy samej niebezpieczeństwo nie mogło być groźne, okręt bowiem podzielony był na siedm przedziałów, tylomaż szczelnemi przegrodami; w żadnym przeto wypadku woda nie mogła się wszędzie przedostać.
Kapitan Andrerson udał się na tychmiast na spód okrętu, i zobaczył, że piąty przedział zalany był wodą, a gwałtowność jej przypływu dowodziła. że przedziurawienie musiało być dość znaczne. Na szczęście w tym przedziale nie było kotłów od machiny, bo ogień byłby zalany bezzwłocznie.
Kapitan Anderson kazał jednemu z majtków nurkować dla rozpoznania uszkodzenia; w chwilę potem dowiedziano się, że w zewnętrznym spodzie okrętu jest dziura na dwa metry szeroka. Takiego otworu nie można było zatkać naprędce; parowiec przeto z kołami do połowy zanurzonemi, musiał dalszą odbywać drogę. Znajdował się on wtedy o trzysta mil od przylądka Clear, a po trzech dniach opóźnienia żywo niepokojącego Liverpool, wpłynął nareszcie do portu kompanii.
Wtedy inżynierowie przystąpili do obejrzenia okrętu, i własnym nie wierzyli oczom. Na półtrzecia metra głęboko pod częścią statku nie zanurzając się, ujrzeli rozdarcie foremne w kształcie trójkąta równoramiennego; blacha żelazna tak czysto była przekrajana, jakby jakiem bardzo ostrem narzędziem, które przeszywszy blachę na cztery centymetry grubą, cofnęło się samo trudnym do zrozumienia ruchem wstecznym.
Takim był ten ostatni fakt, który do najwyższego stopnia zainteresował na nowo uwagę powszechną, i od tej rzeczywiście chwili wszystkie wypadki na morzu, nie mające wyraźnie oznaczonej przyczyny, szły na karb potwora. Fantastyczne to zwierzę musiało dźwigać odpowiedzialność za wszystkie rozbicia, których niestety liczba tak znaczną bywa, bo na trzy tysiące okrętów, o których zaginięciu corocznie podawaną jest wiadomość w Bureau–Veritas, liczba parowców i żaglowców uważanych za stracone, z powodu zupełnego braku wiadomości o nich, dochodzi do dwustu.
Odtąd tedy, słusznie czy niesłusznie „potwora“ obwiniano o ich zgubę; a ponieważ z tego powodu drogi pomiędzy różnemi lądami stawały się coraz mniej bezpieczne, głos przeto powszechny zaczął się stanowczo i kategorycznie domagać, aby nareszcie pomyślano o uwolnieniu mórz od tego strasznego wieloryba.




II.

Za i przeciw.

W czasie gdy zaszły te wypadki, powracałem z wycieczki naukowej do niezdrowych okolic Nebraska w Stanach Zjednoczonych, dokąd mnie rząd francuzki wysłał razem z wyprawą, jako nadetatowego profesora paryzkiego Muzeum historyi naturalnej. Po sześciu miesiącach spędzonych w Nebraska, obładowany szacownemi zbiorami, przybywałem do Nowego-Yorku pod koniec marca. Odjazd mój do Francyi oznaczony był na pierwsze dni maja; oczekując zatem, zająłem się uporządkowaniem moich bogactw mineralogicznych, botanicznych i zoologicznych, gdy właśnie zdarzył się wypadek z okrętem Scotia.
Byłem doskonale powiadomiony o całym stanie rzeczy, i nie mogło być inaczej. Odczytywałem niejednokrotnie wszystkie amerykańskie i europejskie dzienniki, a nic się z nich naprawdę w tym względzie nie dowiedziałem. Tajemnica ta mocno mnie intrygowała. Nie mogąc sobie wyrobić żadnego zdania, bujałem myślą pomiędzy ostatecznościami. Że było coś, to najmniejszej nie ulegało wątpliwości, a niewierni mogli palcem dotknąć rany okrętu.
Za mojem do Nowego-Yorku przybyciem, kwestya ta była w fazie największego rozgorączkowania. Przypuszczenia o wyspie pływającej, o skale niepochwyconej przez nieudolne umysły podtrzymywane, stanowczo odrzuconemi zostały. W rzeczy samej, jeśli ta skała we wnętrznościach swoich nie miała machiny, to jakże mogła przenosić się z miejsca na miejsce, i to z taką jeszcze szybkością nadzwyczajną?
Z tej samej przyczyny odrzucono myśl o jakimś pływającym szkielecie okrętu.
Pozostawały więc dwa tylko możliwe rozwiązania tej kwestyi, i z nich też powstały dwa różne stronnictwa; jedno utrzymujące że to był potwór siły kolosalnej — inne, że to była łódź podwodna o ogromnej sile poruszającej.
Ostatnie przypuszczenie jakkolwiek prawdopodobne, nie zgadzało się z poszukiwaniami jakie robiono na obu półkulach. Trudno przypuszczać, aby jakiś prywatny człowiek miał na swe rozkazy taki przyrząd mechaniczny. Gdzie i kiedy kazałby go zbudować, i jakim sposobem budowanie to mógłby utrzymać w tajemnicy?
Tylko rząd jakiś mógłby posiadać podobną machinę niszczącą, a w tych nieszczęśliwych czasach kiedy geniusz człowieka wysila się na pomnożenie środków obrony, bardzo było do prawdy podobne, że państwo jakieś postarało się o taką ogromną machinę. Po chassepotach torpile (machiny piekielne wybuchające); po torpilach barany podmorskie (monitory); potem reakcya. Przynajmniej tak się spodziewam.
Lecz i to przypuszczenie machiny wojennej upadało znowu wobec oświadczeń rządów. Ponieważ chodziło tu o interes publiczny, ponieważ cierpiały na tem komunikacye zaoceanowe, nie można było wątpić o szczerości rządów. Zresztą jak przypuścić nawet, aby budowa takiego statku podmorskiego mogla ujść uwagi publicznej? W takich okolicznościach, zachowanie tajemnicy jest bardzo trudne dla człowieka prywatnego; dla państwa zaś, którego wszystkie czynności śledzone są, przez potęgi nieprzyjazne — niemożliwe,
Tak więc po poszukiwaniu w Anglii, Rossyi, Prusach, Hiszpanii, Włoszech, Ameryce, a nawet i Turcyi, przypuszczenie Monitora podmorskiego całkiem upadło.
Wrócono więc do myśli o potworze pomimo nieustannych żarcików, jakiemi prześladowała tę myśl drobna prasa, i na tej drodze wyobraźnia zapuściła się w najniedorzeczniejsze marzenia ichtyologii fantastycznej.
Za mojem do Nowego-Yorku przybyciem, wiele osób zaszczyciło mnie zapytywaniem o to zjawisko. Ogłosiłem we Francyi drukiem dzieło in quarto w dwóch tomach pod tytułem: „Tajemnice wielkich głębin podmorskich.“ Ta książka łaskawie przyjęta przez świat uczony, podawała mnie za specyalistę w tej dość ciemnej części historyi naturalnej. Zapytano mnie o zdanie. Dopóki mogłem, zaprzeczałem rzeczywistości faktu; lecz wkrótce przyparty, jak to mówią, do ściany, musiałem wytłomaczyć się kategorycznie. Nawet New-York-Herald wezwał publicznie czcigodnego Piotra Aronnax, profesora Muzem Paryzkiego, do wydania jakiegoś w tym względzie sądu.
Ponieważ nie mogłem dłużej milczeć, rozbierałem przeto pytanie pod wszystkiemi jego politycznemi i naukowemi względami, i podaję tu zakończenie artykułu bardzo treściwego, jaki ogłosiłem w numerze z 30-go kwietnia.
„Tak więc, mówiłem — zbadawszy jeden po drugim wszystkie wnioski i odrzuciwszy wszelkie domniemania — wypada koniecznie przypuścić istnienie jakiegoś zwierzęcia morskiego, z siłą nadzwyczajną.
Wielkie głębie Oceanu są nam całkowicie nieznane. Sonda nie zdołała ich zgruntować. Co się dzieje w tych przepaściach bezdennych? Jakie istoty mieszkają i mogą mieszkać o dwanaście czy piętnaście mil (angielskich) w głąb pod powierzchnią wód! Jaki jest organizm tych zwierząt? — zaledwie domyślać się tego można.
Jednakże zadanie przedstawione mi do rozwiązania, może być rozłożone na dylemat następujący:
Albo znamy całą rozmaitość istot zamieszkujących naszą planetę, albo ich nie znamy.
Jeśli ich nie znamy, jeśli natura ma jeszcze dla nas tajemnice w ichtyologii, nic łatwiejszego jak przypuścić istnienie ryb lub wielorybów, gatunków, albo nawet rodzajów nowych, z organizacyą prawdziwie głębinową, zamieszkujących warstwy niedostępne ołowiance, sprowadzanych na wyższy poziom Oceanu w pewnych długich przerwach, czy to przypadkiem jakimś, czy przez fantazyę jakąś tych zwierząt.
Przeciwnie jeśli znamy wszystkie gatunki żyjące, wypada koniecznie szukać zwierzęcia tego pomiędzy istotami morskiemi już opisanemi, a w takim razie gotów jestem przypuścić istnienie Narwala olbrzymiego.
Narwal pospolity, czyli jednorożec morski, dochodzi często do sześćdziesięciu stóp długości. Powiększcie pięć, dziesięć nawet razy te rozmiary zwierzęcia, dajcie mu siłę odpowiednią i odpowiednią broń zaczepną, a będziecie mieli zwierzę żądane. Będzie ono miało rozmiary oznaczone przez oficerów statku Shanon, narzędzia odpowiednie zdolne do uszkodzeń takich jak przedziurawienie okrętu Scotia, i siłę potrzebną, do nadwerężenia steamera.
W rzeczy samej, narwal uzbrojony jest pewnym rodzajem miecza z kości, albo halabardą, według wyrażenia niektórych naturalistów. Jest to ząb główny, jak stal twardy. Znaleziono kilka takich zębów zagłębionych w ciałach wielorybów, z któremi narwal zwykle walczy. Niekiedy taki sam ząb narwala trudno bywało wyrwać ze spodniej części okrętu, która wskróś takim zębem przeszył jak świdrem. Muzeum fakultetu medycznego w Paryżu posiada jeden taki kieł, długi dwa metry dwadzieścia pięć centymetrów a szeroki 48 centymetrów w nasadzie.
Otóż wyobraźcie sobie broń dziesięćkroć silniejszą zwierzę dziesięćkroć potężniejsze; wypuśćcie je z szybkością dwudziestu mil na godzinę, pomnóżcie jego masę przez jego szybkość, a otrzymacie wstrząśnienie zdolne wywołać katastrofę żądaną.
Dopóki zatem nie powezmę innego przekonania, obstawać będę przy jednorożcu morskim rozmiarów kolosalnych, uzbrojonym już nie halabardą, ale prawdziwą ostrogą jak fregaty opancerzone, których on i wielkość i siłę poruszającą posiada.
Może być, że coś innego jeszcze się okaże — lecz póki to nie nastąpi, niema innego sposobu wytłomaczenia sobie tego niepojętego dotąd zjawiska.“
Przyznaję, że pisząc te wyrazy, popełniłem nikczemność, lecz chciałem ile się dało osłonić swoją godność profesorską i niedopuścić, aby Amerykanie śmieli się ze mnie — czego u nich nie kupić. Chciałem sobie zapewnić odwrót na wszelki wypadek, ale w gruncie przypuszczałem istnienie „Potwora.“
Artykuł mój gorące wywołał dyskusye, co zjednało mu wielki rozgłos; znalazła się pewna liczba stronników mego zdania, które zresztą, podając rozwiązanie pytania, zostawiało obszerne i swobodne dla wyobraźni pole. Umysł ludzki lubi te imponujące wielkością pomysły o istotach nadprzyrodzonych, dla których w morzu najwłaściwsze zdaje się być miejsce — jedyne, w którem mogą rodzić się i wzrastać te olbrzymy, w porównaniu z któremi ziemskie słonie, nosorożce, i t. p., są karłami. Wszak ogromna masa wód morskich, spławia największe gatunki znanych zwierząt ssących; może ona przechowuje mięczaki niezrównanej wielkości, skorupiaki przerażające powierzchownością, naprzykład homary na sto metrów długie, lub kraby (raki morskie) ważące po dwieście tonnów [2]. Dla czegóżby nie? Niegdyś, zwierzęta ziemskie, współczesne epokom geologicznym, czworonożne i czwororęczne, gady, ptaki, miewały olbrzymie rozmiary. Nadaną im od Stwórcy formę kolosalną, czas zmniejszył powoli; ale czemużby morze w swych głębiach nieznanych nie miało przechować tych okazów życia innego wieku, skoro samo nie ulega zmianom takim, jakim ulega jądro ziemi ciągle się prawie zmieniające? Czemużby morze nie miało przechować w swem łonie ostatnich odmian tych rodzajów tytanicznych, dla których wiek jest rokiem, tysiąc lat wiekiem?
Otóż dałem się porwać marzeniom, których podtrzymywać nie powinienem. Precz z urojeniami, przez rozważanie czasów ubiegłych zmieniającemi się dla mnie w straszna rzeczywistość. Powtarzam raz jeszcze, ustaliła się była opinia co do natury owego zjawiska; przyjęto bez sporu naukę o istnieniu ogromnego stworzenia, nie mającego nic wspólnego z bajecznemi wężami morskiemi.
Lecz gdy jedni widzieli w tem zadanie czysto naukowe do rozwiązania – inni, pozytywniejsi, mianowicie w Ameryce i Anglii byli zdania, że trzeba Ocean oczyścić z tego niebezpiecznego potwora, i tym sposobem swobodną zapewnić żeglugę. Dzienniki przemysłowe i handlowe, z tego głównie punktu kwestyę traktowały. „Shipping and Mercantile Gazette“, „Lloyd“, „Paquebot“, „Revue maritime et coloniale“, jako przychylne towarzystwom ubezpieczeń, które groziły podwyższeniem opłat – pisma te mówię jednego pod tym względem były zdania.
Gdy opinija publiczna głośno się objawiła, Stany Zjednoczone pierwsze się oświadczyły z chęcią uczynienia jej zadosyć. W Nowym-Yorku gotowano się do ścigania narwala. Abraham Lincoln, fregata szybka i opatrzona ostrogą, sposobiła się do rychłego wypłynięcia na morze, a dowódzca jej Farragut zbroił ją na gwałt, biorąc wszystko co mu było potrzebne z arsenałów stojących dla niego otworem.
Od chwili właśnie, w której zdecydowano się ścigać potwora, potwór nie pokazał się więcej. Tak to bywa zwykle. Przez dwa miesiące nikt o nim ani słyszał, żaden go okręt nie spotkał. Zdawało się jakby jednorożec wiedział o spisku, jaki się knuje przeciw niemu. Bo też tyle o nim gadano, nawet za pomocą, liny telegraficznej podatlantyckiej! Żartownisie utrzymywali, że ten mądry szpaczek pochwycił w drodze jakiś telegram, i skorzystał z niego.
Fregatę uzbrojono jak na daleką, wyprawę; zaopatrzono w ogromne do połowu przyrządy, lecz nie wiedziano w którą skierować ją stronę. Niecierpliwość wzrastała z dniem każdym — gdy w tem dnia 2 lipca dowiedziano się, że Tampico, parowiec kursujący na linii od San-Francisco w Kalifornii do Szangai, przed trzema tygodniami spostrzegł znowu potwora na północnych morzach Oceanu Spokojnego.
Wiadomość ta sprawiła nadzwyczajne wstrząśnienie w umysłach. Nie pozwolono Farragut’owi ani na dwadzieścia cztery godzin zwłoki. Okręt jego zaopatrzony już był w żywność i węgle. Z osady nie brakowało ani jednego człowieka; pozostało tylko rozniecić ognie pod kotłami, wydobyć z nich parę i odpłynąć — czego też i sam dowódzca pragnął najgoręcej.
Na trzy godzin przed wyjściem Abrahama Lincoln’a z Brooklyn, otrzymałem list treści następującej:
Do pana Aronnaxa
Profesora Muzeum Paryzkiego
Fifth Avenue hotel
w Nowym Yorku.
Panie.
Jeśli pan chcesz uczestniczyć w wyprawie, którą przedsiębierze Abraham Lincoln, rząd Stanów Zjednoczonych z przyjemnością będzie widział Francyę reprezentowaną przez pana w tem przedsięwzięciu. Dowódca Farragut, zatrzymał kajutę do pańskiego rozporządzenia.
Z głębokim szacunkiem
Sekretarz marynarki J. B. Hobson.




III.

Jak im się podoba.

Trzy sekundy przed nadejściem listu pana J. B. Hobsona tylem myślał o ściganiu jednorożca, jak o poszukiwaniu przejścia podbiegunowego północno-zachodniego. W trzy sekundy po odczytaniu listu czcigodnego sekretarza marynarki, byłem dostatecznie przekonany, że prawdziwym celem mojego życia było ścigać tego potwora i uwolnić świat od niego.
A jednak powracałem z przykrej podróży, strudzony i spragniony wypoczynku. Tęskniłem za moim krajem, za moimi przyjaciołmi, za mojem mieszkaniem w Ogrodzie Botanicznym, za mojemi kasztanami i kochanemi zbiorami. Lecz nic nie mogło mnie zatrzymać. Zapomniałem o wszystkiem: o trudach, przyjaciołach, zbiorach — i anim się zawahał przyjąć ofiarę rządu amerykańskiego.
Zresztą, myślałem sobie, wszystkie drogi prowadzą do Europy, jednorożec będzie zapewne tak grzeczny, że mnie doprowadzi do wybrzeży francuzkich. Szlachetne to zwierzę da się złapać na morzach Europy, dla mojej jedynie przyjemności — w skutek czego będę mógł złożyć w paryzkiem Muzeum historyi naturalnej, przynajmniej pół metra jego halabardy kościstej.
Nim do tego jednak przyjdzie, wypadało szukać narwala w północnej stronie Oceanu Spokojnego, co odnośnie do powrotu do Francyi, było to samu co jechać do antypodów.
— Conseil! — zawołałem głosem niecierpliwym.
Conseil byłto mój służący. Przywiązany chłopiec ten towarzyszył mi we wszystkich podróżach. Byłto dzielny Flamandczyk, którego lubiłem i który i się takiem samem wywzajemniał uczuciem. Flegmatyk z natury, akuratny z zasady, gorliwy z nawyknienia, nie dziwił się nadzwyczajnościom życia; bardzo był biegły w robocie ręcznej, sposobny do wszystkiego, i na przekór swemu imieniu, nigdy nie radził[3], nawet gdy tego żądano od niego.
Ocierając się o uczonych naszego niewielkiego światka w Ogrodzie Botanicznym, Conseil nabył niejakich wiadomości. Miałem z niego bardzo biegłego specyalistę w klassyfikacyach przedmiotów należących do historyi naturalnej, przebiegającego ze zręcznością akrobaty całą drabinę działów, grupp, gromad, rzędów, rodzin, rodzajów, podrodzajów, gatunków i odmian. Lecz tu był kres jego wiadomości. Klassyfikowanie było jego życiem, jego namiętnością, ale też nic więcej nie umiał. Bardzo biegły w teoryi klassyfikacyi, mało obeznany z praktyką, nie umiałby jak sądzę, odróżnić potfisza od wieloryba; mimo to był dzielnym i zacnym chłopcem.
Conseil od dziesięciu lat jeździł wciąż ze mną, wszędzie gdzie mnie ciągnęło pragnienie nauki. Nigdy najmniejszej nie pozwolił sobie uwagi nad długością, albo trudami podróży; ochotnie pakował walizę do jakiegobądź kraju, do Chin czy Kongo, choćby najodleglej położonego. Jechał wszędzie z jednaką gotowością, a przytem taki był zdrów, że mógł sobie żartować ze wszystkich chorób; muskuły miał tęgie, ani pozorów nerwów — rozumie się w znaczeniu moralnem.
Miał lat trzydzieści — a wiek ten do wieku jego miał się jak piętnaście do dwudziestu. Proszę mi darować, że w taki sposób przyznaję się do mojej czterdziestki.
Jednakże Conseil miał jedną wadę. Formalista zaciekły, mówił do mnie zawsze w trzeciej osobie, tak że się to aż nudnem i obraźliwem w końcu stawało.
— Conseil! — wołałem, zabierając się ręką drżącą z niecierpliwości, o przygotowań podróżnych.
Byłem pewny gotowości mego chłopca i zazwyczaj nie pytałem go nigdy czy chce lub nie chce jechać ze mną w podróż; teraz jednak chodziło o wyprawę, która mogła się przeciągnąć bardzo długo, o przedsięwzięcie zuchwałe, bo o ściganie zwierzęcia, które mogło zatopić fregatę jak łupinę orzecha! Było się nad czem zastanowić, nawet człowiekowi najobojętniejszemu w świecie. Co też powie Conseil?
— Conseil! — krzyknąłem poraz trzeci.
Conseil wszedł.
— Czy to mnie wołają? — zapytał.
— Tak mój chłopcze. Przygotuj wszystko do podróży. Za dwie godziny pojedziemy.
— Jak im się podoba. — spokojnie odpowiedział Conseil.
— Nie mamy ani chwili do stracenia. Zapakuj w moją walizę wszystkie moje przybory podróżne, suknie, koszule, obuwie i t. d. — ale co najwięcej i jaknajprędzej.
— A zbiory jego! — zauważył Conseil.
— Później się niemi zajmiemy.
— Jakto! a archiothery i hyracothery, oreodonsy, cheropotamy i inne wasze szkielety i kadłuby?
— Pozostaną w hotelu.
— A babiroussa żywa!
— Żywić ją tu będą, przez czas naszej nieobecności. Zresztą wydam rozporządzenia, aby nam do Francyi wysłano całą naszą menażeryę.
— Więc nie powrócimy do Paryża! — zapytał Conseil.
— I owszem… tak… tak… — odpowiedziałem wykręcając się — ale musimy trochę zboczyć z drogi.
— Jak im się podoba.
— Oh! to będzie drobnostka! trochę zboczymy z drogi, nic więcej! — pojedziemy na fregacie Abraham Lincoln.
— Jak im będzie najwygodniej. — spokojnie odpowiedział Conseil.
— Ty wiesz, mój przyjacielu, tu chodzi o potwora… o sławnego narwala.... Pojedziemy, aby oczyścić z niego morza!… Autor dzieła in quarto w 2-ch tomach: „O tajemnicach wielkich głębin podmorskich“, nie mnie odmówić przyjęcia udziału w tej wyprawie zaszczytnej… lecz niebezpiecznej zarazem! Niewiadomo dokąd jedziemy! Te bestye mogą być bardzo kapryśne! Lecz pomimo to pojedziemy, tem bardziej z tak dzielnym jak Farragut dowódzcą.
— Co zrobią, to i ja uczynię — odpowiedział Conseil.
— Ale pomyśl dobrze, bo nie chcę nic ukrywać przed tobą. Jestto jedna z tych podróży, z których się nie zawsze powraca.
— Jak im się podoba.
W kwadrans potem nasze pakunki były gotowe. Conseil tęgo się uwinął, i pewny byłem że nic nie brakowało — bo on koszule i suknie klassyfikował równie dobrze jak ptaki i zwierzęta ssące.
Na windzie hotelowej zjechaliśmy do wielkiego przysionka w antresolach, zkąd kilka już tylko schodków na dół prowadziło. Zapłaciłem mój rachunek w kantorze zawsze napełnionym interesentami. Dałem zlecenie, aby wysłano do Paryża moje paki ze zwierzętami wypchanemi i zasuszonemi roślinami; zapewniłem sobie otwarty kredyt dość znaczny dla babiroussy, i wraz z Conseil’em wskoczyłem do powozu.
Za dwadzieścia franków powieziono nas z Broadway na Katrin-street, i ztamtąd koleją żelazną przejechaliśmy do Brooklyn, wielkiego przedmieścia Nowego-Yorku, rozłożonego na brzegu rzeki Wschodniej — a w kilka minut potem byliśmy w przystani, gdzie Abraham Lincoln otworami dwóch swoich kominów, wyrzucał gęste kłęby czarnego dymu.
Bagaże nasze bezzwłocznie przeniesione zostały na pomost fregaty. Wskoczyłem na pokład i zapytałem o dowódzcę Furragut’a. Jeden z majtków zaprowadził mnie do oficera z dziarską miną, który wyciągając rękę rzekł.
— Pau Piotr Aronuax?
— Ja sam — odpowiedziałem. — Dowódzca Farragut?
— W swojej własnej osobie. Witani pożądanego gościa w osobie szanownego profesora. Kajuta pańska jest na pańskie usługi.
Nie chcąc kapitanowi przerywać zatrudnień jego przed odjazdem. poprosiłem aby mnie zaprowadzono do przeznaczonej mi kajuty.
Abraham Lincoln i wybrany był doskonale, i bardzo dobrze zaopatrzony odpowiednio do swego przeznaczenia. Była to fregata wielkich rozmiarów, z przyrządami ogrzewalnemi, które dozwalały doprowadzić natężenie pary do siedmiu atmosfer. Pod takiem ciśnieniem, średnia szybkość fregaty wynosiła ośmnaście mil i trzy dziesiąte na godzinę; prędkość to bardzo znaczna, ale jeszcze nie dostateczna do walki z olbrzymim potworem.
Urządzenie wewnętrzne fregaty odpowiadało jej przymiotom żaglownym. Byłem bardzo zadowolony z mojej kajuty w tylnej części okrętu, położonej w obrębie obwodu oficerskiego.
— wygodnie nam tu będzie, rzekłem do Conseil’a.
— Tak wygodnie z przeproszeniem pana, odpowiedział Conseil, jak pustelnikowi w ślimaczej skorupie.
Zostawiłem Conseil’a zajętego naszemi tłomokami, a sam wyszedłem na pomost, aby się przypatrzyć przygotowaniom do podróży.
W tej chwili dowódzca Farragut kazał odwiązać ostatnie łańcuchy przytrzymujące, okręt w przystani Brooklyn. Tak więc, gdybym się był spóźnił o kwadrans, mniej może nawet, byłbym stracił sposobność odbycia tej wyprawy nadzwyczajnej, nadprzyrodzonej, nieprawdopodobnej, której opis jakkolwiek rzetelny może obudzić czyjeś niedowierzanie.
Dowódzca chciał nie tracić ani jednego dnia, ani jednej godziny: jak najprędzej dostać się na morza, na których spodziewano się spotkać potwora. Kazał zawołać przełożonego nad machinami parowemi.
— Czy mamy dosyć pary? zapytał.
— Mamy, odpowiedział mechanik.
— „Go head” zawołał dowódzca Farragut.
Na ten rozkaz, przesłany maszynie za pomocą, ścieśnionego powietrza, maszyniści puścili w ruch kola zamachowe, para zagwizdała, skrzydła śruby z coraz większą gwałtownością zaczęły rozbijać fale, i Abraham Lincoln poważnie wypłynął, otoczony mnóstwem małych statków parowych, zapchanych ciekawymi którzy go odprowadzali.
Przystań Brooklyn, i cała część Nowego-Yorku leżąca nad brzegiem rzeki Wschodniej, roiły się tłumami ludności. Pół miliona piersi wyrzuciło w powietrze trzykrotne hurra! Tysiące chustek unoszących się ponad tym tłumem, wiewały ku fregacie aż do jej przybycia na wody Hudsonu, to jest do krańca tego przedłużonego półwyspu, który formuje miasto Nowy-York.
Wtedy fregata od strony New-Jersey płynąc wzdłuż prawego brzegu rzeki, cudnemi zasianego willami, przeszła pomiędzy fortami, które powitały ją wystrzałem z swych dział największego kalibru. Abraham Lincoln odpowiedział trzykrotnem podniesieniem i spuszczeniem swego pawilonu amerykańskiego, którego trzydzieści dziewięć gwiazd błyszczały na wierzchołku tylnego masztu. Potem zwalniając swój bieg dla wypłynięcia na kanał, zachodzący w zatokę uformowana przez cypel Sandy-Hook, przesunął się raz jeszcze około tej ławy piaszczystej, z której biegło pożegnanie tysiąca widzów.
Trzecia godzina wybiła. Sternik wskoczył do swego czółna, i podpłynął do goeletki oczekującej nań pod wiatrem. Wówczas ogień podsycono, śruba z większą o fale uderzyła gwałtownością; fregata płynęła wzdłuż nizkiego i żółtego brzegu Long-Island, a o godzinie ósmej wieczorem, całą siłą pary pędziła już po szarych wodach Atlantyku.






IV.

Ned-Land.

Kapitan Farragut dzielnym był marynarzem, godnym fregaty, którą dowodził; on i jego okręt — była to jedna całość, jedna dusza. O potworze nie wątpił ani na chwilę, i na pokładzie swego statku najmniejszego nie dozwalał zaprzeczenia jego istnieniu. Pojmował potwora jak żydzi Lewiatana, wiarą, a nie rozumem. Potwór istniał według niego, on więc przysiągł, że uwolni morza od potworu. Byłto pewien rodzaj kawalera Rodyjskiego, cudem zesłany Gozon idący na spotkanie węża niszczącego jego wyspę. Albo kapitan Farragut zabije narwala, albo narwal zabije kapitana Furragut’a. Inaczej być nie mogło, według jego rozumienia.
Oficerowie załogi podzielali zdanie swego zwierzchnika. Trzeba ich było słyszeć jak rozmawiali, sprzeczali się, obliczali różne szanse spotkania z potworem; jak rozważali niezmierną Oceanu rozległość. Nie jeden z nich wchodził na maszt strażniczy by pełnić tam z dobrej woli służbę, którąby przeklinał w każdym innym razie. Przez cały dzień majtkowie wdrapywali się na maszty, jakby im pomost okrętowy piekł nogi; nie mogli wytrzymać na miejscu. A jednak Abraham Lincoln nie pruł jeszcze dotąd podejrzanych wód Oceanu Spokojnego.
Ludzie załogi z upragnieniem czekali na spotkanie jednorożca, aby go ułowić, wciągnąć na pokład, obedrzeć ze skóry i poćwiartować. Z natężoną uwagą obserwowali morze. Prócz tego, kapitan Farragut mówił o jakichś dwóch tysiącach dollarów, przeznaczonych w nagrodę temu, kto pierwszy dostrzeże i wskaże potwora. Łatwo zgadnąć jakto się oczy wytężały na pokładzie Abrahama Lincolna.
Co do mnie, przyznam się że nie ustępowałem innym, i tak dobrze jak wszyscy, codzienne robiłem obserwacye. Fregatę najwłaściwiej byłoby teraz nazwać Argusem. Sam tylko Conseil obojętnością swoją, stanowił rażącą sprzeczność z ogólnym zapałem, ożywiającym wszystkich.
Powiedziałem już, że kapitan Farragut starannie zaopatrzył swój okręt we wszystko, co było potrzebne do złowienia olbrzymiego wieloryba. Statek płynący umyślnie na połów wielorybów, nie mógłby lepiej być uzbrojonym. Posiadaliśmy wszystkie machiny znane, od harpuna rzucanego ręką, aż do strzał najeżonych piórkami piorunującemi i kul wybuchających, z długich strzelb wyrzucanych. Na przednim pokładzie stała wielka armata udoskonalona, nabijana z tyłu, o bardzo grubych ścianach a bardzo wązkim wylocie, której model miał figurować na Wystawie powszechnej w 1867 roku. Szacowne to narzędzie pochodzenia amerykańskiego, wyrzucało pocisk stożkowy ważący cztery kilogramy, na odległość szesnastu kilometrów.
Zatem Abraham-Lincoln dobrze był zaopatrzony we wszystkie narzędzia niszczące: ale co najważniejsza, na pokładzie jego znajdował się Ned-Land, król oszczepników.
Ned-Land był to Kanadyjczyk niesłychanie zręczny i niezrównany w swem niebezpiecznem rzemiośle; posiadał on prócz zręczności, w najwyższym stopniu krew zimną, odwagę i przebiegłość. To też podobno nie było wieloryba tak silnego i przebiegłego, żeby uszedł przed jego harpunem.
Ned-Land miał lat około czterdziestu. Był to mężczyzna ogromnego wzrostu (przeszło sześć stóp angielskich), silnie zbudowany, z miną poważną; mało mówił, bywał niekiedy gwałtowny, a wpadał w szalony gniew, gdy mu się sprzeciwiano. Cała postać jego zwracała na siebie uwagę; a wejrzenie jego dziwnie było przenikliwe.
Sądzę że kapitan Farragut rozumnie postąpił, przyjmując tego człowieka na pokład swej fregaty. W obecnej wyprawie, ręka jego i oko starczyło za całą załogę. Nie mógłbym go z niczem lepiej porównać, jak z potężnym teleskopem, będącym zarazem armatą, w każdej chwili gotowa do wystrzału.
Kanadyjczyk znaczy toż samo prawie co Francuz i widać że narodowość nęciła go ku mnie, bo pomimo swej małomówności, Ned-Land okazywał do mnie wyraźną skłonność. Rozmawiał zemną często, i wtedy słuchałem bacznie owego języka, którym mówił jeszcze Rabelais, a który dotąd jest w użyciu w niektórych prowincyach Kanady. Rodzina oszczepnika pochodziła z Kwebeku, i stanowiła pokolenie śmiałych rybaków w owej już epoce, gdy to miasto należało do Francyi.
Zwolna Ned zasmakował w rozmowie, i lubiłem słuchać opowiadań jego o wypadkach, których doznał na morzach podbiegunowych. Z wdziękiem naturalnej poezyi opisywał on swoje łowy i walki; opowiadania jego przybierały formę epiczną i zdawało mi się, że słyszę jakiego Homera kanadyjskiego, śpiewającego Iliadę krain na krańcu północy leżących.
Opisuję tu śmiałego tego towarzysza takim, jakim go znalem rzeczywiście; bo chociażeśmy się postarzeli, pozostaliśmy przyjaciołmi — przyjaźń zaś nasza zrodziła się i zawiązała wśród najstraszniejszych wypadków i okoliczności. Chciałbym żyć sto lat jeszcze, żeby cię dłużej wspominać dzielny mój Nedzie!
Zobaczmyż jakie było zdanie Ned-Land‘a o potworze morskim. Nie bardzo on wierzył w jednorożca, i sam jeden ogólnej pod tym względem na statku nie podzielał opinii; unikał nawet starannie rozmowy w tym przedmiocie, w którym jednakże pragnąłem go kiedyś wybadać.
Pewnego ślicznego wieczora, 30-go lipca, to jest w trzy tygodnie po naszym wyjeździe, fregata znajdowała się na wysokości przylądka Białego, o trzydzieści mil od wybrzeży patagońskich. Minęliśmy już zwrotnik Koziorożca, i byliśmy o siedmset tylko mil na południe odlegli od cieśniny Magellańskiej. Za tydzień Abraham-Lincoln pruć będzie fale oceanu Spokojnego. Ja i Ned-Land siedzieliśmy na tyle okrętu rozmawiając o tem i owem, spoglądając na to tajemnicze morze, którego głębin aż dotąd oko ludzkie zbadać nie zdołało. Naturalnie naprowadziłem rozmowę na olbrzymiego jednorożca, zastanawiając się nad wszystkiemi widokami powodzenia naszej wyprawy; widząc że Ned pozwala mi mówić, a sam uporczywe zachowuje milczenie, chciałem go zmusić do odpowiedzi.
— Jak to być może Ned, zapytałem go, abyś nie był przekonany o istnieniu potwora, którego ścigamy? Czy masz jakie własne powody do niewierzenia.
Wielorybnik patrzył na mnie przez chwilę zanim odpowiedział; uderzył się ręka w szerokie swe czoło, co zresztą, czynił dość często, przymrużył oczy, jakby dla zebrania myśli — i nareszcie rzekł:
— Być, może, panie Aronnax.
— Jednakże mój drogi, jako wielorybnik z rzemiosła, oswojony z wielkiemi zwierzętami ssącemi żyjącemi w morzu — ty, którego wyobraźnia z łatwością przyjąć powinna przypuszczenie o wielorybach niezmiernej wielkości, mojem zdaniem, najmniejbyś ze wszystkich niedowierzania w tym razie okazać powinien.
— W tem właśnie mylisz się panie profesorze, odrzekł Ned. Pospólstwo może wierzyć w komety nadzwyczajne, przestrzeń przebiegające, lub w istnienie potworów przedpotopowych zaludniających wnętrze kuli ziemskiej — lecz ani astronom, ani geolog nie uwierzy w takie chimery. Tak samo i wielorybnik. Ścigałem już mnóstwo wielorybów wszelkiego gatunku; nachwytałem i nazabijałem ogromną, liczbę; lecz jakkolwiek dzielnie były uzbrojone, nie spotkałem takiego, coby ogonem swym lub zębem mógł uszkodzić żelazne okucie okrętu.
— A jednakże wymieniają statki, przebite na wskroś zębem narwala.
— Statki drewniane, być może, odpowiedział Kanadyjczyk — a i tych nawet nie widziałem jeszcze. Więc dopóki mieć nie będę dostatecznie przekonywającego mnie dowodu, zaprzeczam aby wieloryb, potfisz, lub jednorożec morski — mogły dokazać czegoś podobnego.
— Posłuchaj mnie, Ned…
— Nie, panie profesorze, nie! zrobię co chcesz, wyjąwszy tego. Czy czasem nie chcesz mi pan mówić o ośmionogu olbrzymim?
— Bynajmniej, ośmionóg jest mięczakiem, a sama już ta nazwa wskazuje wątłość jego ciała. Choćby miał pięćset stóp długości, ośmionóg nie należy do działu kręgowych, nie może być niebezpiecznym dla takich okrętów, jak Scotia, lub Abraham Lincoln. Trzeba więc do rzędu bajek zaliczyć wszystkie świetne czyny krakenów i innych potworów tego rodzaju.
— A więc, panie naturalisto — rzekł Ned-Land tonem sarkastycznym — obstajesz pan przy swojem, i przypuszczasz istnienie jakiegoś ogromnego wieloryba?
— Tak jest, Ned, powtarzam ci to z przekonaniem opartem na logice faktów. Wierzę w istnienie zwierzęcia ssącego, potężnie zbudowanego, z rodzaju grzbietnych jak wieloryby, potfisze lub delfiny, uzbrojonego zębem czy rogiem, którego siła niszcząca jest straszna.
— Hm! — pomruknął wielorybnik, potrząsając głową jak człowiek niedający się przekonać.
— Zgodzisz się na to mój zacny Kanadyjczyku — mówiłem dalej, że jeśli takie zwierzę istnieje, jeśli zamieszkuje głębie oceanu, jeśli przebywa w płynnych warstwach o kilka, mil pod powierzchnią wód, to zapewne musi posiadać organizm silny, z niczem porównać się nie dający.
— A na cóż mu ten organizm? — zapytał Ned.
— Bo trzeba siły niezmiernej, aby się utrzymać w warstwach tak głębokich, i oprzeć się ich ciśnieniu.
— Doprawdy? — rzekł Ned, patrząc na mnie przymrużenem okiem.
— Tak jest, i bez trudności cyframi ci to dowiodę.
— Cyframi! — zawołał Ned. — Wiem że papier jest cierpliwy, i cyfry na nim ustawiać można jak się komu spodoba.
— W interesach mój drogi — ale nie w matematyce. Posłuchaj. Przypuśćmy że ciśnienie jednej atmosfery, wyrażać się będzie przez ciśnienie kolumny wody na trzydzieści dwie stóp wysokiej. W rzeczywistości kolumna wody byłaby mniej wysoka, ponieważ idzie tu o wodę morską, której gęstość, a więc i ciężkość jest większa aniżeli wody słodkiej. Otóż gdy się zanurzasz, to ile razy po trzydzieści dwie stóp wody jest nad twojem ciałem, tyle atmosfer ciało twoje wytrzyma ciśnienia — to jest jeden kilogram na każdy centrymetr kwadratowy jego powierzchni. Ztąd wynika, że przy zanurzeniu się na trzysta dwadzieścia stóp, ciśnienie jest dziesięciu atmosfer; przy trzech tysiącach dwustu stopach, stu atmosfer; a przy trzydziestu dwóch tysiącach stóp, tysiąca atmosfer. Inaczej takby to można wyrazić: jeśli zdołasz dojść do takiej głębi oceanu, to wówczas każdy centymetr kwadratowy powierzchni twego ciała, wytrzyma ciśnienie tysiąca kilogramów. A wiesz mój drogi ile powierzchnia twego ciała może mieć centrymetrów kwadratowych?
— Ani się tego domyślam, panie Aronnax.
— Około siedmnastu tysięcy.
— Tylko tyle?
— A ponieważ ciśnienie atmosferyczne jest cokolwiek większe niż waga jednego kilograma na centrymetr kwadratowy, więc twoje siedmnaście tysięcy centymetrów kwadratowych, wytrzymują w tej chwili ciśnienie siedmnastu tysięcy pięciuset sześćdziesięciu ośmiu kilogramów.
— I ja ani wiem o tem?
— A ty ani wiesz o tem. I jeśli nie jesteś zdruzgotany takiem ciśnieniem, to tylko dla tego, że powietrze z równem ciśnieniem przenika wewnątrz twego ciała. Ztąd równowaga zupełna pomiędzy ciśnieniem wewnętrznem i zewnętrznem, które się zobojętniają, i to ci dozwala wytrzymać je bez trudności. Lecz w, wodzie rzecz całkiem inna.
— Tak jest, rozumiem — odpowiedział Ned, słuchający uważnie — bo woda otacza mnie a nie przenika.
— Właśnie dla tego, Ned. Otóż o trzydzieści dwie stóp pod powierzchnią morza, musiałbyś wytrzymać ciśnienie siedmnastu tysięcy pięciuset sześćdziesięciu ośmiu kilogramów; o trzysta dwadzieścia stóp, dziesięć razy większe ciśnienie, czyli sto siedmdziesiąt pięć tysięcy sześćset ośmdziesiąt kilogramów; o trzy tysiące dwieście stóp, sto razy większe ciśnienie, czyli tysiąc siedmset pięćdziesiąt sześć tysięcy ośmset kilogramów; o trzydzieści dwa tysiące stóp nareszcie, tysiąc razy większe ciśnienie, czyli siedmnaście milijonów pięćset sześćdziesiąt ośm tysięcy kilogramów. To jest, że byłbyś zgniecionym i spłaszczonym. jak gdyby cię wyciągnięto z machiny hydraulicznej.
— Do licha! — krzyknął Ned.
— Otóż mój zacny wielorybniku, jeśli zwierzęta długie na kilkaset stóp i odpowiednio grube, przebywają w podobnych głębinach — to gdy powierzchnia ich ciała wynosi milijony centymetrów kwadratowych, wytrzymywać one muszą milijardy kilogramów ciśnienia. Oblicz więc jaki musi być opór ich szkieletu kościstego, i jaka potęga ich organizmu, aby takiemu ciśnieniu oprzeć się zdołały.
— Muszą chyba — odpowiedział Ned Land, być wyrobione z blach żelaznych ośmiocalowych jak fregaty opancerzone.
— Tak jest, mój kochany! Pomyśl zatem o zniszczeniu, jakie może sprowadzić taka massa rzucająca się na okręt z szybkością pociągu pospiesznego.
— Tak… rzeczywiście… być może… — bąkał Kanadyjczyk, zachwiany moim rachunkiem ale nie chcący się poddać.
— Więc cię przekonałem?
— Przekonałeś mnie o jednej rzeczy, panie naturalisto; że jeśli podobne istoty istnieją w głębi mórz, to koniecznie muszą być tak silne jak mówisz.
— A Je jeśli nie istnieją, uparty wielorybniku, to czemże usprawiedliwisz wypadek jaki się zdarzył okrętowi Scotia.
— To może być… — mówil Ned z wahaniem się.
— Cóż może być?
— Że… to nie prawda! — odpowiedział Kanadyjczyk, powtarzający mimowiednie sławną, odpowiedź pana Arago.
Lecz tu odpowiedź dowodziła tylko uporu wielorybnika, i nic więcej. Tego dnia nie nalegałem już więcej na niego. Wypadek z okrętem Scotia nie ulegał najmniejszej wątpliwości; trudno bowiem zaprzeczyć istnieniu ogromnej dziury, którą zatkać było potrzeba. Otóż ta dziura nie zrobiła się sama z siebie; a ponieważ ani skały podmorskie, ani pale podwodne nie przedziurawiły spodu okrętu, więc musiał go przedziurawić ostry ząb zwierzęcia.
Według mego zdania, i z powodów wyżej przytoczonych, zwierzę to należało do działu kręgowych, do klassy ssących, do grupy ryb, a ostatecznie przeto do rzędu wielorybów. Pod względem familii, mógł to być wieloryb, potfisz lub delfin; co zaś do rodzaju i gatunku, później się to wyjaśni dopiero. Dla rozwiązania tej kwestyi, potrzeba pokrajać tego nieznanego potwora; aby go zaś pokrajać, trzeba go złowić, co już należy do naszego oszczepnika Ned-Land‘a, któremu dopomogą ludzie załogi wskazując go. A wskażą go dopiero wówczas, gdy go spotkamy — co już jest rzeczą wypadku.



V.

Na los szczęścia.

Przez pewien czas nic się w podróży naszej me zdażyło godnego uwagi, lecz nadeszła okoliczność, która dała nam poznać, zadziwiającą zreczność Ned-Land’a, i nauczyła nas jaką, ufność w nim pokładać można.
Na otwartem morzu, na przeciwko wysp Malwińskich, fregata napotkała wielorybników amerykańskich, którzy nas upewnili, że nic nie wiedzą o narwalu. Lecz jeden z nich, kapitan okrętu Monroe, wiedząc że Ned-Land znajduje się na pokładzie naszego statku, prosił go o pomoc do złowienia wieloryba, którego spostrzegano zdaleka. Kapitan Farragut pragnąc dać oszczepnikowi sposobność do okazania swej sprawności, pozwolił mu iść na pokład Monroe. Przypadek tak dobrze posłużył naszemu Kanadyjczykowi, że zamiast jednego wieloryba, w dwóch wbił oszczep — jednemu w samo serce, a drugiemu w bok, dopędziwszy go po kilku minutach pogoni.
Doprawdy, jeśli nasz potwór dostanie się kiedy pod harpun Ned-Land‘a, to nie ręczę za jego całość.
Fregata płynęła wzdłuż brzegu południowo wschodniego Ameryki z wielką szybkością. Dnia 3-go lipca byliśmy przy wejściu do cieśniny Magellańskiej, na wysokości przylądka Dziewic. Lecz kapitan Farragut nie chciał płynąć przez tu kręte przejście: kazał zawrócić tak, abyśmy opłynęli przylądek Horn.
Cala załoga jednozgodnie uznala słuszność tego rozporządzenia. Bo w rzeczy samej, czyż podobna było przypuścić nawet, abyśmy spotkać mogli narwala w tej wązkiej cieśninie? Majtkowie utrzymywali że nie przesunąłby się tamtędy, gdyż był „za wielki na to.”
Dnia 6-go lipca około trzeciej po południu, Abraham Lincoln o piętnaście mil na południe opłynął tę samotną wysepkę, tę skalę zapomnianą na krańcu lądu amerykańskiego, której marynarze holenderscy narzucali nazwę swego miasta rodzinnego, nazywając ją przylądkiem Horn. Droga skierowaną została na północo-zachód, i następnego dnia śruba fregaty rozbijała już wody oceanu Spokojnego.
— Baczność! uwaga! — powtarzali majtkowie fregaty.
I rzeczywiście, wytężone oku całej ludności okrętowej nie spoczęło ani na chwilę, pomagając sobie jeszcze szkłami lunet i perspektyw; obdarzeni darem widzenia w ciemności, mieli tem więcej widoków pozyskania nagrody przyrzeczonej.
I ja także natężałem wzrok i uwagę nie mniej od innych, chociaż nie nęcił mnie powab pieniędzy. Poświęcając zaledwie kilka minut na posiłek i kilka godzin na spoczynek, obojętny na deszcz lub upał słoneczny, nie opuszczałem prawie pomostu okrętowego. Wsparty na parapecie z przodu statku, to oparty na przedziałach piętrowych z tyłu, chciwym wzrokiem ścigałem obszerną jak oko zasięgnie, białą smugę wody. Ileż to razy podzielałem wzruszenie sztabu lub załogi, gdy przypadkiem wieloryb jaki czarniawy grzbiet swój wychylił ponad fale! Pomost fregaty zapełniał się ludźmi; ze wszech stron tłumnie zbiegali się oficerowie i majtkowie, każdy zadyszany, okiem niespokojnym śledził wieloryba. Ja patrzałem jakbym oczy chciał wypatrzeć, a Conseil tymczasem ze zwykłą sobie flegmą, powtarzał tonem spokojnym.
— Gdybyście chcieli panie mniej trochę wytrzeszczać oczy, to lepiej i więcej widziećbyście mogli.
Ale próżne to były wzruszenia! Abraham Lincoln zmieniał kierunek, pędził na zwierzę wskazane, i spotykał zwykłego wieloryba lub potfisza, uciekającego wśród potoków przekleństw.
Pogoda sprzyjała nam ciągle, podróż odbywała się w najlepszych warunkach. Była to wtedy zła pora australska, bo lipiec tych stron odpowiada naszemu styczniowi — lecz morze ciągle było spokojne, i łatwo się dało ogarnąć na obszerny krąg w koło okrętu.
Ned-Land wciąż uporczywie nie wierzył w narwala; udawał nawet że wcale nie pilnuje powierzchni morza, chyba że dostrzeżono wieloryba. A jednakże jego cudowna potęga wzroku mogła wyświadczyć wielkie usługi. Lecz zacięty Kanadyjczyk po ośm godzin na dzień spał lub czytał w swej kajucie. Wyrzucałem mu nieraz jego obojętność.
— Tam niema nic — odpowiadał on — niema nic, panie Aronnax, a gdyby i było jakieś zwierzę, jakże dostrzedz je mamy? Czyż nie płyniemy na los szczęścia? Widziano, jak słychać, tego potwora na morzach oceanu Spokojnego; gotowym temu wierzyć, ale dwa miesiące upłynęło już od tego spotkania, a wnosząc z temperamentu waszego narwala, nie lubi on długo przebywać w jednych okolicach. Posiada niezmierną łatwość przenoszenia się z miejsca na miejsce. Pan to lepiej odemnie wiesz, panie profesorze; natura nic nie robi naopak, i z pewnością zwierzęciu powolnemu z natury, nie dałaby łatwości prędkiego poruszania się, gdyby mu to nie było koniecznie potrzebne. Jeżeli więc zwierzę istnieje nawet, to jest już bardzo daleko!
Nie wiedziałem co na to odpowiedzieć. W rzeczy samej pędziliśmy na oślep. Ale cóż było robić? Dla tego też bardzo niepewne mieliśmy widoki powodzenia — a jednak nikt nie wątpił o dobrym skutku i każdy z majtków w zakładby poszedł, że niezadługo spotka się z narwalem.
Dnia 20-go lipca pod 105-m stopniem długości przerznęliśmy zwrotnik Koziorożca, a 27-go tegoż miesiąca przebyliśmy równik na setnym dziesiątym południku. Zanotowawszy to położenie, fregata zwróciła się bardziej na zachód, i wpłynęła w środek wód oceanu Spokojnego. Kapitan Farragut myślał nie bez słuszności, że lepiej pilnować głębin, oddalając się od lądów i wysp, których i zwierzę unikało widocznie, „zapewne dla tego, że zbyt mało tam dlań było wody.” jak mówił sternik. Fregata wziąwszy zapas węgla, wypłynęła na pełne morze naprzeciw wysp Sandwichskich, Poncoton i Markizów, przecięła zwrotnik Raka pod 132 stopniem długości, i skierowała ku morzom chińskim.
Ryliśmy wreszcie w okolicy ostatnich potwora igraszek! Na pokładzie okrętu panował nadzwyczajny niepokój. Serca wszystkich biły ogromnie, gotując sobie nieunikniony anewryzm. Cała załoga uległa nerwowej gorączce, której opisać nie zdołam. Nikt nie jadł, nikt o spaniu nie chciał myśleć. Lada pomyłka, przywidzenie, optyczne złudzenie majtka straż na maszcie pełniącego, wprawiały osadę w ruch, w szaleństwo, w jakiś stan drżenia; powtarzało się to ze dwadzieścia razy na dzień, i zbyt gwałtownie oddziaływało na wszystkich, aby nie miała nastąpić wkrótce reakcya.
I rzeczywiście reakcya nastąpiła. Przez trzy miesiące — trzy miesiące których dzień każdy był wiekiem — Abraham Lincoln przebiegł wszystkie północne wody Oceanu Spokojnego, goniąc za wszystkiemi wskazanemi mu wielorybami, zbaczając często z drogi, przeskakując od jednego wybrzeża do drugiego, natężając parę nieraz z narażeniem maszyny — i tak przeplądrował wszystkie punkta na całej przestrzeni pomiędzy wybrzeżami Japonii i Ameryki. I nic, nic! wszędzie tylko nieskończoność fal opustoszałych! ani śladu czegoś, coby mogło być podobnem do narwala olbrzymiego, do wysepki podwodnej, do szczątków rozbitego okrętu, do skały uciekającej, lub do czegoś kolwiekbądź nadprzyrodzonego!
Reakcya musiała nastąpić. Najprzód odwaga opuściła wszystkich, ustępując miejsca zwątpieniu. Na pokładzie okrętu zrodziło się nowe uczucie, złożone w trzech dziesiątych ze wstydu, a w siedmiu dziesiątych ze wściekłości. Wszystkich gniewało to, że pozwolili się złapać na jakąś mrzonkę. Cały arsenał argumentów przez rok zbieranych, posypał się jak grad i każdy myślał tylko o tem, jak powetować sobie godziny snu i posiłku, tak głupio dotąd marnowane.
Ze zwykłą umysłowi ludzkiemu ruchliwością, z jednej ostateczności przerzucono się w drugą. Najgorętsi przedsięwzięcia stronnicy, stali się teraz najzapaleńszymi jego wrogami. Od najniższych warstw ludności okrętowej aż do sztabu, reakcya owładnęła wszystkich; i gdyby nie szczególniejszy upór kapitana Farraguta, fregana niezawodnieby się zaraz wróciła na południe.
Bądź co bądź, to bezowocne poszukiwanie długo trwać nie mogło. Abraham Lincoln nic sobie nie miał do wyrzucenia, zrobiwszy wszystko co było w jego mocy. Nigdy jeszcze załoga statku marynarki amerykańskiej, nie dala więcej dowodów cierpliwości i gorliwości; nie ona winna była niepowodzeniu! Trzeba było powracać.
Przedstawiono to dowódzcy statku — ale dowódzca nie chciał słuchać nawet. Majtkowie nie ukrywali swego niezadowolenia, na czem służba ucierpieć musiała. Nie powiem żeby po był bunt; ale przyszło do tego, że po dość długim oporze, kapitan Farragut, jak niegdyś Kolumb, zażądał trzech dni zwłoki. Jeżeli w ciągu tych trzech dni potwór się nie ukaże, Abraham Lincoln powróci na morza europejskie.
Przyrzeczenie to dane dnia 2-go listopada, dobry wywarło skutek, bo ożywiło upadającą załogi odwagę. Ze świeżą bacznością obserwowano ocean. Lunety z gorączkową funkcyonowały czynnością. Było to najwyraźniejsze i najobraźliwsze wyzwanie dla narwala, który nie mógł zdaje się nie stawić się na ogólne żądanie.
Dwa dni upłynęły. Fregata krążyła siłą niewielkiej pary. Tysiącznych używano sposobów dla obudzenia uwagi zwierzęcia, lub wydobycia go ze stanu apatyi, jeśli się znajdowało w tych okolicach. Między innemi zakładano ogromne kawały słoniny na przynętę, chociaż to tylko rekinom na pożytek poszło. We wszystkich kierunkach naokoło fregaty, wysyłano łodzie dla poszukiwań jak najdrobiazgowszych, lecz i wieczór 4-go listopada nadszedł, a tajemnica podmorska nie wyjaśniła się.
Nazajutrz 5-go listopada w południe, kończył się termin zwłoki żądanej. Po oznaczeniu pozycyi, kapitan Farragut wierny swemu przyrzeczeniu, miał zwrócić drogę na południo-wschód, i opuścić stanowczo północne okolice oceanu Spokojnego.
Fregata znajdowała się naówczas pod 31° 15’ szerokości północnej, i 136° 42’ długości wschodniej. Od wybrzeży Japońskich byliśmy o dwieście mil oddaleni. Noc się zbliżała, gęste chmury zakrywała tarczę księżyca, wchodzącego w pierwszą swą kwadrę. Morze lekko bałwaniło się, rozbijając swe fale o przednią belkę fregaty.
W tej chwili stałem oparty o parapet z prawego boku okrętu, Conseil spokojny i zimny patrzał obojętnie przed siebie. Cała prawie załoga zawieszona na drabinkach sznurowych i linach, badała uważnie zaciemniający się coraz bardziej widnokrąg. Oficerowie uzbroiwszy wzrok lunetami, chcieli dojrzeć coś wśród zmroku. Niekiedy ponury ocean rozjaśniał się promykiem światła księżycowego, przedzierającego się z poza chmur, poczem ślad światła rychło ginął w ciemnościach.
Przekonywałem się coraz więcej, że Conseil uległ wrażeniu ogólnemu, i może pierwszy raz w życiu nerwy tego zucha poruszyły się pod wpływem uczucia ciekawości.
— No Conseil — odezwałem się do niego — oto jeszcze ostatnia sposobność zarobienia dwóch tysięcy dolarów.
— Niech mi pozwolą powiedzieć — odrzekł Conseil — że nigdy nie liczyłem na tę nagrodę; choćby rząd Stanów Zjednoczonych przyrzekł i sto tysięcy dolarów nagrody, to anibym o niej pomyślał.
— Masz słuszność Conseil. Jestto głupia sprawa, w którą wdaliśmy się zbyt lekkomyślnie. Straciliśmy wiele czasu, i daremnie ulegaliśmy wzruszeniom. 0d sześciu już miesięcy mogliśmy byli powrócić do Francyi…
— Do ślicznego mieszkanka waszego, panie, do waszego muzeum. I byłbym już poklassyfikował wasze szkielety! i babirusa pomieszczonąby już była w swojej klatce w Ogrodzie Botanicznym, ściągając tłumy ciekawych.
— Masz słuszność Conseil, a jeszcze będą ludzie z nas żartować za powrotem.
— W rzeczy samej — spokojnie odrzekł Conseil — ja sądzę, że będą żartować z pana i wyznać muszę…
— Co wyznać musisz?
— Że będą mieli tylko to, na co zasłużyli.
— To prawda!
— Kiedy się ma zaszczyt być uczonym, jak my, nie wystawia się na…
Conseil nie mógł dokończy, swego komplementu: ogólną ciszę przerwał w tej chwili głos gromki. Był głos Ned-Land‘a, który krzyczał.
— Oho! potwór, tam, pod wiatr… przerzyna nam drogę w poprzek!



VI.

Całą siłą pary.

Na ten okrzyk cała załoga rzuciła się w stronę oszczepnika: dowódzca, oficerowie, sternicy, majtkowie, chłopcy okrętowi, nawet maszyniści i palacze, opuszczając swe obowiązki; wydano rozkaz zatrzymania statku, i fregata posuwała się już tylko siłą rozpędu.
Ciemność głęboka otaczała wszystko, a jakkolwiek Kanadyjczyk dobre miał oczy, pytałem sam siebie jak i co on mógł widzieć. Serce mi biło jak młotem.
Lecz Ned-Land nie omylił się, i wkrótce wszyscyśmy zobaczyli przedmiot, który on ręką wskazywał.
W odległości 240 sążni od fregaty, z prawego boku morze zdawało się jakby oświetlone po wierzchu. Nie było to proste zjawisko fosforescencyi. Potwór zanurzony na kilka sążni od powierzchni wód, rzucał ten silny a niepojęty blask, o którym jednak wspominały raporta wielu dowódzców okrętowych. Wspaniałe te promienie musiał wytwarzać czynnik wielkiej siły oświetlającej. Część świetlna opisywała na morzu ogromny owal mocno wydłużony, w którego środku zbierało się ognisko rzucające blask olśniewający, zmniejszający się jednak stopniowo.
— Jest to nagromadzenie molekułów fosforycznych-zawołał jeden z oficerów.
— Nie, panie — odpowiedziałem z przekonaniem. — Nigdy folady[4] ani salpy[5] nie wydają tak potężnego blasku. To światłu jest wyraźnie natury elektrycznej… Zresztą patrz pan, patrz! ono się porusza! posuwa się naprzód, w tył! rzuca się na nas!
Na fregacie dał się słyszeć jeden okrzyk ogólny.
— Milczenie! — zawołał kapitan Farragut. — Zwrócić okręt do wiatru! Ruch w tył!
Majtkowie rzucili się do steru, maszyniści do maszyn. Parę odwrócono natychmiast i Abraham Lincoln zawracając od lewego boku, zakreślił sobą półkole.
— Ster na prawo! maszyna naprzód! — krzyknął kapitan Farragut.
Rozkazy spełniono z szybkością; fregata nagle odsunęła się od świetlnego ogniska.
Mylę się· Chciałem powiedzieć, że chciała się odsunąć, lecz zwierzę nadprzyrodzone zbliżyło się do niej z szybkością dwa razy większą.
Oddychaliśmy zaledwie, oniemieliśmy i osłupieli bardziej z zadziwienia aniżeli z obawy. Zwierzę dopędzało nas jakby przez igraszkę. Okrążyło fregatę pędzącą z szybkością czternastu węzłów, i otoczyło ją warstwą elektryczności, jakby jakim pyłem świetlnym. Potem odsunęło się na dwie lub trzy mile, pozostawiając za sobą smugę fosforyczną, podobną do kłębów pary jakie za sobą w tył wyrzuca lokomotywa pociągu pospiesznego. Nagle od ciemnych krańców widnokręgu, do których doszedł, potwór zawrócił się znowu ku fregacie z przerażającą szybkością, i w odległości dwudziestu może stóp od niej zatrzymał się, przygasił nagle swój blask, nie zanurzając się jednak w wodzie, bu światło nie ulegało stopniowemu zmniejszaniu się, tylko nagle znikło. Potem ukazał się z drugiej struny okrętu, lecz niewiadomo jakim sposobem? czy opłynął go, czy też przesunął się pod jego spodem. Niebezpieczeństwo zetknięcia się z nim, groziło nam klęską.
Dziwiły mnie obroty fregaty. Uciekała, zamiast nacierać. Powinna była ścigać, a tymczasem sama była ściganą; zrobiłem tę uwagę kapitanowi. Na twarzy jego spokojnej zwykle, czytałem nieopisane zdziwienie.
— Panie Aronnax — odpowiedział mi — nie wiem z jaka straszną istotą, mam do czynienia, i nie chcę nierozważnie narażać mojej fregaty wśród takiej ciemności. Zresztą, jakże zaczepiać, gdy nie wiemy kogo? jakże się bronić przeciw niemu? Poczekajmy do dnia, a wtedy role się odmienią.
— Ale już teraz nie wątpisz kapitanie o istnieniu zwierzęcia? — zapytałem.
— Nie, panie; jest to oczywiście narwal olbrzymi, ale zarazem elektryczny.
— Może być — dodałem — że nie można się do niego zbliżać, tak samo jak do węgorza elektrycznego lub do drętwika (Raja elektryczna).
— W rzeczy samej — odrzekł kapitan — i jeśli posiada on w sobie jeszcze siłę piorunującą, to jest bez zaprzeczenia najstraszniejszem zwierzęciem, jakie wyszło kiedykolwiek z rąk Stwórcy. Dlatego też panie, mam się na ostrożności.
Przez całą noc załoga okrętowa była na nogach i nikt nie pomyślał o spaniu. Abraham Lincoln nie mogąc walczyć szybkością, zwolnił swój bieg; utrzymywano na nim niewielką tylko parę. Narwal idąc za przykładem fregaty, pozwalał się kołysać falom — i zdawało się że postanowił nie opuszczać placu bitwy.
Jednakże około północy znikł, albo lepiej powiedziawszy „przygasł” jak ogromny robak świecący. Czy uciekł? Należało się i tego lękać, ale nie spodziewać. Lecz na siedm minut przed pierwszą zrana dało się słyszeć ogłuszające gwizdnięcie, podobne do tego jakie wydaje strumień wody, z nadzwyczajną wyrzucony gwałtownością. Kapitan Farragut, Ned-Land i ja, byliśmy naówczas w izbie oficerskiej z tyłu okrętu, i ztamtąd ciekawym wzrokiem pragnęliśmy przedrzeć grube ciemności.
— Ned-Landzie — rzekł kapitan — ty często słyszałeś wieloryby ryczące?
— Często panie, ale nigdy takich wielorybów, których wypatrzenie przyniosłoby mi dwa tysiące dolarów zysku.
— To prawda, że masz prawo do nagrody. Ale powiedz mi, czy ten odgłos nie jest podobny do tego, jaki wydają wieloryby wyrzucając wodę przez swe nozdrza?
— Taki sam odgłos panie, lecz ten jaki przed chwilą słyszeliśmy, jest bez porównania silniejszy. Nie ulega wątpliwości, że wieloryba mamy blizko siebie. Jeśli pan pozwoli — dodał oszczepnik — jutro przy świetle dziennem powiemy mu słówko.
— Jeśli będzie w humorze słuchania cię, mości Landzie — wtrącił tonem powątpiewania.
— Niech ja się tylko zbliżę do niego na cztery długości harpuna — odparł Kanadyjczyk — a musi mnie słuchać!
— Lecz abyś się zbliżył — rzekł dowódzca — to trzebaby ci dać łódź wielorybniczą?
— Bezwątpienia kapitanie.
— A to byłoby narażać życie moich ludzi…
— I moje! — krótko dodał oszczepnik.
Około drugiej godziny rano, znowu ukazał się blask silny w odległości pięciu mil pod wiatr od fregaty. Pomimo takiej odległości, pomimo szmeru wiatru i morza, słychać było wyraźnie ogromne uderzenia ogona i silny oddech zwierzęcia. Zdawało się, że gdy narwal wychylał się na powierzchnię dla odetchnięcia, powietrze wpadało do jego płuc, jak para w przestronnych maszynach o sile dwóch tysięcy koni.
— Hm! — pomyślałem sobie — piękny mi wieloryb co posiada silę pułku kawaleryi.
Czuwano bezustannie aż do dnia, i sposobiono się do walki. Wszystkie narzędzia i przyrządy do łowów wydobyto i rozłożono. Porucznik kazał nabić moździerzyki, wyrzucające harpun na odległość mili, i długie kartacznice z kulami pękającemi, które zadają śmiertelne rany. Ned-Land przysposobił tylko swój harpun, broń straszną, w jego ręku.
O szóstej świtać poczęło, i wraz z pierwszym brzaskiem zorzy zniknęło światło elektryczne narwala. O siódmej było już całkiem widno, lecz mgła poranna bardzo gęsta, zaciemniała widnokrąg i najlepsze lunety nic nie pomogły. Ztąd ogólny gniew i niezadowolenie.
Ja przysiadłem się do steru; kilku oficerów wdrapało się na wierzchołki masztów.
O ósmej mgła opadła na fale. Widnokrąg oczyścił się i rozwidnił. I znowu jak dnia poprzedzającego, nagle rozległ się głos Ned-Land’a.
— Jest, oto tam… z lewego boku od tyłu okrętu! — wołał oszczepnik.
W szystkie oczy zwróciły się w punkt wskazany.
W odległości półtorej mili od fregaty, długie ciało czarniawe wystawało na wysokość jednego metra po nad fale. Ogon jego poruszał się z nadzwyczajną gwałtownością. Nigdy jeszcze nie widziano wody morskiej tak silnie rozbijanej. Ogromna bruzda świetnej białości znaczyła pochód zwierzęcia, i zakreślała linię krzywą przedłużoną.
Fregata zbliżyła się do wieloryba. Mogłem mu się doskonale przypatrzeć. Raporta okrętów Shannon i Helvetia przesadziły nieco jego rozmiary; liczyłem, że długość jego nie mogła wynosić więcej nad dwieście pięćdziesiąt stóp. Co do jego grubości, trudno było ją oznaczyć, lecz w ogóle zwierzę wydało mi się bardzo proporcyonalnie zbudowane.
Gdym się przypatrywał temu dziwnemu stworzeniu, wyrzuciło ono ze swych nozdrzy dwa wielkie strumienie pary i wody na wysokość czterdziestu metrów, co mnie już stanowczo upewniło o sposobie jego oddychania. Wniosłem więc z tego, że zwierzę to należało do działu kręgowych, do klasy ssących, do gromady rybokształtnych, do rzędu wielorybów, do familii… Tu nie mogłem jeszcze nie wyrzec. Rząd wielorybów obejmuje trzy familie: wieloryby, potfisze i delfiny — w tej ostatniej właśnie pomieszczone są narwale. Każda z tych familii dzieli się na kilka rodzajów, każdy rodzaj na gatunki, każdy gatunek na odmiany. Nie wątpiłem, że zdołam uzupełnić mą klasyfikacyę przy pomocy nieba i kapitana Farraguta.
Załoga z niecierpliwością oczekiwała na rozkazy swego dowódzcy. Ten przypatrzywszy się uważnie zwierzęciu, kazał wezwać maszynistę, i zapytał go czy ma dość pary.
— Mamy, panie kapitanie — odpowiedział maszynista.
— Dobrze. Każ pan podniecić jeszcze ognie, i ruszajmy całą siłą pary!
Przeciągle hurra! powitało ten rozkaz. Wybiła godzina walki. W kilka chwil potem, dwa kominy fregaty buchały gęstemi kłębami czarnego dymu, a pomost drżał pod wstrząśnieniami kół.
Abraham Lincoln popychany siłą, potężnej swej śruby, pędził prosto na zwierza; czekał on obojętnie, i pozwolił okrętowi zbliżyć się na 60 sążni, potem nie zanurzając się bynajmniej, usuwał się zwolna, utrzymując się w tej samej odległości.
Takie ściganie trwało około trzech kwadransy, a fregata w tym przeciągu czasu, ani na jeden sążeń bliżej do potwora przysunąć się nie zdołała. W taki sposób można go było nigdy nie doścignąć.
Kapitan Farragut niecierpliwie szarpał swą gęstą brodę. Nareszcie przywołał do siebie Ned-Land’a; Kanadyjczyk stawił się na wezwanie.
— I cóż panie Land — zapytał dowódzca — czy radzisz mi jeszcze spuszczać czółna na morze?
— Nie, panie — odrzekł Ned-Land — bo widzę, że to bydlę nie da się złapać, aż gdy samo zechce.
— Cóż zatem robić?
— Powiększyć jeszcze siłę pary, jeśli to być może. Co do mnie, to rozumie się z pozwoleniem pańskiem, stanę przy maszcie przednim całkiem w pogotowiu i cisnę oszczep, jeśli na stosowną odległość zbliżyć się zdołamy.
— Dobrze. Ned — odpowiedział kapitan Farragut; — panie maszynisto! — krzyknął — każ zwiększyć ciśnienie pary.
Ned-Laud poszedł na swoje stanowisko. Ognie pod kotłami powiększono: śruba robiła czterdzieści trzy poruszeń na minutę, a para wydobywała się gwałtownie przez klapy. Abraham Lincoln pędził z szybkością ośmnastu mil i pół na godzinę·
Lecz z tą samą szybkością, pędziło i przeklęte zwierzę.
Jeszcze tak przez godzinę fregata robiła wysilenia, nie mogąc się ani na jeden sążeń przybliżyć. Było tu wielce upokarzającem, dla jednego z najszybszych statków marynarki amerykańskiej. Załoga okrętu mocno była niezadowoloną. Majtkowie przeklinali potwora, który nie raczył im nawet odpowiedzieć. Kapitan Farragut gryzł i szarpał swą brodę ze złości.
Przywołał on raz jeszcze maszynistę i zapytał go czy nie może już więcej naprężyć pary.
— Nie mogę, kapitanie — odpowiedział tenże.
— A klapy bezpieczeństwa czy są, obciążone?
— Do sześciu i pól atmosfer.
— Obciąż je pan do dziesięciu atmosfer.
Rozkaz był prawdziwie amerykański. Nie lepiejby postąpiono na Mississipi, dla prześcignięcia „współzawodnika.”
— Conseil — rzekłem do mego dzielnego chłopca stojącego przy mnie — czy wiesz, że możemy w powietrze wylecieć?
— Jak im się podoba! — spokojnie odrzekł Conseil.
Przyznam się, że tym razem wcale mi się podobać nie mogła tego rodzaju przyjemność.
Klapy bezpieczeństwa zostały obciążone. Dosypano węgli do pieców. Wentylatory dostarczały ogromnej ilości powietrza do panwi. Szybkość fregaty jeszcze się zwiększyła — aż jej maszty trzęsły się w osadzie, a kłęby dymu zaledwie przecisnąć się mogły przez zbyt wązkie kominy.
Niecierpliwy dowódzca zapytał sternika o prędkość.
— Dziewiętnaście mil i trzy dziesiąte — odpowiedział zagadniony.
— Powiększyć jeszcze ognie!
Maszynista spełnił rozkaz. Manometr wskazywał dziesięć atmosfer. Lecz widać że i wieloryb „powiększył także swą parę,” bo bez najmniejszej trudności odbywał swoje dziewiętnaście mil i trzy dziesiąte.
Okropne ściganie! Nie mogę opisać wzruszenia jakie przejmowało całą mą istotę. Ned-Land stał na swem stanowisku z harpunem w ręku. Kilka razy zwierz pozwalał zbliżyć się do siebie.
— Dopędzamy go! dopędzamy! — wołał Kanadyjczyk.
Lecz ile razy gotów już był ugodzić oszczepem, wieloryb odsuwał się z szybkością, którąby ocenić wypadało na trzydzieści mil na godzinę, a nawet podczas największej naszej szybkości, jakby żartując sobie z naszej fregaty, opłynął ją dokoła. Okropny krzyk przerażenia wydarł się ze wszystkich piersi.
W południe nie bliżej byliśmy potwora jak o ósmej godzinie rano.
Kapitan Farragut zdecydował się wtedy użyć środków bardziej stanowczych.
— Ah! — mówił on z gorączkową niecierpliwością — to zwierzę płynie prędzej niż Abraham Lincoln, ale zobaczymy czy wyścignąć zdoła jego kule stożkowe.
Armata na przodzie okrętu została nabita, i wycelowana. Wystrzelono — lecz kula przeszła o kilka stóp nad wielorybem, oddalonym o pół mili.
— Niech strzela kto zręczniejszy! —wrzasnął kapitan — pięćset dolarów nagrody temu, kto przeszyje to bydlę piekielne!
Stary, siwobrody kanonier — jakbym go widział dotąd — z okiem spokojnem, twarzą zimną, zbliżył się do armaty, nastawił ją i długo celował; w powietrzu rozległ się silny huk pomięszany z okrzykami radości całej załogi.
Kula nie chybiła celu: trafiła zwierzę, lecz nie przeszyła go nawskróś, zsunęła się tylko po jego powierzchni zaokrąglonej, i w odległości dwóch mil upadła w morze.
— Aha! — zawołał stary kanonier z gniewem — ten łotr opancerzony jest jak widzę blachą sześciocalową.
— Przekleństwo! — wrzeszczał kapitan Farragut.
Polowanie na nowo się rozpoczęło, a kapitan nachylając się do mnie rzekł:
— Będę go ścigał, choćby moja fregata miała rozbryzgać się na najdrobniejsze szczątki.
— Masz pan słuszność zupełną! — odpowiedziałem.
Można się było spodziewać, że zwierzęciu sil zabraknie prędzej niż maszynie parowej. Ale tak nie było. Godziny upływały, a na niem ani znać było zmęczenia.
Na pochwalę Abrahama Lincoln’a przyznać potrzeba, że walczył z niestrudzoną wytrwałością.
W tym niefortunnym dniu 6-go listopada przebiegł on do pięciuset kilometrów. Lecz noc nadeszła, i ciemnościami pokryła ocean wzburzony. Sądziłem że wyprawie naszej już koniec, i że już więcej nigdy nie zobaczymy zwierzęcia fantastycznego. Omyliłem się.
Na dziesięć, minut przed jedenastą wieczorem, światło elektryczne znowu się ukazało w odległości trzech mil od fregaty, a tak samo było czyste i mocne, jak nocy poprzedzającej.
Narwal zdawał się być, nieruchomym. Może spał strudzony, dozwalając się kołysać falom. Kapitan Farragut postanowił korzystać, z tej sposobności.
Wydal rozkazy. Fregata zwolniła bieg, posuwając, się ostrożnie, aby nie zbudzić czujności swego przeciwnika. Często się zdarza spotkać na pełnym oceanie wieloryby uśpione głęboko, i wtedy łatwo napaść można na nie; Ned-Land nie jednego ubił w taki sposób. Kanadyjczyk stał jak posąg niewzruszony na swem stanowisku, gotów do działania w każdej chwili.
W tej chwili oparty na poręczy przedniego pomostu, zobaczyłem pod sobą Ned-Land’a groźnie wstrząsającego swym niebezpiecznym oszczepem. Dwadzieścia stóp zaledwie dzieliło go od zwierzęcia nieruchomego.
Jednym szybkim ruchem, wyciągnął on rękę nagle i wyrzucił oszczep. Słyszałem uderzenie oręża trafiającego jak się zdawało na jakieś ciało twarde.
Światłość elektryczna przygasło naraz; dwa potężne słupy wody spadły w tej chwili na pomost fregaty, a lejąc się jak potok wzburzony z przodu na tył okrętu, przewracały ludzi i porywały wszystko co napotkały na drodze.
Dało się czuć gwałtowne wstrząśnienie — a ja przerzucony przez baryerę, nie mając czasu pochwycić czegośkolwiek, wtrącony zostałem do morza.



VII.

Wieloryb gatunku nieznanego.

Jakkolwiek niespodzianie całkiem upadłem w morze, nie straciłem jednak przytomności.
Zapadłem zrazu na przeszło dwadzieścia stóp głęboko. Jestem dobrym pływakiem — a choć nie mam pretensyi równać się z Byronem i Edgardem Poe, którzy byli mistrzami w tej sztuce, jednak dworna silnemi ruchami wydobyłem się na powierzchnię.
Najprzód oczyma szukałem fregaty. Czy spostrzeżono że mnie brakuje? Czy kapitan kazał spuścić łódkę na morze? czy mogłem spodziewać się ocalenia?
Ciemność głęboka pokrywała wszystko dokoła. Widziałem jak przez mgłę ogromną, czarna masę uciekającą na wschód, a ognie jej niknęły w oddali. Była to fregata. Czułem że jestem zgubiony.
— Ratunku! ratunku! — wołałem, płynąc z rozpaczliwem wysileniem za okrętem.
Suknie mi przeszkadzały w pływaniu; przemokły i przylgnęły mocno do mego ciała, paraliżując wszystkie moje ruchy. Tonąłem, krztusiłem się…
— Ratunku!
Był to ostatni mój krzyk; usta napełniła mi woda; ciężar bezwładnego ciała ciągnął mnie w przepaść…
Nagle silna dłoń pochwyciła mnie za suknie i szybko wyciągnęła na wierzch; usłyszałem, tak, usłyszałem następujące wyrazy:
— Niech pan będzie łaskaw wesprzeć się na mojem ramieniu, to będzie mu daleko wygodniej pływać.
Uchwyciłem za rękę mego wiernego Conseil’a,
— To ty! — wołałem — ty!
— Ja sam — odpowiedział Conseil— na wasze rozkazy.
— Wstrząśnienie wyrzuciło cię razem zemną w morze?
— Bynajmniej. Lecz ponieważ jestem u was w służbie, poszedłem za panem.
Poczciwy chłopiec uważał to za rzecz bardzo naturalną.
— A fregata? — zapytałem.
— Fregata! — odrzekł Conseil, wykręcając się na grzbiecie — zdaje mi się, że nie warto liczyć, na nią.
— Co ty mówisz?
— Mówię, że w chwili kiedym za wami wskoczył w wodę, słyszałem jak na pokładzie wołano: „Śruba i ster są strzaskane!…”
— Strzaskane?
— Tak! strzaskane zębem potwora. Innego uszkodzenia Abraham Lincoln nie doznał. W każdym razie na nieszczęście nasze, niema steru i nie może się zwrócić gdzie zechce.
— Więc jesteśmy zgubieni.
— Być może — spokojnie odpowiedział Conseil. — Jednakże mamy jeszcze kilka godzin czasu, a przez kilka godzin wiele zrobić można.
Zimna krew Conseil’a i ufność jego dodały mi odwagi. Płynąłem z większą siłą, lecz wkrótce osłabłem — suknie ciężyły mi jak ołów. Spostrzegł to Conseil.
— Z przeproszeniem waszem, muszę zrobić cięcie.
To mówiąc, wsunął nóż otwarty pod moje suknie, i jednem pociągnięciem rozpruł je od góry do dołu; kiedy ściągał je ze mnie, ja za dwóch pływałem.
Z kolei oddałem tęż samą przysługę Conseil’owi, i wtedy swobodnie „żeglowaliśmy” jeden obok drugiego.
Pomimo to, położenie nasze było okropne. Może nawet nie dostrzeżono naszej na statku nieobecności! A gdyby i nie to, fregata bez steru nie mogła pod wiatr płynąć na nasz ratunek. Można więc było liczyć tylko na łodzie.
Conseil biorący rzeczy rozważnie, ułożył plan odpowiedni. Zadziwiająca natura! ten flegmatyczny chłopiec był swobodnym jak w domu.
Ponieważ jedyna szansa naszego zbawienia była w doczekaniu się ludzi z fregaty wysłanych, więc wypadało się tak urządzić, abyśmy na nie jak najdłużej czekać mogli. Postanowiłem przeto rozdzielić nasze siły tak, abyśmy ich wyczerpywać jednocześnie nie potrzebowali — i oto cośmy uradzili: Jeden położy się na grzbiecie nieporuszony, z rękami na piersiach skrzyżowanemi, a drugi płynąc popychać go będzie przed sobą. Tak zmieniając się co dziesięć minut, mogliśmy pływać jeszcze kilka godzin, a może nawet i do rana.

Wątła to wprawdzie szansa, ale nadzieja tak głęboko zakorzeniona jest w sercu człowieka! Zresztą, było nas dwóch; a nadto, jakkolwiek to zdawać się może nieprawdopodobnem, nie mogłem stracić wszelkich iluzyi, nie mogłem „rozpaczać.”
Spotkanie fregaty z wielorybem miało miejsce około jedenastej wieczorem. Do dnia brakowało jeszcze ośm godzin, ale zmieniając się kolejno, mogliśmy pływać przez ten czas — tem więcej, że morze było bardzo spokojne. Niekiedy usiłowałem przeniknąć wzrokiem te ponure ciemności, wśród których błyszczała tylko fosforescencya wywołana poruszeniami naszemi. Patrzałem na świetlna falę rozbijającą się o moją rękę. Wyglądało to jakbyśmy byli zanurzeni w kąpieli z merkuryuszu.
Około pierwszej po północy czułem się mocno strudzonym. Napadały mnie drętwienia i kurcze we wszystkich częściach ciała. Conseil musiał mnie podtrzymywać; na nim więc jednym polegało teraz ocalenie nas obu. Niezadługo usłyszałem mocno przyśpieszony i krótki oddech biednego chłopca, wyczerpującego ostatnie swe siły.
— Puść mnie, puść mnie! — zawołałem.
— Opuścić pana? nigdy! chyba ja sam wprzód utonę!
W tej chwili wśród rozstępującej się chmury, którą wiatr pędził na wschód, ukazał się księżyc i blaskiem swych promieni rozjaśnił powierzchnię morza. Dobroczynne to światło orzeźwiło nasze siły. Podniosłem głowę, rzuciłem ciekawym wzrokiem na wszystkie strony. Spostrzegłem fregatę w odległości pięciu mil od nas; wyglądała jak wielka czarna masa, trudna do rozeznania. Lecz nie mogłem dojrzeć nigdzie łodzi.
Chciałem krzyczeć, lecz nacóżby się to przydało z takiej odległości? Wargi moje napuchnięte żadnego nie mogły wydać głosu. Conseil silniejszy odemnie usiłował wołać i słyszałem go kilkakroć powtarzającego:
— Ratunku! ratunku!
Odpoczywaliśmy przez chwilę słuchając bacznie, i może to było złudzenie w skutek napływu krwi do ucha — ale zdawało mi się, że głos jakiś odpowiedział na wołanie Conseil’a.
— Czy słyszałeś? — wyszeptałem z cicha.
— Słyszałem!
Conseil zrozpaczonym głosem jeszcze raz wołał o ratunek.
Tym razem już się nie myliliśmy. Głos ludzki odpowiedział na nasze wołanie. Byłże to głos jakiego nieszczęśliwego, równie jak my opuszczonego wśród oceanu, jakiej drugiej ofiary wstrząśnienia okrętu? A może to łódź z fregaty wysłana, nie mogła znaleźć nas w ciemności?
Conseil zrobił ostatnie wysilenie, oparł się na mojem osłabionem ramieniu, podniósł się napół z wody i nagle opadł z sił wyczerpnięty,
— Cóż widziałeś?
— Widziałem… — szeptał — widziałem… ale nie mówmy o tem… zbierzmy nasze siły!…
Co widział? nie wiem. Lecz nie pojmuję dlaczego wtedy pierwszy raz na myśl przyszedł mi potwór!… Ależ ten głos?… Minęły już czasy, w których Jonasze szukali schronienia w brzuchu wielorybów!
Conseil tymczasem ciągnął mnie ze sobą; podnosił biedak niekiedy głowę, patrzył przed siebie i wydawał krzyk, na który z coraz bliższej odległości odpowiadał głos jakiś. Zaledwie wszystko to słyszeć mogłem. Siły moje wyczerpywały się zupełnie; palce mi posztywniały, ręka obezwładniała; usta moje konwulsyjnie otwarte, napełniły się wodą słoną; zimno dreszczem na wskróś mnie przejmowało. Podniosłem głowę ostatni raz, potem zanurzyłem się…
W tej chwili uderzyłem się o jakieś twarde ciało, za które się uchwyciłem. Dalej, czułem że mnie wyciągano na wierzch z wody, że pierś moja swobodniej oddychała i zemdlałem…
Lecz wkrótce wróciłem do przytomności, dzięki silnemu tarciu mego ciała. Otworzyłem oczy…
— Conseil! — wyszeptałem.
W tej chwili przy słabym blasku księżyca zachodzącego za widnokrąg, dojrzałem twarz nie Conseil’a wprawdzie, lecz twarz, którą zaraz rozpoznałem.
— Ned! — zawołałem.
— W swojej własnej osobie! Ned, panie, pędzący za swą, nagrodą! — odrzekł Kanadyjczyk
— Tyś także wpadł w morze, przy wstrząśnieniu fregaty?
— Tak jest, panie profesorze, lecz szczęśliwszy od was, zaraz prawie zdołałem się dostać na wysepkę pływającą.
— Wysepkę?
— Albo raczej na waszego narwala olbrzymiego.
— Nie rozumiem cię, Ned.
— Zaraz też zrozumiałem czemu mój oszczep nie mógł w nim ugrzęźć, i zsunął się po jego skórze.
— Dlaczegóż, Ned, dlaczego?
— Oto dlatego, panie profesorze, że ta bestya ukuta jest z blach stalowych.
Muszę tu zebrać moje zmysły i odświeżyć wspomnienia, policzyć się z memi wrażeniami.
Ostatnie wyrazy Kanadyjczyka sprawiły nagłą w moim mózgu zmianę. Siedziałem na zwierzęciu czy też przedmiocie nawpół zanurzonym w wodzie, który nam służył za schronienie; czułem go pod memi stopami. Było to w rzeczy samej ciało twarde, nieprzeniknione, a bynajmniej nie owa substancya miękka, z jakich się składa ciało wielkich morskich zwierząt ssących.
Lecz to ciało twarde mogło być koścista skorupą zwierząt przedpotopowych — i w takim razie miałbym słuszność mieszcząc potwora między płazami ziemnowodnemi, jak żółwie i aligatory.
Otóż nie! Czarniawy grzbiet na którym siedziałem, był ślizki, gładki, nie chropowaty; za dotknięciem wydawał dźwięk metaliczny, jakby — rzecz trudna do wiary — zrobiony był z blachy stalowej.
Nie było żadnej wątpliwości, że zwierzę, potwór, zjawisko przyrodzone, które tak intrygowało cały świat uczony, rozpalało wyobraźnię i niepokój budziło w sercach marynarzy obu półkul ziemskich — było zjawiskiem bardziej jeszcze zadziwiającem, bo zjawiskiem ręki ludzkiej.
Odkrycie istoty najbajeczniejszej, najbardziej mitologicznej, nie zdziwiłoby mnie do takiego stopnia i nie obłąkało tak mego rozumu. Wszystko co wielkie i nadzwyczajne pochodzi od Stwórcy, i to rzecz bardzo prosta; lecz znaleźć naraz coś tak po ludzku a tajemniczo urzeczywistnionego, to można było zwaryować.
Bądź co bądź, znajdowaliśmy się na grzbiecie jakiegoś statku podwodnego, wyobrażającego, o ile wnosić mogłem, kształt ogromnej ryby stalowej. Ned-Land dał już poznać swoje pod tym względem zdanie — a ja i Conseil, zgodzić się na nie musieliśmy.
— Lecz w takim razie — mówiłem — przyrząd ten posiada w sobie mechanizm, dozwalający mu przenosić się z miejsca na miejsce, i jakąś załogę mechanizmem tym kierującą.
— Tak się zdaje — odrzekł oszczepnik — a jednak od trzech godzin jak przebywam na tej wyspie pływającej, nie dała ona jeszcze żadnego znaku życia.
— Czy ten siatek nie płynął?
— Nie, panie Aronnax, kołysze się na falach, ale się nie porusza.
— Wiemy wszakże z pewnością, bo z przekonania, że obdarzony jest ogromną szybkością; a ponieważ dla wytworzenia tej szybkości potrzebną jest machina i maszynista, wnoszę więc z tego… że jesteśmy ocaleni.
— Hm! — mruknął Ned-Land tonem nie dowodzącym zupełnego przekonania.
W tej chwili, i jakby dla usprawiedliwienia moich dowodzeń, w tylnej części tego dziwnego przyrządu, którego motorem widocznie była śruba, powstało jakby jakieś wrzenie, i masa poruszać się zaczęła. Zaledwie mieliśmy czas przesunąć się na część jego przednią, wystająca nad wodę na ośmdziesiąt może centymetrów. Na szczęście, szybkość jego nie była zbyt wielka.
— Dopóki płynie horyzontalnie, mruczał Ned-Land, nie mam nic przeciwko temu; ale jak mu przyjdzie ochota zanurzać się, to i dwóch dolarów nie dałbym za mą skórę!
I to byłoby za wiele!
Było więc rzeczą, niezbędną, porozumienie się z istotami zamkniętemi w tej maszynie. Szukałem po wierzchu jakiegoś otworu, jakiej ścianki, lub jakiegoś mechanizmu — lecz nic znaleźć nie mogłem. Nity wiążące z sobą blachy, doskonale były zaciśnięte.
Przytem i księżyc skrył się już za chmury, a więc zostaliśmy pogrążeni w ciemności. Trzeba było czekać dnia, aby wynaleźć środek przeniknienia do wnętrza tego statku podmorskiego.
Tak więc ocalenie nasze zależało jedynie od kaprysu, tajemniczych sterników kierujących tym przyrządem, który gdyby się zanurzył, zginęlibyśmy bez ratunku. Jeśli ten wypadek nie zajdzie, to ani wątpiłem że wejdziemy z nimi w stosunki. Bo i w rzeczy samej, jeśli sobie sami nie wytwarzali powietrza, to musieli od czasu do czasu powracać na powierzchnię oceanu dla odświeżenia go i łatwiejszego oddychania — co musi się dziać za pomocą jakiegoś otworu, któryby wnętrze statku łączył z atmosfera.
Co zaś do nadziei ocalenia nas przez kapitana Farragut’a, tej wypadło wyrzec się zupełnie. Płynęliśmy na zachód, a szybkość nasza względnie bardzo niewielka, wynosić mogła dwanaście mil na godzinę. Śruba rozbijała fale z matematyczną jednostajnością, wychylając się niekiedy i wyrzucając wodę fosforyczną do znacznej wysokości.
Około czwartej godziny rano, szybkość przyrządu wzrosła tak, że fale silnie nas potrącały; z trudnością przyszło nam się utrzymać. Na szczęście, Ned namacał wypadkiem szeroką obręcz otaczającą górną, część grzbietu, i do tej mocnośmy się przyczepili.
Przeszła nareszcie ta długa noc. Zawodna moja pamięć nie dochowała wszystkich doznanych naówczas wrażeń. Jeden sobie przypomina szczegół, że podczas spokojności na morzu i przy cichym wietrze, niejednokrotnie słyszałem jakieś tony niewyraźne, jakby przelotną harmonię, oddalonemi wywołaną akordami. Jakaż więc była tajemnica tej żeglugi podmorskiej, której wyjaśnienia świat cały szukał napróżno? Jakież istoty przebywały w tym dziwnym statku? Jakież mechaniczne czynniki przenosiły go z miejsca na miejsce, z szybkością tak nadzwyczajną?
Dzień się robił; jeszcze poranne mgły otaczały nas, ale wkrótce rozwiać się miały. Chciałem przystąpić do uważnego zbadania kadłuba, który w górnej swej części formował pewien rodzaj platformy horyzontalnej, kiedym poczuł że się statek zanurzać zwolna poczyna.
— Eh! do tysiąca dyabłów — wrzasnął Ned-Land tupnąwszy nogą w blachę — otwórzcież nam żeglarze niegościnni!
Lecz trudno aby nas usłyszano wśród ogłuszających uderzeń śruby. Na szczęście, ustało zanurzanie się statku.
Nagle dał się słyszeć wewnątrz odgłos gwałtownie odsuwanych zawias. Przez klapę podniesioną ukazał się człowiek, wydał dziwny krzyk i zniknął natychmiast.
W kilka minut potem ośmiu tęgich zuchów z twarzami zakrytemi, ukazali się w milczeniu i wciągnęli nas do wnętrza swej straszliwej machiny.





VIII.

Mobilis in mobile.

To gwałtowne porwanie spełniono na nas z szybkością błyskawicy. Nie mieliśmy czasu obejrzeć się, jak to powiadają: nie wiem czego doświadczyli moi towarzysze, czując się wciąganymi do tego więzienia pływającego, lecz mnie dreszcz przebiegł po całem ciele. Z kim mieliśmy do czynienia? Zapewne z jakiemiś rozbójnikami nowego rodzaju, wyzyskującymi morze w swój sposób.
Zaledwie zamknął się za mną ciasny otwór, znalazłem się w ciemności zupełnej; nagle przeniesiony ze światła w ciemnicę, nic w pierwszej chwili dostrzedz nie mogłem. Czułem, że nogi moje nagie wlokły się po stopniach żelaznej drabiny. Ned-Land i Conseil silnie pochwyceni, wleczeni byli za mną. U spodu drabiny drzwi uchyliły się i natychmiast za nami zamknęły z ponurym odgłosem.
Byliśmy sami. Gdzie? wówczas nie wiedziałem jeszcze. Wszystko było czarne, ale to tak czarne, że po upływie kilku minut oczy moje nie mogły jeszcze pochwycić tej jasności nieokreślonej, jaka wydobywa się z pośród najgłębszej nawet ciemności.
Ned-Land rozgniewany takim sposobem postępowania, nie powściągał swego oburzenia.
— Do miliona dyabłów — wołał — oto ludzie którzy gościnnością Kaledończyków przypominają! Brakuje tylko aby byli ludożercami. Nie dziwiłoby mnie to wcale; ale doprawdy, nie dałbym się zjeść tak łatwo.
— Uspokój się przyjacielu, uspokój się — rzekł spokojnie Conseil. — Nie unoś się przedwcześnie. Jeszcze przecież nie jesteśmy na rożnie.
— To prawda, że nie na rożnie — odparł Kanadyjczyk — ale już w piecu z pewnością! Tak tu ciemno, ale na szczęście, mam mój „bowie-knif”[6] przy sobie, i widzę jeszcze tyle, że użyć go potrafię w potrzebie. Pierwszy z tych zbójów który się zbliży do mnie…
— Nie gniewaj się bezpotrzebnie Ned, i nie narażaj nas wszystkich tą przedwczesną gwałtownością. Kto wie czy nas nie podsłuchują. Lepiej starajmy się dowiedzieć, gdzie jesteśmy.
Szedłem poomacku. Wkrótce napotkałem ścianę z belek żelaznych spajanych. Zwracając się w przeciwną stronę, znalazłem stół drewniany obstawiony stołkami bez poręczy. Podłoga tego więzienia zasłana była dość grubą warstwą rośliny fornium, co przygłuszało odgłos kroków. Na gołych ścianach nigdzie nie było śladów drzwi ani okien. Conseil idąc z przeciwnej strony, spotkał się ze mną — i powróciliśmy do środka tej kajuty, mającej, jak się zdawało, dwadzieścia, stóp długości, a dziesięć szerokości; wysoką zaś była tak, że Ned-Land pomimo swego ogromnego wzrostu, swobodnie się tam mieścił.
Pół godziny tak upłynęło bez żadnej zmiany, gdy nagle z zupełnej ciemności wzrok nasz przeszedł do światła bardzo natężonego. Więzienie nasze rozwidniło się od jednego razu, to jest: napełniło się światłem tak mocnem i żywem, że z początku znieść tego blasku nie było można. Po białości i natężeniu, poznałem to oświetlenie elektryczne, rodzące w około statku podmorskiego owo zjawisko fosforescencyi. Zamknąłem zrazu oczy mimowolnie, a otworzywszy je potem, spostrzegłem że światło wydobywało się z matowej półkuli, umieszczonej w górnej części kajuty.
— Nareszcie widać coś przecie! — zawołał Ned-Land, który ze swym nożem w ręku stał w postawie odpornej.
— Nie umiej jednak — zauważyłem w sposób antytezy — położenie nasze ciągle jest ciemne.
— Cierpliwości! — odezwał się powolny i spokojny Conseil.
Oświetlenie kajuty pozwoliło mi obejrzeć ją w najdrobniejszych szczegółach. Nic w niej nie było prócz stołu i pięciu stołków. Drzwi ukryte musiały być hermetycznie zamknięte. Żaden szmer nie dochodził do naszych uszu. Wszystko zdawało się martwem wewnątrz tego statku. Czy posuwał się on naprzód, czy był na powierzchni oceanu, czy też zanurzył się w jego głębinach — odgadnąć tego nie mogłem.
Jednakże światło nie bez przyczyny się ukazało. Sądziłem, że w ślad za niem przyjdą i ludzie. Nie oświetla się miejsca, w którem się chce zapomnieć istot tam zamkniętych.
Nie omyliłem się. Wkrótce posłyszeliśmy hałas odsuwanych rygli; drzwi się uchyliły, weszło dwóch ludzi.
Jeden był małego wzrostu, muskularny, barczysty, z członkami silnie rozrośniętemi, z głową dużą, obficie pokrytą czarnemi włosami, z wąsem gęstym, wzrokiem żywym i przenikliwym — w całej swej postawie nacechowany tą południową żywością, która charakteryzuje we Francyi ludność prowansalską. Diderot słusznie utrzymywał, że gest człowieka jest metaforycznym. Ten mały człowieczek żywem był zdania tego twierdzeniem. Czuć było odrazu, że w zwykłej swej mowie musiał on hojnie używać prozopopei, metonimii, lub innych tego rodzaju postaci mowy — czego zresztą nigdy sprawdzić nie mogłem; gdyż w obecności mojej używał zawsze jakiegoś szczególnego i całkiem dla mnie niezrozumiałego języka.
Drugi nieznajomy zasługuje na bardziej szczegółowe opisanie. Jaki uczeń Gratiolet’a lub Eugela, z jego fizyonomii czytałby jak z otwartej księgi. Ja poznałem w nim odrazu przeważne jego przymioty — ufność w sobie samym, bo głowa jego wspaniale odbijała na luku z linii jego ramion, a czarne jego oczy z chłodną spoglądały pewnością; spokój, bo skóra jego blada raczej niż kolorowa, stwierdzała krew zimną; energię, którą poznać było można z nagłego marszczenia brwi; odwagę nareszcie, bo jego silny i pełny oddech zapowiadał znaczny zasób sił żywotnych.
Dodam jeszcze, że ten człowiek miał minę wyniosłą, że pewny i spokojny wzrok jego odbijał wielkie myśli; a wszystko to razem połączone z jednorodnością wyrażeń w ruchach ciała i twarzy, składała się wedle fizyonomitów, na wytworzenie szczeroty niezaprzeczonej.
Czułem się w obec niego mimowolnie uspokojonym, ztąd wróżyłem dobrze o naszem spotkaniu.
Czy ten człowiek miał trzydzieści pięć lat, czy też pięćdziesiąt, tego dokładnie oznaczyćbym nie umiał. Wzrost miał wysoki, czoło szerokie, nos prosty, usta czysto narysowane, zęby śliczne, ręce delikatne, długie, niezmiernie „pychiczne” używając wyrażenia chirognomonicznego, to jest godne służyć duszy namiętnej. Człowiek ten przedstawiał niezawodnie najcudniejszy typ, jaki mi się kiedykolwiek napotkać zdarzyło. Miał to szczególnego, że oczy jego nieco oddalone jedno od drugiego, mogły jednocześnie ogarnąć prawie czwartą część widnokręgu. Własność ta, sprawdziłem później — wzmagała się jeszcze bystrością wzroku, większą niż posiadał Ned-Land. Gdy ten nieznajomy patrzył na jaki przedmiot, wówczas marszczył brwi, przymrużał szerokie swe powieki, jakby chciał tym sposobem zmniejszyć dla źrenicy rozległość przestrzeni, na którą spoglądał. A cóż to był za wzrok! jakże on zwiększał przedmioty zmalałe przez oddalenie! jak on przenikał te masy wodne, i czytał w głębi oceanów!
Dwaj nieznajomi mieli na głowach berety z futra wydry morskiej; odzież zaś z jakiejś tkaniny szczególnej, która dobrze odznaczała ich postać i dozwalała wielkiej swobody ruchów.
Wyższy z nich, widocznie dowódzca statku — przypatrywał nam się z nadzwyczajną uwagą, nie mówiąc ani słowa. Potem zwracając się do swego towarzysza, rozmawiał z nim niezrozumiałym dla mnie językiem. Był to język brzmienny, harmonijny, giętki, którego samogłoski zdawały się ulegać bardzo niejednostajnemu akcentowaniu.
Drugi odpowiedział poruszeniem głowy i dodał dwa lub trzy wyrazy całkiem niezrozumiałe; poczem wzrokiem wyraźnie mnie badał.
Odpowiedziałem mu po francuzku, że uie rozumiem jego języka, lecz on nie zdawał się rozumieć tego co mówię; położenie więc stawało się coraz kłopotliwsze.
— Niech pan opowie nasza historyę — rzekł do mnie Conseil. — Może ci panowie choć jakie wyrazy pochwycą z tego.
Rozpocząłem więc opowiadanie naszych przygód, bardzo pomału i dobitnie, nie opuszczając najmniejszego szczegółu; wymieniłem nasze nazwiska i stan każdego, a potem formalnie przedstawiłem siebie jako profesora Aronnax, Conseil’a jako mego sługę, i Ned-Landa jako oszczepnika.
Człowiek z oczyma łagodnemi i spokojnemi słuchał mnie cierpliwie, grzecznie nawet i z widoczną uwagą. Lecz z twarzy jego nie można było wnosić czy zrozumiał moje opowiadanie. Gdy skończyłem, nie wyrzekł ani słowa.
Wypadało sprobować języka angielskiego. Może damy się zrozumieć w tej mowie, która dziś stała się prawie powszechna. Umiałem po angielsku tak dobrze jak i po niemiecku, ale do czytania tylko a nie do rozmowy, a tu chodziło głównie o zrozumienie się zobopólne.
— No, teraz na ciebie kolej — rzekłem do oszczepnika — na ciebie kolej mości Land; zdobądź się na najlepszą angielszczyznę jaka kiedykolwiek mówił czystej krwi Anglo-Sakson, a może będziesz odemnie szczęśliwszym.
Ned prosić się nie dał i powtórzył moje opowiadanie. Rzecz była ta sama, lecz opowiadanie różniło się forma. Kanadyjczyk ożywił je bardzo w skutek porywczości swego charakteru. Skarżył się gwałtownie na uwięzienie go z pogwałceniem wszelkich praw ludzkich; zapytywał na mocy czego był zatrzymanym, powoływał się na habeas corpus, groził że będzie dochodzić swej krzywdy, rzucał się, krzyczał, gestykulował, a w końcu znakiem bardzo wyraźnym dał do zrozumienia, że umieramy z głodu.
Tak było w istocie, choć prawieśmy o tem zapomnieli.
Wielce się zdziwił oszczepnik, widząc że go nie lepiej odemnie zrozumiano. Nasi goście zdawali się nic nie pojmować: ani w mowie Araga, ani w języku Faraday’a.
Mocno zakłopotani, wyczerpawszy napróżno nasze zasoby filologiczne, nie wiedzieliśmy co dalej czynić, kiedy Conseil szepnął mi do ucha:
— Gdyby pozwolili, to ja opowiedziałbym rzecz całą po niemiecku.
— Jakto! ty umiesz po niemiecku? — zawolałem.
— Jak Flamandczyk, z przeproszeniem pana.
— Nie masz za co przepraszać. I owszem mój chłopcze i owszem, zaczynaj.
Conseil spokojnym głosem po raz trzeci opowiadał nasze przygody. Lecz pomimo eleganckich zwrotów i silenia się na najlepsze jak być może wymawianie, niemczyzna także została bezskuteczną.
Nakoniec, potrzebą przynaglony, przypominając sobie wszystko co mi w pamięci pozostało ze szkolnych mych czasów, chciałem rzecz przedstawić po łacinie. Cyceron byłby sobie zatkał uszy i wypędził mnie do kuchni. Bądź co bądź wybrnąłem z przedsięwzięcia — lecz… bez skutku!
Po tej ostatniej próbie, dwaj nieznajomi zamieniwszy ze sobą kilka wyrazów w swej mowie niezrozumiałej, wyszli, nie pożegnawszy nas nawet jednym z owych uspokajających gestów, rozumianych w całym świecie.
Gdy się drzwi za niemi zamknęły Ned-Land gwałtownie zawołał.
— To niegodziwość! Jakto! mówią do tych łotrów po francuzku, po angielsku, po niemiecku, po łacinie, a żaden z nich nie chce odpowiedzieć.
— Uspokój się Ned — rzekłem do wrzącego oszczepnika — gniew do niczego nie doprowadzi.
— Ale czy wiesz panie profesorze — odpowiedział nasz gniewliwy towarzysz — że możnaby śmiało z głodu umrzeć w tej klatce żelaznej.
— Oh! — odparł filozoficznie Conseil — jeszcze dość długo można wytrzymać.
— Moi przyjaciele — rzekłem — nie trzeba tracić, nadziei. Znajdujemy się wprawdzie w nienajlepszych warunkach, ależ czekajmy, aż sobie będziemy mogli wyrobić opinię o dowódzcy i załodze tego statku.
— Ja mam już o nich dokładną opinię — odpowiedział Ned-Land. — są to łotry…
— Dobrze, ale z jakiego kraju?
— Z kraju łotrów!
— Mój poczciwcze, ten kraj nie jest, jeszcze dokładnie oznaczony na mapie, a tu właśnie narodowość tych dwóch nieznajomych najtrudniejszą jest do oznaczenia! Wiemy tylko, że nie Francuzi, nie Anglicy i nie Niemcy. Jednakże nie wiem dlaczego, ale tak mi się coś koniecznie zdaje, że obaj oni zrodzeni są w strefie umiarkowanej. Jest w nich coś południowego. Ale czy to są Hiszpanie, Turcy, Arabowie, czy Indyanie, tego z ich typu fizycznego poznać nie można. Co do ich mowy, tej stanowczo nie rozumiem.
— Co to za nieprzyjemności spotykają człowieka, gdy nie posiada wszystkich języków — wtrącił Conseil — jak to źle, że niema jednego dla wszystkich wspólnego języka!
— I toby się na nic nie zdało — odpowiedział Ned-Land. — Czyż nie widzisz, że ci ludzie mają swój odrębny język, język wymyślony na to, aby do rozpaczy przywodzić biednych ludzi żądających obiadu. Przecież we wszystkich krajach na świecie zrozumianoby mnie, skorobym otworzył usta, poruszył szczękami, chłapnął zębami i wargami? Czyż to nie znaczy, tak dobrze w Kwebeku jak i w Pomotu, w Paryżu jak i u Antypodów: „Głodny jestem! dajcie mi jeść?…”
— O! — rzekł Conseil — są natury tak niedomyślne!…
Gdy domawiał tych słów, drzwi się otworzyły. Wszedł posługacz niosący dla nas odzież: kamizelki i spodnie do żeglugi morskiej przydatne, zrobione z materyi, której gatunku rozpoznać nie mogłem. Z pośpiechem ubraliśmy się, a posługacz tymczasem, niemy może i głuchy nawet, ustawił stół i płożył na nim trzy nakrycia.
— A, to już coś na seryo — rzekł Conseil i wcale się nieźle zaczyna.
— Eh do dyabła! — mruknął gniewliwy oszczepnik — cóż my tu jeść możemy? wątróbkę żółwią, polędwicę z rekina i befsztyk z psa morskiego!
— Zobaczymy — odpowiedział Conseil.
Półmiski przykryte srebrnemi pokrywami, symetrycznie ustawione na stole, czekały na nas. Usiadłszy, poznaliśmy że mamy do czynienia z ludźmi ucywilizowanymi — i gdyby nie zalewające nas światło elektryczne, sądziłbym że się znajduję w jadalnej sali hotelu Adelphi w Liverpoolu, albo Grand-Hôtel w Paryżu. Jednakże dodać muszę, że chleba i willa brakowało zupełnie. Woda była czysta i świeża, ale to zawsze woda tylko — co wcale nie przypadało do smaku Ned-Landowi. Pomiędzy potrawami jakie nam podano, poznałem różne ryby delikatnie przyrządzone — lecz o niektórych daniach nic nie umiałem powiedzieć, a to tak dalece, że nie umiałbym oznaczyć czy one należą, do królestwa zwierzęcego, czy też roślinnego. Co do nakrycia, to było i wytworne i gustowne. Łyżki, widelce, noże, talerze — miały na sobie literę otoczona wyrazami dewizy, co się tak przedstawiało.

Mobilis
N.
In mobile.

„Ruchome w ruchomem!” Dewiza ta stosowała się do tego statku podmorskiego — i dlatego właśnie przyimek in tłomaczy się przez w a nie przez na. Litera N. była zapewne początkową głoską imienia zagadkowej osoby, rozkazującej w głębinach morskich.
Ned i Conseil nie wdając się w żadne uwagi lub rozbiory, zabrali się do jedzenia, a ja wkrótce poszedłem za ich przykładem. Zresztą bylem spokojny o nasz los, i widziałem tyle przynajmniej, że nasi gospodarze nie mieli zamiaru zamorzyć nas głodem.
Wszystko jednakże ma swój koniec na tym padole; wszystko mija, nawet głód ludzi którzy nie jedli od piętnastu godzin. Zaspokoiwszy apetyt, uczuliśmy gwałtowną potrzebę snu. Reakcya bardzo naturalna, po nieskończenie długiej nocy, podczas której walczyliśmy ze śmiercią.
— Pewny jestem, że będę spał wybornie — rzekł Conseil.
— A ja już śpię! — odpowiedział Ned-Land.
Dwaj moi towarzysze wyciągnęli się na dywanie, i wkrótce w najgłębszy sen zapadli.
Ja nie tak łatwo uległem gwałtownej potrzebie snu. Do mojej głowy zbyt wiele cisnęło się myśli, zbyt wiele przedstawiało mi się pytań i zagadnień nie rozwiązanych, abym tak łatwo mógł zmrużyć powieki. Gdzie byliśmy? Jakaż dziwna i niepojęta siła nas niosła? Czułem, a przynajmniej zdawało mi się że czuję, jak przyrząd zanurzał się w najgłębsze warstwy morza. Widma mnie jakieś ścigały. W tem tajemniczem schronieniu dostrzegałem cały świat zwierząt nieznanych, których bratem rodzonym, żywym, poruszającym się i jak one wielkim, był ten statek podmorski… Wkrótce jednak mózg mój uspokoił się; wyobraźnia rozpłynęła się w niewyraźnej jakiejś, błędnej senności, i zapomniałem o wszystkiem, pogrążony w śnie głębokim.



IX.

Gniewy Ned-Land’a.

Nie wiem jak długo trwał ten sen, ale musiał być długi, bo przebudziwszy się czułem, żem zupełnie wypoczął. Obudziłem się pierwszy; towarzysze moi spoczywali jeszcze głęboko uśpieni, każdy w swoim kącie.
Zaledwiem powstał z posłania dość twardego, uczułem się rzeźwym na umyśle i rozpocząłem zaraz przegląd baczny naszej celki.
Nic się nie zmieniło w jej urządzeniu wewnętrznem. Więzienie pozostało więzieniem, a więźniowie więźniami. Służący tylko podczas naszego snu zdjął ze stołu nakrycie. Nic przeto nie zapowiadało blizkiej zmiany w naszem położeniu, i na seryo zapytywałem sam siebie, czy przeznaczeniem naszem było na zawsze pozostać w tej klatce.
Byłoby mi to tem przykrzejsze, że o ile głowę czułem swobodniejszą, o tyle piersi czułem przytłoczone. Oddychałem z trudnością, i ciężkie powietrze nie wystarczało dla płuc moich. Jakkolwiek cela była dość, przestronna, widocznie jednak zużyliśmy w większej części tlen w niej zawarty. Wiadomo, że każdy człowiek zużywa w godzinę tlen zawarty w stu kwartach powietrza — a powietrze w kajucie nasycone wówczas prawie taką, samą, ilością, kwasu węglowego, stało się niezdatnem do oddychania.
Trzeba je było koniecznie odświeży, a zapewne i atmosferę całego statku podmorskiego.
Tu mi się nastręczało pytanie, jak sobie radził w takim razie dowódzca tego budynku pływającego? Jeśli otrzymywał powietrze sposobami chemicznemi, to jest wywiązując tlen za pomocą gorąca z chloranu potażu — a uniważniając kwas węglowy wodanem potażu, to musiał utrzymywać stosunki z lądem, aby sobie zapewnić materyały potrzebne do tego. Może poprzestawał na nagromadzeniu powietrza pod wysokim ciśnieniem, w zbiornikach i wypuszczaniu go następnie odpowiednio do potrzeby swojej załogi? Być może. Albo też używał sposobu najprostszego, najwygodniejszego, najtańszego, a przeto najpraktyczniejszego i wypływał jak wieloryb na powierzchnię wód, dla oddychania i odświeżenia swego zapasu atmosfery na dwadzieścia cztery godzin? Jakiejkolwiek używał metody, to użyć jej powinien coprędzej.
Już coraz częściej i trudniej oddychałem dla wciągnięcia w siebie niewielkiej ilości tlenu, jaki się jeszcze w celi naszej znajdował — gdy nagle orzeźwił mnie prąd powietrza czystego i przesiąkłego słonemi wyziewami. Był to powiew morski orzeźwiający i nasycony jodem. Otworzyłem szeroko usta, wciągając do płuc świeże powietrze. W tejże samej chwili uczułem kołysanie, nie gwałtowne wprawdzie, ale bardzo wyraźne. Statek, potwór żelazny, wypływał widocznie na powierzchnię oceanu, aby tam odetchnąć jak wieloryb. Poznałem więc sposób odświeżania powietrza na okręcie.
Gdym się już pełną piersią nałykał świeżego powietrza, szukałem komunikacyi z powietrzem zewnętrznem, czyli aerifera, jak go nazywają, który nam je dostarczał, i znalazłem go bez trudności. Po nad drzwiami była dziura do przewiewu, przepuszczająca kolumnę czystego powietrza, i odświeżająca tym sposobem zepsutą celki atmosferę.
Gdym się temi spostrzeżeniami zajmował Conseil i Ned zbudzili się razem prawie, pod wpływem wietrzyka orzeźwiającego. Przetarli oczy, przeciągnęli ramiona i zerwali się na równe nogi.
— Czy pan dobrze spał? — zapytał Conseil, ze zwykłą swą codzienną grzecznością.
— Bardzo dobrze, mój kochany — odpowiedziałem. — A ty, panie Ned-Land?
— Smacznie i głęboko, panie profesorze; ale czy nie jestem w błędzie, bo zdaje mi się jakbym oddychał morskiem powietrzem.
Marynarz nie mógł się omylić w tym względzie. Opowiedziałem Kanadyjczykowi co zaszło podczas snu jego.
— Wybornie — rzekl — to nam właśnie objaśnia te ryki jakie słyszeliśmy, gdy mniemany narwal znajdował się w takiej od Abrahama Lincolna odległości, że widzieć go ztamtąd było można.
— Tak jest, mości Land, to było jego oddychanie.
— Panie Aronnax, nie mogę zmiarkować która godzina, lecz zdaje mi się że to już pora obiadu!
— Obiadu? powiedz raczej śniadaniu, mój zacny przyjacielu, bo o ile miarkuję, wczoraj już minęło.
— Coby nas przekonywało — wtrącił Conseil, że spaliśmy dwadzieścia cztery godzin.
— I mnie się tak zdaje — odpowiedziałem.
— Oto się spierać nie myślę — odrzekł Ned-Laud. — Lecz obiad czy śniadanie… mógłby już coś przynieść sługa okrętowy.
— Mógłby przynieść jedno i drugie razem — dodał Conseil.
— Tak jest — wtrącił Kanadyjczyk — mamy prawo do dwóch jedzeń, i co do mnie, zaręczam że dam im radę.
— Czekajmy — odpowiedziałem. — Widocznie nie mają tu zamiaru głodem nas umorzyć, bo pocoby nam dawali wczoraj obiad.
— Czy tylko nie mają zamiaru nas utuczyć — zauważył Ned.
— Ale gdzież tam — odrzekłem — nie wpadliśmy przecie w ręce kannibala.
— Z jednego zdarzenia sądzić nie można — rzekł Kanadyjczyk całkiem seryo. — Kto wie, czy ci ludzie nie są oddawna pozbawieni świeżego mięsa; a, w takim razie, trzy zdrowo i dobrze zbudowane indywidua, jak pan profesor, jego służący i ja…
— Pozbądź się tych myśli panie Land — rzekłem do oszczepnika — a co najważniejsza, nie bierz tego za punkt wyjścia do wystąpienia przeciwko naszym gospodarzom, co mogłoby tylko pogorszyć nasze położenie.
— W każdym razie! — wrzasnął oszczepnik — jeść mi się chce jak sto dyabłów, a tu nie przynoszą ani śniadania ani obiadu.
— Trzeba się zastosować do przepisów na pokładzie przyjętych, a zdaje mi się, że nasz żołądek idzie wcześniej niż zegar tutejszy.
— To trzeba jeden zatrzymać lub posunąć drugi — spokojnie dodał Conseil.
— Poznaję cię przyjacielu Conseil — odpowiedział niecierpliwy Kanadyjczyk. — Nie wiele zużywasz żółci i nerwów! zawsze spokojny! wolałbyś z głodu umrzeć aniżeli narzekać.
— Bo i nacóżby się to przydało? — odpowiedział Conseil.
— I to coś znaczy! I gdyby ci rozbójnicy, a nazywam ich tak przez wzgląd na pana profesora, który ich zabrania nazywać kannibalami — wyobrażali sobie, że zatrzymają mnie w tej klatce zaduszonej, to gruboby się pomylili. Co myślisz panie Aronnax, czy długo oni zamierzają nas trzymać wtem żelaznem pudle?
— Prawdę powiedziawszy, nie więcej wiem pod tym względem od ciebie, przyjacielu Land.
— Ale jak pan przypuszczasz?
— Przypuszczam, że przypadek uczynił nas panami ważnej tajemnicy. Otóż jeżeli załoga tego podmorskiego statku, ma interes w zachowaniu jej, a interes ten większym jest niż życie trzech ludzi, to życie nasze jest mocno narażone. W przeciwnym wypadku, potwór wypuści nas na świat przy pierwszej lepszej sposobności.
— Czy tylko nie zechce zaliczyć nas do swej załogi, i zatrzymać nas tym sposobem…
— Aż do chwili — wtrącił Ned-Land — w której jakaś fregata szybsza lub zręczniejsza niż Abraham Lincoln, opanuje to gniazdo łotrów i wyśle je swobodnie odetchnąć świeżem powietrzem, na wielkim jego maszcie.
— Wszystko to dobrze panie Ned-Land — dorzuciłem — lecz dotychczas nic jeszcze nam nie grozi. Pocóż mówić o rzeczach przypuszczalnych? Powtarzam że wypada czekać, więc czekajmy; a nie róbmy nic, dopóki niema co robić.
— Przeciwnie, panie profesorze — odrzekł rozdrażniony oszczepnik, trzeba coś robić koniecznie.
— Cóż więc chcesz robić?
— Ocalić nas.
— Z więzienia ziemskiego umknąć zwykle bardzo już trudno, ale z podmorskiego, zdaje mi się całkiem niepodobna.
— A cóż mości Ned powie na to? — wtrącił Conseil — Przecież Amerykaninowi nigdy pomysłu zabraknąć nie powinno.
Oszczepnik widocznie zakłopotany milczał. Ucieczka w warunkach, w jakich nas wypadki postawiły, była całkiem niepodobną. Lecz Kanadyjczyk jest zawsze na pół Francuzem, jak tego Ned-Land dowiódł swą odpowiedzią.
— Więc panie Arunnax — rzekł po chwili zastanowienia — nie zgadujesz co mają robić ludzie nie mogący ujść ze swego więzienia?
— Nie mój przyjacielu.
— Tak się urządzić, aby w niem pozostać mogli.
— A w każdym razie — dodał Conseil — lepiej pozostać w środku, niż z wierzchu lub pod spodem.
— Wyrzuciwszy naprzód strażników i kluczników — dodał Ned-Land.
— Jakto Ned, więc myślisz na seryo o opanowaniu tego statku?
— Bardzo na seryo — odpowiedział Kanadyjczyk.
— To być nie może.
— Dlaczego nie? Możemy się przecie doczekać jakiejś przyjaznej sposobności i skorzystać, z niej. Jeśli ich tu niema więcej jak dwudziestu ludzi, to sądzę że się ich nie zlękną dwaj Francuzi i jeden Kanadyjczyk.
Pomyślałem sobie, że lepiej będzie przyjąć, propozycyę oszczepnika, aniżeli się nad nią zastanawiać; dlatego też odpowiedziałem:
— Czekajmy wypadków, mości Ned-Land, a zobaczymy; tymczasem błagam cię, powstrzymaj twą niecierpliwość. Tu działać można tylko podstępem, a więc oględnie i chłodno. Daj mi słowo, że cokolwiek bądź zajdzie, nie będziesz się gniewać.
— Daję słowo, panie profesorze — odpowiedział Ned-Land, acz tonem nie bardzo upewniającym. — Ani jeden gwałtowny wyraz nie wyjdzie z ust moich; nie zdradzę się żadnym gestem, choćby nawet służba stołowa nie szła z pożądana dla umie regularnością.
— Mam więc twoje słowo — rzekłem do Kanadyjczyka.
Rozmowa umilkła, a każdy z nas rozważał położenie sam z sobą. Przyznam się że co do mnie, pomimo zapewnień oszczepnika, nie łudziłem się bynajmniej i nie spodziewałem się tych szans przyjaznych, jakie się jego myśli nastręczały. Statek podmorski tak wybornie kierowany, wymagał widocznie znacznej liczby ludzi do swej obsługi, a więc na wypadek walki mielibyśmy do czynienia z licznymi przeciwnikami. Zresztą trzeba było najprzód być wolnymi, a myśmy byli zamknięci i nie widziałem sposobu wyjścia z celi hermetycznej. Jeśli dziwny dowódzca tego statku chciał zachować tajemnicę, co zdawało się prawdopodobnem, to nie pozwoli nam działać swobodnie na pokładzie swojego okrętu. Jeśli zaś gwałtem nas się pozbędzie, to gdzież nas wyrzuci, kiedy i na jaki kawałek ziemi? Wszystko można było przypuszczać, i chyba tylko jeden oszczepnik mógł mieć nadzieję odzyskania wolności.
Widziałem, że i Ned-Landa myśl pracuje.
Zaczynał powoli kląć, a ruchy jego coraz groźniejsze były. Wstawał, chodził jak zwierz dziki w klatce, bił o ścianę pięściami i nogami, a czas płynął swoją drogą, głód coraz silniej uczuwać się dawał, sługa zaś okrętowy nie przybywał. Jeśli nie miano nic złego nam zrobić, to postępowanie takie z nami było bardzo niewłaściwe.
Ned-Land dręczony wymaganiami swego olbrzymiego żołądka, zapalał się coraz więcej i obawiałem się, aby pomimo danego mi słowa, nie wybuchnął przy zetknięciu się z ludźmi załogi.
Taki stan trwał jeszcze przez dwie godzin; gniew Ned-Lanaa wzrósł do strasznych rozmiarów. Wołał, krzyczał, ale napróżno. ściany żelazne były głuche. Nie słyszałem nawet najmniejszego szmeru z zewnątrz, jakby na statku wszyscy wymarli. Nie poruszał się on, bo czułbym drżenia jego szkieletu pod działaniem śruby; zapewne zanurzony w przepaści wód, nie należał już do ziemi. Ponure to milczenie przerażało mnie.
Nie umiałem sobie zdać sprawy z czasu, przez jaki już byliśmy zamknięci. Traciłem nadzieję, jaką powziąłem po pierwszem ujrzeniu naszego dowódzcy. Słodycz spojrzenia tego człowieka, łagodny wyraz jego fizyonomii, jego szlachetna postawa — wszystko to zacierało się w mych wspomnieniach. Zagadkowa ta postać ukazywała mi się teraz taką, jaką koniecznie być musiała: nie wzruszoną, okrutną. Czułem że człowiek ten zerwał z ludzkością, zabronił do siebie przystępu wszelkiemu uczuciu litości, został wrogiem swych bliźnich, którym musiał wypowiedzieć wieczną, wojnę!
Chciałże nas zamorzyć głodem wtem ciasnem więzieniu?
Ta straszna myśl ogarnęła mnie całego, a rozdrażniony jeszcze głodem, zapadłem w straszne przerażenie. Conseil stał spokojny, Ned-Land ryczał z wściekłości.
W tej chwili dał się słyszeć szmer z zewnątrz. Kroki rozległy się po metalowej podłodze. Odsunięto wrzeciądze, drzwi otworzono i ukazał się sługa okrętowy.
Zanim zdążyłem przeszkodzić, Kanadyjczyk rzucił się już na niego, powalił go na ziemię i ścisnął go za gardło. Sługa dusił się pod tym uściskiem.
Conseil poskoczył na pomoc biedakowi na pół już uduszonemu — a i ja zabierałem się poprzeć mego służącego, gdy nagle jak przybity do ziemi wstrzymałem się, słysząc te wyrazy po francuzku:
— Uspokój się mości Land, a pan panie profesorze chciej mnie posłuchać.




X.

Pan wód.

Mówił to dowódzca statku.
Na te wyrazy Ned-Land podniósł się nagle. Służący okrętowy o mało co nie zduszony, wyszedł chwiejąc się, na znak swego pana, a taka była władza dowódzcy na jego okręcie, że człowiek tamten najmniejszym ruchem nie śmiał zdradzić swej niechęci do Kanadyjczyka. Conseil zaciekawiony mimowolnie, a ja oniemiały, czekaliśmy w milczeniu na rozwiązanie tej sceny. Dowódzca oparty o róg stołu, z rękami na piersi skrzyżowanemi, przypatrywał się nam z głęboką uwagą. Czy wahał się mówić? czy żałował tych kilku wyrazów wymówionych po francuzku? Tak można było sądzić.
Po kilku chwilach milczenia, którego nikt z nas przerywać nie miał zamiaru, rzekł głosem spokojnym i przejmującym:
— Panowie, umiem zarówno dobrze po francuzku, po angielsku, po niemiecku i po łacinie. Mogłem więc odpowiedzieć wam przy pierwszem zaraz widzeniu się z wami, lecz chciałem was najprzód poznać, a potem zastanowić się. Wasze czterokrotne zupełnie zgodne opowiadanie wczorajsze, upewniło mnie co do tożsamości osób waszych. Wiem teraz, że przypadek postawił wobec mnie pana Piotra Aronnaxa, profesora historyi naturalnej w muzeum paryzkiem, mającego misyę naukową zagraniczną; Conseila jego służącego i Ned-Landa Kanadyjczyka z pochodzenia, oszczepnika na pokładzie fregaty Abraham Lincoln z marynarki narodowej Zjednoczonych Stanów Ameryki.
Ukłoniłem się przytakująco. Komendat pytań mi nie robił, więc odpowiadać nie było na co. Wyrażał się z wielką łatwością i bez zatrącania jakimkolwiek akcentem. Frazesy jego płynęły jasno, wyrazów dobierał właściwych, łatwość jego w wypowiadaniu się była zadziwiająca. A jednak „nie czułem“ w nim rodaka.
Rozmowę wiódł dalej w sposób następujący:
— Zapewne zdawało się panu, żem się zbyt ociągał z odwiedzeniem was powtórnem. Uczyniłem to dlatego, że sprawdziwszy tożsamość osób, chciałem dobrze rozważyć co mam z wami zrobić. Długo się wahałem. Najprzykrzejsze okoliczności postawiły was wobec człowieka, który zerwał z ludzkością. Przyszliście zakłócić moje istnienie…
— Mimowolnie — rzekłem.
— Mimowolnie? — odrzekł nieznajomy silniejszym nieco głosem. — A więc Abraham Lincoln ścigał mnie mimowolnie po wszystkich morzach? czyż mimowolnie wsiedliście na pokład tej fregaty? A kule wasze, czy także mimowolnie odskakiwały od mego okrętu, a jegomość pan Ned-Land mimowolnie uderzył w niego swoim oszczepem?
W tych wyrazach widoczny był dla mnie, powściągany gniew. Lecz na wszystkie te zarzuty miałem bardzo naturalną odpowiedź, i dałem ją.
— Panie — rzekłem — nie są ci zapewne obce wszystkie dyskusye, jakie wywołałeś w Europie i Ameryce. Pan nie wiesz o tem, że różne wypadki wywołane uderzeniem o pański statek podmorski, wstrząsnęły opinię publiczną na obu półkulach. Nie mówię już o licznych przypuszczeniach czynionych dla wyjaśnienia trudnego do wytłomaczenia zjawiska, którego tajemnicę pan sam tylko posiadałeś; lecz wiedz pan o tem że ścigając cię po morzach oceanu Spokojnego, Abraham Lincoln był przekonany, że poluje na potężnego jakiegoś potwora, od którego za jakąbądź cenę wypadało ocean uwolnić.
Półuśmiech rozjaśnił usta dowódzcy, który rzekł tonem już spokojniejszym:
— Panie Aronnax, śmiałbyś pan twierdzić, że wasza fregata nie ścigałaby tak dobrze statku podmorskiego, jak potwora i nie strzelała do niego?
Pytanie to mocno mnie zakłopotało; byłem pewny, że dowódzca Farragut nie wahałby się ani na chwilę. Niezawodnie miałby sobie za obowiązek zniszczyć przyrząd tego rodzaju, tak samo jak narwala olbrzymiego.
— Pojmujesz więc pan — ciągnął dalej nieznajomy. — że mam prawo traktować was jako mych nieprzyjaciół.
Nie było co na to odpowiedzieć, a zresztą poco rozbierać położenie, gdy siła może zniweczyć wszelkie rozumowania?
— Długo się wahałem — mówił dalej dowódzca. — Nic mnie do gościnności dla was nie zobowiązywało. Jeśli miałem rozstać się z wami, to nie miałem poco widzieć was powtórnie. Dosyć byłoby wywieść, was na platformę tego statku, który wam służył za schronienie, zanurzyć się w głębokościach morza, to jużby się i zapomniało żeście na świecie istnieli. Nie miałżebym prawa tak uczynić?
— Dziki mógłby dać sobie to prawo — odpowiedziałem — ale nie człowiek ucywilizowany.
— Panie profesorze — żywo odpowiedział dowódzca — ja nie jestem tem, co pan nazywasz człowiekiem ucywilizowanym! Zerwałem ze społeczeństwem z przyczyn, które roztrząsać ja sam tylko mam prawo. Nie podlegam więc społecznym przepisom, i proszę pana nigdy się na nie w mojej obecności nie powoływać.
Było to wypowiedziane bardzo dobitnie. Gniew i pogarda paliły się w oczach nieznajomego; w życiu tego człowieka straszną dopatrywałem przeszłość. Nietylko usunął się z pod praw ludzkich, ale jeszcze uczynił się niezależnym, wolnym w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu, niedosięgniętym. Kto śmiałby ścigać go w głębie morskie, skoro na ich powierzchni żartował sobie z usiłowań przeciw niemu wywieranych? Jaki okręt oparłby się uderzeniu tego monitora podmorskiego? Jakiej grubości pancernik wytrzymałby uderzenie ostrogi jego statku. Nikt z ludzi nie mógł od niego żądać rachunku ze spraw jego. Bóg tylko, jeśli wierzył w niego — sumienie tylko jeśli je miał, jedynemi, którymby mógł uledz, sędziami jego być mogli.
Takie uwagi szybko przebiegły mój umysł, a nieznajomy tymczasem milczał zamyślony, jakby zamknięty w sobie. Patrzałem na niego z przestrachem i podziwieniem, tym samym zapewne wzrokiem jakim Edyp na Sfinksa spoglądał.
Po dość długiem milczeniu, dowódzca znowu mówić zaczął:
— Wahałem się więc — ale pomyślałem, że interes mój da się pogodzić z tą litością przyrodzoną, do jakiej każda istota ludzka ma prawo. Zostaniecie na moim statku, ponieważ fatalność na niego was rzuciła; będziecie na nim swobodni, a za tę swobodę, względną zresztą, jeden wam tylko postawię warunek, który mi słowem waszem poręczycie.
— Mów pan — odpowiedziałem — sądzę że warunek będzie taki, jaki każdy uczciwy człowiek przyjąć może.
— Tak jest panie. Być może że wypadki nieprzewidziane, zmuszą mnie zatrzymać panów w ich kajucie przez kilka godzin, a może na wet i przez kilka dni. Nie chcąc nigdy używać gwałtu, w tej okoliczności więcej jeszcze niż w każdej innej, wymagam od panów biernego posłuszeństwa. Tak działając, usuwam od was wszelką odpowiedzialność, bo odemnie już wtedy będzie zależeć nie dać wam widzieć tego, czegoście widzieć nie powinni. Czy przyjmujecie ten warunek?
Musiały więc odbywać się tam rzeczy co najmniej dziwne, skoro nie mogli ich widzieć ludzie którzy się nie wyrzekli praw społecznych. Nie najmniejsza to była z niespodzianek, jakiemi nas przyszłość miała obdarzyć.
— Przyjmujemy — odpowiedziałem. — Jednakże ośmielę się uczynić panu jedno tylko zapytanie.
— Słucham pana.
— Powiedziałeś, że będziemy zupełnie swobodni na twym statku?
— Najzupełniej.
— Zapytuję więc pana, jak rozumiesz tę swobodę?
— Ależ swobodę chodzenia, patrzenia, przyglądania się nawet wszystkiemu co się tu dzieje, tak samo jak i moi towarzysze, wyjąwszy w niektórych okolicznościach.
Widocznieśmy się nie rozumieli.
— Daruj pan — rzekłem — ale to swoboda więźnia mającego prawo chodzić po swojej celi… Tego nam zamało.
— A jednak musi wam to wystarczyć.
— Jakto, więc mamy się wyrzec ujrzenia kiedyś naszej ojczyzny, naszych przyjaciół, naszych krewnych!
— Tak jest, panie. Lecz wyrzec się tego nieznośnego jarzma na ziemi, które ludzie nazywają wolnością, nie tak jest trudno jak się zdaje!
— A to pięknie! — zawołał Ned-Land — ja nigdy nie dam słowa na to, że nie będę chciał umknąć.
— Nie żądam słowa, mości Ned-Land — rzekł zimno dowódzca.
— Panie — wtrąciłem unosząc się mimowolnie — pan nadużywasz swego względem nas położenia. To jest okrucieństwo!
— Nie, panie, to jest łaskawość. Jesteście moimi jeńcami wojennymi. Ocaliłem was, choć mógłbym jednem słowem zanurzyć was w przepaściach oceanu! Wyście mnie napadli! wyście mi przyszli wydrzeć tajemnicę, której żaden człowiek wiedzieć niepowinien, tajemnicę mojego bytu! I mniemacie, że ja was odeślę na tę ziemię, która już więcej znać mnie nie powinna! Nigdy! zatrzymując was, nie was, ale siebie samego ochraniam.
Te wyrazy okazywały stanowcze dowódzcy postanowienie, przeciwko któremu nie pomogłyby żadne argumenta.
— Tak więc — rzekłem — dajesz nam pan poprostu wybór pomiędzy życiem i śmiercią!
— Nieinaczej.
— Moi przyjaciele — rzekłem — na tak postawione twierdzenie niema co odpowiedzieć. Ale żadne słowo nie wiąże nas względem dowódzcy tego statku.
— Żadne, panie — odpowiedział nieznajomy.
I dodał głosem łagodniejszym.
— Teraz pozwólcie mi skończyć co miałem powiedzieć. Znam pana, panie Aronnax. Jeśli nie pańscy towarzysze, to pan nie masz co tak bardzo się uskarżać na wypadek wiążący cię z moim losem. Między ulubionemi mi książkami, do których się w moich studyach uciekam, znajdziesz pan i swoje dzieło „O wielkich głębiach morskich.” Czytałem je często. Posunąłeś się pan w niem tak daleko, jak ci na to pozwalała nauka ziemska. Lecz nie wiesz pan wszystkiego, nie wszystko widziałeś. Pozwól sobie powiedzieć panie profesorze, że nie pożałujesz czasu spędzonego u mnie. Odbędziesz pan podróż po krainie cudów. Będziesz pan prawdopodobnie w ciągłem zdziwieniu i osłupieniu, nie tak łatwo się nasycisz widokiem, jaki ci się ciągle nastręczać będzie. W tej nowej podróży podmorskiej, którą odbędę, a która być może ostatnią już będzie, ujrzę nanowo wszystko com badał w głębi tych mórz, tyle razy przezemnie przebieganych, a pan będziesz moim w studyach towarzyszem. Od dnia dzisiejszego wchodzisz pan w nowy całkiem żywioł, zobaczysz pan to, czego nie widział żaden jeszcze człowiek; bo ja z moimi nie liczymy się wcale, a nasza planeta, dzięki moim staraniom, ostatnie panu swoje wykryje tajemnice.
Nie mogę zaprzeczyć, że wyrazy te bardzo dobry na mnie wywarły skutek; dotknięto mej słabej strony, i zapomniałem na chwilę, że rozpatrywanie tych rzeczy wzniosłych nie mogło zastąpić wolności straconej. Zresztą liczyłem coś i na przyszłość, dla załatwienia tej ważnej kwestyi. Dlatego też poprzestałem na odpowiedzi:
— Panie, jeżeli zerwałeś z ludzkością, to przecież nie wyparłeś się uczuć ludzkich. Jesteśmy rozbitkami przyjętymi z litości na twój pokład, nie zapomnimy o tem. Ja z mej strony pojmuję, że jeśli dla nauki można się wyprzeć wolności, to w towarzystwie pańskiem znajdę czem ją zastąpić.
Sądziłem, że dowódzna poda mi rękę na stwierdzenie naszego porozumienia się, ale tego nie uczynił. Żałowałem tego nie dla siebie, ale dla niego.
— Ostatnie jeszcze pytanie — rzekłem w chwili, gdy niepojęty ten człowiek zdawał się chcieć oddalić.
— Słucham cię, panie profesorze.
— Jak mam pana nazywać?
— Dla pana — odpowiedział dowódzca — jestem kapitanem Nemo; pan zaś i pańscy towarzysze jesteście dla mnie pasażerami na Nautilusie[7].
Na zawołanie kapitana Nemo, wszedł służący. Kapitan wydał mu rozkazy w tym dziwnym języku, którego nie mogłem rozeznać; potem zwracając się do Kanadyjczyka i Conseila rzekł:
— Znajdziecie posiłek w waszej kajucie, udajcie się za tym człowiekiem.
— Tego się nie odmawia — zamruczał oszczepnik.
Wyszli nareszcie z tej celi, w której siedzieli zamknięci od trzydziestu przeszło godzin.
— A teraz panie Aronnax, pójdziemy i my na śniadanie. Pozwól mi pan służyć sobie.
— Jestem do usług pańskich, kapitanie.
Poszedłem za kapitanem Nemo, i zaraz po przejściu drzwi weszliśmy w korytarz elektrycznie oświetlony, podobny do tych przejść, jakie zwykle bywają wewnątrz okrętów. Po przejściu jakich dziesięciu metrów, drugie drzwi otworzyły się przed nami. Weszliśmy do sali jadalnej, przybranej i umeblowanej z pewną prostota smaku. W dwóch krańcach sali wznosiły się wysokie dębowe kredensy hebanem inkrustowane, zapełnione na pólkach fajansem, szkłem, porcelana wysokiej wartości. Naczynia srebrne i złote ciskały świetny blask w oświetleniu promieniejącem, złagodzony wytwornem na suficie malowaniem.
Na środku sali stał stół bogato zastawiony. Kapitan Nemo wskazał mi miejsce, które zająć miałem.
— Siadaj pan — rzekł do mnie — i jedz jakbyś już nigdy w życiu jeść nie miał.
Śniadanie składało się z kilku potraw dostarczonych przez morze, i kilku takich których nie znalem natury ani pochodzenia. Przyznam że było to dobre, ale miało swój smak zupełnie odrębny, do którego nie trudno mi się było przyzwyczaić. Różne te pokarmy zdawały mi się obfitować w fosfor, i sądziłem że ich pochodzenie musiało być morskie.
Kapitan Nemo patrzył na mnie. Nie pytałem go o nic, ale on sam zgadywał moje myśli, i sam odpowiadał na pytania które radbym mu zadać.
— Większej części tych potraw nie znasz pan wcale — rzekł do mnie — jednakże możesz ich pan używać bez obawy. Zdrowe są, i pożywne. Oddawna wyrzekłem się pokarmów na ziemi używanych, i nie cierpię na tem bynajmniej. Ludzie stanowiący załogę mego statku, są silni a żyją tem samem co i ja.
— Zatem wszystkie te pokarmy pochodzą, z morza? — zapytałem.
— Tak panie profesorze, morze zaspakaja wszystkie nasze potrzeby. To zakładam sieci i wydobywam je pełne; to znowu poluję wśród tego żywiołu, który zdaje się być nieprzystępnym dla człowieka; zdobywam zwierzynę kryjącą, się w moich lasach podmorskich. Moje trzody, jak trzody starego pasterza Neptuna, pasą się bez obawy na rozległych łąkach oceanu. Mam ja tam obszerna posiadłość, z której wciąż czerpię, i którą wciąż zasiewa ręka Stwórcy wszech rzeczy.
Patrzyłem na kapitana Nemo z pewnem zdziwieniem i odrzekłem:
— Bardzo to pojmuję, panie kapitanie, że pańskie sieci dostarczają ci ryb wybornych; mniej pojmuję polowanie na zwierzynę wodną, ale zupełnie nie widzę, zkadbyś pan mógł mieć choćby kawałek mięsa.
— Ja też panie — odpowiedział kapitan Nemo — nie używam nigdy mięsa zwierząt lądowych.
— A cóż to jest takiego — rzekłem wskazując półmisek, na którym pozostało jeszcze kilka kawałków polędwicy.
— To co się tobie wydaje mięsem, panie profesorze, jest poprostu polędwica z żółwia morskiego. Patrz, oto tu wątróbka z delfina, którąbyś wziął za potrawkę z wieprzowiny. Mój kucharz jest mistrzem w przyrządzaniu tych przeróżnych płodów oceanu. Kosztuj wszystkich tych potraw. Oto konserwa z holoturyi, którą Malajczyk ogłosiłby za niezrównaną, tu znów krem, do którego wymię wieloryba dostarczyło mleka, a cukru porosty z morza północnego; wreszcie pozwól pan sobie zalecić konfitury z anemonów morskich, bo nie ustępują w niczem konfiturom z najsmaczniejszych owoców.
I kosztowałem wszystkiego, wprawdzie raczej jako ciekawy niż jako smakosz, a tymczasem kapitan Nemo zdumiewał mnie nieprawdopodobnemi swemi opowiadaniami.
— Ale co jeszcze panie Aronnax, to morze, niewyczerpane źródło pożywienia, nietylko że mnie karmi, ale jeszcze i odziewa. Tkaniny które cię okrywają, robione są z włókien pewnych muszli, a ten odcień fioletowy otrzymują, z Aplizyi, mięczaka żyjącego w morzu Śródziemnem. Perfumy które stoją na toalecie w twojej kajucie, są wydystylowane z roślin morskich. Pościel twoja jest z najmiększej zostery, rośliny morskiej zwanej włosiem roślinnem. Pióro którem pisać będziesz jest z fiszbinu, atrament cieczą, wydzieloną przez sepije. Wszystko teraz mam z morza, jak kiedyś wszystko wróci do niego!
— Zakochany jesteś w morzu, kapitanie!
— Tak, kocham morze! morze jest wszystkiem! Pokrywa ono siedm dziesiątych powierzchni naszego globu. Jego tchnienie jest czyste i zdrowe. Jest to niezmierzona pustynia, gdzie jednak człowiek nie jest nigdy sam, bo wszędzie czuje w około siebie życie drgające. Morze, to dźwignia potężnego i cudownego istnienia; całe jest ruchem i miłością. Jest to żyjąca nieskończoność, jak się jeden z waszych poetów wyraził. Tak jest panie profesorze, natura objawia się tu w każdem ze swoich trzech królestw: mineralnem, roślinnem i zwierzęcem. To ostatnie przedstawiają cztery gromady zwierzokrzewów, trzy gromady zwierząt stawowatych, pięć gromad mięczaków, trzy gromady kręgowych, ssące, płazy, i te niepoliczone legiony ryb — zastęp bez końca, obejmujący więcej niż trzynaście tysięcy gatunków, z których zaledwie część dziesiąta żyje w wodach słodkich.
Morze, to niezmierne zbiorowisko natury! Morzem, że się tak wyrażę, glob się nasz począł, i kto wie czy morzem nie zakończy. Tu jest największy spokój. Morze nie da się podbić. Na jego powierzchni mogą jeszcze ludzie wykonywać swoje niegodziwe prawa: bić się na niej, pożerać się, przenieść na nią wszystkie okropności ziemskie. Ale już o trzydzieści stóp pod jego powierzchnią, kończy się ich władza — wpływ ich w nic się obraca, potęga niknie! Ah, panie! żyć, żyć tylko w łonie morza! Tu tylko jest niepodległość! Tu nie znam nad sobą pana! Tu jestem wolny!
Kapitan Nemo umilkł nagle, wśród zapału lejącego się z niego. Byłże to skutek niezwykłego wybuchu, mówiłże zbyt wiele? Przez czas jakiś chodził bardzo wzruszony, lecz wkrótce nerwy jego uspokoiły się, fizyonomia wróciła do zwykłej swej zimnoty; zwracając się do runie rzekł:
— Teraz panie profesorze, jeśli chcesz zwiedzić Nautilusa, jestem na twoje rozkazy!

XI.

Nautilus.

Kapitan Nemo powstał, a ja poszedłszy za nim przez podwójne drzwi w głębi sali, wszedłem do pokoju takiej samej rozległości, jak ten który opuściłem.
Była to biblioteka. Wysokie z czarnego palisandru szafy inkrustowane miedzią, na szerokich swych półkach dźwigały znaczną liczbę książek jednostajnie oprawionych. Szafy te stały naokoło sali, według jej kształtu, a u stóp ich rozścielały się obszerne sofy, pokryte ciemną skórą, powyginane bardzo wygodnie — i ruchome pulpity, w miarę potrzeby dające się zbliżyć lub oddalić. Na środku stał wielki stół, a na nim mnóstwo broszur, pomiędzy któremi widać było kilka starych już dzienników. Światło elektryczne oblewało całość tę harmonijną, a padało z trzech kul nawpół wpuszczonych w ozdobny architektoniczne sufitu. Z prawdziwem zdziwieniem patrzyłem na tę salę tak dowcipnie urządzoną, i zaledwiem wierzył mym oczom.
— Kapitanie Nemo — rzekłem do mego gospodarza, który rozsiadł się na sofie; ta biblioteka przyniosłaby zaszczyt niejednemu z pałaców na lądzie stałym, i prawdziwie jestem zachwycony gdy pomyślę, że ona idzie z tobą w największe głębiny oceanu.
— Gdzież można znaleźć większą samotność, głębsze milczenie, panie profesorze? — odpowiedział kapitan Nemo. — Czy pański gabinet w muzeum może ci zupełniejszy zapewnić wypoczynek.
— Nie, panie i muszę dodać, że mój gabinet jest bardzo ubogim w porównaniu z pańskim. Pan tu posiadasz sześć do siedmiu tysięcy tomów…
— Dwanaście tysięcy, panie Aronnax. Są to jedyne węzły jakie mnie jeszcze łączą z ziemią. Lecz świat skończył się dla mnie w dniu, w którym mój Nautilus po raz pierwszy zanurzył się pod wodę. W tym dniu zakupiłem ostatnie tomy dzieł, ostatnie broszury, ostatnie dzienniki, i od tamtej chwili pragnę wierzyć, że ludzkość ani myśleć, ani pisać nie umie. Te książki, panie profesorze, są na twoje usługi; możesz z nich korzystać ile ci się spodoba.
Podziękowałem kapitanowi i zbliżyłem się dla przejrzenia biblioteki. Obfitowała ona w książki traktujące we wszystkich językach o nauce, moralności i literaturze — lecz nie dostrzegłem nigdzie ani jednego dzieła o ekonomii politycznej, która jak się zdawało, nie została dopuszczoną. Na uwagę zasługuje ten ciekawy szczegół, że wszystkie te książki ustawione były bez względu na języki, w których je napisano — a ta mieszanina dowodziła, że kapitan Nautilusa musiał czytać zarówno biegle wszystko co mu popadło w ręce.
Pomiędzy temi dziełami, zauważyłem dzieła mistrzów starożytnych i nowoczesnych: to jest wszystko co ludzkość najpiękniejszego stworzyła w historyi, poezyi, romansie i nauce — od Homera do Wiktora Hugo; od Ksenofonta do Micheleta, od Rabelais’ego aż do pani Sand. Nauka jednak przeważała; dzieła o mechanice, balistyce, hydrografii, meteorologii, geografii, geologii i t. p., zajmowały nie mniej miejsca jak dzieła dotyczące historyi naturalnej; zrozumiałem, że się niemi głównie kapitan zajmował. Widziałem tam kompletne dzieła takich pisarzy, jak: Humboldt, Arago, Foucault, Henryk Sainte-Claire-Deville, Chasles, Milne-Edwards, Quatrefages, Tyndall, Faraday, Berthelot, ksiądz Secchi, Petermann, kapitan Maury, Agassis, i t. d.; pamiętniki akademii nauk, buletyny różnych towarzystw geograficznych, i t. p. Pomiędzy dziełami Józefa Bertranda, jego książka „Założyciele astronomii.” wskazała mi jednę datę bardzo pewną; a ponieważ wiedziałem, że wyszła w ciągu 1865 roku, mogłem ztąd wnosić, że instalacya Nautilusa nie dalszej sięgała epoki. Tak więc od trzech lat dopiero najwyżej kapitan Nemo zaczął swój byt podwodny. Spodziewałem się zresztą, że jeszcze inne dzieła pozwolą mi bardziej stanowczo określić tę epokę; lecz miałem mieć dość czasu na to poszukiwanie, a nie chciałem opóźniać, dalszej przechadzki po cudownym Nautilusie.
— Dziękuję panu — rzekłem do kapitana — że mi pozwalasz używać tej biblioteki. Są to skarby wiedzy, a ja nie zaniedbam z nich korzystać.
— Ta sala nie samą jest tylko biblioteką; służy ona także i do palenia — rzekł kapitan.
— Do palenia? — zawołałem — więc można palić na tym okręcie?
— A naturalnie!
— To mnie skłania do mniemania, że pan zachowałeś stosunki z Havaną.
— Bynajmniej — odrzekł kapitan — przyjmij pan to cygaro, panie Aronnax, a chociaż ono nie pochodzi z Havany, będziesz z niego zadowolony jeśli jesteś znawca.
Przyjąłem podane mi cygaro, formą swoją, przypominające londressy; ale zdawało się być wyrobione z liści złotych. Zapaliłem je i wciągałem w siebie pierwsze jego dymki z namiętnością amatora, który nie palił od dwóch dni.
— To wyborne — rzekłem — ale to nie tytoń.
— Nie — odpowiedział kapitan — ten tytoń nie pochodzi ani z Havany, ani ze Wschodu. Jest to rodzaj porostu wodnego bogatego w nikotynę, którego mi trochę skąpo morze udziela. Ale nie zatęsknisz pan za swojemi londressami.
— O kapitanie! gardzę niemi od dnia dzisiejszego.
— Pal więc dowoli, i nie myśl o pochodzeniu tych cygar. Choć ich straż skarbowa nie kontrolowała, nie mniej przeto są dobre, jak mi się zdaje.
— Tem lepsze.
W tej chwili kapitan Nemo otworzył drzwi, będące naprzeciw tych któremi wszedłem do biblioteki i weszliśmy do salonu bardzo dużego i oświetlonego wspaniale. Był to obszerny czworobok długi na dziesięć metrów, szeroki na sześć. a na pięć wysoki. Świetlny sufit lekkiemi przyozdobiony arabeskami, rozrzucał jasne i łagodne światło na wszystkie cuda nagromadzone wtem muzeum. Było to rzeczywiście muzeum, w którem ręka rozumna, hojna, zgromadziła wszystkie skarby natury i sztuki z tym nieładem artystycznym, jakim się odznaczają pracownie malarzy.
Ze trzydzieści obrazów mistrzowskich w ramach jednostajnych, oddzielonych tylko od siebie iskrzącemi się pękami emblematycznemi, zdobiło ściany okryte tkaniną mającą desenie w stylu surowym. Były tam płótna co najwyższej wartości, które po większej części podziwiałem już dawniej, w zbiorach prywatnych europejskich i na wystawach obrazów. Różne szkoły malarskie dawnych mistrzów, były tu reprezentowane taką naprzykład „Madonną” Rafaela, „Dziewicą” Leonarda da Vinci, „Nimfą” Corregia, „Kobietą” Tycyana, „Adoracyą” Veronesa, „Wniebowzięciem” Murilla, „Portretem” Holbeina, „Mnichem” Valasqueza, „Męczeństwem” Ribeiry, „Jarmarkiem” Rubensa. Były jeszcze dwa „krajobrazy” flamandzkie Teniersa, trzy niewielkie „obrazki rodzajowe” Gérarda Dow, Metsu’a, Pawla Pottera; dwa płótna Géricault’a i Prud’hona, kilka widoków morskich Backuysena i Verneta. Z dzieł młodszego malarstwa odznaczały się obrazy podpisane przez: Delacroix, Ingrès, Decamp, Troyon, Meisonnier, etc. Kilka zmniejszonych posągów z marmuru lub bronzu, skopiowanych z najpiękniejszych wzorów starożytności, wznosiło się na piedestałach po rogach tego wspaniałego muzeum. Otumanienie, jakie mi przepowiedział dowódzca Nautilusa, zaczęło już ogarniać mój umysł.
— Panie profesorze — rzekł wtedy ten niepojęty człowiek — wybacz mi pan, że tak bez ceremonii pana przyjmuję i nieporządek, jaki panuje w tym salonie.
— Panie — odpowiedziałem — nie badając kto jesteś, czy niewolno mi w panu odgadnąć artystę?
— Co najwięcej, to amatora. Lubiłem kiedyś zbierać te piękne dzieła ręki ludzkiej; chciwie poszukiwałem, szperałem niestrudzony i zdołałem zgromadzić nieco przedmiotów wysokiej wartości. Są to ostatnie moje wspomnienia z tej ziemi, która umarła dla mnie. W moich oczach, wasi artyści tegocześni są już starożytni, jakby istnieli przed dwoma lub trzema tysiącami lat. Mistrze nie mają wieku.
— A ci muzycy? — rzekłem, wskazując na partycye Webera, Rossiniego, Mozarta, Beethovena, Haydna, Meyerbeera, Herolda, Wagnera, Aubera, Gounoda i wielu innych, rozrzuconych na wielkich rozmiarów fortepianie i organie zarazem, zajmującym jednę ścianę salonu.
— Ci muzycy — odpowiedział kapitan — są to współcześni orfeusze, bo różnice chronologiczne zacierają się we wspomnieniu zmarłych, a ja zamarłem, panie profesorze, tak samo jak twoi przyjaciele, którzy spoczywają na sześć stóp pod ziemią.
Kapitan Nemo zamilkł i zdawał się być głęboko pogrążonym w swojej zadumie; żywo wzruszony patrzyłem na niego, rozbierając w milczeniu dziwne zmiany jego fizyonomii. Wsparty na łokciach o kosztowny stolik mozajkowy, nie widział mnie, albo też zapomniał o mojej obecności; szanowałem tę zadumę, i przepatrywałem zbiór ciekawości bogacących salon.
Obok dzieł sztuki, rzadkości przyrody ważne zajmowały miejsce. Były to głównie rośliny, muszle i inne produkcye oceanu, które zapewne poznajdywał kapitan osobiście. W pośrodku salonu wodotrysk oświecony światłem elektryczem, spadał do zbiornika utworzonego z olbrzymiej trydakny. Muszla ta należąca do największego z mięczaków bezgłowych, miała brzegi ślicznie ufalowane, a obwód jej wynosił około sześciu metrów, była więc znacznie większa niż owe piękne trydakny, które Rzeczpospolita Wenecku darowała Franciszkowi I-mu, a które ten monarcha złożył w kościele świętego Sulpicyusza w Paryżu, gdzie z nich zrobiono dwie olbrzymie kropielnice.
W około tego zbiornika, za szybami oprawnemi w okucie mosiężne, były ustawione i opatrzone napisami najrzadsze płody morskie, jakie kiedykolwiek naturalista oglądał. Można pojąć mój profesorski zachwyt.
Dział zwierzokrzewów przedstawiał nadzwyczaj ciekawe okazy polipów i jeżokorów. Z pierwszy „tubipory” (organki), wachlarzowate gorganie, miękkie gąbki syryjskie, członkowaty izys molucki, pannatula zwana piórem morskiem, dziwna wirgularya z morza norwegskiego; dalej przeróżne „madrepory,” które mistrz mój Milne-Edwards tak umiejętnie rozklasyfikował na sekcye, a pomiędzy któremi dostrzegłem śliczne flabelliny, oczkowce zwane koralem białym — wreszcie wszystkie te ciekawe gatunki polipów, których nagromadzenie tworzy wyspy, i z których znowu kiedyś powstaną lądy. Z jeżokorów odznaczających się kolczystą swą powłoką, gwiazdy morskie, pentakryny komatule, jeżowce, holuturye i t. d., tworzyły bogatą kolekcyę tego działu gatunków.
Konchyliolog nieco nerwowy, stanąłby niewątpliwie jak wryty, przed liczniejszemi jeszcze okazami z działu mięczaków. Brakłoby mi czasu, gdybym chciał opisywać zbiór ten nieoszacowany. Wymienię tylko dla pamięci — ozdobny „młot królewski” z oceanu Indyjskiego, w regularne plamy tak żywo odbijające od tła czerwono brunatnego; „spondylus cesarski” świetnej barwy, cały najeżony długiemi kolcami, rzadkość niesłychana w zbiorach europejskich. Ceniłem go na dwadzieścia tysięcy franków. „Młot pospolity” z mórz Nowej Holandyi, o który także nie łatwo; podzwrotnikową „senegalską skruszelkę” — delikatną, białą muszlę dwuskorupną, co jak bańka mydlana od dmuchnięcia zdaje się pryśnie; kilka jawańskich gatunków „kropideł sitkowatych,” w kształcie rurki wapiennej o wywiniętym fryzowanym brzegu, zasklepionej wypukłem denkiem poprzebijanem dziurkami, jak w koneweczce ogrodniczej. Dalej cały szereg „wartołków“ (Trochus), to zielonawo-żółtych z mórz amerykańskich, to różowo-brunatnych, z wód Nowej Holandyi; to o skrętach dachówkowatych z zatoki meksykańskiej, to jeszcze inne australskie. Wreszcie ze wszystkich najrzadszy „wartołek” ostrogowaty z Nowej Zelandyi. Innych nawet rodzajów nie wyliczyć; owe „turbanki, ”littoryny,” „delfinule,” „jantyny,” „owula,” „olinsy,” „woluty,” „porcelanki” używane za monetę w Afryce i Indyach, „miry,” „purpury,” „arfy,” „murezy,” „wieżyczki,” „wrzecionki,” „skrzydłacze,” „patelki,” „trąby Trytona;” owe prześliczne wzorzyste „stożki,” jak ów mało komu znany cocnodulli, i wszystkie odmiany porcelanowatych, a między niemi najdroższa z muszel oceanu Indyjskiego gloria maris (chwała morza).
Obok, w osobnych przedziałach rozwijały się sznury najpiękniejszych pereł, w świetle elektrycznem ognistemi migoczących iskrami; pereł różowych znajdowanych w skrzelicy (pinna) z morza Czerwonego, pereł zielonych ze ślimaka haliotis inis, pereł żółtych, niebieskich, czarnych — rzadkości dostarczanych przez różne mięczaki wszystkich oceanów; nakoniec kilka okazów pereł nieocenionej wartości, wysączanych przez najrzadsze muszle perłowe. Niektóre były większe od gołębiego jaja, i warte były tyleż a może więcej niż ta, którą podróżnik Tavernier sprzedał szachowi perskiemu za trzy miliony — a miały pierwszeństwo przed ową perłą imana Maskatu, którą miałem dotąd za niedorównaną.
Tak więc niepodobna było oznaczyć cyfrą wartości tego zbioru. Kapitan Nemo musiał wydać miliony na nabycie tych różnych okazów, i pytałem się sam siebie, zkąd on czerpał możność zadawalniania swej fantazyi zbieracza, gdy nagle przerwały mi te jego wyrazy.
— Rozpatrujesz się pan w moich muszlach, panie profesorze; rzeczywiście mogą, one zainteresować naturalistę. Lecz dla mnie mają one jeden powab więcej, bom je zebrał wszystkie własną ręką, a niema morza na kuli ziemskiej w którembym nie czynił poszukiwań.
— Rozumiem kapitanie, rozumiem tę rozkosz przebywania w pośród tylu bogactw. Jesteś pan z liczby tych, którzy sami swoje skarby zgromadzili. Żadne muzeum w Europie nie posiada podobnego zbioru tworów oceanu. Ale wyczerpię moje całe podziwienie dla tych zbiorów, to mi nie zostanie sił do podziwiania okrętu niosącego te ciekawości! Nie chcę bynajmniej przenikać tajemnic pańskich; przyznam się jednak, żem ciekawy niezmiernie poznać siłę poruszającą Nautilusa, przyrządy pozwalające nim kierować, potężny czynnik, który go ożywia. Na ścianach tego salonu widzę porozwieszane narzędzia, których przeznaczenia nie znam jeszcze: czy mogę wiedzieć?…
— Panie Aronnax — odrzekł mi kapitan Nemo — mówiłem panu, że będziesz zupełnie swobodnym na moim okręcie, żadna przeto część Nautilusa nie jest panu wzbronioną. Możesz go więc rozpatrywać, we wszystkich szczegółach, a ja chętnie dam panu wszelkie objaśnienia.
— Nie wiem jak mam panu podziękować, ale nie myślę nadużywać grzeczności pańskiej. Chciałbym tylko wiedzieć do czego służą te narzędzia fizyczne.
— Takie same narzędzia znajdują się w moim pokoju, i tam to właśnie będę miał zaszczyt wyjaśnić panu ich użycie. Lecz najprzód chodź pan obejrzeć przygotowaną dla siebie kajutę; powinieneś pan przecie widzieć, jak będziesz mieszkał na Nautilusie.
Poszedłem za kapitanem przez jedne ze drzwi w każdej ścianie salonu będących, na korytarz okrętowy. W stronie przodu okrętowego znalazłem nie kajutę, ale pokoik elegancki z łóżkiem, toaletą i różnemi innemi meblami. Było za co podziękować mojemu gospodarzowi.
— Pański pokój przytyka do mojego — rzekł otwierając drzwi — a mój prowadzi do salonu, któryśmy tylko co opuścili.
Wszedłem do pokoju u kapitana. Miał on pozór bardzo surowy, prawie klasztorny. Stało tam łóżko żelazne, stolik do pracy, kilka sprzętów pomocnych przy ubieraniu się — wszystko oświetlone półświatłem. Nic coby ku wygodzie służyło. Tylko co koniecznie potrzebne.
Kapitan Nemo wskazał mi krzesło.
— Racz pan usiąść — rzekł do mnie.



XII.

Wszystko za pomocą elektryczności.

— Panie — rzekł kapitan, wskazując na narzędzia porozwieszane na ścianach swojego pokoju — oto przyrządy niezbędne Nautilusowi do żeglugi. Tu tak jak i w salonie, mam je zawsze pod okiem; wskazują mi one dokładnie położenie moje i kierunek wśród oceanu. Jedne są panu znane, jak termometr wskazujący temperaturę wewnętrzną Nautilusa; barometr który wskazuje ciężkość powietrza i przepowiada zmianę pogody; hygrometr pokazujący stopień suchości atmosfery; storm-glass którego mięszanina rozkładając się, zapowiada nadejście burzy; bussola wedle której kieruję mą drogę; sekstant, który wedle wysokości słońca na niebie, uczy mnie poznawać pod jaką jestem szerokością; chronometry pozwalające mi obliczyć długość geograficzną, i nakoniec lunety dzienne i nocne, które mi służą do sprawdzenia wszystkich punktów widnokręgu, gdy Nautilus wypłynie na powierzchnią wód.
— To są narzędzia zwyczajne każdemu żeglarzowi potrzebne — odpowiedziałem — a znam zarówno ich potrzebę, jak i pożytek. Lecz tu są inne, które odpowiadają zapewne szczególnym potrzebom Nautilusa. Ten kompas oto po którym przebiega igła ruchoma, nie jestże to manometr?
— Jestto rzeczywiście manometr. Wprowadziwszy go w związek z wodą, której wskazuje ciśnienie zewnętrzne, pokazuje mi tem samem głębokość w jakiej się mój statek znajduje.
— A te sondy nowego gatunku?
— To są sądy termometryczne, wskazujące temperaturę różnych warstw wody.
— Ale inne narzędzia, których użytku nie pojmuję?
— Tutaj panie profesorze muszę ci dać kilka objaśnień — rzekł kapitan Nemo; — racz mię pan posłuchać.
Milczał przez chwilę, potem mówił.
— Jest czynnik potężny, posłuszny, szybki, łatwy do dyrygowania, który nadaje się do wszystkich użytków, i który panuje na moim statku. Wszystko się tu robi przez niego. On mnie oświeca i ogrzewa. On jest duszą moich przyrządów mechanicznych. Czynnikiem tym jest elektryczność.
— Elektryczność! — zawołałem dość zdziwiony.
— Tak jest panie.
— Jednakże kapitanie, pański statek posiada nadzwyczajną szybkość ruchu, która nie zgadza się z siłą elektryczności. Aż dotąd siła jej dyamniczna (podtrzymująca ruch) okazała się niewielką, i bardzo małe skutki wywierać mogła.
— Panie profesorze — odpowiedział kapitan Nemo — moja elektryczność nie jest elektrycznością pospolitą; ale otóż i wszystko co w tym przedmiocie powiedzieć mogę.
— Nie będę zatem nastawiał na odkrycie mi przyczyn; dosyć mi będzie podziwiać skutki. Jedno tylko pytanie zadam panu, na które możesz mi pan nieodpowiedzieć, jeśli jest niedyskretne. Pierwiastki których pan używasz do wywoływania tego czynnika cudownego, muszą się zużywać bardzo prędko. Cynk naprzykład czemże pan zastąpisz, nie mając żadnych z ziemią stosunków.
— Pańskie zapytanie nie zostanie bez odpowiedzi — odrzekł kapitan. — Powiem panu najprzód, że w głębi mórz są kopalnie cynku, żelaza, srebra, złota, których eksploatacya byłaby może korzystną. Ale nic nie biorę od tych metali; morze tylko samo dostarcza mi środków wyprodukowania mojej elektryczności.
— Morze?
— Tak, panie Aronnax, morze — a środków mi nie zabrakło. Mogłem był przecież okrążeniem drutów zanurzonych w różnych głębokościach, utrzymać elektryczność przez rozmaitość temperatury jakiej one ulegają; ale wolałem użyć systemu praktyczniejszego.
— Jakiegoż tedy?
— Pan znasz skład wody morskiej. Na tysiąc jej gramów, znajduje się w niej 965 gramów wody a 27 gramów chlorku sody; prócz tego mała ilość chlorków: magnesium i potasu, bromku magnesium, siarczanu magnezyi, siarczanu i węglanu wapna. Widzisz pan więc, że chlorek sodu występuje w niej w znacznej ilości. Otóż ja wydobywam sod z wody morskiej i używam go do stosów.
— Jakto, sod?
— Tak panie. Sod z rtęcią tworzy amalgamat, który zastępuje miejsce cynku w ogniwach stosu Bunsena. Tylko sod się zużywa, a morze samo dostarcza mi go. Przytem dodać muszę, iż stosy sodowe muszą być uważane za najsilniejsze, i że siła ich elektro-poruszająca jest dwa razy tak wielką, jak stosów cynkowych.
— Pojmuję dobrze, panie kapitanie, wyższość sodu w warunkach w jakich się pan znajdujesz, Morze zawiera go w sobie — to dobrze. Ale trzeba go wyrabiać, słowem wytwarzać go. Jakże to pan robisz? Stosy pańskie widocznie służyć mogą do tego celu; lecz jeśli się nie mylę, to ilość sodu zużywanego przez przyrządy elektryczne, przewyższa ilość sodu jaką się otrzymuje z wody morskiej; a zatem więcej pan zużywa sodu dla otrzymania go, aniżeli go pan wydobywa z wody.
— Tak, panie profesorze, ale ja go nie otrzymuję za pomocą stosu, tylko w tym celu używam poprostu ciepła węgla ziemnego.
— Węgla ziemnego? — pytałem z naciskiem.
— Albo węgla morskiego, jeśli pan wolisz — odrzekł kapitan Nemo.
— Jakto! więc pan możesz eksploatować kopalnie podmorskie węgla kamiennego?
— Będziesz mnie pan widział przy tej czynności, panie Aronnax. Proszę tylko o chwilę cierpliwości, ponieważ masz czas być cierpliwym. Pamiętaj pan to tylko żem winien wszystko oceanowi; on wydaje elektryczność, a elektryczność daje Nautilusowi ciepło, światło, ruch, życie jednem słowem.
— Ale nie powietrze, którem oddychacie?
— O! mógłbym wyrabiać i powietrze potrzebne na moją konsumcyę, lecz mi to niepotrzebne, gdyż mogę wypłynąć na powierzchnię morza kiedy mi się podoba. Jednakże, jeśli mi elektryczność nie daje powietrza do oddychania, to porusza pompy potężne nagromadzające je w zbiornikach właściwych, co mi pozwala przedłużyć w potrzebie mój pobyt w głębi morza, a nawet pozostać tam gdy chcę, bardzo długo.
— Kupitanie! — odpowiedziałem, poprzestaję na dziwieniu się. Widocznie znalazłeś to co ludzie znajdą kiedyś niezawodnie, prawdziwą sił dynamiczną elektryczności.
— Nie wiem czy oni ją znajdą — zimno odpowiedział kapitan Nemo; — bądź co bądź, znasz pan już pierwsze zastosowania mego czynnika nieoszacowanego. Onto nam daje ową jednostajną i ciągłą światłość, której nie daje światło słoneczne. Teraz przypatrz się pan temu zegarowi. Jest on elektryczny, a idzie tak dokładnie, jakby najlepszy chronometr. Wskazuje mi on 24 godzin, jak zegary włoskie, bo dla mnie niema nocy ani dnia, słońca ani księżyca, tylko światło sztuczne, które sprowadzam aż do głębin morza. Patrz pan, w tej chwili jest dziesiąta rano.
— Wybornie.
— A tu oto inne zastosowanie elektryczności. Ta tarcza zawieszona przed naszemi oczyma, wskazuje prędkość Nautilusa. Drut elektryczny łączy ją ze śrubą, a igła wskazuje mi rzeczywisty pochód statku. Patrz pan, w tej chwili płyniemy z umiarkowaną prędkością, piętnaście mil na godzinę.
— Ależ to cudowne kapitanie! — odpowiedziałem.
— Widzę że miałeś pan słuszność używając tego czynnika, który ma zczasem zastąpić wodę, wiatr i parę.
— Nie skończyliśmy jeszcze panie Aronnax — rzekł kapitan powstając — jeśli pan chcesz iść za mną, zwiedzimy tył Nautilusa.
W rzeczy samej, znałem bardzo dobrze całą przednią, część tego statku podmorskiego, którego części dokładnie tu powtarzam, w kierunku od środka do ostrogi: sala jadalna długa na pięć metrów — oddzielona od biblioteki nieprzepuszczalną przegrodą, przez którą woda przejść nie mogła; biblijoteka, pięć metrów; wielki salon, 10 metrów. oddzielony od pokoju kapitana inną przegrodą nieprzepuszczalną; wspomniany pokój kapitana, pięć metrów; mój, dwa metry i pięćdziesiąt centymetrów; nareszcie rezerwoar powietrza mający siedm metrów pięćdziesiąt centymetrów, ciągnący się aż do belki środkowej. Wszystko razem miało trzydzieści pięć metrów długości. Przegrody nieprzepuszczalne opatrzone były drzwiami hermetycznie się zamykającemi na wyłogi kauczukowe, co zabezpieczało od zalania statek, na przypadek gdyby się woda którędyś przedostała.
Poszedłem za kapitanem przez boczne korytarze, i doszliśmy do środka okrętu. Tam był rodzaj studni zawierającej dwie przegrody nieprzepuszczalne. Do wyższej jej części prowadziła drabinka żelazna przyczepiona do ściany. Pytałem kapitana do jakiego użytku służyła ta drabinka.
— Ona prowadzi do czółna — odpowiedział.
— A więc macie i czółno? — zapytałem zdziwiony.
— A jakże. Statek to wyborny, lekki, nietonący; służy nam do spaceru i do połowu.
— Więc gdy kto chce użyć czółna, to musi powrócić na powierzchnię morza?
— Bynajmniej. To czółno przylega szczelnie do wyższej części Nautilusa, i zajmuje wklęsłość umyślnie tam dla niego przygotowaną. Jest ono zupełnie zamknięte, i nieprzepuszcza wody; przytwierdzone zaś jest mocno. Ta drabina prowadzi do otworu, którym się człowiek przeciśnie, zrobionego w szkielecie Nautilusa. Otwór ten odpowiada podobnemuż otworowi w boku czółna. Przez ten to podwójny otwór wchodzę do czółna. Zamykają za mną otwór w okręcie, ja zamykam otwór w czółnie za pomocą, śruby naciskającej, uwalniam czółno od przytrzymujących je sztab, i wypływa z nadzwyczajną szybkością na powierzchnię morza. Wtedy otwieram starannie aż dotąd zamknięty pomost, ustawiam maszt, zaciągam żagle, lub biorę się do wiosła i spaceruję sobie.
— Ale jakże pan powracasz?
— Ja już nie powracam, panie Aronnax, to Nautilus powraca.
— Na pańskie rozkazy?
— Na moje rozkazy. Drut elektryczny łączy mnie z nim. Puszczam telegram, i dosyć na tem.
— W rzeczy samej — rzekłem otumaniony temi cudami — prostszego i łatwiejszego.
Minąwszy klatkę ze schodami dotykającemi górnego pokładu, spostrzegłem kajutę długą na dwa metry, w której Conseil i Ned-Land zachwyceni swą ucztą, żwawo się nią zajmowali. Następne drzwi wiodły do kuchni długiej na trzy metry, położonej pomiędzy obszernemi śpiżarniami.
Tam elektryczność energiczniejsza i posłuszniejsza nawet od gaza, zastosowana była do gotowania. Druty dochodzące aż pod kociołki, udzielały gąbkom platynowym ciepła, wszędzie jednakowo utrzymywanego i rozdzielanego. Elektryczność ogrzewała takie przyrządy dystylacyjne, które przez, waporyzacyę, dostarczały wody wybornej do picia. Przy tej kuchni urządzono wygnaną łazienkę, do której dowolna ilość wody ciepłej lub zimnej, spływała za odkręceniem kurków. Za kuchnią znajdowała się izba dla załogi, długa na pięć metrów; lecz że drzwi były zamknięte, niemogłem widzieć jej urządzenia, z któregobym mógł wnieść o liczbie osób potrzebnych do obsłużenia Nautilusa. W głębi wznosiła się czwarta przegroda nieprzepuszczalna, oddzielająca tę izbę od komory z machinami. Otworzyły się drzwi i weszliśmy do tego przedziału, w którym kapitan Nemo — widocznie wyborny inżynier — ustawił swoje przyrządy ruchu. Izba ta jasno oświetlona, miała najmniej dwadzieścia metrów długości. Jak to łatwo zrozumieć, dzieliła się ona na dwie części; w pierwszej były żywioły wytwarzające elektryczność, w drugiej mechanizm nadający ruch śrubie.
Odrazu uderzyła mnie szczególnego rodzaju woń zapełniająca ten przedział. Kapitan Nemu spostrzegł to moje wrażenie.
— To gaz wydobywający się z sodu; ale to mała niedogodność. Zresztą co rano czyścimy z tej woni okręt, otwierając go dostępowi świeżego powietrza.
Ciekawie przyglądałem się maszynie Nautilusa.
— Widzisz pan — rzekł kapitan, — używam stosu Bunzena a nie cewki Ruhmkorffa, bo ona zasłaba. Stosy Bunzena nie są liczne, ale wielkie i mocne, co jest lepiej, jak uczy doświadczenie. Elektryczność wydobyta przechodzi na tył, gdzie zapomocą elektromagnesów dużego rozmiaru, działa na właściwy system drążków i kół zazębiających się, które nadają ruch śrubie. Jej średnica wynosi sześć metrów, a krok siedem metrów i pół; może więc robić do stu dwudziestu obrotów na sekundę.
— Przy tylu obrotach można mieć szybkość?…
— Pięćdziesiąt mil na godzinę.
Była w tem jakaś tajemnica, ale nie chciałem żądać jej wyjaśnienia. Jakim sposobem elektryczność mogła działać z taką potęgą? Gdzie powstawała ta siła prawie nieograniczone? Czy z nadzwyczajnego ciśnienia otrzymywanego za pomocą cywek nowego rodzaju? Czy leżała w transmissyi, którą system drążków nieznany[8] mógł podnieść do nieskończoności? Tego nie mogłem rozstrzygnąć. — Kapitanie Nemo — rzekłem — zgadzam się na rezultaty i nie szukam ich objaśnienia. Widziałem Nautilusa manewrującego wobec Abrahama Lincoln’a, wiem co mam sądzić o jego szybkości. Lecz iść, to jeszcze nie dosyć, trzeba wiedzieć gdzie się idzie! Trzeba mieć możność kierowania się na prawo, na lewo, do góry, na dół! Jakim sposobem zapuszczacie się do wielkich głębin, skoro spotykacie opór rosnący, znaczący tyle co ciśnienie setek atmosfer? Jak powracacie na powierzchnię oceanu? Nakoniec, jak utrzymujecie się w żądanej głębokości? Może to niedelikatnie z mej strony, że zadaję te pytania?
— Bynajmniej, panie profesorze — odpowiedział kapitan po krótkiem wahaniu się; — bynajmniej, skoro pan nigdy już nie masz opuścić tego statku podmorskiego. Chodź pan do salonu. Tam jest nasza prawdziwa pracownia, i tam dowiesz się pan wszystkiego co możesz wiedzieć o Nautilusie.




XIII.

Trochę cyfr.

W chwilę potem siedzieliśmy w salonie na sofie, paląc cygara. Kapitan przedstawił mi rysunek zawierający plan, przecięcie i elewacyę Nautilusa. Potem zaczął swoją rozmowę w następujących wyrazach:
— Masz przed oczami, panie Aronnax, rozmaite wymiary statku który pana unosi. Jestto walec znacznie wydłużony, z zakończeniami ostrokręgowemi. Zbliża się bardzo do kształtu cygara, przyjętego już w Londynie w kilku podobnego rodzaju budowach. Długość walca od jednego końca do drugiego ściśle obliczona, jest siedmdziesiąt metrów a belka poprzeczna w największej jego szerokości, długa jest na ośm metrów. Niema więc na długość dziesięć razy tyle co na szerokość, jak wasze parowce o wielkiej prędkości, ale linija jego jest dostatecznie długa, a kształt dość smagły, ażeby woda wypierana przez niego, z łatwością się usuwała i nie tamowała biegu statku.
Z tych dwóch wymiarów, możesz pan łatwo prostem wyrachowaniem otrzymać powierzchnię i objętość Nautilusa. Powierzchnia jego wynosi tysiąc jedenaście metrów kwadratowych i czterdzieści pięć setnych; objętość, tysiąc pięćset metrów sześciennych i dwie dziesiąte — czyli inaczej się wyrażając, statek ten całkowicie zanurzony, wypycha wody albo waży tysiąc pięćset metrów sześciennych lub tonnów. Kiedy kreśliłem plany tego statku przeznaczonego do żeglugi podmorskiej, chciałem ażeby znajdując się w wodzie w zupełnej równowadze, zanurzał się na dziewięć dziesiątych, wynurzał się zaś z wody tylko na jednę dziesiątą. Tym sposobem powinien był w takich warunkach wypychać wody tylko dziewięć dziesiątych swej objętości, tysiąc trzysta pięćdziesiąt sześć metrów sześciennych i czterdzieści ośm setnych, czyli musiał ważyć właśnie taką liczbę tonnów. Budując go zatem podług powyższych wymiarów, nie mogłem tej wagi przekroczyć.
Nautilus składa się z dwóch pudeł: jednego zewnętrznego, drugiego wewnętrznego, połączonych z sobą, żelazami w kształcie litery T, co mu nadaje niesłychaną wytrzymałość. W istocie, dzięki temu urządzeniu komórkowatemu, statek stawia opór głazu, zupełnie jakby nie był pusty.
Nie można wgnieść jego ściany, bo ona wypiera każde tłoczenie swą wypukłością. która jest w konstrukcyi a nie jest skutkiem klamrowania; jednolitość zaś budowy, którą statek zawdzięcza doskonałemu zespoleniu materyałów, pozwala mu stawić czoło najburzliwszemu morzu.
Te dwie powłoki zrobione są z blachy stalowej, której ciężkość gatunkowa w stosunku do wody, jest siedm i ośm dziesiątych. Pierwsza gruba jest na pięć centymetrów i waży trzysta dziewięćdziesiąt cztery tonny i dziewięćdziesiąt sześć setnych. Druga powłoka, belka podwalinowa wysoka na pięćdziesiąt a szeroka na dwadzieścia pięć centymetrów i ważąca sześćdziesiąt dwa tonny, maszyna balast, różne akcesorya i przyrządy, przegrody i poprzeczne podpierające belki, składają się na wagę dziewięciuset sześćdziesięciu jeden tonnów i sześćdziesiąt dwie setnych — które dodawszy do trzystu dziewięćdziesięciu czterech tonnów i dziewięćdziesięciu sześciu setnych, otrzymamy sumę żądaną tysiąca trzystu pięćdziesięciu sześciu tonnów i czterdziestu ośmiu setnych. Wszak zgoda na to?
— Zgoda — odpowiedziałem.
— Tak więc — mówił dalej kapitan — kiedy Nautilus płynie w takich warunkach, wynurza się z wody na jednę dziesiątą. Otóż urządziwszy zbiorniki objętości wyrównywającej tej jednej dziesiątej, czyli stu pięćdziesięciu tonnom i siedmdziesięciu dwom setnych, jeśli je w potrzebie napełnię wodą — statek wypychający wtedy tysiąc pięćset siedm tonnów, co równa się jego wadze, zanurzy się zupełnie w wodzie. I tak się też dzieje panie profesorze. Zbiorniki te istnieją zaraz w niższych częściach Nautilusa. Za otwarciem kranów, napełniają się wodą, a statek zanurzywszy się górną powierzchnią dotyka poziomu morza.
— Dobrze kapitanie; ale tu właśnie napotykamy istotną trudność. Pojmuję że w ten sposób możesz pan się ślizgać pod samą powierzchnią oceanu. Ale niżej zagłębiając się coraz dalej od tego poziomu, czy pański podwodny przyrząd nie trafi na ciśnienie; czy zatem nie ulegnie sile parcia z dołu ku górze, wyrównywającej jednej atmosferze na trzydzieści stóp wody, czyli prawie jednego kilogramu na centymetr kwadratowy?
— Nic prawdziwszego, panie profesorze.
— Nie widzę więc innego sposobu zagłębienia Nautilusa w dalsze warstwy płynne jak wypełnienie go wodą całkowicie.
— Panie profesorze — odpowiedział kapitan Nemo — nie należy nigdy mięszać statyki z dynamiką, bo można ważny błąd popełnić. Nie wiele trzeba pracy, ażeby dostać się do nizkich okolic oceanu, bo ciała posiadają skłonność do pogrążania się. Posłuchaj pan mego rozumowania.
— Słucham cię kapitanie.
— Kiedy chciałem oznaczyć, ile należy dodać wagi Nautilusowi ażeby go zanurzyć całkowicie, potrzeba mi było mieć tylko na uwadze zmniejszanie objętości wody morskiej, w miarę pogrążania się w głębsze warstwy oceanu.
— To rzecz naturalna — odpowiedziałem.
— Woda nie jest wprawdzie zupełnie nieściśliwą, jednakże posiada bardzo małą ściśliwość. Istotnie, według najnowszych obliczeń, zmniejszenie o którem mowa, równa się tylko czterystu trzydziestu sześciu dziesięciomilijonowym na jednę atmosferę, to jest na każde trzydzieści stóp głębokości. Jeśli zatem trzeba pogrążyć się na tysiąc metrów, mam na względzie zmniejszenie objętości pod ciśnieniem wyrównywającem słupowi wody wysokiemu na tysiąc metrów, to jest pod ciśnieniem stu atmosfer. Zmniejszenie to wyniesie wtedy czterysta trzydzieści sześć sto tysięcznych. Wagę więc należy powiększyć, do tysiąca pięciuset trzynastu tonnów i siedmdziesiąt siedm setnych, zamiast zwykłej, tysiąca pięciuset siedmiu tonnów i dwóch dziesiątych. Powiększenie zatem wyniesie sześć tonnów pięćdziesiąt siedm setnych.
— Tylko?
— Tylko, panie Aronnax; obliczenie to bardzo łatwo sprawdzić. Otóż trzeba panu wiedzieć, że mam zbiorniki dodatkowe mające sto beczek objętości. Mogę więc zanurzać się do dalekich głębin. Kiedy chcę podnieść się i wierzchem statku dotykać wód poziomu, potrzebuję tylko wypuścić tę wodę; a chcąc wynurzyć Nautilusa na jednę dziesiątą jego naturalnej objętości, dość mi opróżnić wszystkie zbiorniki.
Nie mogłem nie zarzucić, tym dowodzeniom popartym cyframi.
— Zgadzam się na wasze rachunki kapitanie i byłbym dziwakiem zaprzeczając im, kiedy każdodzienne doświadczenie świadczy o ich nieomylności. Ale wtem miejscu przeczuwam trudność rzeczywistą.
— Jaką, panie profesorze?
— Kiedy się pan pogrążysz na sto metrów głębokości, ściany Nautilusa poddane są ciśnieniu stu atmosfer[9]. Jeśli więc wtedy zechcesz opróżnić dodatkowe zbiorniki, dla odjęcia wagi statkowi i podniesienia się ku poziomowi, każesz pompom przezwyciężać to ciśnienie stu atmosfer, które równa się stu kilogramom na każdy centymetr kwadratowy… To wymaga siły…
— Którą tylko elektryczność dać mi mogła — przerwał kapitan Nemo. Powtarzam panu, że potęga dynamiczna machin jest prawie nieskończoną. Pompy na Nautilusie mają siłę cudowną; musiałeś to pan spostrzedz, kiedy wyrzuciły slupy wody, które niby potok wylały na pokład Abrahama Lincolna. Zresztą używam zbiorników dodatkowych wtedy tylko, gdy zamierzam dosięgnąć głębin na tysiąc pięćset lub dwa tysiące metrów, i to zawsze w celu oszczędzenia przyrządów. To też kiedy mi przyjdzie chętka zwiedzenia głębin oceanu na dwie lub trzy mile pod jego poziomem, używam sposobów dłuższych, choć nie mniej skutecznych.
— Jakich, kapitanie? — zapytałem.
— Odpowiadając na to pytanie, muszę naturalnie przystąpić do objaśnień, jakim sposobem kieruje się Nautilusem.
— Oczekuję ich z niecierpliwością.

— Ażeby kierować statkiem na lewo, na prawo, słowem aby robić obroty po płaszczyźnie poziomej, używam zwykle go steru o szerokim grzebieniu, przytwierdzonego do tylnego zaokrąglenia statku, a poruszanego za pomocą koła, bloków i lin. Ale mogę również kierować Nautilusem z dołu do góry i z góry na dół po płaszczyźnie pionowej, za pomocą dwóch płaszczyzn nachylonych, przytwierdzonych zewnątrz w środku linii zagłębiania się — płaszczyzn ruchomych, mogących przyjmować wszelkie położenia, i poruszanych z wewnątrz za pomocą potężnych dźwigni. Jeśli te płaszczyzny ustawione są równolegle od statku, ten porusza się poziomo! Jeśli zaś są w położeniu pochylonem, Nautilus stosownie do tego pochylenia, i pod siłą popychającą śruby, zanurza się w kierunku przekątnej, długiej według mego upodobania, lub też podnosi się po tejże przekątnej. Jeśli chcę prędzej dostać się na powierzchnię wód, powściągam działanie śruby, a wtedy ciśnienie wody wypycha pion owo Nautilusa, niby balon wydęty wodorem i wznoszący się w obłoki.
— Brawo kapitanie! zawołałem. Ale jakimże sposobem sternik może, wyśledzić drogę, którą mu wśród wód zakreślasz?

— Sternik umieszczony jest w klatce oszklonej, która wystaje w wyższej części Nautilusa i opatrzona jest szybami soczewkowemi.
— Jakie szkła mogą się oprzeć takiemu ciśnieniu?
— Opierają się wybornie. Kryształ kruchy przy uderzeniu, stawia jednak znaczny opór. W czasie doświadczeń połowu ryb przy świetle elektrycznem, odbywanych w 1864 roku w morzach północnych — szkła grube tylko na siedm milimetrów, znosiły ciśnienie szesnastu atmosfer, i przepuszczały przytem potężne promienie cieplika, które im nierówno ciepło rozdzielały. Szkła przezemnie użyte mają dwadzieścia jeden centymetrów grubości w środku, t. j. są trzydzieści razy grubsze od tamtych.
— Zgoda kapitanie Nemo, ale przecie widzieć wtedy dopiero można, kiedy światło rozprasza otaczające ciemności: pytam się więc, jakim sposobem pośród ciemności wód…
— W klatce sternika, z tyłu, umieszczony jest potężny reflektor elektryczny, oświetlający swemi promieniami morze na przestrzeni pół mili.
— Ach brawo! potrzykroć brawo! kapitanie. Tłomaczę sobie teraz fosforescencyę mniemanego narwala, która tak zaciekawiła uczonych. Przy tej sposobności zapytam pana, czy starcie się Nautilusa i statku Scotia, które tyle miało rozgłosu, było wypływem przypadkowego spotkania?
— Najzupełniej przypadkowego. Płynąłem głęboko na dwa metry pod powierzchnią wód, kiedy nastąpiło uderzenie. Zresztą widziałem że to starcie nie pociągnęło za sobą żadnych słych skutków.
— To prawda. Co zaś do spotkania z Abrahamem Lincolnem?…
— Panie profesorze, żal mi jednego z najlepszych statków tej dzielnej marynarki amerykańskiej; ale zaczepiono mię, musiałem się bronić! Ograniczyłem się zresztą na uczynienie fregaty nieszkodliwą dla mnie, i sądzę, że z łatwością naprawi wszystkie swoje uszkodzenia w najbliższym porcie.
— Ach dowódzco! — zawołałem z przekonaniem w głosie — Nautilus to prawdziwie cudowny statek!
— Tak panie profesorze — odpowiedział z rzeczywistem wzruszeniem kapitan Nemo — kocham go też jak własną krew moją. Jeżeli na każdym z waszych okrętów zależnych od kaprysu oceanu, wszystko grozi niebezpieczeństwem; jeżeli na morzu pierwsze wrażenie objawia się w poczuciu otchłani, jak dobrze powiedział Holender Jansen — tu w głębi, na pokładzie Nautilusa, człowiek już niczego obawiać się nie może. Żadne skrzywienie niemożliwe jest przy podwójnej powłoce statku, posiadającej sztywność żelaza; niema przyrządów cierpiących od kołysania, niema żagli wiatrem zdzieranych, ani machin rozsadzanych parą. Pożar jest nieszkodliwy w przyrządzie z blachy a nie z drzewa, węgla nie może zabraknąć, bo elektryczność jest działaczem mechanicznym; o spotkaniu jakiemkolwiek niema co myśleć, gdy statek sam jeden te głębiny przebywa — i burzy niema się co lękać, bo na kilka metrów pod powierzchnią wód panuje spokój zupełny! To też panie profesorze jestto statek jedyny. I jeżeli to prawda że inżynier więcej ufa statkowi niż jego budowniczy, budowniczy niż dowódzca, zważ pan z jaką ufnością oddaję się memu Nautilusowi, ja, który jestem zarazem kapitanem, budowniczym i inżynierem!
Kapitan Nemo mówił z porywającą wymową. Ogień w spojrzeniu, namiętność w gestykulacyi, przekształciły go zupełnie.
Tak! on kochał swój statek jak ojciec własne dziecię!
Ja zaś nie mogłem się powtrzymać od zapytania, może niedyskretnego, które mi się naturalnie nastręczało.
— Więc pan jesteś inżynierem, kapitanie Nemo?
— Tak panie profesorze, odpowiedział; — uczyłem się w Londynie, Paryżu i Nowym-Yorku, w owych czasach, kiedy zamieszkiwałem lądy kuli ziemskiej.
— Ale jakże pan mogłeś w tajemnicy zbudować cudownego Nautilusa?
— Każda jego część, panie Aronnax, przysłaną mi była z innego punktu kuli ziemskiej pod zmyślonym adresem. Belkę podwalinową wykuto mi w Creusot we Francyi, oś śruby zrobiono u Pena i Sp. w Londynie, blachy na powłoki u Scotta w Glasgowie. Zbiorniki wykonano u Caila i Sp. w Paryżu, machinę u Kruppa w Prusach, ostrogę w warsztatach Notali w Szwecyi, instrumenta dokładne u braci Hart w Nowym-Yorku, etc. — a każdy z tych dostawców otrzymywał plan innem podpisany nazwiskiem.
— Ależ, odrzekłem — trzeba było te wykończone części złożyć i przypasować.
— Panie profesorze, wiedz że urządziłem własne warsztaty na bezludnej wysepce, na pełnem morzu. Tam to moi robotnicy, a raczej moi dzielni towarzysze, przeze mnie wyuczeni i wykształceni, z moją pomocą skończyli Nautilusa. Po skończonej operacyi, ogień zniszczył ślady naszego pobytu na tej wysepce, którą byłbym chętnie w powietrze wysadził, gdyby to było możliwem.
— Tym sposobem, wolno mi mniemać, że koszta wybudowaniu tego statku są niezmierne.
— Panie Aronnax, cena okrętu żelaznego wynosi tysiąc sto dwadzieścia pięć franków na każdy tonn. Nautilus, jak wiadomo, ma tysiąc pięćset tonnów i kosztuje milijon sześćkroć ośmdziesiąt siedm franków, czyli dwa milijony ze wszelkiemi przyborami, czyli cztery do pięciu milijonów, licząc dzieła sztuki i zbiory które zawiera.
— Ostatnie pytanie, kapitanie Nemu.
— I owszem, panie profesorze.
— Jesteś pan bogatym?
— Bogatym nieskończenie, profesorze, i mógłbym bez uszczerbku zapłacić dwanaście milijardów długów ciążących na Francyi.
Spojrzałem bystro na dziwaka, który tak się do mnie odzywał. Czyżby chciał nadużywać mojej łatwowierności. Przyszłość miała mię pod tym względem oświecić.

XIV.

Czarna rzeka.

Część kuli ziemskiej przez wody zajęta, równa się trzem milijonom ośmiuset trzydziestu dwom tysiącom pięciuset pięćdziesięciu ośmiu miryametrom kwadratowym, czyli przeszło trzydziestu ośmiu milijonom hektarów. Ta massa płynna ma objętości dwa milijardy dwieście pięćdziesiąt milijonów mil sześciennych, i tworzyłaby kulę o średnicy sześćdziesięciu mil, ważącą trzy kwintylijony tonnów. Ażeby mieć wyobrażenie o tej cyfrze, należy pamiętać że kwintylijon tak się ma do milijarda jak milijard do jedności, to jest że w kwintylijonie tyle jest milijardów, ile jedności w milijardzie. Ta masa płynna da się jeszcze w przybliżeniu wyrazić ilością wody, którąby wylewały wszystkie rzeki na ziemi przez czterdzieści tysięcy lat.
W epokach geologicznych, po poryodzie ogniowym nastąpił peryod wodny. Ocean w początku całkowicie kulę ziemską pokrywał. Potem stopniowo, w okresach syluryjskich ukazały się wierzchołki gór, wytworzyły się wyspy, znikły potem pod działaniem potopów cząstkowych, znowu się wyłoniły, ustaliły się, połączyły tworząc lądy — dopóki nie przybrały tych zarysów geograficznych, które dziś widzimy. Massy stałe zdobyły na płynnym obszarze przestrzeń trzydziestu siedmiu milijonów sześciuset pięćdziesięciu mil kwadratowych, czyli dwanaście tysięcy dziewięćset szesnaście milijonów hektarów.
Kształt lądów pozwala podzielić wody na pięć części: ocean Lodowaty północny, ocean Lodowaty południowy, ocean Indyjski, ocean Atlantycki, ocean Spokojny.
Ocean Spokojny rozciąga się od północy ku południowi, między dwoma kołami biegunowemi, i od zachodu na wschód pomiędzy Azyą i Ameryką, na przestrzeni stu czterdziestu pięciu stopni długości. Jestto najspokojniejsze z mórz; prądy ma szerokie i powolne, przypływy średnie, deszcze obfite. Taki to ocean miałem zrządzeniem losu przebywać, w najdziwniejszych warunkach.
— Panie profesorze — rzekł do mnie kapitan Nemo — jeśli pan chcesz, oznaczymy dokładnie naszą pozycyę, i punkt wyjścia w naszej podróży. Jest teraz trzy kwadranse na dwunastą. Wybierzemy się na powierzchnię morza.
Kapitan przycisnął trzykrotnie dzwonek elektryczny. Pompy zaczęły wyrzucać wodę ze zbiorników; skazówka manometru pokazywała stopniowo ruch Nautilusa z dołu do góry; nareszcie zatrzymała się.
— Przybyliśmy — rzekł kapitan.
Udałem się ku schodom środkowym, prowadzącym do platformy. Przeszedłszy po metalowych stopniach i przez otwory w ścianach, znalazłem się na górnej części Nautilusa.
Platforma wystawała nad wodę tylko na ośmdziesiąt centymetrów. Przód i tył Nautilusa przedstawiały te zarysy wrzecionowate, które go pozwalały porównać do długiego cygara. Zwróciłem wtedy uwagę na blachę jego pokrywy, pokarbowaną niby w rzędy dachówek, podobne do łuski pokrywającej ciało wielkich ziemnych gadów. Teraz rozumiałem dla czego pomimo jak najlepszej lunety, statek ten brano zawsze za morskiego potwora.
Ku środkowi platformy, łódka do połowy obsadzona w pudle statku, tworzyła niewielką wyniosłość. Z przodu i z tyłu wznosiły się dwie klatki średniej wysokości, o ścianach nachylonych, w większej części zajętych przez grube szkła soczewkowe; jedna mieściła w sobie sternika kierującego Nautilusem, w drugiej błyszczała potężna latarnia elektryczna oświetlająca nam drogę. Morze było wspaniałe, niebo czyste bez chmurki. Szerokie falowania oceanu zaledwie uczuć się na statku dawały. Lekki wietrzyk wschodni marszczył powierzchnię wód. Widnokrąg ze mgły oczyszczony, pozwalał na najdokładniejsze obserwacye.
Nic zgoła nie widzieliśmy koło siebie. Ani skały… ani wysepki… ani śladu Abrahama Lincolna… tylko pustynia…nieskończoność.
Kapitan uzbroiwszy się w sekstant zmierzył wysokość słońca, z której miał obliczyć szerokość geograficzną. Czekał w tym celu kilka minut, aż gwiazda dotknęła brzegu widnokręgu. W czasie dokonywania obserwacyi, nie drgnął mu ani jeden muskuł; zdawało się, że instrument przymocowany jest do marmurowej ręki.
— Południe — rzekł — i jeśli pan chcesz panie profesorze…
Rzuciłem okiem poraz ostatni na fale trochę żółtawe japońskich wybrzeży, i zeszedłem do wielkiego salonu.
Kapitan naznaczył punkt na mapie, obliczył chronometrycznie długość geograficzną, którą skontrolowawszy z poprzedniemi obserwacyami kątów godzinowych, rzekł do mnie:
— Panie Aronnax, jesteśmy pod sto trzydziestym siódmym stopniem, i piętnastą minutą długości zachodniej.
— Od jakiego południka — zapytałem z żywością, spodziewając się że odpowiedź kapitana, posłuży mi za wskazówkę do określenia jego narodowości.
— Panie profcsorze — odpowiedział — mam tu różne chronometry regulowane podług południków: paryzkiego, greenwichskiego i waszyngtońskiego. Na intencyę pańską użyję południka paryzkiego.
Ta odpowiedź nic mię nie nauczyła. Skłoniłem się, a dowódzca mówił dalej:
— Sto trzydzieści siedm stopni i piętnaście minut długości na wschód od południka paryzkiego, i trzydzieści stopni siedm minut szerokości północnej, to jest prawie trzysta mil od wybrzeży japońskich. Dziś więc 8-go grudnia, w południe, zaczyna się nasza podróż podmorska.
— Niech Bóg ma nas w swej opiece — odrzekłem.
— A teraz panie profesorze — dodał kapitan — pozostawiam pana przy jego studyach. Naznaczyłem drogę w kierunku wschodnio-północno-wschodni, na pięćdziesiąt metrów głębokości. Oto mapy z wielką punktacyą, na których będziesz pan mógł śledzić przebieg tej drogi. Salon jest do pańskiego rozporządzenia, a mnie pozwól pan oddalić się.
Kapitan Nemo ukłonił się i wyszedł. Pozostałem sam pogrążony w myślach o dowódcy Nautilusa. Czyż miałem dowiedzieć się kiedykolwiek do jakiego narodu należał ten dziwny człowiek, który się chełpił z tego, że do żadnego nie należy? Kto mógł obudzić w nim tę nienawiść do ludzkości, łaknącą może strasznej zemsty? Byłże to jeden z tych niezrozumianych mędrców, jeden z tych genijuszów „któremu narobiono nieprzyjemności“, jak mówił Conseil, jakiś nowożytny Galileusz — lub uczony w rodzaju Amerykanina Maury, którego karyerę zwichnęły polityczne przewroty? Nic jeszcze nie mogłem o tem wyrzec, ja którego traf ślepy rzucił na pokład jego statku, i którego życie było w rękach kapitana. Przyjęcie dowódcy było chłodne choć gościnne; uważałem jednak że nigdy nie dotknął się mojej wyciągniętej ręki, jak również swojej mi nigdy nie podał.
Godzinę całą oddawałem się tym rozmyślaniom, starając się odgadnąć tajemnicę tak dla mnie zajmującą. Potem mimowoli zwróciłem oczy na wielką, mapę rozłożoną na stole, i zatrzymałem palec na punkcie przecięcia obserwowanych długości i szerokości.
Morze, tak jak lądy, ma też swoje rzeki. Są to szczególnie prądy, łatwe do poznania po temperaturze i kolorze wody; najznaczniejszy z nich nosi nazwę Gulf-Stream. Nauka oznaczała na kuli ziemskiej kierunek pięciu głównych prądów: jeden w północnym Atlantyku, drugi w Atlantyku południowym, trzeci w oceanie Spokojnym, czwarty w południowym i piąty w oceanie Indyjskim południowym. Prawdopodobnie nawet szósty prąd istniał w oceanie Indyjskim północnym, wtedy gdy morza Kaspijskie i Aralskie, połączone w jeziorach Azyi, utworzyły tylko jeden obszar wód.
Od punktu wskazanego na mapie, ciągnął się właśnie jeden z tych prądów, Kuro Scivo Japończyków, rzeka Czarna, który wychodząc z zatoki Bengalskiej gdzie go rozgrzewają, pionowo spadające promienie zwrotnikowego słońca — przepływa, przez cieśninę Malacca, przedłuża wybrzeże Azyi, zaokrągla się w oceanie Spokojnym północnym aż do wysp Aleuckich, unosząc pnie drzewa kamforowego i inne miejscowe produkta, i czystą barwą, indygo swych ciepłych wód odznaczając się od fal oceanu. Ten właśnie prąd miał przebiegać Nautilus: śledziłem więc jego kierunek, widziałem jak zginął w niezmierzonym obszarze oceanu Spokojnego; zdawało mi się, że mię za sobą pociąga, kiedy Ned-Land i Conseil we drzwiach się ukazali. Moi dwaj dzielni towarzysze stanęli jak skamieniali na, widok tylu cudów, nagromadzonych przed ich zdziwionym wzrokiem.
— Gdzieżto jesteśmy? — spytał Kanadyjczyk. — Czy w muzeum w Kwebeku.
— Chyba prędzej — mówił Conseil — w hotelu Sommerard.
— Moi przyjaciele — odpowiedziałem, dając im znak aby weszli — nie jesteście ani w Kanadzie ani we Francyi, ale na pokładzie Nautilusa, na pięćdziesiąt metrów pod poziomem morza.
— Trzeba panu wierzyć, kiedy pan tak twierdzi — odpowiedział Conseil — ale prawdziwie ten salon może zadziwić nawet takiego jak ja Flamandczyka.
— Podziwiaj zatem przyjacielu i oglądaj, bo dla tak zdolnego klasyfikatora jest tu co do roboty.
Nie potrzebowałem zachęcać Conseila; poczciwiec nachylony nad szklanemi szafkami mruczał wyrazy z języka naturalistów; klasa brzuchopełzów, familija buccinoidów, rodzaj porcelanowych, gatunek Cyprea-Madagascariensis, etc.
Ned-Land tymczasem nie należąc do konchyliologów, dopytywał się o moje widzenie z kapitanem Nemo. Dowiadywał się czy odkryłem zkad dowódzca pochodził, dokąd dążył, do jakich głębin ciągnął nas za sobą; słowem zadawał mi tysiące pytań, na które nie mogłem nadążyć odpowiadać. Opowiedziałem mu wszystko co o nieznajomym wiedziałem, albo raczej czego nie wiedziałem, i zapytałem z kolei co też on słyszał lub widział.
— Nic nie widziałem, nic nie słyszałem — odpowiedział Kanadyjczyk. Nie spostrzegłem nawet załogi na tym statku; czyżby ona miała być także elektryczną?
— Elektryczną!
— Doprawdy, takby prawie można myśleć. Ale pan, panie Aronnax, któremu nigdy nie brak pomysłu, możesz mi powiedzieć wielu też ludzi może być na statku: dziesięciu, dwudziestu, piećdziesięciu, stu?
— Nie umiem ci odpowiedzieć, mości Land. Zresztą wierz mi, pozbądź się przynajmniej na teraz, myśli opanowania Nautilusa, lub ucieczki. Nie jeden chętnie zgodziłby się na położenie w którem się znajdujemy, aby tylko odbyć przejażdżkę w pośród tych cudów. To też siedźmy spokojnie i starajmy się widzieć co się wokoło nas dzieje.
— Widzieć! — zawołał oszczepnik — ależ właśnie nic nie widać, i nigdy nie będzie nic widać w tej blaszanej kozie! Płyniemy jak ślepi…
Zaledwie Ned-Land wymówił te słowa, gdy ciemność nagle nas ogarnęła, ale to ciemność w calem znaczeniu tego wyrazu. Sufit świetlny zagasł z taką, szybkością że uczułem przytem w oczach wrażenie bólu, podobne do całkiem przeciwnego wrażenia jakiego wzrok doznaje po przejściu z ciemności zupełnej do jarzącego światła.
Oniemiawszy z podziwu, nie ruszaliśmy się wcale, nie wiedząc jaką nam niespodziankę, przyjemną, czy przykrą, przygotowano. W tem dało się słyszeć, tarcie, jak gdyby otwierały się boki Nautilusa.
— Terazto już chyba koniec, końca — wyrzekł Ned-Land.
— Rząd hydromeduz — szepnął Conseil. — Nagle światło całą falą wdarło się do salonu z obu jego boków, przez dwa podłużne otwory. Masa płynna ukazała się jaskrawo oświetlona światłem elektrycznem. Dwie szyby kryształowe oddzielały nas od morza. W pierwszej chwili zadrżalem na myśl, że ta wątła przegroda mogła się rozprysnąć; ale spostrzegłem że silne mosiężne okucia, dozwoliły jej stawiać opór prawie nieograniczony.
Widzieliśmy w morzu najdokładniej wszystko, w promieniu milowym na około Nautilusa.
Co za widok! Jakież pióro zdołałoby go opisać. Któżby potrafił odmalować, te efekta światła przenikającego przezroczyste massy — łagodność w stopniowaniu jego siły słabnącej w warstwach oceanu, poniżej lub powyżej statku położonych!
Wiadomo wszystkim jaka jest przezroczystość morza, przewyższająca tym przymiotem nawet wodę źródlaną. Materye mineralne i organiczne zawieszone w falach morskich, zwiększają nawet ich przezroczystość. W pewnych częściach oceanu, około Antyllów, przez głębię stu czterdziestu pięciu metrów wody, można dostrzedz z zadziwiającą dokładnością piaszczyste łożysko morza, a siła przenikliwości promieni słonecznych, zdaje się słabnąć dopiero na głębokość trzystu metrów. Ale w tym żywiole płynnym otaczającym Nautilusa, blask elektryczny rozlewał się w łonie samychże fal. Możnaby powiedzieć że to nie była woda oświetlona, ale światło płynne.
Jeśli przyjmiemy hypotezę Ehremberga, który wierzy w fosforyczne oświetlenie głębin podmorskich, musimy przyznać że natura zachowała dla mieszkańców morza najcudowniejszy widok, o którym dopiero mogłem sądzić patrząc na tysiączne gry tego światła. Z każdej strony statku miałem otwarte okno na te niezbadane dotąd odchłanie. Jasność zewnętrzna odbijała od ciemności salonu, a my patrzyliśmy przez ten czysty kryształ, niby przez szyby olbrzymiego akwarium. Nautilus zdawał się stać na miejscu. Powodem tego złudzenia był brak punktów stałych. Czasem jednakże, smugi wody prutej przez ostrogę statku, uciekały przed naszemi oczami z niesłychaną szybkością. Oczarowani, uklękliśmy przed szybami i nikt jeszcze nie przerwał milczenia, kiedy Conseil wyrzekł:
Chciałeś widzieć przyjacielu Ned, patrzże teraz.
— Ciekawe! ciekawe! — mówił Kanadyjczyk, który zapominając o gniewie i o projektach ucieczki, poddawał się nieprzepartemu urokowi; możnaby z dalszych stron przywędrować, ażeby coś podobnego zobaczyć!
— Ach! — zawołałem — pojmuję życie tego człowieka! Stworzył sobie świat oddzielny, który go darzy niezrównanemi cudami!
— A ryby? — zagadnął Kanadyjczyk. — Nie widzę jakoś ryb.
— I cóż cię one obchodzą przyjacielu Ned — odrzekł Conseil — kiedy się na nich nie znasz.
— Na rybach? — zawołał Ned-Land.
Przedmiot ten dał powód do sporu między dwoma przyjaciołmi, gdyż obaj znali ryby, a każdy po swojemu.
Wszyscy wiedza że ryby tworzą czwartą i ostatnią klasę kręgowych. Słusznie powiedziano o nich, że są to: „kręgowe o podwójnej cyrkulacyi, mające krew zimna, oddychające za pomocą skrzeli, i przeznaczone do życia w wodzie“. Ryby rozpadają, się na dwie serye całkiem różne: na ryby ościste, których kolumna grzbietowa składa się z kręgów kościstych — i ryby chrząstkowate, których kolumna grzbietowa składa się z kręgów chrząstkowatych.
Kanadyjczyk wiedział może o tej różnicy, ale Conseil wiedział więcej, a połączywszy się węzłem przyjaźni z Nedem, nie mógł się nie uważać za większego uczonego, jak oszczepnik. To też odezwał się do Kanadyjczyka.
— Przyjacielu Ned, wiem że zabijasz ryby i łowisz je bardzo zręcznie. Złowiłeś mnóstwo tych zajmujących zwierząt. Ale założyłbym się, że nie wiesz jak je klasyfikować należy.
— I owszem — odparł poważnie oszczepnik. Ryby dzielą się na takie które się je, i na inne których się nie jada.
— Otóż to mi podział smakosza — odpowiedział Conseil. — Ale powiedz mi, czy znasz różnicę między rybami kościstemi i chrząstkowatemi.
— Być może, mości Conseil.
— A podział tych dwóch klas?
— Nie domyślam się go nawet — odrzekł Kanadyjczyk.
— Otóż przyjacielu Ned, słuchaj mię uważaj. Ryby kościste dzielą, się na sześć rzędów. Primo, acanthopterygije, których szczęka górna jest całkowita, ruchoma, a skrzela mają kształt grzebienia; ten rzęd obejmuje piętnaście familij, to jest trzy czwarte ryb znanych. Typ: okuń zwyczajny.
— Dość smaczny do jedzenia — przerwał Ned.
— Secundo — mówił dalej Conseil — brzuchopłetwe, mając płetwy brzuszne zawieszone pod brzuchem, z tyłu za piersiowemi, i nie połączone z kością łopatkową; ten rzęd dzieli się znowu na pięć familij, i obejmuje większą część ryb wód słodkich. Typ: karp, szczupak.
— Hm — mruknął Kanadyjczyk z pewną pogardą, ryby wód słodkich!
— Tertio — mówił Conseil, subrachije, których pletwy brzuszne przyczepione są pod piersiowemi i łączą się bezpośrednio z kością łopatkową. W rzędzie tym, mieszczą się cztery familije. Typy: flądry, skarpie, sole.
— Wyborne, wyśmienite! — wołał oszczepnik, który chciał się tylko na ryby z punktu jadalności zapatrywać.
— Quarto — ciągnął dalej Conseil, nie zważając na te uwagi — niedopłetwe, z ciałem wydłużonem, pozbawionem płetw brzusznych i pokryte grubą, często ślizgą skórą; do tego rzędu jedna tylko familija należy. Typ: węgórz, strętwa.
— Nieszczególne, nieszczególne — odpowiedział Ned-Land.
— Quinto — rzekł Conseil — wązkoskrzelne z całkowitemi i swobodnemi szczękami, ze skrzelami składającemi się z małych kitek, ułożonych po parze wzdłuż łuków skrzelowych. I w tymto rzędzie także mieści się jedna familija. Typ: konik morski, pegaz.
— Szkaradne. szkaradne — przerwał oszczepnik.
— Nareszcie, sexto — kończył Conseil — zrosłoszczękie, w których kość szczękowa przytwierdzona jest stale do części międzyszczękowej tworzącej szczękę, i których sklepienie podniebienne łączy się szwem z czaszka, co jej daje nieruchomość. Temu rzędowi brak istotnych pletw brzusznych; rozpada się on na dwie familije. Typ: rybojeż, kolcobrzuch, i ryby księżycowe.
— Wszystkie ujmę kuchni przynoszą! — zawołał Kanadyjczyk.
— Czy zrozumiałeś przyjacielu, Ned — zapytał uczony Conseil.
— Ani trochę, przyjacielu Conseil — odparł oszczepnik. Ale nie zważaj na to, mów dalej, bo to bardzo zajmujące.
— Co do ryb chrząstkowatych — mówił niewzruszony Conseil — te dzielą się tylko na trzy rzędy.
— Tem lepiej — rzekł Ned.
— Primo, okrągłouste, których szczęki mają kształt lejkowatego smoczka, a skrzela otwierają się przez liczne otworki; rzęd obejmujący jednę fumiliję. Typ: minóg.
— To cenna ryba — odpowiedział Ned-Land.
— Secundo, poprzecznouste, ze skrzelami jak u poprzednich, ale z niższą szczęką ruchomą. Ten rzęd najważniejszy w całej klasie, zawiera dwie familije. Typy: raja i żarłacze.
— Jakto — zawołał Ned — raje i rekiny w jednym rzędzie! No mój przyjacielu, w interesie rai, nie radzę ci umieszczać jej w jednym słoju z rekinem.
— Tertio — mówił dalej Conseil — jesiotrowe, z otwartemi skrzelami w sposób zwykły, to jest za pomocą, szczeliny opatrzonej nakrywką. W tym rzędzie mieszczą się cztery rodzaje. Typ: jesiotr.
— Ach — przyjacielu Conseil — najlepszą rzecz na koniec zachowałeś, przynajmniej mnie ię tak zdaje. Czy to już wszystko?
— Już wszystko, mój poczciwcze — odpowiedział Conseil; — nie zapominaj jednak, że wiedząc com wymienił, jeszcze się nic nie wie, bo familije dzielą się na rodzaje, podrodzaje, gatunki, odmiany…
— Otóż właśnie, przyjacielu Conseil — rzekł oszczepnik nachylając się ku szybie w ścianie, różne gatunki i odmiany przed nami przepływają!
— Tak, to ryby! — zawołał Conseil. — Wyglądamy jakbyśmy stali przed akwaryum!
— Nie — odrzekłem — bo akwaryum jestto zawsze tylko klatka, a tu ryby swobodne są, jak ptaki w powietrzu.
— Dalej przyjacielu Conseil, nazywajże je, nazywaj — mówił Ned-Land.
— Ja tego nie potrafię — odparł Conseil. To rzecz mego pana.
I w istocie, poczciwy chłopak, zaciekły klasyfikator, nie był przecież naturalistą, i nie wiem czy zdołałby odróżnić tuńczyka od bonita. Przedstawiał tym sposobem zupełną, sprzeczność z Kanadyjczykiem, który znów bez wahania mógł nazwać każda rybę.
— To rogatnica — rzekłem.
— I to ahińska — dodał Ned-Land.
— Rodzaj balistów, familija kolczato-pancernych, rzęd zrosłoszczękich — wyrecytował Conseil.
Nie było wątpliwości, że Ned i Conseil we dwóch złożyliby się na dobrego naturalistę. Kanadyjczyk się nie mylił. Gromada balistów z ciałem bez żeber, skórą chropowatą, uzbrojonych kolcami na grzbiecie, igrała około Nautilusa; poruszały one czterema rzędami kolców, w które z każdej strony mają zaopatrzony ogon. Trudno zobaczyć coś piękniejszego jak ich powłoka, szara u góry, biała pod spodem, której złote plamki błyszczą wśród ciemnych fałd bałwanów. Między niemi pływały raje, wśród których ku mej wielkiej radości, dostrzegłem chińska raję, żółtawą w wierzchniej części a blado-różową pod brzuchem, uzbrojoną trzema kolcami po za okiem: rzadki a nawet wątpliwy gatunek za czasów Lacépéda, który go tylko widział w zbiorze rysunków japońskich.
W ciągu dwóch godzin całe wojsko morskie eskortowało Nautilusa. Wśród ich igrania, skoków, i współzawodnictwa o piękność, blask i szybkość, przemknęły przed nami: zielona labra, barwena barberyjska, znaczona podwójną czarną pręgą; kiełbie wąsate z ogonem zaokrąglonym, barwy białej z fijoletowemi plamami na grzbiecie; skarb japoński, cudowna makrela tych mórz, z ciałem niebieskawem i srebrzystą głową; świetne lazurki, których nazwa sama zastępuje opis; leszczaki pręgowane, z płetwami zabarwionemi na niebiesko i żółto — inne z pasami poprzecznemi i czarną pręgą na ogonie; leszczaki pasiaste, wytwornie ściśnięte w swoich sześciu pasach; austolony, kształtu flecikowego, albo bekasy morskie, których pewne okazy dochodzą do długości metra; salamandry japońskie, mureny, węże długie na sześć stóp, z małemi żywemi oczkami, z pyskiem najeżonym zębami, etc.
Zachwyt nasz utrzymywał się ciągle na najwyższym punkcie. Wykrzykników było bez liku. Ned nazywał ryby, Conseil klasyfikował je, ja podziwiałem zwinność ich ruchów i piękność kształtów. Nigdy przedtem nie widziałem tych zwierząt żywych, swobodnych w ich właściwym żywiole.
Nie będę opisywał tej rozmaitości karmiącej nasze oczarowane oczy, tego zupełnego zbioru mórz japońskich i chińskich. Ryby zbierały się liczniej niż ptaki w powietrzu, przywabiane olśniewającą jasnością światła elektrycznego. Nagle zrobiło się widno w salonie. Metalowe ściany zasunęły się, czarujące widzenie znikło. Długo jeszcze o niem marzyłem, nareszcie wzrok mój napotkał narzędzia zawieszone na ścianach. Bussola wskazywała zawsze kierunek północno-wschodni; manometr, ciśnienie pięciu atmosfer odpowiadające głębokości pięćdziesięciu metrów — a loch elektryczny (szybkomierz) szybkość piętnastu mil na godzinę.
Oczekiwałem na kapitana Nemo, ale się wcale nie pokazał. Zegar wskazywal piątą godzinę.
Ned-Land i Conseil powrócili do swej kajuty, ja do mego pokoju. Znalazłem tam przygotowany obiad. Składał się z zupy żółwiowej z najdelikatniejszych żółwi przygotowanej, z barweny o białem mięsie, której wątroba oddzielnie przyrządzona, wyborną dała potrawę, i z mięsa cierniopłetwej holokanty cesarskiej, która delikatnością smaku, według mnie, łososia przewyższa.
Przepędziłem wieczór na czytaniu, pisaniu i rozmyślaniu. Potem, gdy sen mię zaczął morzyć, wyciągnąłem się na pościeli i usnąłem, a Nautilus tymczasem mknął bystrym prądem Rzeki Czarnej.

XV.

Listowne zaproszenie.

Nazajutrz 9-go listopada, obudziłem się po przespaniu dwunastu godzin. Conseil przyszedł według zwyczaju, dowiedzieć się „jak pan przepędził noc,” i ofiarować, mu swoje usługi. Zostawił on swego przyjaciela Kanadyjczyka śpiącego tak smacznie, jak człowiek który cale życie nic innego nie robi.
Pozwoliłem zacnemu chłopcu wygadać się dowoli, nie wiele mu odpowiadając; zbyt bowiem zajmowała mnie nieobecność kapitana Nemo na wczorajszem naszem posiedzeniu, i spodziewałem się zobaczyć go dzisiaj.
Wkrótce przywdziałem me suknie z bisioru, nad któremi nieraz już zastanawiał się Conseil. Wytłomaczyłem mu, że były zrobione z lśniących i miękkich włókien, zapomocą których czepiają się skal „szyneczki” — gatunek mięczaków, przebywający w wielkiej obfitości na brzegach Śródziemnego morza. Z włókien tych robiono dawniej piękne materye, pończochy, rękawiczki, gdyż takowe są bardzo miękkie i ciepłe. Osada więc Nautilusa, mogła ubierać się tanim kosztem, obywając się bez krzaka bawełny, bez owiec i jedwabników.
Ubrawszy się, poszedłem do dużego salonu. Był pusty.
Zagłębiłem się w badaniu skarbów konchylijologii, nagromadzonych w oszklonych szafach. Przeglądałem przytem ogromne zielniki, pełne najrzadszych roślin morskich, które choć zasuszone, zachowały jednak swe cudne barwy. Wśród tych szacownych okazów flory wodnej, znalazłem okółki pręgowate, tyczkowate z liściem jak u winnej latorośli, myrtowate ziarno-nośne, delikatne czeramie barwy szkarłatnej, bedłkę wachlarzowatą, acetabule podobne bardzo do wklęsłych grzybów, które przez długi czas zaliczono do zwierzokrzewów, i wreszcie cały szereg morskich porostów.
Upłynął dzień cały, a kapitan Nemo nie zaszczycił mnie swoją wizytą. Drzwi salonu nie uchyliły się. Nie chciano może psuć nam smaku do tych pięknych rzeczy.
Nautilus utrzymywał się w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, przy dwunastomilowej szybkości, i zanurzeniu na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu metrów.
Na drugi dzień 10-go listopada, toż sumo zaniedbanie, takaż samotność, Ned i Conseil pędzili większą część dnia ze mną. Dziwiła ich niewytłomaczona nieobecność kapitana. Czy ten szczególny człowiek był chory? Czy zmienić chciał względem nas swe zamiary?
Z tem wszystkiem, jak zauważył Conseil, używaliśmy zupełnej swobody i byliśmy dobrze żywieni. Gospodarz nasz dotrzymywał warunków swego układu. Nie mogliśmy się żalić: a zresztą sama niezwykłość naszego losu obiecywała tak sowite nagrody, żeśmy nie mieli jeszcze prawa go winić.
Tegoż dnia zacząłem dziennik mych przygód, co dało mi możność opowiedzenia ich z najściślejszą dokładnością, i… by nie pominąć, ciekawego szczegółu, pisałem go na papierze z włosia roślinnego.
Jedenastego listopada świeże powietrze rozchodzące się wewnątrz Nautilusa, uprzedziło mię żeśmy wrócili na powierzchnię oceanu, żeby odnowić zapas tlenu. Zwróciłem się ku środkowym schodom, i wyszedłem na platformę.
Dochodziła szósta ranu. Powietrze było mgliste, morze szare ale spokojne. Zaledwie kołysały się fale. Czy kapitan Nemo, którego spodziewałem się tu spotkać, nadejdzie? Ujrzałem tylko sternika, uwięzionego w swej szklanej klatce. Usiadłszy na krawędzi pudła statku, z rozkoszą wciągałem w płuca słone wyziewy.
Wschodzące słońce rozproszyło powoli mglę. Promienna gwiazda wynurzała się z wschodniego horyzonta. Morze zapłonęło od niej jak zapalona podsypka prochu. Rozwiane w górze chmury, zabarwiły się żywemi, mieniącemi się w cudne odcienia kolorami, a mnóstwo „języków kocich” [10] zapowiadało całodzienny wiatr!
Ale co znaczył wiatr dla Nautilusa, którego burze nie mogły zastraszyć.
Podziwiałem ten rozkoszny wschód słońca, tak wesoły i ożywczy — gdy naraz usłyszałem że ktoś wchodzi na platformę.
Gotowałem się powitać kapitana, ale to był jego porucznik. Przeszedł platformę, zdając się nie spostrzegać mej obecności. Przyłożywszy potężną lunetę do oczu, zbadał z niezmierną uwagą wszystkie punkta horyzontu. Potem zbliżył się do klapy i wymówił zdanie, którego brzmienie dokładnie tu powtarzam. Zachowałem je dobrze w pamięci, bo każdego rana powtarzało się w jednakich okolicznościach. Oto są te wyrazy:
„Nautron respoc lerni virch.“
Co one znaczyły — tego nigdy nie będę wiedział.
Po wymówieniu tych słów, porucznik zszedł na dół. Myślałem że Nautilus wraca do swej podmorskiej żeglugi pospieszyłem więc do klapy i przez podłużny korytarz dostałem się do mego pokoju.
Upłynęło tak pięć dni, bez żadnej zmiany w naszem położeniu. Co rano wychodziłem na platformę. Codzień to samo zdanie wychodziło z ust tej samej osoby. Kapitan Nemo nie zjawiał się.
Sądziłem już że go nigdy nie zobaczę, kiedy tymczasem 16-go listopada wróciwszy do swego pokoju z Nedem i Conseilem, zastałem na stole list pod mym adresem.
Zerwałem niecierpliwą ręką kopertę. Pismo było bujne, czyste — lecz zakrawało nieco na gotyckie, przypominające kształt liter niemieckich.
List ten zawierał następujące wyrazy:
„Do pana profesora Aronnax, na pokładzie Nautilusa, 17-go listopada 1867 r.
Kapitan Nemo zaprasza profesora Aronnax na polowanie, które — odbędzie jutrzejszego rana w swych lasach na wyspie Crespo. Spodziewa się że profesorowi nic nie przeszkodzi w niem uczestniczyć, i z przyjemnością będzie widział z nim razem jego towarzyszy.
Dowódzca Nautilusa
Kapitan Nemo.“
— Polowanie! — zawołał Ned.
— I to w lasach na wyspie Crespo — dodał Conseil. — Zatem wysiądzie na ląd, ten dziwak — zauważył Ned-Land.
— Zdaje mi się, że to dość jasno wyrażone — odpowiedziałem powtórnie odczytując list.
— A więc należy przyjąć — rzekł Kanadyjczyk. Raz stanąwszy na ziemi, zobaczymy co począć dalej. Zresztą nie gniewa mię to wcale, że sobie zjem parę kawałków świeżego mięsa.
Nie starając się pogodzić sprzeczności, zachodzącej pomiędzy objawionym przez kapitana Nemo wstrętem do wysp i lądów, a jego zaproszeniem na polowanie w lasach. poprzestałem na odpowiedzi:
— Zobaczmy przedewszystkiem, co to jest ta wyspa Crespo.
Wziąłem mapę obu półkul, i pod 32° 4 szerokości północnej a 167° 50' długości zachodniej, znalazłem wysepkę rozpoznaną, w r. 1801 przez kapitana Crespo, która na dawnych mapach hiszpańskich zwaną była Rocca de la Plata, to jest „Srebrna Skała”. Znajdowaliśmy się zatem blisko o tysiąc ośmset mil od miejsca naszego wyjazdu, a zmieniony nieco kierunek Nautilusa zmierzał ku południo-zachodowi.
Wskazałem mym towarzyszom tę drobną skalę, rzuconą na oceanie Spokojnym północnym.
— Jeżeli kapitan Nemo — rzekłem — wysiada niekiedy na ląd, to przynajmniej wybiera wyspy całkiem bezludne.
Ned-Land wzruszywszy tylko głową, nic mi nie odpowiedział; to samo zrobił i Conseil, poczem obaj odeszli. Po kolacyi podanej mi przez milczącego i niewzruszonego kredencerza, zasnąłem nie bez pewnego zajęcia się myślą o jutrze.
Nazajutrz 17-go listopada zbudziwszy się, poczułem że Nautilus stoi całkiem nieruchomy. Ubrałem się żywo, i poszedłem do dużego salonu.
Zastałem kapitana Nemo, który tu na mnie czekał; powstał, ukłonił się i zapytał czy zechcę mu towarzyszyć.
Ponieważ nie napomknął ani słówka o naszem ośmiodniowem niewidzeniu się, więc i ja też nie wspominając nic o tem, odpowiedziałem poprostu, żem gotów z towarzyszami na jego usługi.
— Ośmielę się tylko — dodałem — zadać panu jedno pytanie.
— Pytaj, panie Aronnax, a jeżeli będę mógł to ci odpowiem.
— A więc kapitanie, jakim sposobem zerwawszy wszelkie stosunki z ziemią, posiadasz pan lasy na wyspie Crespo?
— Panie profesorze — odrzekł kapitan — lasy które posiadam, nie potrzebują od słońca ani światła ani ciepła. Nie mieszkają w nich ani lwy, ani rysie, ani tygrysy, ani jakiekolwiek zwierzęta czworonożne. Ja sam tylko je znam; dla mnie tylko jednego one rosną. Nie są to lasy ziemskie, ale podmorskie.
— Lasy podmorskie! — zawołałem.
— Tak, panie profesorze.
— I chcesz pan mnie do nich zaprowadzić?
— Właśnie.
— Pieszo?
— I suchą stopą.
Polując?
— Polując.
— Z bronią w ręku?
— Z bronią w ręku.
Spojrzałem na dowódzcę Nautilusa wzrokiem, który nie wyrażał dlań nic pochlebnego.
— Widocznie cierpi na mózg — pomyślałem. Miał napad, który trwał ośm dni i dotąd jeszcze nie ustal. Szkoda, wolałbym w nim widzieć oryginała niż waryata.
Myśl ta dawała się wyraźnie wyczytać z mej twarzy — ale kapitan Nemo poprosił mnie z sobą, i poszedłem za nim na wszystko zdecydowany.
Weszliśmy do sali jadalnej, gdzie zastawione było śniadanie.
— Panie Aronnax — rzekł kapitan — proszę podzielić ze mną bez ceremonii śniadanie. Porozmawiamy jedząc. Przyrzekłem panu przechadzkę po lesie, lecz nie obiecywałem że znajdziesz tam restauracyę. Posilaj się pan jak człowiek, który prawdopodobnie będzie musiał długo czekać na obiad.
Zebrałem się ochoczo do biesiady, złożonej z rozmaitych ryb i zrazów holoturyj, wybornych zwierzokrzewów przyprawnych silnie trawiącemi porostami, jak Porphyria laciniata i Laureutia prima fetida, Za napój służyła czysta woda, do której za przykładem kapitana, dodawałem kilka kropel wyskokowego likieru, robionego na sposób Kamczadalów z porostu znanego pod nazwą Rhodomenia palmowata.
Kapitan Nemo jadł, z początku nie mówiąc ani słowa; potem odezwał się do mnie:
— Panie profesorze, kiedym zaproponował ci polowanie w mych lasach na wyspie Crespo, sądziłeś że jestem sam z sobą w sprzeczności. Gdym cię objaśnił że tu idzie o lasy podmorskie, myślałeś żem waryat. Panie profesorze, nie trzeba nigdy sądzić o ludziach lekkomyślnie…
— Ależ kapitanie, wierzaj…
— Chciej pan posłuchać, a zobaczysz czy wypada zarzucać mi sprzeczność lub obłąkanie.
— Słucham pana.
— Panie profesorze, wiesz pan tak dobrze jak ja, że człowiek może żyć pod wodą, byleby tylko miał z sobą zapas powietrza do oddychania. W pracach podmorskich, robotnik w nieprzemakającem odzieniu, z głową zamkniętą w metalowem pudle, otrzymuje powietrze zapomocą pomp tłoczących, i regulatorów odprowadzających.
— To przyrząd nurków — przerwałem.
— W rzeczy samej, ale człowiek w takich warunkach nie ma dosyć swobody. Związany on jest z pompą dosyłającą mu powietrze, kauczukową rurą, istnym łańcuchem przykuwającym go do ziemi; będąc tak przyczepieni do Nautilusa, nie moglibyśmy daleko odejść.
— Lecz jakim sposobem możem być wolni? — zapytałem.
— Ze pomocą przyrządu Rouquayrol-Denayrouze, wynalezionego przez dwóch pańskich rodaków, który udoskonaliłem do swego użytku; pozwoli on panu bez najmniejszej obrazy organów, przebywać w nowych warunkach fizyologicznych. Przyrząd ten składa się z rezerwoaru z grubej blachy, który napełniam powietrzem pod ciśnieniem pięćdziesięciu atmosfer. Rezerwoar ten zawiesza się z tyłu na szelkach, jak tornister żołnierski. Górna część jego tworzy pudełko, zkąd powietrze utrzymywane przez odpowiedni przyrząd miechowy, nie może uchodzić inaczej jak tylko przy swem normalnem prężeniu. W przyrządzie Rouquayrol’a takim jak go powszechnie używają, wychodzące z pudełka dwie kauczukowe rurki, łączą się z wypukłą pokrywą zatykającą usta i nos; jedna z nich wprowadza powietrze do oddychania, drugą uchodzi zużyte — a język zatyka według potrzeby jednę lub drugą. Ja zaś wystawiając się na wysokie w głębinach morskich ciśnienia, muszę zamykać sobie głowę w podobnej jak zwykli nurkowie miedzianej bani, do której przytykają owe dwie rurki do wdychania i oddychania.
— Wybornie, kapitanie Nemo. Jednakże powietrze które pan z sobą zabierasz, musi się prędko zużywać; a gdy nie zawiera więcej nad piętnaście procent tlenu, staje się niezdatnem do oddychania.
— Bezwątpienia, panie Aronnax; ale jak już mówiłem, pompy Nautilusa dozwalają mi wypełnić rezerwoar przyrządu przy bardzo wysokiem ciśnieniu, który tym sposobem może dostarczyć powietrza do oddychania, na dziewięć do dziesięciu godzin.
— Nie mogę nic temu zarzucić, — odrzekłem. — Zapytam się pana tylko, jak sobie oświecasz drogę na dnie oceanu?
— Przyrządem Ruhmkorffa, panie Aronnax. Pierwszy trzyma się na plecach, a drugi przywiązuje w pasie. Składa się on ze stosu Bunzena który wprawiam w działanie, nie za pomocą dwuchromianu potażu, bobym go sobie nie mógł dostarczyć, lecz sodu którym przesycone jest morze. Cewka indukcyjna zbiera wytworzoną elektryczność, i sprowadza do odpowiednio urządzonej latarni. W latarni tej znajduje się szklana wężownica, zawierająca osad węglowodoru. Gdy przyrząd jest czynny, gaz ten staje się świetlnym, wydając białawe i ciągłe światło. Opatrzony tak, oddycham i widzę.
— Kapitanie Nemo, wszelkie moje za rzuty zbijasz tak przekonywającemi odpowiedziami, że nie śmiem już powątpiewać. Jednakże, jeżeli zmuszony jestem zgodzić się na przyrządy Rouquayrola i Ruhmkorffa, niech mi wolno będzie zrobić pewne zastrzeżenie co do strzelby, w którą mnie masz uzbroić.
— Ależ to nie jest broń palna — odpowiedział kapitan.
— A więc wiatrówka?
— Naturalnie. Jakże pan chcesz bym robił proch na mym pokładzie, nie mając ani saletry ani siarki, ani węgla.
— Zresztą, dodałem — żeby strzelać skutecznie pod woda, w tym żywiole ośmset pięćdziesiąt pięć razy ściśliwszym od powietrza, trzebaby pokonać znaczny opór.
— Toby jeszcze nie przeszkadzało. Jest pewien rodzaj luf, udoskonalonych po Fultonie przez Anglików: Filipa, Coles’a i Burley’a, Francuza Furcy i Włocha Landi, z szczególnym systemem zamkowym, z których można strzelać w takich warunkach. Ale, powtarzam panu, nie mając prochu. zastąpiłem go powietrzem pod wysokiem ciśnieniem, którego dostarczają mi obficie pompy Nautilusa.
— Powietrze to musi się prędko zużywać.
— W istocie, ale czyż nie mam mego przyrządu Rouquayrola, który w potrzebie może mi go dostarczyć. Dość na to osobnej rurki. Zresztą panie Aronnax, sam się przekonasz, że na podmorskich łowach nie wiele wychodzi kul i powietrza.
— Zdaje mi się jednak, że w tem półświetle, i wśród płynu tak gęstego w stosunku do atmosfery, strzały nie mogą nieść daleko i rzadko bywają śmiertelne.
— Owszem panie, każdy strzał z tej broni jest śmiertelny, i byle zwierzę zostało jak najlżej dotknięte pociskiem, pada nieżywe.
— Dla czego?
— Bo moja broń nie nabija się zwykłemi kulami, ale drobnemi szklanemi kapsułkami, wynalezionemi przez austryackiego chemika Leniebrock’a, których znaczny posiadam zapas. Te szklane kapsułki, pokryte stalową blaszką, i obciążone kapką ołowiu — sąto prawdziwe butelki lejdejskie, naładowane elektrycznością pod bardzo wysokiem ciśnieniem. Za najmniejszem uderzeniem pękają, a najsilniejsze zwierzę upada martwe. Dodam jeszcze, że nie są większe jak czwarty numer śrutu, i że nabój zwykłej fuzyi mógłby zawierać ich dziesięć.
— Nie sprzeczam się — rzekłem wstając od stołu. — Pozostaje mi tylko wziąść strzelbę. Zresztą gdziebądź pan pójdziesz, i ja z tobą pójdę.
Kapitan poprowadził mnie na tył Nautilusa. Przechodząc koło kajuty Neda i Conseila, zawołałem mych towarzyszy, którzy się zaraz za nami udali.
Weszliśmy do celki leżącej na samym skraju statku obok izby machin, żeby się ubrać w spacerowe suknie.

XVI.

Przechadzka po równinie.

Celka ta, właściwie mówiąc, była arsenałem i szatnią Nautilusa. Z tuzin przyrządów nurkowych rozwieszonych na przepierzeniu, oczekiwał wybierających się na przechadzkę.
Ujrzawszy je Ned-Land, okazał widoczny wstręt do przywdziania tego ubioru.
— Ależ mój dzielny Nedzie — rzekłem — lasy wyspy Crespo, sąto lasy podmorskie.
— Tak… mruknął oszczepnik, widzac rozwiane swoje marzenia o świeżeni mięsie. — I pan się w to, panie Aronnax, ubierzesz?
— Trzeba, mości Nedzie.
— Wolno panu — odrzekł wzruszając ramionami; — ja zaś jeżeli mnie gwałtem nie zmuszą, nie włożę tego za nic w świecie.
— Nie będą cię zmuszać, mości Nedie — odezwał się kapitan Nemo.
— A Conseil czy się odważy? — zapytał Ned.
— Ja wszędzie pójdę za panem — odparł Conseil.
Na zawołanie kapitana, przybyło dwóch ludzi z załogi, żeby nam pomódz do przywdziania tych ciężkich, nieprzemakających sukien, zrobionych bez szwu z kauczuku, i przyrządzonych w ten sposób, żeby zdołały wytrzymać wysokie ciśnienie. Rzekłbyś, że to zbroja zarazem giętka i mocna. Składała się z kaftana i spodni, zakończonych grubem obuwiem z ołowianemi podeszwami. Tkanina kaftana nasadzoną była miedzianemi blaszkami, które opancerzały pierś, chroniły ją od parcia wód, i dozwalały płucom swobodnego działania; rękawy kończyły się w kształcie giętkich rękawiczek, nie krępujących bynajmniej poruszeń ręki.
Jaka orgomna różnica pomiędzy tym udoskonalonym przyrządem, a niekształtnemi przyborami nurkowemi, jak np. korkowe pancerze, kaftany bez rękawów, suknie morskie, skrzynie — wynalezionemi i używanemi w XVIII-ym wieku.
Kapitan Nemo, jeden z jego towarzyszy, rodzaj olbrzyma posiadającego zapewne ogromną siłę. Conseil i ja — oblekliśmy się wkrótce w owe nurkowe suknie. Pozostawało już tylko wsunąć głowę w metalową banię. Poprosiłem jednak przedtem kapitana, żeby mi pozwolił obejrzeć nasze strzelby.
Jeden z załogi Nautilusa, podał mi pojedynkę z dużą a wewnątrz pustą kolbą ze stalowej blachy. Kolba ta służyła za rezerwoar zgęszczonego powietrza, które klapka otwierająca się za pociągnięciem kurka, wypuszczała do metalowej lufy. Pudełko na kule wyżłobione w grubości kolby, zawierało dwadzieścia pocisków elektrycznych, które zapomocą sprężyny samy wsuwały się w lufę. Po każdym wystrzale, broń była zaraz nabitą.
— Kapitanie Nemo — rzekłem — jestto broń doskonała i łatwa w użyciu. Radbym co żywo ją wyprobować. Lecz jakże dostaniemy się na dno morza?
— W tej chwili, panie profesorze, Nautilus spoczywa na dnie dziesięć metrów pod wodą, i pozostaje nam tylko wyruszyć.
— Ale jak wyjdziemy?
— Zobaczysz pan.
Kapitan Nemo włożył głowę w metalową banię. Conseil i ja zrobiliśmy to samo, słysząc jak Kanadyjczyk życzył nam szyderczo „szczęśliwych łowów“. Górna część naszej odzieży zakończona była podziurkowanym miedzianym kołnierzem, do którego przyśrubowywał się metalowy szyszak. Trzy wycięte w nim otwory, opatrzone grubemi szkłami, dozwalały widzieć w każdym kierunku, obracając tylko głowę wewnątrz bani. Po przymocowaniu takowej jak należy, przyrządy Rouquayrol’a zaczęły natychmiast działać, i co do mnie, oddychałem zupełnie dobrze.
Z lampą Ruhmkorffa zawieszoną u pasa i fuzyą w ręku, gotów byłem do drogi. Wyznam jednak otwarcie, że w tem ciężkiem odzieniu i przykuty do pomostu ołowianemi podeszwami, nie zdołałbym postąpić kroku.
Ale wypadek ten był przewidziany, poczułem że mnie popchnięto do małego, przyległego do szatni pokoiku. Towarzysze moi również popychani postępowali za mną. Usłyszałem jak się zamknęły za nami drzwi opatrzone w szczelne zasuwy i ogarnęła nas głęboka ciemność.
Po kilku minutach, obiło mi się o uszy przeraźliwe świśnięcie. Uczułem wrażenie zimna posuwające się od stóp do piersi. Oczywiście, wpuszczono za pomocą rury z zewnątrz statku wodę, która zalewając nas, napełniła wkrótce cały pokój. Wówczas otworzyły się drugie drzwi w boku Nautilusa i ujrzeliśmy blade półświatło. Za chwilę potem, stąpałem po dnie morskiem.
A teraz, jakże mam skreślić wrażenia pozostałe mi z tej podwodnej przechadzki! Wyrazy są bezsilne na opowiedzenie tylu cudownych zjawisk. Skoro pędzel nawet nie zdolny, jest oddać w zupełności właściwych płynnemu żywiołowi uroków, jakżeby pióro mogło temu podołać?
Kapitan Nemo szedł naprzód, a towarzysz jego postępował o kilka kroków za nami. Conseil i ja trzymaliśmy się obok siebie, jak gdyby wymiana słów przez nasze metalowe skorupy była możliwą. Nie czułem już ciężaru mej odzieży, obuwia, rezerwoaru z powietrzem, ani nawet tej grubej bani, w której głowa moja kołatała się jak migdał w łupinie. Wszystkie te przedmioty zanurzone w wodzie, traciły część swej wagi równą wadze wypychanego przez nie płynu — i było mi bardzo wygodnie z tem prawem fizycznem, odkrytem przez Archimedesa. Przestałem być ociężałą massą, i posiadałem swobodę ruchów, względnie nawet dość znaczną.
Jasność oświecająca grunt na trzydzieści stóp pod powierzchnią oceanu, zadziwiła mię swoją mocą. Promienie słoneczne z łatwością przenikały wskroś wodną massę, rozpraszając jej zabarwienie. Rozróżniałem wyraźnie przedmioty w odległości stu metrów. Dalej nieco tło ich nieznacznie i stopniowo zaciemniało się ultramarynową barwą, błękitniało w oddali, i zacierało w mglistej pomroce. Naprawdę, ta woda co mnie otaczała, byłto rodzaj powietrza, gęstszego od naszej atmosfery ziemskiej, lecz niemal równie przezroczystego. Nad sobą widziałem spokojną powierzchnię morza.
Szliśmy po drobniutkim, gładkim piasku, nie pomarszczonym jak piasek wybrzeży, noszący ślady kołysania się fali. Lśniący ten kobierzec, istny reflektor, z zadziwiającą siłą odbijał promienie slońca, — i ztądto pochodził ów niezmierny blask, przenikający wszystkie atomy płynu. Czy uwierzą mi gdy powiem, że w tej trzydziestostopowej głębinie, widziałem tak wyraźnie jak wśród jasnego dnia na ziemi.
Przez kwadrans stąpałem po tym iskrzącym się piasku, posianym nieujętym pyłkiem muszel. Pudło Nautilusa zarysowane w kształcie długiej skały, powoli znikało nam z oczu — ale latarnia jego w razie gdyby ciemność nastała w wodzie, miała ułatwić nam powrót, roztaczając z niezmierną wyrazistością swoje promienie. Dla tych, którzy na lądzie tylko widzieli te żywe białawe smugi, rysujące się wydatnie, efekt ten trudny do zrozumienia. Tam bowiem kurzawa nasycająca powietrze, nadaje im pozór mgły świetlnej; ale na morzu i pod morzem, rzuty elektrycznego światła rozchodzą się z niezrównaną czystością.
Szliśmy wciąż dalej, a rozległa piaszczysta równina zdawała się nie mieć granic. Odgarniałem ręką zapadające za mną płynne zasłony, a ślad moich kroków zacierał się natychmiast pod ciśnieniem wody.
Wkrótce niektóre kształty przedmiotów majaczejących ledwie w oddali, zarysowały się przed memi oczyma. Ujrzałem na pierwszym planie, skały zasłane najpiękniejszemi okazami zwierzokrzewów, i stanąłem zdumiony zjawiskiem właściwem tylko podmorskiej otchłani…
Była wówczas godzina dziesiąta rano. Promienie słońca padały na powierzchnię fal pod kątem dosyć ukośnym — i za dotknięciem ich światła, rozłożonego przez złamanie się jakby w pryzmacie, kwiaty, skały, odziomki, muszle, mieniły się po brzegach siedmiu kolorami słonecznego widma. Byłto cud, uroczystość dla oka — owa gra barwistych odcieni, istny kalejdoskop kolorów, zielonego, żółtego, pomarańczowego, fijoletowego, niebieskiego, błękitnego; słowem cała paleta szalonezgo kolorysty. Czemuż nie mogłem podzielić się z Conseilem żywemi wrażeniami, bijącemi mi do mózgu, i współzawodniczyć z nim w okrzykach uwielbienia? Czemuż nie umiałem, jak kapitan Nemo i jego towarzysz, wymieniać swych myśli za pomocą umówionych znaków? To też w braku czego lepszego mówiłem sam do siebie; krzyczałem w miedzianem pudle, zamykającem mi głowę, zużywając może na próżne wyrazy, więcej powietrza niż należało.
Na ten wspaniały widok Conseil również jak ja przystanął. Oczywiście, w obec tylu rozlicznych okazów zwierzokrzewów i mięczaków, dzielny chłopiec klasyfikował, wciąż klasyfikował. Polipy i jeżowce zalegały obficie grunt. Różne odmiany izyd, cornularie żyjące samotnie, pęki okkulin „dziewiczych“ oznaczanych dawniej nazwą białych korali, gąbkowate — najeżone w kształcie grzyba, anemony lgnące żylastą koroną, tworzyły kwiecisty ogród, ubarwiony jeszcze porpitami, strojnemi kryzką lazurowych macek, gwiazdami morskiemi tworzącemi swe konstellacye na piasku, i asteroptytami brodawkowemi, mającemi pozór cieniuchnej koronki utkanej rękami najad, której festony kołysały się przy lekkiem falowaniu wody, sprawionem naszemi krokami. Z niekłamaną przykrością deptałem nogami te świetne gatunki mięczaków, zalegających grunt tysiącami; owe spiralne przegrzebyki, młotki, donaksy opatrzone krzewistemi mackami, prawdziwie skaczące muszle, wartalki gruszkowate, czerwone kassydy, stromby białoskrzydłe, i tyle innych tworów oceanu. Ale trzeba było iść — i szliśmy dalej, a tymczasem przepływały nam nad głowami gromady żywdog, ciągnąc za sobą rozkołysane ultramarynowe macki; meduzy, których opalowe lub blado-różowe parasole, osłaniały nas od promieni słonecznych, i pelagie ogonkowe któreby w ciemności posiały nam drogę fosforycznemi światełkami.
Przejrzałem wszystkie te dziwy na ćwierć milowej przestrzeni, zatrzymując się ledwie na chwilę, i zdążając za kapitanem Nemo, który mię przyzywał skinieniem. Niezadługo zmieniła się natura gruntu. Po piaszczystej równinie, nastąpił pokład lekkiego iłu, zwany przez Amerykanów „oazą,” złożony wyłącznie z krzemienistych lub wapiennych muszel. Następnie przebiegliśmy łąkę wodorostów, podmorskich roślin niewyrwanych jeszcze przez wodę, i rozradzających się z niezmierną bujnością. Te gęsto splecione trawniki, miękkie w dotknięciu stopą, mogłyby iśc o lepsze z najdelikatniejszemi dywanami, utkanemi ręką człowieka. Zieloność rozścielająca się nam pod stopami, rozwijała się jednocześnie ponad głowami. Lekka. altana z roślin morskich, zaliczonych do obfitej familii wodorostów, z której poznano już dwa tysiące gatunków — splatała się na powierzchni wód. Widziałem kołyszące się długie wstęgi fukusów, jedne kuliste, inne rurkowate; rośliny z gatunków wawrzynowatych, gałęzistych a z cieniutkim liściem; palmowate, podobne do kaktusowych wachlarzy. Zauważyłem, że rośliny zielone trzymały się najbliżej powierzchni morza, a czerwone pośredniej głębokości, pozostawiając szarym i czarnym tworzenie ogrodów i kląbów, w odleglejszych warstwach oceanu.
Wodorosty te są prawdziwym cudem stworzenia, jednym z dziwów flory ogólnej. Familija ta wydaje zarazem najdrobniejsze i najogromniejsze na kuli ziemskiej rośliny. Jak bowiem naliczono czterdzieści tysięcy owych niedostrzeżonych odziomków, na przestrzeni pięciu kwadratowych milimetrów, tak znowu widziano fukusy, których długość przechodziła pięćset metrów.
Upłynęło półtorej godziny od chwili opuszczenia Nautilusa. Było blizko południa. Poznałem to po pionowem padaniu promieni słonecznych, które przestały już łamać się. Czarodziejskie zjawisko barw niknęło powoli; szmaragdowe i szafirowe odcienia zatarły się na naszym widnokręgu. Szliśmy miarowym krokiem, rozlegającym się z dziwnym rozgłosem po gruncie. Najmniejszy szelest rozchodził się z szybkością, do której ucho nie przywykło na lądzie. W rzeczy samej, woda jest lepszym przewodnikiem głosu, niż powietrze — i ten przebiega w niej z poczwórną prędkością.
W tem miejscu grunt zniżył się znaczną pochyłością. Światło przybrało ton jednostajny. Doszliśmy głębokości stu metrów, znosząc wtedy ciśnienie dziesięciu atmosfer. Ale mój przybór nurkowy był tak wybornie urządzony, że nie doznawałem ztąd żadnej dolegliwości. Uczułem tylko pewne stężenie stawów w palcach, lecz i to rychło minęło. Znużenie zaś po dwugodzinnej przechadzce, w chomoncie do którego tak mało byłem przyzwyczajony, było żadne. Ruchy me, z pomocą wody, odbywały się z zadziwiającą łatwością.
Promień słońca dochodził jeszcze w tej głębokości, ale już słabo. Miejsce silnego blasku zajął zmrok czerwonawy, coś pośredniego między dniem a nocą. Widzieliśmy jednak dostatecznie drogę przed sobą i nie było jeszcze potrzeby wzbudzać przyrządu Rhumkorff’a.
Naraz kapitan Nemo przystanął, czekając aż się doń zbliżę — i wskazał mi ręka kilka brył czarnych wystających w cieniu w niewielkiej odległości.
— To las wyspy Crespo — pomyślałem i nie myliłem się.



XVII.

Las podmorski.

Przybyliśmy nareszcie do krańca tego lasu, niewątpliwie najpiękniejszego w niezmiernej posiadłości kapitana Nemo. Dowódzca uważał las za swoją własność, i przypisywał sobie do niego prawa podobne do tych, jakie mieli pierwsi ludzie w pierwszych dniach stworzenia. Któżby zresztą mógł mu zaprzeczać prawa do posiadania tych podmorskich obszarów? Czy istniał śmielszy od niego pionier, coby z toporem w ręku przyszedł tu przerzedzać te ciemne gęstwiny?
Las podmorski tworzyły wielkie rośliny drzewne; gdyśmy się znaleźli pod jego szerokiemi sklepieniami, uderzył mnie najprzód szczególny układ rozgałęzień, którego dotychczas nigdy jeszcze nie widziałem.
Ani jedna trawka wyścielająca dno, ani jedna z gałązek sterczących na drzewkach, nie leżała, nie zginała się, nie rozciągała się według płaszczyzny poziomej. Wszystkie wystrzeliwały ku powierzchni oceanu. Najcieńsze włókienka sterczały prosto, niby druty żelazne. Fukusy i pnące rośliny, rozrastały się wyprężone i prostopadle, odpowiednio do gęstości żywiołu z którego powstały. Roślinność ta zwykle nieruchoma, odchylona ręką, powracała natychmiast do pierwotnego położenia. Było to prawdziwe królestwo prostopadłości.
Wkrótce przywykłem do tego dziwnego układu i do względnej otaczającej nas ciemności. Grunt w lesie zasiany był ostremi głazami, które trudno było omijać.
Flora podmorska wydała mi się dość kompletną a nawet bogatszą od znajdującej się w strefach północnych lub zwrotnikowych, gdzie jej twory nie są, tak liczne. Mięszałem z początku mimowolnie dwa królestwa: zwierzokrzewy z wodnemi porostami, zwierzęta z roślinami. Któż zresztą nie byłby się omylił? Fauna i flora, tak blizko się stykają w tym podmorskim świecie! Uważałem że te wszystkie twory królestwa roślinnego, trzymały się gruntu nader powierzchownie. Pozbawione korzeni, obojętnie się zachowując względem ciał stałych, piasku, muszli, lub kamieni które je podtrzymują — rośliny podmorskie potrzebują od tych ciał tylko punktu podpory, nie zaś warunków żywotności, zasadę istnienia mając w wodzie która je odżywia. Większa część roślin wypuszcza zamiast liści płatki fantastycznych kształtów, zabarwionych pewną określoną gammą kolorów, obejmującą, różowy, karmin, zielony, oliwkowy, płowy i brunatny.
Ujrzałem tam znowu, ale już nie zasuszone jak okazy Nautilusa, bedłki rozwinięte jak wachlarz i niby wabiące do siebie wietrzyk; ceramie szkarłatne, blaszecznice ze sterczącemi jadalnemi odrostkami, toiny nitkowate i wydzielające płyn, wystrzelające na wysokość piętnastu metrów, bukiety acetabulów z łodygami rozrastajacemi się u wierzchołka, i mnóstwo innych roślin morskich zupełnie kwiatu pozbawionych. „Ciekawa anomalija, dziwny żywioł (wyrzekł pewien dowcipny naturalista), w którym królestwo zwierząt kwitnie, a królestwo roślinne kwiatów jest pozbawione“.
Wśród tej roślinności, rozmiarami przypominającej drzewa umiarkowanej strefy, i pod jej wilgotnym cieniem, gromadziły się prawdziwe krzaki żywych kwiatów: żywe płoty ze zwierzokrzewów na których rozkwitały meandriny, pręgowane krętemi wżłobionemi pasami; dzwonki żółtawe z przezroczystemi mackami; pęki zwierzokwiatów rozścielające się jak kępy traw, a dla dopełnienia złudzeń, ryby-muchy latające z gałązki na gałązkę, jak rój kolibrów; żółte łuskoskrzele ze szczękami najeżonemi z ostrą łuską; ryby latające jedno i rozdzielno płetwe, zrywały nam się z pod nóg niby stada bekasów.
Około pierwszej, kapitan Nemo dał hasło wypoczynku. Co do mnie, byłem z tego bardzo zadowolony. Wyciągnęliśmy się wszyscy w rodzaju altanki z alaryi, których długie i cienkie paski dążyły w górę prosto jak strzały. Ta chwila wytchnienia wydała mi się rozkoszną. Do zupełnego uroku brakło jeszcze tylko rozmowy. Ale niepodobna było ani pytać, ani odpowiadać. Przybliżyłem tylko moją wielka mosiężną głowę do głowy Conseila. Spostrzegłem błyszczące zadowoleniem oczy tego dzielnego chłopca, który na znak radości, poruszył się w swej skorupie w najpocieszniejszy sposób.
Dziwiło mię to, że po czterogodzinnej przechadzce, nie doświadczałem bynajmniej gwałtownego głodu. Nie umiem powiedzieć, co mianowicie było przyczyną, tego usposobienia żołądka. Ale zato uczułem nieprzezwyciężoną, chęć do snu, co się zwykle zdarza wszystkim nurkom. To też wkrótce oczy mi się zamknęły za grubą szybą, i wpadłem w głęboką senność, ruchem tylko dotychczas zwalczaną. Kapitan Nemo i dzielny jego towarzysz, dali mi dobry przykład, wyciągnąwszy się także w łonie tego płynnego przejrzystego kryształu.
Jak długo byłem pogrążony w uśpieniu?… nie mógłbym ściśle oznaczyć — ale kiedym się obudził, zdawało mi się że słońce nachylało się ku widnokręgowi. Kapitan Nemo już wstał, a ja zacząłem się przeciągać, kiedy niespodziane zjawisko postawiło mnie nagle na nogi.

O kilka kroków od nas, potworny pająk morski wysoki na jeden metr, patrzał zezowatemi ślepiami i gotów był rzucić się na mnie. Jakkolwiek mój ubiór nurka był dość gruby, i mógł mię ochronić od ukąszeń tego zwierzęcia, nie mogłem przecież powściągnąć poruszenia zgrozy. Conseil i majtek Nautilusa przebudzili się w tej chwili. Kapitan Nemo wskazał swemu towarzyszowi obrzydłego skorupiaka, który został powalony uderzeniem kolby; widziałem jak straszne łapy tego potworu wiły się w ostatnich konwulsyach.
... potworny pająk morski.
To spotkanie naprowadziło mnie na myśl, że inne zwierzęta, jeszcze straszniejsze, musiały nawiedzać te ciemne gęstwiny — i że mój ubiór nie zawszeby mię zasłonił od ich napaści. Dotychczas o tem nie pomyślałem, postanowiłem zatem mieć się na baczności. Przypuszczałem zresztą, że ten wypoczynek był kresem naszej przechadzki: lecz omyliłem się, gdyż kapitan zamiast powracać na statek, puścił się dalej jeszcze na tę zuchwałą wycieczkę.

Grunt obniżał się ciągle, a po coraz wyraźniejszej jego pochyłości widocznie zmierzaliśmy do większych głębin. Była prawdopodobnie trzecia godzina, kiedyśmy doszli do wązkiej doliny, wyżłobionej między dwiema pionowemi wysokiemi opokami, i leżącej na głębokości stu pięćdziesięciu metrów. Dzięki doskonałości naszych przyrządów, przekroczyliśmy o dziewięćdziesiąt metrów granicę, którą natura zdawała się dotychczas zakreślać wycieczkom podmorskim człowieka.
Mówię sto pięćdziesiąt metrów, choć żadnym instrumentem nie mogłem oznaczyć tej odległości. Ale wiedziałem, że nawet w najprzejrzystszych morzach promienie słoneczne dalej przemknąć nie mogą. A tu właśnie zupełna otaczała nas ciemność. O dziesięć kroków nic nie podobna było dostrzedz. Szedłem po omacku, gdy nagle spostrzegłem żywy blask białego światła. Kapitan Nemo zastosował tu swój przyrząd elektryczny: towarzysz jego naśladował go. Conseil i ja poszliśmy za ich przykładem. Zakręciwszy śrubki, połączyłem cewkę z wężem szklanym, a światło czterech latarni rozjaśniło morze w promieniu dwudziestu pięciu metrów.
Kapitan Nemo zapuszczał się coraz dalej w ciemne głębie lasu, którego zarośla rzedniały coraz bardziej. Uważałem że życie roślinne prędzej ustawało niż zwierzęce. Rośliny morskie opuszczały już grunt coraz niewdzięczniejszy, a jeszcze niesłychaną mnogość zwierząt, zwierzokrzewów, stawowatych, mięczaków i ryb, spotykaliśmy pod naszemi stopami.
Idąc, myślałem sobie że światło przyrządu Ruhmkorffa przywabi niechybnie niektórych mieszkańców tych ciemnych otchłani. Ale jeśli się zbliżali, to zawsze na odległość dla myśliwych niedogodną. Parę razy nawet widziałem jak kapitan Nemo zatrzymywał się i brał na cel, ale po chwili rozwagi podnosił broń i szedł dalej.
Nareszcie około godziny czwartej skończyła się ta cudowna wycieczka. Ściana wspaniałej opoki imponującej massą stanęła przed nami; byłoto nagromadzenie olbrzymich głazów, potworne urwisko granitowe z ciemnemi pieczarami, ale bez śladu krawędzi którejby się można było uchwycić.
Dotarliśmy do wybrzeży wyspy Crespo. Ziemia była przed nami.
Kapitan Nemo zatrzymał się nagle. Gwałtem wstrzymał nas w pochodzie, i mimo żem gorąco pragnął przebyć tę ścianę, trzeba było być posłusznym. Tu kończyły się posiadłości kapitana Nemo, i granicy ich nie chciał przekroczyć. Z tamtej strony ciągnęła się ta część globu, po której nigdy już noga jego nie miała stąpać.
Zaczął się odwrót. Kapitan Nemo stanął znów na czele naszej gromadki, i szedł zawsze bez wahania. Zdawało mi się dostrzegać że inną drogą powracaliśmy do Nautilusa, Ta nowa droga bardzo stroma, a zatem niezmiernie przykra, zbliżyła nas szybko do powierzchni morza. Jednakże ten powrót do warstw górnych nie był tak nagły, ażeby zmniejszenie się nacisku wody zbyt szybko nastąpiło, toby mogło nadwerężyć nasz organizm, dając powód do wewnętrznych zwichnień jego, fatalnych wogóle dla wszystkich nurków. Wkrótce światło się ukazało, stopniowo zwiększało siłę, a ponieważ słońce nizko już było na widnokręgu, łamiące się światło odbijało na brzegach różnych przedmiotów pierścień widmowy. Na dziesięć metrów głębokości postępowaliśmy wpośród mnóstwa małych rybek wszelkiego gatunku, liczniejszych i zwinniejszych niż ptaki w powietrzu; ale nie natrafiliśmy na żadną. morską zwierzynę godną wystrzału. W tej chwili spostrzegłem, jak broń kapitana szybko do ramienia przyłożona, śledziła między krzakami ruchy jakiegoś przedmiotu. Nastąpił wystrzał, posłyszałem lekkie syknięcie, a potem zwierzę jakieś padło rażone strzałem o kilka kroków od nas.
Była to wspaniała wydra morska, enhydra, jedyny czworonóg wyłącznie morski. Wydra owa długa na jeden metr i pięćdziesiąt centymetrów, musiała mieć ogromną wartość. Skóra jej barwy brunatno kasztanowatej z wierzchu, a srebrzysta pod spodem, daje to przepyszne futro tyle poszukiwane na targach rossyjskich i chińskich; delikatność i połysk sierści, nadawały jej cenę najmniej dwóch tysięcy franków.
Podziwiałem to ciekawe zwierzątko ssące, z głową okrągłą ozdobioną krótkiemi uszami, z oczami okrągłemi, i białemi wąsami jak u kota, z nogami płetwowatemi uzbrojonemi w pazury, z puszastym ogonem. Ten mięsożerny czworonóg, ścigany z powodu swej cenności przez rybaków, staje się coraz rzadszym; obecnie schronił się do północnych okolic oceanu Spokojnego, gdzie gatunek jego prawdopodobnie w zupełności z czasem wyginie.
Towarzysz kapitana Nemo podniósł zwierzę, przewiesił je przez ramię, następnie wszyscy znów wyruszyli w drogę.
Godzinę całą szliśmy po piaszczystej płaszczyznie, która często wznosiła się mniej niż na dwa metry od powierzchni morza. Widziałem wtedy własny obraz dokładnie odbity, rysujący się na odwrót, tak że ponad nami widać było taką samą gromadkę, powtarzającą nasze ruchy i gesta, z tą tylko różnicą, że postępowała głową na dół a nogami do góry.
Zauważyłem jeszcze jedno zjawisko: przechodzenie dużych obłoków szybko się zbierających i jeszcze szybciej się rozpraszających. Ale zastanowiwszy się lepiej, pojąłem że te mniemane obłoki pochodziły od nierównej gęstości długich fal spodnich, i widziałem białą pianę zdobiącą połamane wierzchołki bałwanów. Potrafiłem nawet wyśledzić, cienie wielkich ptaków przelatujących nad naszemi głowami; ślizgały się one szybko po powierzchni spienionego morza.
Przy tej sposobności byłem świadkiem jednego z najpiękniejszych strzałów, jaki kiedykolwiek wstrząsnął nerwami myśliwego. Wielki ptak o szerokich skrzydłach wyraźnie z wody widzialny, szybując zbliżał się do nas. Towarzysz kapitana Nemo wycelował i strzelil, kiedy ptak był już tylko o kilka metrów od powierzchni morza. Rażone zwierzę padło, i ciężarem swoim opuściło się aż do stanowiska myśliwego, który też zabrał zaraz swą zdobycz. Byłto żaglościg najpiękniejszego gatunku, wspaniały okaz ptaków morskich.
Ten wypadek nie zatrzymał naszego pochodu. Przez dwie godziny szliśmy to po płaszczyznach piaszczystych, to po łąkach morszczyzny nader przykrych do przebywania. Co prawda, umierałem ze zmęczenia, kiedy spostrzegłem światło rozpraszające ciemność wód na promień pół mili. Była to latarnia Nautilusa. Nim upłynie dwadzieścia minut, mieliśmy być na jego pokładzie, a tam spodziewałem się odetchnąć swobodnie, bo zdawało mi się, że mój zbiornik dostarcza mi powietrza bardzo już ubogiego w tlen. Ale nie liczyłem na spotkanie, które opóźniło nieco nasze przybycie.
Pozostałem o jakie dwadzieścia kroków w tyle, kiedy spostrzegłem kapitana Nemo, wracającego nagle ku mnie. Silną ręką nachylił mię ku ziemi, a jego towarzysz to samo robił z Conseilem. Zrazu nie wiedziałem co myśleć o tym niespodzianym napadzie, ale uspokoiłem się, widząc że kapitan kładł się koło mnie i nie poruszał się wcale.
Leżałem więc na ziemi osłonięty krzakiem morszczyzny, kiedy podniósłszy trochę głowę, spostrzegłem niezmierne massy przemykające się nad nami i rzucające światło fosforyczne.
Krew zastygła mi w żyłach! Poznałem grożące nam olbrzymie ryby żarłoczne. Była to para strasznych rekinów, o wielkich ogonach, o mętnych i szklistych ślepiach; wydawały one materyę fosforyczną przez dziurki około pyska poumieszczane. Co za potworne „świecące robaczki,” które potrafią w swych żelaznych szczękach zetrzeć na miazgę całego człowieka! Nie wiem czy Conseil zajmował się ich klasyfikacyą; co do mnie, przypatrywałem się ich srebrzystemu brzuchowi, paszczy straszliwej najeżonej zębami, niekoniecznie z punktu naukowego. Obserwowałem raczej w charakterze ofiary, niżeli naturalisty.
Na szczęście, te żarłoczne zwierzęta nie dobrze widzą. Przepłynęły nie spostrzegłszy nas, i musnąwszy zaledwie brunatnemi pletwami; uniknęliśmy cudem prawie niebezpieczeństwa nierównie straszniejszego jak spotkanie tygrysa w lesie. W pół godziny potem kierując się smugą elektryczną doszliśmy do Nautilusa. Zewnętrzne drzwi stały otworem, a kapitan Nemo zamknął je natychmiast po naszem wejściu do pierwszego pudła. Potem przycisnął sprężynę; usłyszałem działanie pomp wewnątrz statku, i w kilka chwil potem pudło całkiem było próżne. Wtedy otworzyły się drzwi wewnętrzne i weszliśmy do garderoby.
Tam zrzuciliśmy nie bez trudności nasze ubiory nurków; następnie zmęczony, upadając ze znużenia i senności, udałem się do mego pokoju odurzony tą nadzwyczajną wędrówką po głębinach morskich.



XVIII.

Cztery tysiące mil pod oceanem Spokojnym.

Nazajutrz ośmnastego listopada, przyszedłem zupełnie do siebie po zmęczeniu dnia poprzedniego, i wszedłem na platformę w chwili kiedy porucznik Nautilusa wymawiał swój codzienny frazes. Przyszło mi potem na myśl, że ta formuła stosowała się zapewne do stanu morza, albo raczej to miała znaczyć: „Nic nie widać”. W istocie ocean był pusty. Ani śladu żagla na widnokręgu. Wyspa Crespo zniknęła podczas nocy. Morze pochłaniając wszystkie barwy pryzmatu, z wyjątkiem niebieskich promieni, odbijało te ostatnie we wszystkich kierunkach, przybierając świetny kolor indygo. Rodzaj mory o szerokich pasach, rysował się regularnie na falistej powierzchni.
Podziwiałem ten wspaniały widok oceanu, kiedy ukazał się kapitan Nemo. Zdawał się nie spostrzegać mojej obecności, i zaczął cały szereg obserwacyj astronomicznych. Ukończywszy je, oparł się o klatkę latarni, i długo blądził wzrokiem po falach oceanu.
Tymczasem ze dwudziestu majtków z Nautilusa, tęgich i dobrze zbudowanych ludzi, weszło na platformę. Przyszli wyciągnąć sieci założone w nocy. Marynarze ci należeli widocznie do różnych narodowości, chociaż u wszystkich dostrzegłem typ europejski. Poznałem nie myląc się wcale, Irlandczyków, Francuzów, kilku Słowian, Greka i Kandyotę. Zresztą, ci ludzie skąpili zwykle słów, i używali między sobą tego dziwnego narzecza, którego pochodzenia nie mogłem się nawet domyśleć. Musiałem więc powtrzymać się od zapytywania ich o cokolwiek.
Sieci wyciągnięto na pokład. Byłto rodzaj sieci z matnią, podobnych do tych jakich używa się na brzegach normandzkich: szerokie sakwy utrzymane otworem za pomocą pływającego drąga, i łańcuszka przeciągniętego przez niże oczka. Takie sakwy w ten sposób ciągnięte na żelaznych podkładach, wymiatają dno oceanu, i zabierają po drodze wszystkie jego twory. Tym razem dostarczyły ciekawych ukazów z tych obfitych w ryby okolic: żaboryby które pociesznym swym ruchom zawdzięczają także nazwę pajaców; czarne konmersony uzbrojone w macki; rogatnice falowate opasane czerwonemi prążkami; kolcobrzuchy księżycowe, wydzielające jad subtelny; kilka minogów oliwkowej barwy: długonosy pokryte srebrzystą łuską; trichiary których siła elektryczna równa się sile gymnotów (węgorzy elektrycznych) lub drętwika; grzbietowce łuskowate, z brunatnemi poprzecznemi pręgami; zielonawe miętusy; kilka odmian kiełbiów, etc. Nareszcie trochę ryb większych rozmiarów: makrele z wydatną głową, długie na jeden metr; kilka pięknych skarpów z pręgami niebieskiemi i srebrzystemi, i trzy wspaniałe tuńczyki, które mimo szybkości w pływaniu, nie zdołały umknąć przed siecią.
Oceniłem ten połów na przeszło tysiąc funtów ryby. Ilość to była znaczna, ale nie zadziwiająca, mając na uwadze że sieć zostaje w wodzie przez kilka godzin, i zamyka do swego nicianego więzienia cały świat wodny. Nie miało więc nam zbraknąć żywności doskonałego gatunku, którą szybkość Nautilusa i przyciąganie jego światła, mogło w każdej chwili odnowić.
Te różne produkta morskie zostały natychmiast przez otwory zrzucone do śpiżarni, i przeznaczone stosownie do gatunku, do jedzenia na świeżo, lub do zakonserwowania. Gdy się połów już skończył, kiedy odświeżono zapas powietrza, sądziłem że Nautilus dalej będzie odbywał swoją podmorską wycieczkę, i chciałem wrócić do mego pokoju, kiedy kapitan Nemo, zwróciwszy się do mnie, rzekł bez żadnych przygotowań:
— Patrz pan na ten ocean, profesorze. Czy nie jest on obdarzony prawdziwem życiem. Czy nie podlega gniewom i czułości? Wczoraj zasnął, za naszym przykładem; dziś budzi się po spokojnej nocy.
Ani „dzień dobry,“ ani „dobry wieczór“. Czy nie wyglądało to, jak gdyby ta dziwna osobistość prowadziła ze mną dawniej zaczętą rozmowę?
— Patrz pan — mówił dalej — budzi się pod pieszczotami słońca! odżyje znowu swojem dziennem życiem! Zajmujące to zaprawdę studyum, śledzenie żywotności jego organizmu. Ocean ma puls: arterye, cierpi swoje spazmy, i chętnie przyznam słuszność Mauremu, który w nim odkrył krążenie tak prawdziwe, jak krążenie krwi u zwierząt.
Widocznie że kapitan Nemo nie żądał odemnie żadnej odpowiedzi, a mnie wydało się niepotrzebnem częstować go takiemi frazesami, jak „w istocie,“ „zapewne.“ lub „masz pan słuszność“. Mówił do siebie, robiąc długie między okresami przestanki. Byłoto głośne rozmyślanie.
— Tak — mówił — ocean posiada istotne krążenie, dla wywołania którego dość było Stwórcy wszech rzeczy, rozproszyć w nim cieplik, sole i żyjątka. W istocie, cieplik stwarza rozmaite gęstości, które są powodem prądów i przeciwprądów. Parowanie, żadne w okolicach krańcowo-północnych, nader silne w strefach równikowych, wytwarza ciągłą wymianę wód zwrotnikowych i biegunowych. Prócz tego odkryłem prądy z góry na dół, i z dołu do góry, stanowiące proces oddychania oceanu. Widziałem kulkę wody morskiej, rozgrzaną u powierzchni, spadająca do głębin; tam kulka ta dochodziła do maximum swej gęstości, na dwa stopnie niżej zera — potem oziębiwszy się jeszcze, stawała się lżejszą i wracała ku górze. Zobaczysz pan przy biegunach następstwo tego zjawiska, i zrozumiesz pan dla czego, wedle prawa przewidującej natury, zamarznięcie może tylko mieć, miejsce na powierzchni wód.
Kiedy kapitan Nemo kończył te wyrazy, ja mówiłem do siebie: „Pod biegunem! Czyżby ten awanturniczy wędrowiec aż tam chciał nas zaprowadzić?
Kapitan tymczasem milczał, i spoglądał na ten żywioł tak dokładnie i tak bezustannie przez siebie badany. Potem mówił dalej:
— Sole, panie profesorze, znajdują się w morzu w znacznej ilości — i gdybyś zebrał cały zapas rozpuszczony w wodzie morskiej, utworzyłby massę z czterech i pół milijonów sześciennych, która rozpostarta na kuli ziemskiej, pokryłaby ją warstwą przeszło na dziesięć metrów wysoką. Nie sądź pan że obecność tych soli jest prostym kaprysem natury. Nie. Czynią one wody morskie mniej parującemi, i nie dozwalają wiatrom unieść zbyt wielkiej ilości par, które skraplając się, zalałyby strefy umiarkowane. Rola to niezmierna, rola regulatora równowagi w ogólnej ekonomii kuli ziemskiej.
Kapitan Nemo zatrzymał się, powstał, postąpił parę kroków po platformie i powrócił do mnie.
— Co do wymoczków — mówił dalej o tych milijardów żyjątek, istniejących milijonami w jednej kropelce, których ośmkroć sto tysięcy idzie na miligram wagi, odgrywają one niemniej ważną rolę. Pochłaniają sole morskie, przyswajają sobie ciała stałe z wody, i istni twórcy wapiennych kontynentów, fabrykują korale i madrepory! Wtedy to kropla wody pozbawiona części mineralnych, staje się lżejszą. wznosi się w górę, pochłania sole pozostawione po wyparowaniu, obciąża się, spada, i przynosi żyjątkom nowy żywioł do pochłonięcia; ztąd podwójny prąd do góry i na dół, a więc zawsze ruch, zawsze życie! Życie silniejsze niż na lądach, bujniejsze, nieograniczone, rozlewające się po wszystkich częściach tego oceanu; żywioł śmiertelny dla człowieka, ale dający życie miryadom zwierząt — i mnie!
Ile razy kapitan Nemo przemawiał w ten sposób, przekształcał się cały i wywoływał we mnie niesłychane wzruszenie.
— To też — dodał — tu dopiero żyje się prawdziwie. Nie dziwiłbym się założeniu miast pływających, nagromadzeniu domów podmorskich, któreby jak Nautilus, wypływały co rano dla odetchnienia na powierzchnie wód; byłyby to miasta wolne, niezależne! I to jeszcze kto wie czy jaki despota…
Kapitan Nemo zakończył to zdanie gwałtownym gestem. Potem zwracając się wprost do mnie, jakby dla odpędzenia przykrej myśli.
— Panie Aronnax — zagadnął — czy wiesz pan jaka jest głębokość oceanu?
— Wiem przynajmniej kapitanie, rezultaty głównych sondowań.
— Czy mógłbyś pan je przytoczyć, dla skontrolowania w razie potrzeby?
— Oto niektóre cyfry — odrzekłem — które zachowałem w pamięci. Jeśli się nie mylę, znaleziono średnią głębokość ośmiu tysięcy dwustu metrów w północnym Atlantyku, a dwa tysiące pięćset metrów w morzu Śródziemnem. Najważniejsze sondowania poczyniono w południowym Atlantyku, pod trzydziestym piątym stopniem, które wykazały dwanaście tysięcy metrów, czternaście tysięcy dziewięćdziesiąt jeden metrów i piętnaście tysięcy sto czterdzieści dziewięć metrów. W rezultacie przypuszcza się, że gdyby dno morskie było zniwelowane, dałoby średnią głębokość około siedmiu kilometrów.
— Dobrze panie profesorze — odpowiedział kapitan Nemo. — Mam nadzieję że coś lepszego ci pokażę. Co do średniej głębokości tej części oceanu Spokojnego, zapewniam pana że nie jest większą nad cztery metry.
To mówiąc kapitan postąpił ku drzwiom, i zeszedł po drabinie. Poszedłem za nim i znalazłem się w wielkim salonie. Śruba w tejże chwili została w ruch wprawiona, a loch wskazywał prędkość dwudziestu mil na godzinę.
Upływały dnie, tygodnie, a kapitan Nemo bardzo mi skąpił swoich odwiedzin. Widziałem go tylko w rzadkich odstępach czasu. Porucznik statku jak najdokładniej oznaczał pozycyę Nautilusa za pomocą punktów na mapie; tym sposobem mogłem ciągle śledzić kierunek w którym się posuwaliśmy. Conseil i Land godzinami u mnie przesiadywali. Conseil opowiedział przyjacielowi cuda swej wycieczki, a Kanadyjczyk żałował że nam nie towarzyszył. Ja zaś nie traciłem nadziei, że jeszcze nastręczy się sposobność zwiedzenia lasów oceanowych. Prawie codziennie w ciągu kilku godzin, ściany salonu stały otworem, karmiąc nasze niestrudzone oczy widokiem świata podmorskiego.
Ogólny kierunek Nautilusa był ku południo-wschodowi, w głębokości pomiędzy stoma i stoma czterdziestoma metrami. Pewnego dnia jednakże w skutek nie wiem jakiego kaprysu, statek popchnięty po przekątnej za pomocą płaszczyzn pochylonych, dotarł do warstw wodnych o dwa tysiące metrów od powierzchni morza leżących. Termometr stustopniowy wskazywał temperaturę 4°,25’ właściwą jak się zdaje podobnym głębinom.
Dnia 26-go listopada o trzeciej z rana Nautilus przepłynął zwrotnik Raka pod 172° długości; 27-go przemknął koło wysp Sadwichskich, gdzie sławny Cook znalazł śmierć 14-go lutego 1779 r. Zrobiliśmy cztery tysiące ośmset sześćdziesiąt mil, od punktu z któregośmy wypłynęli. Zrana wszedłszy na platformę, spostrzegłem w odległości dwóch mil Haouaï, najznaczniejszą z siedmiu wysp tego archipelagu. Odróżniłem wyraźnie jej brzegi uprawne, różne pasma gór równolegle od brzegów się ciągnące, i wulkany wśród których panuje Mouna-Rea, wznoszący się na pięć tysięcy metrów nad poziom morza. Między innemi okazami tych okolic, sieć dostarczyła wachlarzówek, polipów zwiniętych w kłęby pięknych kształtów, które szczególniej znajdują się w tej części oceanu.
Nautilus utrzymywał się w kierunku południowo-wschodnim. Przepłynął równik, 1-go grudnia pod 142° długości, a 4-go tegoż miesiąca, po podróży nie nacechowanej żadnym ważniejszym wypadkiem, znaleźliśmy się w blizkości gromady wysp Markizów. O trzy mile odległości pod 8°, 57’ szerokości południowej i 139°32’ długości zachodniej, spostrzegłem cypel Marcina, wysepki Nouka-Hiwa, najznaczniejszej z gromady należcej do Francyi. Widziałem tylko w oddaleniu góry zarosłe lasami, rysujące się na widnokręgu, bo kapitan Nemo nie lubił zbliżać się do ziemi. W tych okolicach sieci dały nam piękne okazy ryb: dorady z lazurowemi pletwami i złocistemi ogonami, których mięso uważam za najlepsze między wszystkiemi rybami; węgorzowate, prawie zupełnie łuski pozbawione, ale nader smaczne; kościonosy uzbrojone kościstą szczęką, żółtawe thasardy tyleż warte co i karpie, słowem ryby godne zająć miejsce w kuchni naszego statku.
Opuściwszy piękne wyspy pozostające pod opieką, flagi francuskiej, Nautilus od 4-go do 11-go grudnia zrobił blizko dwa tysiące mil. W ciągu tej drogi należy za pisać spotkanie niezmiernej gromady kalmarów, ciekawych mięczaków podobnych do sepii. Rybacy francuzcy dają im nazwę futerałów; należą do klasy głowonogów, obejmującej sepije i argonautów. Te zwierzątka szczególniej badane przez naturalistów starożytności, dostarczyły mnóstwa metafor mówcom w Agora, i dobrej potrawy na stół bogatych obywateli — jeśli mamy wierzyć Atheneuszowi, greckiemu lekarzowi, który żył przed Gallienem.
W nocy z 9-go na lO-go grudnia, Nautilus spotkał całe całe zastępy mięczaków wyłącznie nocnych. Można było liczyć je na milijony. Emigrowały właśnie ze stref umiarkowanych ku cieplejszym, idąc tą samą drogą co śledzie i sardynki. Widzieliśmy przez grube szyby kryształowe, jak płynęły tyłem z niesłychaną szybkością, robiąc ruchy za pomocą rurki poruszającej; jak ścigały ryby i mięczaki, zjadając małe, zjadane przez większe, i poruszając, w zamięszaniu nie do opisania, dziesięcioma nóżkami które natura umieściła im na głowie, niby włosy wężów pneumatycznych. Nautilus mimo swej szybkości płynął przez kilka godzin w pośród tej massy zwierzątek, a sieci jego nałowiły ich niezmierne mnóstwo; znalazłem tam między innemi dziewięć gatunków, które według klasyfikacyi d’Orbigny’ego miały się znajdować w oceanie Spokojnym.
Tak więc w czasie tej podróży morze darzyło nas rozrzutnie i bez ustanku najpiękniejszemi swemi widokami. Zmieniało dekoracye i układ sceniczny dla dostarczenia przyjemności naszym oczom, dając nam możność nietylko uwielbiania dzieł Stwórcy w łonie płynnego żywiołu, ale zbadania najstraszniejszych tajemnic oceanu.
W dniu 11-ym grundnia, zajęty bylem czytaniem w wielkim salonie. Ned-Land i Conseil przypatrywali się oświetlonym falom przez otwory w ścianach. Nautilus stał nieporuszony. Zbiorniki miał napełnione, statek więc pływał w głębokości tysiąca metrów, a zatem w okolicach oceanu, w których czasem tylko większe ryby ukazywały się.
Czytałem w tej chwili śliczną książkę Jana Mace, „Służebnicy żołądka,“ i zachwycałem się nad jej dowcipnym sensem moralnym, kiedy Conseil przerwał mi czytanie.
— Czy nie zechce pan przyjść na chwilę — rzekł do mnie dziwnym głosem.
— Cóż takiego Conseil.
— Niech pan patrzy.
Wstałem, usiadłem koło szyby i spojrzałem. W falach światła elektrycznego spostrzegłem w łonie wód zawieszona wielką, czarniawa i nieporuszoną masę. Przyjrzałem się jej uważnie, pragnąc rozpoznać naturę tego olbrzymiego wieloryba. Nagle myśl straszna przeszła mi przez głowę.
— To okręt! — zawołałem.
— Tak — odparł Kanadyjczyk — okręt rozbity który idzie na dno.
Ned-Land nie mylił się. Mieliśmy przed oczami statek z linami poobcinanemi, i wiszącemi jeszcze przy łańcuchach. Pudło zdawało się być w dobrym stanie; widocznie rozbicie miało miejsce zaledwie przed kilku godzinami. Trzy pnie masztów zdruzgotanych w wysokości dwóch stóp ponad pomostem, wskazywały że statek musiał postradać maszty; leżąc na boku, napełnił się wodą, i przechylał się więcej na prawą stronę. Smutny zaiste widok tego szkieletu pogrążonego w morskich głębinach, ale smutniejszy stokroć obraz pokładu na którym leżało jeszcze kilka trupów zaplątanych między linami! Naliczyłem cztery — czterech mężczyzn, z których jeden stał jeszcze u steru, i kobietę na wpół wychyloną z okienka kajuty, i trzymającą dziecko na ręku. Mogłem nawet rozpoznać jej rysy jasno oświetlone latarnią Nautilusa, i nieuszkodzone przez wodę. W ostatnim wysiłku zdołała snać podnieść jeszcze dziecię ponad swoją głowę; rączki biednego dziecięcia oplotły silnie szyję matki! Postawa czterech marynarzy wydała mi się straszliwa; wijąc się w konwulsyjnych ruchach, widocznie ostatnich sił dobywali dla wydobycia się z pomiędzy lin krępujących ich do statku. Jedna tylko postać spokojna, z twarzą surową i poważną, z siwiejącemi włosami przylegającemi do czoła, z ręką jak przyrośniętą do kola steru — słowem sternik, zdawał się jeszcze kierować swoim trzymasztowcem w otchłaniach oceanu!
Co za scena! staliśmy oniemiali, z bijącem sercem, w obec tego rozbicia widomego w stanowczej chwili, jakby odfotografowanego w ostatniej minucie. Widziałem już ogromne rekiny zbliżające się z pałającemi oczami, do tej przynęty z ciała ludzkiego!
Tymczasem Nautilus zręcznie kierowany, opłynął zatopiony statek na którego tablicy od tylu przytwierdzonej, mogłem wyczytać napis:

Floryda Surderland.



XIX.

Vanicoro.

Straszliwy ten widok rozpoczynał szereg smutnych katastrof morskich, które Nautilus spotkać miał po swej drodze. Od czasu jak wypłynął na morza więcej uczęszczane, widzieliśmy nieraz gnijące w wodzie pudła okrętów, a głębiej nieco działa, kule, kotwice, łańcuchy, i tysiące innych przedmiotów z żelaza, które rdza gryzła niemiłosiernie.
Unoszeni tak wciąż przez Nautilusa, żyjąc na nim jak samotnicy — poznaliśmy 11-go grudnia archipelag Paumatu, dawną „niebezpieczną gromadę“ Bougainvillea, rozciągający się na przestrzeni pięciuset mil francuzkich od wschodu-południo-wschodu, ku zachodo-północo-zachodowi, pomiędzy 13° 30’ a 23° 50’ szerokości południowej, i 125° 30’ a 151° 30’ długości północnej, od wyspy Ducie do wyspy Lazarew. Archipelag ten zajmując powierzchnię trzystu mil kwadratowych francuzkich, składa się z sześćdziesięciu gromad wysp, a między niemi odznacza się gromada Gambier, której Francya narzuciła swój protektorat. Wyspy te są formacyi koralowej. Powolne ale ciągłe wznoszenie, wywołane pracą polipów, połączy je kiedyś razem. Potem, ta nowa wyspa spoi się znowu z sąsiedniemi archipelagami, i od Nowej Zelandyi i Nowej Kaledonii aż do Markizów — wystąpi piąty kontynent.
Kiedym powyższą teoryę rozwinął kapitanowi Nemo, odpowiedział mi ozięble:
— Nie nowychto lądów potrzeba ziemi, lecz nowych ludzi!
Traf żeglugi zawiódł właśnie Nautilusa ku wypie Clermont-Tonnerre, jednej z najciekawszych archipelagu, odkrytej w r. 1822 przez kapitana Beil na okręcie Minerwa. Mogłem wówczas wystudyować ów układ madreporyczny, z którego powstały wyspy tego oceanu.
Madrepory, których nie należy mięszać z koralami, mają tkankę powleczoną skorupą wapienną; odmiany w jej układzie, naprowadziły mego znakomitego mistrza p. Milne-Edwards, do rozklasyfikowania ich na pięć działów. Tworzące je wydzielinami swemi zwierzątka, żyją milijardami w głębi swych komórek. Z owych wydzielin wapnistych powstają z czasem skały, rafy, wysepki, wyspy. Tu formują one okrągły pierścień otaczający lagunę, czyli mały wewnętrzny staw, pozostający przez swe szczeliny w związku z morzem. Tam znowu wznoszą wały raf, nakształt istniejących na brzegach Nowej Kaledonii. Gdzieindziej, jak np. przy wyspie Reunion i Maurycego, dźwigają pofrendzlowane rafy, wysokie prostopadłe ściany, przy których głębokość oceanu bywa zazwyczaj bardzo wielka.
Płynąc równolegle do urwistych wybrzeży wyspy Clermont-Tonnerre, w odległości zaledwie kilkuset sążni, podziwiałem ową olbrzymia pracę dokonaną przez mikroskopijnych robotników. Ściany te były wyłącznem dziełem madreporów, znanych pod nazwa nakłutek, porytów, gwiazdeczni, i meandrin. Polipy te rozwijają się szczególniej we wzburzonych warstwach powierzchni morza, i tym sposobem zaczynają od góry swoje budowy, zatapiające się powoli z resztkami utrzymujących je wydzielin. Taką jest przynajmniej teorya p. Darwina, wyjaśniająca w ten sposób powstawanie atollów[11], wyższa według mojego zdania od teoryi, podającej za fundamenta prac polipowych góry lub wulkany, zanurzone na kilka stóp pod poziomem morza.
Mogłem przypatrzeć się zblizka owym ciekawym murom, bo woda wskazywała przy nich przeszło trzynaście stóp głębokości, a lśniący wapień iskrzył się pod snopami naszego elektrycznego światła.
Conseil zapytał mnie, jak długo mogło trwać dźwiganie się owych wałów — i osłupiał niemal gdym mu powiedział, że przyrost w ciągu jednego wieku, uczeni podają na ósmą część cala.
— A zatem na wzniesienie ich, potrzeba było?…
— Stu dziewięćdziesięciu dwóch tysięcy lat mój Conseilu, co czyni dnie biblijne dziwnie długiemi. Zresztą formacya węgla, to jest zmineralizowanie lasów zmulonych przez potopy, i oziębienie skał — wymagały daleko dłuższego czasu. Należy jednak dodać, że dnie biblijne oznaczają epoki, nie zaś czas upłyniony od jednego wschodu słońca do drugiego; bo według samejże biblii, istnienie słońca nie sięga pierwszego dnia stworzenia.
Gdy Nautilus wrócił na powierzchnię oceanu, mogłem ogarnąć wzrokiem cały obszar wyspy Clermont-Tonnerre, nizkiej a lesistej. Modreporowe jej skały zostały widocznie użyźnione przez trąby morskie i burze. Kiedyś zapewne, kilka ziarn porwanych przez uragan z pobliskiego gruntu, upadło na pokłady wapienia, pomięszane ze szczątkami ryb i roślin morskich, co utworzyły rodzajną ziemię. Kokosowy orzech pchany falą, zawitał do nowego brzegu. Ziarno wypuściło korzeń. Drzewo wzrastając zatrzymało swemi konarami parę wodną. Zrodził się strumień. Roślinność powoli się wzmagała. Kilka zwierzątek, robaczków, owadów — przypłynęło na kłodach, które wicher wyrwał na sąsiedniej wyspie. Żółwie zaczęły znosić tu jaja, ptaki gnieździć się na młodych drzewach. Tym sposobem rozwinęło się życie zwierzęce; nareszcie, znęcony zielenią i żyznością, zjawił się człowiek. W taki sposób powstały te wyspy, olbrzymie dzieła niedostrzeżonych żyjątek.
Ku wieczorowi, Clermont-Tonnerre zniknęła w oddaleniu, a kierunek Nautilusa znacznie się zmienił. Dotknąwszy zwrotnika Koziorożca pod sto trzydziestym piątym stopniem długości, zwrócił się ku zachodo-północno-zachodowi, przybywając całą strefę międzyzwrotnikową. Choć słońce letnie sypało szczodrze swoje promienie, nie cierpieliśmy bynajmniej od gorąca — bo na trzydzieści do czterdziestu stóp pod wodą, temperatura nie dochodziła wyżej nad dziesięć do dwunastu stopni.
Piętnastego grudnia pozostawiliśmy na wschód ponętny archipelag Towarzyski, i nadobną Taiti, królowę oceanu Spokojnego. Spostrzegłem rano w odległości kilku mil pod wiatrem, wyniosłe szczyty tej wyspy. Wody jej dostarczyły na stoły naszego pokładu wybornych ryb: makrel, pewnego rodzaju stokfisza, białoryb i kilku odmian węża morskiego, zwanego murenowąż.
Nautilus przebył ośmset mil. Loch wskazywał dziewięć tysięcy siedmset dwadzieścia mil, kiedy przechodził pomiędzy archipelagiem Tonga-Tabou, gdzie zginęły osady okrętów Argo, Port książęcy i Książę Portlandzki a archipelagiem Żeglarskim, gdzie poległ kapitan de Langle, przyjaciel La Perouse’a. Następnie zbliżyliśmy się do archipelagu Viti, na którym dzicy wymordowali majtków Unii, i kapitana Bureau z Nantes, dowódzcę Miłej Józefiny.
Archipelag ten rozciągający się na przestrzeni stu mil z północy na południe, a dziewięćdziesięciu od wschodu na zachód, leży pomiędzy 6 a 2 stop. szerokości południowej, i 174 a 179 stop. długości północnej. Składa się z pewnej liczby wysp, wysypek i skał, z których godniejsze uwagi są wyspy Viti-Levon, Vanona-Levou i Kandubon.
Powyższa gromada odkrytą została przez Tasmana w r. 1643, t.j. tym samym, w którym Toricelli wynalazł barometr, a Ludwik XVI-ty wstąpił na tron. Pozostawiam czytelnikowi do namysłu, który z owych trzech faktów okazał się najpożyteczniejszym dla ludzkości. Następnie przybył Cook r. 1714, d’Entrecasteaux w r. 1793 i wreszcie Dumont d’Urville w r. 1827; ostatni rozwikłał zupełny zamęt, panujący w geografii co do tego archipelagu. Nautilus zbliżył się do zatoki Wailea, teatru straszliwych przygód kapitana Dillon, który pierwszy wyjaśnił tajemnicę rozbicia się la Peronse’a.
Zatoka ta kilkakrotnie oczyszczana, dostarcza obficie wybornych ostryg. Najedliśmy się ich nad miarę, otwierając według przepisu Seneki, dopiero na stole. Mięczaki owe należą do gatunku znanego pod nazwą ostrea lamellosa, bardzo pospolitego na Korsyce. Ławica Wailea musiała być nader znaczną, i gdyby nie liczne wypływy niszczące, niezmierne ich stosy zapełniłyby niezawodnie całą zatokę; każda bowiem sztuka zawiera do dwóch milijonów jajek.
Jeżeli Ned-Land nie żałował sweko łakomstwa, to jedynie dla tego, że ze wszystkich pokarmów, jedna tylko ostryga nie sprawia niestrawności. W rzeczy samej, potrzeba nie mniej jak szesnaście tuzinów tych bezgłowych mięczaków, na trzysta pietnaście gramów substancyi azotnej, niezbędnej na dzienne pożywienie człowieka.
Dwudziestego piątego grudnia, Nautilus przepływał pośród archipelagu Nowych-Hebryd, odkrytych w r. 1606 przez Quirosa, a w 1768 rozpoznanych przez Bongainville’a — którym Cook nadał w roku 1773 dzisiejszą nazwę. Gromada ta składa się głównie z dziewięciu dużych wysp, i zalega studwudziesto milową przestrzeń od północo-północo-zachodu, ku południo-południo-wschodowi, pomiędzy 15 a 2 stop. szerokości południowej, i 164 a 168 stop. długości. Przeszliśmy dość blisko wyspy Aurou; wyspa, ta gdym się przyglądał jej o południu, wydala mi się jakby jednym zielonym lasem, nad którym górował wyniosły cypel.
Był to dzień Bożego Narodzenia, i Ned-Land zdawał się serdecznie tęsknić za obchodem „Christmas,“ prawdziwem świętem rodzinnem, do którego protestanci tak bardzo są zapaleni.
Od ośmiu dni nie widziałem kapitana Nemo; 27 zrana zjawił się w dużym salonie z tą samą zawsze miną człowieka, który dopiero przed pięciu minutami cię opuścił. Zajęty byłem wyszukiwaniem na mapie drogi Nautilusa. Kapitan zbliżył się, położył w jednem miejscu palec na mapie, i wyrzekł jeden tylko wyraz:
— Vanikoro.
Byłto wyraz czarodziejski. Nazwisko wysepek, przy których zginęły okręta La Perouse’a.
Nautilus płynie do Vanikoro? — zapytałem.
— Tak — panie profesorze — odpowiedział kapitan.
— Będę mógł zwiedzić te wyspy, wsławione rozbiciem Bussoli i Astrolaba?
— I owszem, panie profesorze, jeżeli zechcesz.
— Kiedyż będziemy w Vanikoro?
— Jesteśmy już.
Wybiegłem na platformę; kapitan Nemo szedł za mną. Puściłem ztąd badawczy wzrok po horyzoncie.
W północno-wschodniej stronie, sterczały z wody dwie wyspy wulkaniczne nierównej wielkości, okrążone koralową rafą mającą czterdzieści mil obwodu. Mieliśmy przed sobą właściwą wyspę Vanikoro, której Dumont d’Urville nadał nazwę: „Poszukiwanie,” a mianowicie mały port Vanou, leżący pod 10° 4’. szerokości południowej, a 164° 32’ długości wschodniej. Ziemia zdawała się być pokrytą, zielonością od brzegu aż do środkowych wierzchołków, nad któremi górował szczyt Kapogo, wysoki na czterysta siedmdziesiąt sześć sążni.
Nautilus przebywszy zewnętrzny wał raf wązkim przesmykiem, znalazł się pośród sterczących skał, gdzie głębokość morza wynosiła trzydzieści do czterdziestu sążni. W cieniu zielonych mangli spostrzegłem z tuzin dzikich, niezmiernie zdziwionych naszem zbliżeniem. W tej długiej, czarniawej bryle, sunącej po wierzchu wody — upatrywali może straszliwego wieloryba, przeciw któremu wypadało mieć się na ostrożności.
Wówczas kapitan Nemo zapytał mnie, czy wiem co o rozbiciu się La Perouse’a.
— Wiem to co wszyscy już wiedza, kapitanie — odrzekłem.
— A nie mógłbyś mi pan powiedzieć tego, o czem wszyscy wiedzą? — zapytał znów nieco szyderczym tonem.
— Najchętniej.
Opowiedziałem mu to wszystko, co wyjaśniły ostatnie prace Dumont d’Urville’a, prace, których treść jest następująca.
La Perouse i porucznik jego kapitan de Langle, wysłani zostali w r. 1785 przez Ludwika XVI-go w podróż morską naokoło świata. Odpłynęli na korwetach Bussoli i Astrollabie, które już nie wróciły.
W roku 1791 rząd francuzki słusznie zaniepokojony losem tych korwet, uzbroił dwa wielkie statki, Poszukującą i Nadzieję. Statki te wypłynęły z Brestu 28-go września, pod dowództwem Bruni d’Entrecasteaux. W dwa miesiące potem, dowiedziano się z zeznania niejakiego Bowena dowódzcy Albermala, że na brzegach Nowej-Georginii widziano jakieś szczątki okrętów. D’Entrecasteaux jednak nie wiedząc nic o tej wieści, dość zresztą niepewnej, skierował się ku wyspom Admiralskim, wskazanym w raporcie kapitana Hunter, jako miejsce rozbicia się La Perouse’a.
Poszukiwania jego były daremne. Nadzieja i Poszukująca przeszły około wyspy Vanikoro, nie zatrzymawszy się nawet przy niej. Cała wyprawa skończyła się bardzo nieszczęśliwie; kosztowała bowiem życie dowódzcy, dwóch jego poruczników, i kilkunastu marynarzy z załogi.
Stary bywalec na oceanie Spokojnym, kapitan Dillon, wynalazł pierwszy niezaprzeczone ślady rozbitków. Okręt jego Święty Patrycy, przechodził 15-go maja 1824 r. około jednej z wysp Nowo-Hebrydzkich, zwanej Tikopia. Laskar[12] niejaki dopłynąwszy na pirodze, sprzedał mu srebrną rękojeść szpady, na której znajdowały się ślady liter pisanych rylcem. Laskar ten twierdził jeszcze, że bawiąc przed sześcią laty na Vanikoro, widział dwóch Europejczyków, ze statków, co przed dawnemi czasy rozbiły się o rafy tej wyspy.
Dillon domyślił się że tu idzie o okręta La Perouse’a, których zniknięcie wzruszyło świat cały. Chciał się dostać do Vanikoro, gdzie według Laskara znajdowały się liczne szczątki rozbitych statków, ale przeszkodziły mu wichry i prądy.



XX.

Cieśnina Torreadzka.

W nocy z 27-go na 28-my grudnia, Nautilus opuścił brzegi Vanikoro, z niezmierną szybkością udając się w kierunku południowo-zachodnim, i w ciągu trzech dni przebył odległość siedmiuset pięćdziesięciu mil francuzkich, oddzielającą gromadę La Perouse od północno-wschodniego cypla Papuazyi.
Pierwszego stycznia 1863 r. Conseil z samego rana przyszedł do mnie na platformę·
— Panie — rzekł poczciwy chłopiec — czy pan pozwoli życzyć sobie dobrego roku?
— I owszem Conseilu! zupełnie tak samo jak niegdyś w mym gabinecie w Ogrodzie Botanicznym. Przyjmuję twoje powinszowanie i dziękuję ci. Wytłomacz mi tylko, co w obecnych okolicznościach rozumiesz przez „dobry rok”. Czy rok mający położyć koniec naszej niewoli, czy też rok dalszego trwania tej dziwnej podróży?
— Dalibóg — odrzekł Conseil — nie wiem co panu powiedzieć. To pewna że widujemy ciekawe rzeczy, i że od dwóch miesięcy nie mieliśmy czasu się nudzić. Ostatnia osobliwość jest zawsze najgodniejsza podziwu, i jeżeli ten postępowy stosunek dłużej potrwa, to nie wiem doprawdy na czem się to skończy! Zdaniem mojem, nie znajdziemy nigdy podobnej sposobności.
— Nigdy, Conseilu.
— Prócz tego, pan Nemo, który zupełnie usprawiedliwia swoje łacińskie nazwisko, nie więcej nam zawadza, jak gdyby go wcale nie było.
— To prawda, Conseilu.
— Myślę tedy, z przeproszeniem pańskiem, że dobrym rokiem byłby rok, coby nam pozwolił wszystko zobaczyć.
— Wszystko zobaczyć, Coneilu? Możeby to było trochę za długo. Ale co też Ned-Land o tem myśli?
— Ned-Land myśli wręcz przeciwnie niż ja — odpowiedział Conseil. Jestto umysł pozytywny i wymagający żołądek. Patrzeć na ryby i jeść ciągle same ryby — to zamało dla niego. Brak wina, chleba, mięsa, nie do smaku godnemu Saksonowi, nawykłemu do beefsteków, którego whisky i jałowcówka w miarę użyte, wcale nie straszą.
— Co do mnie, Conseilu, to mi to wcale nie robi przykrości, i zupełnie godzę się z tutejsza kuchnią.
— I ja tak samo — odpowiedział Conseil — to też równie radbym tu zostać, jak jegomść Ned-Land pragnąłby drapnąć. Zatem jeżeli zaczęty rok będzie zły dla mnie, to będzie dobry dla niego — i na odwrót. Wreszcie życzę panu tego, co może mu sprawić przyjemność i koniec.
— Dziękuję, Conseilu. Poproszę cię tylko, żebyś rzecz o kolendzie odłożył na później, a tymczasem przyjął serdeczny uścisk ręki. Na teraz nie mam nic więcej.
— Pan nigdy jeszcze nie był tak hojnym, jak dzisiaj — rzekł poczciwy chłopiec, i odszedł.
Drugiego stycznia zrobiliśmy już jedenaście tysięcy trzysta czterdzieści mil, czyli pięć tysięcy dwieście pięćdziesiąt mil od punktu wejścia na morza Japońskie. Przed ostrogą Nautilusa roztaczały się niebezpieczne obszary morza Koralowego na północno-wschodnim brzegu Australii. Płynęliśmy w kilkomilowem oddaleniu, wzdłuż groźnej ławicy, o którą, 10-go czerwca 1770 r. o mało nie rozbiły się okręta kapitana Cooka. Statek na którym znajdował się sam Cook uderzył o skałę i nie zatonął jedynie tylko skutkiem szczęśliwej okoliczności, że kawal korala oderwany siłą uderzenia, pozostał w przedziurawionym pudle okrętu.
Byłbym chętnie zwiedził tę rafę, na trzysta sześćdziesiąt mil długą, o którą morze ustawicznie wtem miejscu wzburzone, uderza wciąż z ogromną siłą i łoskotem, podobnym do huku piorunów. Ale pochylone płaszczyzny Nautilusa pociągały nas w tej chwili w niezmierną głębinę, i nie mogłem dojrzeć owych wyniosłych ścian koralowych. Musiałem tedy poprzestać na kilku okazach ryb złowionych w nasze sieci. Zauważyłem między innemi gatunek skarpiów wielkości tuńczyka z błękitnawym bokiem, pręgowanym w ukośne pasy, które znikały wraz z życiem zwierzęcia. Ryby te towarzyszyły nam gromadnie, i dostarczyły na stół niezmiernie delikatnego mięsa. Ujęto też znaczną ilość leszczaków, długich na pół decymetra, mających smak doradyi — ostrolotek, prawdziwych podmorskich jaskółek, kreślących w czasie ciemnej nocy, naprzemian w powietrzu i w wodzie fosforyczne światełka. Z mięczaków i zwierzokrzewów, znalazłem w oczkach sieci rozmaite gatunki korkowatych: morskie jeże, młotki, ostrogi, kompasiki, teleskopy i skrzydłopławki. Florę przedstawiały piękne pływające wodorosty, blaszecznice, i morszczyzny nawskroś przesycone klejowatym płynem, sączącym się porami — oraz prześliczną nemastoma geliniariode, która umieszczoną została w muzeum, pomiędzy osobliwościami.
W dwa dni po przejściu przez morze Koralowe, 4-go stycznia ujrzeliśmy brzegi Papouazyi. Przy tej okoliczności kapitan Nemo uprzedził umie, iż zamierzał dostać się na ocean indyjski przez ciaśninę Torreadzką. Rozmowa nasza tym razem, na tem się tylko ograniczyła. Ned widział z przyjemnością, że ta droga zbliżała go do mórz europejskich.
Ciaśnina Torreadzka uważana jest jako podwójnie niebezpieczna: z powodu skał które ją najeżają, i dzikich nawiedzających te brzegi. Oddziela ona od Nowej Hollandyi wielką, wyspę Papuazyę, zwaną także Nową Gwineą.
Papuazya ma czterysta mil długości na sto trzydzieści szerokości, i czterdzieści tysięcy mil geograficznych powierzchni. Leży pomiędzy 0° 19’ a 10° 2’ szerokości południowej, i 128° 23’ a 146° 15’ długości. O południu, w chwili kiedy porucznik mierzył wysokość słońca, dostrzegłem wierzchołki gór Arfalxs, wznoszące się stopniowo i zakończone śpiczastemi szczytami.
Ziemia ta odkrytą została w r. 1511 przez Portugalczyka Franciszka Serrano. Potem zwiedzali ją kolejno: don Jose de Menesés w r. 1526, Grijalva w r. 1528, generał hiszpański Alvar de Saavedra w r. 1529, Juïgo Ortez w r. 1545, Hollender Shouten w roku 1616; Mikołaj Sruic w r. 1753; Tasman, Dampier, Tumel, Carteret, Edwards, Bougainville, Cook, Torrest, Max-Aurer, d’Entrecasteaux w r. 1792; Duperrey w 1823, i Dumont d’Urville w r. 1827. „Jestto ognisko murzynów, zajmujących całą Malinezyę” – powiada p. Rienzi, i nie wątpiłem że losy żeglugi postawią mię w obec straszliwych Andamenów.
Nautilus stanął więc u wejścia najniebezpieczniejszej na kuli ziemskiej cieśniny, którą najśmielsi żeglarze zaledwie ważą się przebywać. Ludwik Paz z Torres przepłynął ją wracając z Południowego morza do Malinezyi; a korwety Dumont d’Urvillea osiadłszy w niej na mieliźnie, o mało nie zginęły. Sam nawet Nautilus, wyższy nad wszelkie niebezpieczeństwa morskie, chciał rozpoznać wprzód koralowe jej rafy.
Cieśnina Torreadzka ma około trzydziestu czterech mil szerokości, ale zawalona jest niezliczoną ilością, wysp, wysepek i skał, które żeglugę po niej czynią prawie niepodobną. To też kapitan Nemo przedsiewziął do jej przebycia wszelkie środki ostrożności. Nautilus płynąc po wierzchu wody, posuwał się z umiarkowaną szybkością. Jego śruba uderzała zwolna, jak ogon wieloryba, o fale.
Korzystając z tego położenia, ja i dwaj moi towarzysze zasiedliśmy na opuszczonej zawsze platformie. Przed nami sterczała klatka sternika, i bardzo chyba się mylę, jeżeli nie siedział w niej kapitan Nemo, kierując sam Nautilusem.
Miałem przed sobą wyborne mapy, zdjęte i ułożone przez inżyniera hydrografa, Vincendon Dumoulina, i podporucznika marynarki, dziś admirała — Couprent-Derbois, należących do sztabu Dumout d’Urville’a, podczas ostatniej jego podróży naokoło świata. Sąto najlepsze mapy, posłuży mogące wraz z mapami kapitana King do rozwikłania gmatwanin tego ciasnego przesmyku; badałem je też ze szczególną uwaga.
Dokoła Nautilusa morze burzyło się z nieopisaną wściekłością. Prąd fal idący z południo-wschodu ku północo-zachodowi, z szybkością półtrzeciej mili na godzinę, roztrącał się o koralowe skały sterczące tu i owdzie z wody.
— To mi dopiero szkaradne morze! — rzekł Ned.
— W istocie niegodziwe — odpowiedziałem — i wcale nieodpowiednie dla takiego statku jak Nautilus.
— Ten potępieniec kapitan — mówił znowu Kanadyjczyk — musi być bardzo pewny swej drogi; bo oto widzę tam koralowe sterty, któreby rezerwały na tysiąc sztuk jego pudło, gdyby się choć cokolwiek o nie otarło.
W rzeczy samej położenie było niebezpieczne; ale Nautilus zdawał się jak zaczarowany, przemykać między straszliwemi skałami. Nie trzymał się ściśle drogi Astrolaba i Gorliwej, która fatalną się stała dla Dumont d’Urville’a. Wziął się bardziej na północ, ominął wyspę Murray, i wrócił od południo-wschodu do przesmyka Cumberland. Myślałem że go odważnie przebędzie, gdy tymczasem zwracając na północo-zachód, udał się wśród mnóstwa mało znanych wysp i wysepek, ku wyspie Tound i Złemu Kaualowi.
Zadawałem już sobie pytanie, czyby kapitan Nemo w nierozwadze posuniętej aż do szaleństwa, chciał wprowadzić swój statek w to przejście, w ktorem osiadły korwety Dumnut d’Urville’a — kiedy zmieniając powtórnie kierunek i biorąc się raptem na prawo, zawrócił ku wyspie Gueboroar.
Była wtedy godzina trzecia po południu. Fale rozbijały się przy zupełnym prawie przypływie. Nautilus zbliżył się do wyspy, której zielony brzeg pandanowy dotąd jeszcze widzę w mojej pamięci. Oddaleni byliśmy od niej przynajmniej o jakie dwie mile.
Nagle wywrócony zostałem gwałtownem wstrząśnięciem. Nautilus uderzył o skałę i stanął nieruchomy, pochyliwszy się nieco z lewego brzegu.
Powstawszy, ujrzałem na platformie kapitana Nemo z jego porucznikiem. Badali położenie statku, wymieniając parę wyrazów w swoim niezrozumiałym języku.
Położenie to było następujące. W odległości dwóch mil z prawej strony, leżała wyspa Gueboroar, zataczając z północy na zachód swoje wybrzeże, nakształt ogromnego ramienia. Na południe i wschód, sterczało już parę koralowych szczytów, które odpływ zaczynał odsłaniać. Osiedliśmy podczas pełnego morza i to na jednej z tych wód, gdzie przypływ i odpływ nie bardzo jest znaczny, co stanowiło okoliczność niesprzyjającą podniesieniu się Nautilusa. Statek wszakże nie doznał żadnego uszkodzenia, tak silnie bowiem spojone było jego pudło. Jeżeli jednak nie mógł ani zanurzać się ani posuwać, to cały ten przyrząd podmorski kapitana Nemo, na nic już się nie przydał.
Rozmyślałem tak, gdy kapitan spokojny i obojętny, panujący zawsze nad sobą, nie wydając się ani wzruszonym ani rozgniewanym — przystąpił do mnie.
— Nieszczęście. — rzekłem.
— Nie — odpowiedział — wypadek.
— Ale wypadek — odparłem — który może pana zniewolić do powrotu na ziemię, od której tak stronisz.
Kapitan Nemo spojrzał na mnie z szczególniejszym wyrazem, i poruszył głową. Było to wyraźnem oświadczeniem, że nic go nie zmusi postawić kiedykolwiek stopę na lądzie. Potem rzekł:
— Zresztą panie Aronnax, Nautilus nie jest zgubiony. Będzie on jeszcze pana unosił pośród dziwów oceanu. Nasza podróż dopiero się zaczęła, i nie chciałbym pozbawić się tak prędko zaszczytu pańskiego towarzystwa.
— Jednakże kapitanie Nemo — odpowiedziałem pomijając ten szyderski zwrot jego mowy — Nautilus osiadł w chwili pełnego morza. Przypływ i odpływ na oceanie Spokojnym bywa slaby, i jeżeli nie potrafisz pan zrobić Nautilusa lżejszym, co zdaje mi się niepodobnem, nie widzę jakim sposobem zdoła się podnieść.
— Przypływ na oceanie Spokojnym jest slaby; masz pan zupełną słuszność, panie profesorze — odpowiedział kapitan Nemo. — Ale w cieśninie Torreadzkiej, natrafia się jeszcze półtora metra różnicy między wysokim a nizkim poziomem morza. Mamy dziś czwarty stycznia, a za pięć dni nadchodzi pełnia księżyca. Otóż byłbym bardzo zdziwiony, gdyby ten uprzejmy statelita nie podniósł dostatecznie massy wód, i nie wyświadczył mi przysługi, którą jemu samemu tylko radbym zawdzięczać.
To rzekłszy, kapitan Nemo odszedł z swym porucznikiem wewnątrz Nautilusa. Statek nie ruszał się, i stał tak niezachwiany, jakby go koralowe polipy zamurowały już swym niespożytym cementem.
— I cóż panie — zapytał Ned-Land, zbliżając się do mnie po odejściu kapitana.
— Nic przyjacielu Nedzie, będziemy czekać spokojnie na przypływ morza 9-go tego miesiąca, bo zdaje się iż księżyc będzie tak grzeczny, że nas wyniesie na wierzch fali.
— I ten kapitan nie myśli zarzucić kotwic, założyć do swej maszyny łańcuchów i robić co można, by się wydostać.
— Jeżeli przypływ wystarczy — wtrącił spokojnie Conseil.
Kanadyjczyk spojrzawszy nań wzruszył ramionami. Tym razem przemawiał w nim marynarz.
— Panie — rzekł do mnie — możesz mi pan zawierzyć gdy mówię, że ten kawał żelaza nie będzie już nigdy pływać, ani po morzu ani pod morzem. Na nic on się już nie zda, chyba go tylko sprzedać na wagę. Mniemam przeto, iż nadeszła chwila w której wypadałoby pożegnać kapitana Nemo.
— Przyjacielu Nedzie — odpowiedziałem — nie zwątpiłem jeszcze tak jak ty, o dzielnym Nautilusie i za cztery dni będziemy wiedzieli, co mamy sądzić o przypływach oceanu Spokojnego. Zresztą pomysł ucieczki, może byłby dobry przy brzegach Anglii albo Prowancyi, ale na wodach Papuazyi zawsze będzie dość czasu na taką ostateczność, jeżeli Nautilus nie zdoła się podnieść, co w każdym razie uważałbym za smutny wypadek.
— Ale czyby nie można choć wyprobować tego gruntu? — odparł Ned-Land. Oto wyspa. Na tej wyspie są drzewa. Pod temi drzewami zwierzęta lądowe — zwiastuny kotletów i rostbefów, na których z ochotą poostrzyłbym trochę zęby.
— W tym punkcie przyjaciel Ned ma słuszność — odezwał się Conscil — i zupełnie podzielam jego zdanie. Czyby pan nie mógł wyjednać u swego przyjaciela kapitana Nemo, aby nas kazał przewieźć na wyspę choćby tylko dla tego, żebyśmy nie zapomnieli chodzić po ziemi.
— Mogę go poprosić, ale odmówi.
— Niech pan sprobuje — rzekł Conseil — a dowiemy się co trzymać o uprzejmości kapitana.
Z niemałem mojem zdziwieniem, kapitan Nemo udzielił zaraz pozwolenie. Zrobił to nawet z wielką grzecznością i chęcią, nie żądając obietnicy powrotu na pokład. Ucieczka jednak przez Nową-Gwineę byłaby bardzo niebezpieczną, i nie radziłbym Ned-Landowi jej probować. Lepiej było zostawać więźniem na pokładzie Nautilusa, niżeli wpaść w ręce krajowców Papuazyi.
Przeznaczono na następny ranek do naszego rozporządzenia czółno. Nie starałem się dowiedzieć, czy kapitan N emo będzie nam towarzyszyć. Myślałem nawet że nie dadzą nam nikogo z załogi, i że Ned-Land będzie musiał zająć się sam jeden żeglugą. Zresztą ziemia leżała nie dalej jak o dwie mile, a poprowadzenie lekkiej lodzi pomiędzy rzędami raf, tak groźnych dla wielkich statków, było dla Kanadyjczyka prawdziwą, igraszką.
Nazajutrz 5-go stycznia, czółno wyjęte ze swej osady na pomoście, spuszczone zostało z wysokości platformy na morze. Dwóch ludzi dało radę całej tej sprawie. Wiosła leżały na statku, i pozostało nam tylko zająć z nim miejsce.
O ósmej rano, uzbrojeni w siekiery i strzelby elektryczne, odbiliśmy od Nautilusa. Morze było dosyć spokojne; lekki wietrzyk powiewał od lądu. Conseil i ja robiliśmy dzielnie wiosłami, a Ned sterował w wązkich przejściach, pozostawionych między rafami. Czółno dawało się łatwo kierować i szybko płynęło.
Ned-Land nie umiał pohamować swojej radości. Byłto więzień co się wymknął z pod klucza, i nie myślał o tem że będzie musiał powrócić.
— Mięso — powtarzał ustawicznie — będziemy więc jedli mięso, i to jakie mięso! Prawdziwą zwierzynę! Bez chleba niestety! Nie powiadam by ryba była złą rzeczą, ale nie trzeba jej nadużywać ,i kawal świeżego mięsa upieczonego na rozżarzonych węglach, nader przyjemnie urozmaici naszą codzienną strawę.
— Żarłok! — odpowiedział Conseil — sprowadza mi ślinkę do ust.
— Trzebaby jeszcze wiedzieć — rzekłem — czy lasy te obfitują w zwierzynę, i czy to czasem nie tak gruba zwierzyna, że sama raczej upoluje myśliwca.
— Zgoda, panie Aronnax — odrzekł Kanadyjczyk który zdawał się mieć zęby tak ostre, jak brzuszec siekiery; — będę jadł tygrysa, krzyżówkę z tygrysa, jeżeli niema innych zwierząt na tej wyspie.
— Przyjaciel Ned jest niebezpieczny — odezwał się Conseil.
— Niech sobie będzie jaki chce — odpowiedział Ned-Land — ale każde czworonożne stworzenie bez piór albo dwunożne z piórami, pierwszy powitam wystrzałem z mej broni.
— Oho! — zawołałem — jegomość pan Ned zaczyna znowu szaleć.
— Nie lękaj się panie Arollnax — odrzekł Kanadyjczyk — i płyń pan ostro! Potrzeba mi tylko dwudziestu pięciu minut, by poczęstować pana przyrządzoną na mój sposób potrawą.
O godzinie wpół do dziesiątej, czółno Nautilusa zatrzymało się zwolna na piaszczystym brzegu, przebywszy szczęśliwie wał koralowy, otaczający wyspę Gueboroar.



XXI.

Parę dni na lądzie.

Wysiadając na ląd, doznałem dosyt żywego wzruszenia. Ned probował ziemi nogą, jakby jej nie ufał. A jednak, podług wyrażenia kapitana Nemo, dopiero od dwóch miesięcy byliśmy „pasażerami” na Nautilusie — to jest, mówiąc otwarcie, w niewoli u jego dowódzcy.
W kilka minut byliśmy już na strzał karabinowy oddaleni od brzegu. Grunt był jak się zdawało, utworzony z samych tolpi (madrepory — rodzaj polipów), ale niektóre łożyska wyschłych strumieni posiane granitowemi odłamkami, wskazywały na formacyę gruntu pierwotną. Wspaniałe lasy zakrywały nam widnokrąg: ogromne ich drzewa, niekiedy na dwieście stóp wysokie, spojone się zdawały z sobą plecionkami lianów, wyglądającemi jak napowietrzne łóżka wiszące, kołyszące się za powiewem wiatru. Były tam mimozy, fikusy, casuariny, palmy, wszystko bujne i liczne, a pomięszane z sobą. Pod ich zieleniejącem sklepieniem i u stóp ich pni olbrzymich, szerzyły się rośliny z familii storczykowatych, strączkowych i paproci.
Nasz Kanadyjczyk nie zważał na to bogactwo flory Papuazyjskiej[13], przenosząc pożyteczne nad przyjemne. Spostrzegłszy drzewo kokosowe, strącił z niego kilka owoców i roztłukł je; mieliśmy więc mleko do picia i mięso owocu do jedzenia — tem większa przyjemność, że na pokładzie Nautilusa nic podobnego nie miewaliśmy.
— To rzecz wyborna — mówił Ned-Land.
— Przewyborna — odpowiedział Conseil, — Myślę — dodał Kanadyjczyk — że jegomość pan Nemu nie obraziłby się, gdybyśmy mu ładunek kokosowych owoców przynieśli.
— Obrazić się, nie obrazi — ale nie skosztuje, odpowiedziałem.
— Tem gorzej dla niego — rzekł Conseil.
— A tem lepiej dla nas — odparł Ned — będziemy mieli więcej dla siebie.
— Poczekajno, kochany Ned — rzekłem do oszczepnika zabierającego się już do odtrącaniu owoców z innego drzewa kokosowego; — dobry to jest owoc, ani słowa, ale zanim zawalimy nim czółno, zobaczmyż czy niema na tej wyspie czegoś innego jeszcze, równie pożytecznego. Jarzyny jakie świeże, bardzoby się przydały do naszej kuchni.
— To prawda — wtrącił Conseil; — podzielmy zatem naszą łódź na trzy części; w jednę złoży my owoce, w drugą jarzyny, a w trzecią zwierzynę, której co prawda, ani na próbkę nie widzieliśmy tu jeszcze.
— Powinna się i ona znaleźć — rzekł Kanadyjczyk.
— Więc idźmy dalej — mówiłem — ale pilnujmy się; bo choć wyspa nie zdaje się być zamieszkała, jednak może są na niej indywidua mniej niż my przebierające w zwierzynie.
— Aa! rozumiem — wtrącił Ned-Land — czyniąc znaczące poruszenie szczękami.
— Co ci się zdaje, Ned? — pytał się Conseil.
— A cóż — odrzekł Kanadyjczyk — zaczynam pojmować przyjemności ludożerstwa.
— Co też ty gadasz, mój kochany! — zawołał Conseil, ty ludożercą! To już dla mnie teraz niebezpiecznie będzie mieszkać, razem z tobą w jednej kajucie; mógłbym się obudzić którego ranka na pół zjedzony!
— Mój przyjacielu — odparł Ned — lubię cię na prawdę, ale nie tyle aż żebym cię miał zjeść, bez potrzebnie.
— Nie będę ci już ufał — mówił Conseil. — Idźmyż na polowanie, bo trzeba koniecznie czegoś temu kannibalowi, żeby mnie mój pan całego miał na swe usługi.
I tak gawędząc dalej, weszliśmy pod ciemne lasu sklepienie, przebiegając go przez jakie dwie godziny w różnych kierunkach.
Przypadek nieźle nam posłużył; znaleźliśmy roślinę jadalną, jedna z najpotężniejszych w tych okolicach podzwrotnikowych, dającą to czego brakowało na pokładzie. Byłoto drzewo chlebowe, bardzo obficie rosnące na wyspie Gueboroar; gatunek jego któryśmy spotkali, nie ma pestek. Malajczykowie nazywają je „rima.“
Drzewo to odróżniało się od innych swym pniem na czterdzieści stóp wysokim i prostym. Wierzchołek jego wdzięcznie zaokrąglony, złożony z wielkich liści mocno strzępiastych, od razu dawał poznać naturaliście jedno z tych drzew chlebowcowatych (artocarpus), które tak szczęśliwie przyjęły się na wyspach Maskarejskich, na archipelagu indyjskim. Z pośród gęstej zieleni zwieszał się owoc okrągławy, na jeden decymetr szeroki, cały w zmarszczki ułożone w sześciokąty. Roślina ta stanowi prawdziwe dobrodziejstwo dla okolic nieuprawiających zboża; nie wymaga uprawy, a przez ośm miesięcy w roku rodzi owoce.
Ned-Land znał je dobrze, bo jadał je nieraz w swoich poprzednich podróżach i umiał doskonale urządzać te owoce. To też gdy je zobaczył, nie mógł wytrzymać żeby się nie rzucić na nie.
— Musimy, panie, skosztować tego ciasta z drzewa chlebowego; ja się prędko uwinę.
Za pomocą, szkła palącego rozniecił ogień z suchych gałęzi, a ja i Conseil zbieraliśmy co najlepsze owoce chlebowe. Niektóre niezupełnie jeszcze były dojrzałe, a pod grubą ich skórą był miękisz biały, ale nie bardzo włóknisty. Inne, żółtawe już i galaretowate, jakby czekały na głodnych.
— Zobaczy pan jaki to chleb wyborny — mówił Ned.
— Szczególniej dla, tych, którzy dawno chleba nie jedli — odparł Conseil.
— To coś lepszego jak chleb, to ciasto delikatne. Czy pan tego nigdy nie jadł?
— Nigdy.
— To niech się pan spodziewa czegoś bardzo pożywnego. Jeśli pan nie zażąda więcej, to niech będę najlichszym z oszczepników.
W kilka minut część owocu dotykająca ognia, zupełnie się zwęgliła, a w środku było ciasto białe, rodzaj miękkiego ośrodka jak u karczocha.
Przyznam się że jadłem to z wielką przyjemnością.
— Szkoda że to ciasto — mówiłem — nie może być długo świeże; to też nie warto zbierać owocu na zapas.
— Właśnie rzecz ma się inaczej. Pan mówi jak naturalista, a ja zrobię jak piekarz. Conseil, nazbieraj tych owoców, zabierzemy je z sobą gdy będziemy wracać do czółna.
— A jakże je urządzić trzeba? — pytałem Kanadyjczyka.
— Trzeba ich środek zarobić. w ciasto i niech przefermentuje; wówczas da się przechować bardzo długo niezepsute. Chcąc go użyć do jedzenia, piecze się je w piecu, a choć nieco kwaśne będzie, niemniej jednak będzie panu smakować.
— Więc kiedy mamy już chleb, zatem nie mamy czego więcej szukać.
— I owszem, trzeba nam jeszcze owoców i jarzyn: szukajmyż ich.
Nazbierawszy owocu chlebowego, poszliśmy szukać czegoś więcej jeszcze do naszego obiadu „ludowego.“ Najpierw znaleźliśmy banany, wyborny owoc który w strefie gorącej dojrzewa przez cały rok; Malajczykowie go nazywają „pisang“ a jedzą na surowo. Dalej znaleźliśmy mangi i ananasy do nieuwierzenia wielkie. Poszukiwania zabrały nam dosyć czasu, lubo nie mieliśmy go co żałować.
Conseil zapatrywał się na Ned-Landa, którh idąc naprzód, wprawną ręką zbierał co napotkał dobrego do jedzenia.
— To może już i będziemy mieli dosyć — rzekł Conseil.
— Hm — chrząknął — Kanadyjczyk.
— Czy ci mało jeszcze? — pytał Conseil.
— Te rośliny nie stanowią przecie obiadu — odpowiedział Ned — bo to dopiero jego koniec, wety; a gdzie zupa, gdzie pieszczeń?
— To prawda — wtrąciłem — Ned obiecał nam kotlety, na które jakoś się nie ma.
— Polowanie nasze — rzekł Ned — nie skończone jeszcze, bo się nawet i nie zaczęło. Cierpliwości! przecież spotkamy jakie zwierzę w pierzu lub sierści; nie w tem miejscu, to w innem.
— A nie dziś, to jutro — dodał Conseil — bo nie trzeba się bardzo oddalać od brzegu; jabym nawet radził powrócić do łodzi.
— Jakto, już? — zawołał Ned.
— Mamy przecie wrócić nim noc za padnie — zauważyłem.
— A któraż teraz jest godzina? — zapytał Kanadyjczyk.
— Będzie najmniej druga — odpowiedział Conseil.
— Jak też to czas prędko ubiega na lądzie! — zawołał Ned wzdychając.
— Ruszajmy! — mówił Conseil.
Zaczęliśmy więc wracać przez las, dopełniając nasze wiktuały: to kapustą palmową, którą trzeba było zbierać z pod wierzchołków drzew, to groszkiem który o ile wiedziałem, Malajczykowie nazywają „abru,“ to ignamami przewybornego gatunku.
Nadźwigaliśmy się dobrze nimeśmy przybyli do łodzi! Ned-Land nie był zadowolony z tych zapasów. Los mu jednak sprzyjał, bo prawie już na wsiadaniu spostrzegł gromadę drzew wysokich na dwadzieścia pięć stóp, do trzydziestu, z rodzaju palm. Drzewa te równie cenne jak chlebowe, uważane są za jedne z najpożyteczniejszych na wyspach Malajskich. Byłyto drzewa wydające sago; rosną one bez uprawiania, a mnożą się jak morwy, przez nasienie albo przez latorośle.
Ned-Land umiał sobie radzić z temi drzewami: ujął siekierę, a działając nią sprawnie i silnie, powalił wkrótce parę drzew sagowych. Że owoc był dojrzały, znać było po białym proszku pokrywającym drzewo. Patrzyłem na jego robotę okiem naturalisty raczej, niż zgłodniałego. Zdejmował naprzód z każdego pnia pas kory grubej na cal, pod którą była tkanka długich włókien pokrywająca rodzaj mączki kleistej. Właśnie ta mączka jest sago, ktorem głównie żywi się ludność Malajczyków.
Na razie musiał Ned-Land poprzestać na porąbaniu pni, jakby na drzewo do palenia, na potem zostawiając sobie wydobycie maczki, oddzielenie jej od włókien, przez wyciśnięcie w jakiej tkaninie, wysuszenie na słońcu, i na stwardnienie w formach.
Nareszcie o piątej pod wieczór, władowawszy do łodzi nasze bogactwo, popłynęliśmy ku naszej pływającej gospodzie, do której przybyliśmy w pół godziny. Nikt nie wyszedł na nasze przyjęcie — jakby ogromny cylinder z blachy żelaznej, nikogo żywego nie zawierał w sobie. Po zniesieniu tego cośmy przynieśli, poszedłem do mego pokoju gdzie już zastałem posiłek przygotowany. Zjadłszy co było, udałem się na spoczynek.
Nazajutrz dnia 6-go stycznia nie dał się czuć na pokładzie żaden znak życia. Łódź nasza była tam gdzieśmy, ją przyczepili — postanowiliśmy więc nową zrobić wycieczkę na wyspę. Ned-Land obiecywał sobie w innej stronie lasu szczęśliwsze niż wczoraj odbyć polowanie.
O wschodzie słońca jużeśmy płynęli; łódź nasza niesiona falami bijącemi od morza ku lądowi, prędko nas do brzegu przyniosła.
Wysiadłszy, zdaliśmy się na instynkt Kanadyjczyka, co do wyboru strony w któ©ą należało się udać — i poszliśmy za tym długonogim naszym przewodnikiem. Zwrócił się on ku zachodowi, przebywszy w bród kilka strumieni, dostał się na yniosłą płaszczyznę wspaniałemi obrzeżoną lasami. Kilka zimorodków krążyło około strumienia, ale nie można było podejść ich zblizka; ta ostrożność ich była mi wskazówka, że nie ufały takim jak my dwunożnym stworzeniom — że zatem, jeżeli wyspa nie była zamieszkaną, to jednak ludzie bywają na niej.
Przebywszy łąkę dosyć bujną, podsunęliśmy się pod gaj niewielki w którym mnóstwo ptastwa latało i śpiewało.
— Nic, tylko same ptaki — rzekł Conseil.
— Ale są i takie które można jeść — odparł Ned-Land.
— Ale gdzie tam! toćto same papugi — zauważył Conseil.
— Mój kochany — odrzekł poważnie oszczepnik dla tych co nie mają co innego, papuga będzie bażantem.
— Byle ją, dobrze przyprawić — rzekłem — to ujdzie.
Pomiędzy gęstwiną tego gaju, mnóstwo papug przelatywało z gałęzi na gałęzie. Ponieważ nie dano im starannego wychowania, i nie nauczono je używać mowy ludzkiej, więc kakadowały po swojemu. Jedne ich rodzaje zdawały się rozważać jakieś pytanie filozoficzne, inne czerwonopióre, przelatywały jak kawał cienkiej tkaniny uniesionej wietrzykiem; tamte hałaśliwie skrzydłami trzepotały, inne błyszczały najdelikatniejszemi lazurowemi odcieniami. Ale wszystko to nieosobliwe było do jedzenia.
Brakowało w tej rzeszy skrzydlatej jednego jeszcze ptaka, który nigdy nie opuszcza obrębu wysp tamtych; los nadarzył nam wkrótce do podziwiania go sposobność.
Przeszedłszy kawałek gaju nie bardzo gęstego, doszliśmy do płaszczyzny zasłanej krzewami. Ptaki prześliczne, zmuszone układem swych piór długich do latania pod wiatr, zerwały się przed nami. Lot ich falisty, wdzięczna forma ich skrzydeł, ułudność ich barw, zachwycały nasze oczy. Poznałem je odrazu.
— To rajskie ptaki — zawołałem — należą do wróblowatych. Zmiłuj się Ned, dostaw nam choć jednego z tych pysznych stworzeń podzwrotnikowych.
— Sprobuję, lubo przyznam się że wolę używać oszczepu niż fuzyi.
Malajczykowie którzy wiele tych ptaków sprzedają Chińczykom, umieją je chwytać różnemi sposobami, których myśmy użyć nie mogli. To rozciągają sidła na wierzchołkach drzew najwyższych, gdzie rajskie ptaki najchętniej przebywają; to chwytają je na lep odbierający im swobodę poruszeń; to wreszcie zatruwają wodę w miejscach, przez te ptaki dla napoju uczęszczanych. Nam pozostawało tylko strzelać te ptaki w lot, co nie łatwą było rzecz. To też zepsuliśmy na darmo część naszych zapasów strzelniczych.
Około jedenastej rano, przebyliśmy pierwszy wieniec wzgórz podnoszących się coraz wyżej ku środkowi wyspy. Niceśmy jeszcze nie upolowali, a byliśmy bardzo głodni. Szczęściem Conseil ubił parę grzywaczy, oskubał je żywo, zatknął na rożen i upiekł przy ogniu z suchych gałęzi roznieconych; Ned tymczasem piekł owoc chlebowy. Mieliśmy wyborne śniadanie; gołębie szczególniej nam smakowały. Jedzą one muszkatołową gałkę, od której ich mięso aromatycznej nabiera woni.
— To jak pulardy żywione truflami — zauważył Conseil.
— Czyś zadowolony Ned? — pytałem Kanadyjczyka.
— Trzeba mi czegoś czteronogiego, panie profesorze — odpowiedział; — te gołąbki dobre są tylko do pobawienia zębów. To też dopóki nie będę miał z czego zrobić kotletów, nie powiem żem zadowolony.
— A ja — odparłem — dopóki nie będę miał rajskiego ptaka.
— Szukajmy więc czego nam trzeba, ale już w stronie morza. Tu na pochyłościach gór, nie tak prędko co znajdziemy jak w stronie lesistej.
Miał słuszność, i poszliśmy za jego zdaniem. Idąc z godzinę, dostaliśmy się do prawdziwego lasu sagowego. Spłoszyliśmy kilku nieszkodliwych wężów; ptaki rajskie uciekały za zbliżeniem się naszem i doprawdy zwątpiłem już, żebym którego pochwycił — gdy nagle posłyszałem tryumfalny okrzyk Conseila. przylatującego do mnie z rajskim ptakiem w ręku.
— A toś zuch, mój chłopcze! — zawołałem.
— Pan są zbyt dobrzy.
— Bynajmniej, spisałeś się po mistrzowsku! Złapać takiego ptaka żywcem i tylko ręką, to sztuka nie lada.
— Niech mu się pan bliżej przypatrzą, a zobaczą że nie wielka to była sztuka złapać go. Toć on pijany.
— Co ty gadasz, pijany?
— A tak, pijany; upił się muszkatołową gałką, którą zbierał właśnie gdym go pochwycił. Patrz, mości Ned jakie to są skutki niewstrzemięźliwości.
— Do stu dyabłów — krzyknal Ned — niema co wyrzucać mi tej odrobiny wódki, którą wypiłem od dwóch miesięcy.
Przyglądałem się ptakowi. i przekonałem się że Conseil miał słuszność. Ptak zapadł w bezwładność od upajającego soku muszkatołowego; nie mógł podlecieć i ledwie posuwał się na nogach. Mało mnie to obchodziło — przecież wytrzeźwieje.
Był to egzemplarz najpiękniejszego z ośmiu gatunków znajdujących się w Papuazyi, i na wyspach sąsiednich, bardzo rzadki, zwany wielkim szmaragdem. Długi był na trzy decymetry; główkę miał małą stosunkowo, równie jak oczy umieszczone blizko nasady dzioba, Barwność jego godna jest podziwienia: dziób ma żółty, szare nogi skrzydła orzechowe z upurpurowanemi końcami piór, blado-żółtawą głowę i wierzch szyi; szmaragdowy jest pod szyją, kasztanowaty na piersiach i na brzuchu. Dwa prątki rogowo-puszyste wyrastają mu nad ogonem, przedłużającym się bardzo w lekkie i delikatne pióra. Cudnego tego ptaka krajowcy nazywają ptakiem słońca. Bardzo byłbym chciał sprowadzić ten egzemplarz do Paryża i dać go do Ogrodu Roślin, bo niema tam ani jednego żywego okazu.
— Czy to taka rzadkość? — pytał Kanadyjczyk tonem myśliwca niedbającego o artystyczną wartość zwierzyny.
— Wielka rzadkość i trudna do schwytania żywcem. A nawet nieżywe, ptaki te są przedmiotem znacznego handlu; to też krajowcy fabrykują je, jak inni robią perły i dyamenty.
— Jakto — zawołał Conseil — ptaki rajskie bywają fałszowane? A jakże to robią krajowcy?
— Podczas panowania wiatrów wschodnich, rajskie ptaki gubią swe pióra z ogonów, zwane przez naturalistów piórami podskrzydłowemi; te pióra zbierają fałszerze i ubierają w nie jaką papugę odpowiednio przekształconą. Zakrywają miejsca do których pióra rajskiego ptaka przyczepione zostały — a takie wytwory przemysłu rozchodzą się po gabinetach amatorów.
— Masz tobie! jak nie ptak to jego pióra — rzekł Ned. — Dopóki nie idzie o mięso, to mniejsza o to.
Zadowolony byłem, bo miałem rajskiego ptaka; ale Kanadyjczyka to nie zaspokajało, bo nie miał kotletów. Ale i jemu posłużyło szczęście. Około drugiej godziny ubił dzika, zwanego przez miejscowych mieszkańców „bari-outang.” Ned pyszny ze swej zdobyczy, która w samą porę się zjawiła by nam dostarczyć kotletów, oczyścił go szybko, wypaproszył, i zrobił z półtuzina kotletów, które miano usmażyć wieczorem. Poczem puściliśmy się na dalsze polowanie, w którem Ned i Conseil mieli się jeszcze odznaczyć.
Bobrując po krzakach, wystraszyli gromadę Kangurów, uciekających na swych sprężystych nogach. Ale kule spieszniej lecą niż zwierzęta.
— A to mi dopiero zwierzęta — wołał Ned zapalając się powodzeniem myśliwskiem — szczególniej gdy odpowiednio przyrządzona! Nautilus będzie zaopatrzony przyzwoicie. Dwa, trzy, pięć! Otóż zjemy wszystko sami, a tamtym durniom figa!
Rozradowany Kanadyjczyk gotów był wybić całe stado, ale za wiele gadał. To też nie zdobył więcej jak dwanaście sztuk tych zwierząt „workowatych.” Byłyto małe zwierzątka z rodzaju „kanguro-królików” mieszkających zwykle w wydrążeniach drzew, a szparkich nadzwyczajnie. Najlepsze do jedzenia są te, których wielkość jest średnia.
Zachwyceni byliśmy rezultatem naszego polowania. Ned rozradowany, zamierzał powrócić znów jutro na tę czarodziejską wyspę, bo chciał z niej zabrać wszystko co miało cztery nogi, a dało się jeść. Ale nie liczył na wypadki.
O szóstej wieczorem powróciliśmy na brzeg; łódź nasza stała gdzieśmy ją zostawili, a Nautilus jakby długa skała, leżał na morzu o jakie dwie mile od brzegu. Ned wziął się do wielkiej sprawy, do przyrządzania obiadu — a znał się na tem wybornie. Upieczone na węglach kotlety, wydawały rozkoszną woń rozlewającą się w powietrzu.
Gotów byłem iść za przykładem Kanadyjczyka i ekstazyować się nad pieczoną świeżą wieprzowiną! Można mi to wybaczyć, jak ja wybaczyłem Kanadyjczykowi i dla takich samych pobudek. Koniec końców, obiad mieliśmy doskonały — przecież go nie zepsuła para grzywaczów, ani ciasto sagowe, owoce: chlebowy, mangowy i kijka ananasów. Do picia mieliśmy sok przefermentowany z pewnego rodzaju orzechów kokosowych, który nas wesoło usposobił. Zdaje się nawet, że pojęcia moich towarzyszów straciły już coś ze zwykłej jasności.
— A co, żebyśmy też nie wrócili na noc do Nautilusa — mówił Conseil.
— To lepiej nigdy już tam nie wracać! — dodał Ned-Land.
W tej chwili upadł kamień przy nas, i przerwał rozwodzenie się oszczepnika.



XXII.

Piorun kapitana Nemo.

Spojrzeliśmy w stronę lasu, nie podnosząc się — jedna moja ręka wstrzymała swój ruch ku ustom. Ned nie zatrzymał swojej.
— Kamień nie może spaść z nieba — rzekł Conseil — chyba byłby aerolitem.
Poparł tę uwagę drugi kamień, starannie zaokrąglony, wytracając Conseilowi z ręki soczyste udko grzywacza.
Zerwaliśmy się wszyscy, gotowi z fuzyi odpowiedzieć na wszelką zaczepkę.
— Czy to małpy? — zawołał Ned-Land.
— Coś bardzo podobnego — odpowiedział Conseil — bo to dzicy.
— Do łodzi! — zawołałem zwracając się ku morzu.
Istotnie trzeba było się cofać, bo o sto kroków ledwie od nas, na wyjściu z gaju zasłaniającego widnokrąg z prawej strony, pokazało się ze dwudziestu krajowców uzbrojonych w łuki i proce.
O jakie dziesięć sążni od nas stało czółno nasze. Dzicy zbliżali się nie biegnąc, ale nie poskąpili nam oznak zaczepnych: gradu strzał i kamieni.
W jakie dwie minuty byliśmy już na brzegu. Co prędzej znieśliśmy nasze zapasy i broń do czółna, zepchnęliśmy je na wodę i założyliśmy wiosła. Ledwieśmy nieco odpłynęli, gdy około stu dzikich weszło wodę do pasa, wyjąc i grożąc nam gestami. Spojrzałem na Nautilusa żeby zobaczyć czy zbliżający się goście nie wywołają na pokładzie jakiego ruchu: Ale nie! Ogromna machina leżała na wodzie — nikt się na niej nie pokazał.
W mało co więcej jak kwadrans byliśmy już na pokładzie; wejście było otwarte. Przyczepiliśmy łódź i weszliśmy do środka. Udałem się do salonu w którym brzmiała muzyka. Był tam kapitan Nemo schylony nad organami, zatopiony w zachwycie muzycznym.
— Kapitanie! — zawołałem.
Nie słyszał mnie.
— Kapitanie! — powtórzyłem dotykając jego ramienia.
— Ach! to pan — rzekł drgnąwszy i obracając się ku mnie. — No i cóż? powiodło się polowanie, nazbieraliście roślin?
— Dobrze poszto wszystko — odparłem — ale na nieszczęście sprowadziliśmy za sobą gromadę dwunogich istot, których blizkość niepokojąca mi się zdaje.
— Istot dwunogich?
— Dzikich.
— Dzikich! — rzekł kapitan ironicznie. — I cóż się pan dziwisz żeś spotkał dzikich, wstępując na jedną część kuli ziemskiej. A gdzież ich niema? A wreszcie, czy ci których dzikiemi pan nazywasz gorsi od innych?
— Ależ kapitanie!…
— Co do mnie, spotykałem ich wszędzie.
— Więc jeśli pan nie chcesz przyjąć ich na pokładzie Nautilusa, to trzeba przedsięwziąść środki ostrożności.
— Uspokój się pan, panie profesorze, niema się o co kłopotać.
— Ale ich jest porządna gromada.
— A ileż mniej więcej?
— Najmniej stu.
— Panie Aronnax — rzekł kapitan Nemo kładąc znów palce na klawisze — niech się tu zbiegną wszyscy krajowcy Papuazyi! Nautilus się ich nie obawia.
Palce kapitana zaczęły przebiegać klawisze, ale uważałem że dotykał tylko czarnych, co dawało melodyi bardzo wydatny charakter szkocki. Zapomniał o mojej obecności, a ja też nie miałem zamiaru rozpraszać jego marzeń.
Wyszedłem na pokład. Noc już zapadła, bo pod tą szerokością słońce nagle zachodzi, i nie pozostawia zmierzchu. Wyspa Gueuboroar przedstawiała się jak za mgłą — ale liczne ognie rozpalone na brzegu, wskazywały, że dzicy nie myśleli się oddalić.
Spędziłem w tej samotności kilka godzin, to myśląc o krajowcach — ale nie lękając się ich, jako przeniknięty tą samą co i kapitan pewnością bezpieczeństwa — to zapominając o nich w obec rozkosznej piękności nocy podzwrotnikowej. Wspomnienia moje pobiegły ku Francyi, w ślad za temi gwiazdami zodyaku, które zapewne przyświecają już jej od kilku godzin. Księżyc jaśniał w pośród konstellacyi na zenicie. I pomyślałem, że wierny ten ziemi towarzysz powróci znów jutro na to samo miejsce, by podnieść wody morza i wyrwać Nautilusa z jego koralowego łożyska. Widząc że na pociemniałych falach wszystko jest spokojne, równie jak pod drzewami na wyspie, udałem się około północy do mej kajuty, i zasnąłem spokojnie.
Noc minęła bez wypadku. Widocznie Papuanie trworzyli się samym widokiem potworu osiadłego w zatoce — bo gdyby nie to, mogliby łatwo dostać się do wnętrza Nautilusa, którego pomost nie był zamknięty. O szóstej rano dnia 8-go stycznia, wyszedłem na pokład; ranek się rozjaśniał, i wkrótce dostrzegłem wyspę w pośród mgły podnoszącej się — naprzód pobrzeże a potem i szczyty.
Krajowcy byli tam ciągle, ale daleko liczniejsi niż wczoraj; było ich z pięćset lub sześćset może. Niektórzy korzystając z nizkiej wody, doszli po wierzchołkach koralowych na jakie dwa węzły od statku — i dobrze ich było widać. Byli to prawdziwi Papuanie, ludzie pięknej rasy, o czole szerokiem i wysokiem, grubym ale nie spłaszczonym nosie, zębach białych. Ich wełniste czupryny zafarbowane na czerwono, odbijały wydatnie od czarnego ciała, błyszczącego jak u Nubijczyków; w uszach przeciętych u dołu i rozciągniętych, wisiały szkaplerzyki z kości, a prawie wszyscy byli zupełnie nadzy. Tylko pewna ilość kobiet znajdujących się między niemi, odznaczała się osłoną, od bioder aż do kolan spadającą, niby krynolina z liści, podtrzymywaną przepaską także roślinną. Niektórzy z dzikich, pewnie naczelnicy, mieli naszyjniki ze szkiełek czerwonych i białych; wszyscy prawie uzbrojeni byli w łuki, strzały i tarcze, a na plecach mieli rodzaj sieci zawierającej pozaokrąglane kamienie, które zręcznie umieli z procy wyrzucać.
Jeden z naczelników najbliższych Nautilusa, przypatrywał mu się bacznie. Musiałto być jaki „mado” wysokiej rangi, bo był udrapowany w tkaninę z liści banana, wycinaną w zęby u dołu i jaskrawemi kolorami przetykaną.
Łatwo mógłbym go powalić, bo był dość blizko, ale wolałem czekać jakiejś zaczepki z jego strony. W zajściach Europejczyków z dzikiemi, tym pierwszym przystoi odbierać drugich, ale nie napadać.
Dopóki woda była nizka, krajowcy krążyli w blizkości Nautilusa, ale spokojnie się zachowywali. Słyszałem jak wymawiając często wyraz „assai” zapraszali mnie gestami bym przybył na ląd; nie zdawało mi się jednak właściwem usłuchać tego zaproszenia. Ned-Land bardzo był markotny, że nie mógł tego dnia udać się na wyspę dla dopełnienia swych prowizyj; zato bardzo zręcznie zajmował się urządzeniem mięsiwa i mąki sprowadzonych z wyspy. Co do dzikich, ci około jedenastej rano powrócili na ląd, bo morze zaczęło się podnosić i pokrywać wierzchołki koralowe. Ale liczba ich na pobrzeżu wzrosła jeszcze. Zapewne poprzybywali z wysp sąsiednich, czyli z właściwej Papuazyi. A jednak nie spostrzegłem ani jednej łodzi.
Nie mając co lepszego do roboty, chciałem przepatrzeć tę piękną przejrzystą wodę, na dnie której widać było pełno muszli, zwierzokrzewów i wodorostów morskich. Zresztą ostatni to już dzień spędzaliśmy w tem miejscu, skoro nazajutrz, jeśli według kapitana Nemo spłynąłby statek na pełne morze, mieliśmy udać się w inne strony.
Kazałem Conseilowi by mi przyniósł małą dragę, taką niemal jaką się łowi ostrygi.
— A dzicy? — zapytał Conseil — choć zdaje mi się że nie są złośliwi.
— A jednak sąto ludożercy, mój kochany.
— Można być ludożercą, a poczciwym człowiekiem, tak jak można być poczciwym, choć się lubi smaczne kąski; jedno drugiemu nie przeszkadza.
— Zgadzam się z tobą; niechże sobie oni będą, poczciwymi ludożercami, niech poczciwie pożerają tych co im wpadną w ręce. Że jednak nie mam ochoty żeby mnie pożarto choć uczciwie, więc będę się miał na ostrożności, bo jak mi się zdaje, dowódzca nasz nie myśli o tem. A teraz do roboty.
Przez dwie godziny pilnej czynności, nic nie znaleźliśmy osobliwego. Wydobywaliśmy aurikule, harty, melanie wieżyczkowate, i najpiękniejsze jakie dotąd widziałem młoty. Dostało się też nam nieco zwierzokrzewów z gatunku holoturyj, muszel perłowych i półtuzina małych żółwi, któreśmy do kuchni ogólnej oddali.
Ale gdym się tego najmniej spodziewał, spotkałem coś cudownego, a właściwie mówiąc kalectwo naturalne rzadko spotykane. Conseil zdziwił się gdy wyciągnąwszy dragę pełną muszli dosyć pospolitych, zobaczył że ja nagle zapuściłem rękę w sieć, wydobyłem jakąś muszlę z okrzykiem najdonośniejszym jaki wydać może gardło człowiecze, okrzykiem konchylijologa.
— Co się im stało, — zapytał zdziwiony — czy ich co ugryzło?
— Bynajmniej mój drogi, ale dałbym palec za to com znalazł.
— A cóż to takiego?
— Oto ta muszla — rzekłem, pokazując mu tryumfalnie moją zdobycz.
— Ależ to poprostu mięczak oliva. — I zaczął wymieniać swoje termina klasyfikacyjne.
— Tak, tak, to oliva; ale patrz, zamiast być skręcony z prawej strony ku lewej, skręcony jest od lewej ku prawej.
— Czy to być może?
— Tak, mój kochany, jest to muszla lewa.
— Lewa! — powtórzył Conseil z bijącem sercem.
— Patrz na jej skręty.
— Niech mi pan wierzy — mówił Conseil — biorąc muszlę do ręki, jeszczem się nigdy nie czuł tak wzruszony!
Rzeczywiście było się czem wzruszyć. Wiadomo to bowiem z dostrzeżeń naturalistów, że podług prawa natury, wszystko idzie od prawej do lewej strony (dextrositas). Planety i ich satelity krążą i obracają się około swej osi, od prawej strony do lewej; człowiek używa raczej prawej niż lewej ręki, z czego wynika, że jego wytwory, jak: schody, zamki, sprężyny w zegarkach, i t. p., są urządzone z prawej ku lewej stronie. Natura w ogóle wierną jest temu samemu prawu w skręcaniu muszli — są one z małym wyjątkiem, prawe; a takie które przypadek zrobił lewemi, płacone są przez miłośników na, wagę złota.
Zapatrzyliśmy się, ja i Conseil, na nasz skarb; obiecywałem sobie wzbogacić nim prawdziwie jakie muzeum — gdy w tem jakby naumyślnie, kamień ciśnięty przez jednego z dzikich, strzaskał muszlę w ręku Conseila.
Krzyknąłem rozpacznie. Conseil pochwycił moją fuzyę, i wycelował do dzikiego, wywijającego swą procą o jakie dziesięć metrów. Chciałem powściągnąć Conseila, ale strzał padł i strzaskał naramiennik z amuletów, który wisiał na ręku dzikiego.
— Conseil, co robisz? — zawołałem.
— A cóż! albożto nie ten kannibal zaczepił?
— Ależ muszla nie warta życia człowieka — rzekłem.
— Łotr jakiś — krzyknął Conseil — wolałbym żeby mi rękę zgruchotał.
Conseil mówił szczerze, ale ja nie byłem jego zdania! Jednak położenie zmieniło się od niejakiego czasu, chociaż nie spostrzegliśmy tego. Około dwudziestu łodzi otaczało Nautilusa. Łodzie te czyli pirogi wyżłobione z pni drzew, długie, wązkie, dobre do pospiesznej żeglugi, utrzymywały się w równowadze za pomocą dwóch pływaków bambusowych, umieszczonych nad powierzchnią wody. Kierujący niemi na pół nadzy wioślarze, byli zręczni; to też nie bez pewnego niepokoju patrzyłem na zbliżanie się łodzi.
Widocznie Papuanie ci znali się już z Europejczykami i ich statkami. Ale nasz długi cylinder żelazny leżący w zatoce, bez masztów, bez komina, powinien był ich zdziwić. Że mieli nieprzyjazne zamiary, dowód już w tem, że się zrazu trzymali zdaleka; ale widząc nieruchomość statku, nabrali otuchy i chcieli się z nim oswoić. Właśnie tego oswojenia się nie należało dopuścić. Naszą bronią niewydającą odgłosu, niewielkie mogliśmy na nich zrobić wrażenie, bo dzicy szanują głównie to, co robi łoskot. Piorun bez grzmotu nie przerażałby ludzi choć niebezpieczną jest błyskawica, a nie jej odgłos.
W tej chwili pirogi posunęły się jeszcze bliżej ku naszemu statkowi, na który chmura strzał spadła.
— Do dyabła, to grad! — krzyknął Conseil, a może jeszcze zatruty.
— Trzeba dać znać kapitanowi — rzekłem wchodząc do wnętrza.
W salonie nie było nikogo; pozwoliłem sobie zapukać do drzwi prowadzących do kapitana. Wyraz „proszę,“ odpowiedział mi. Zastałem kapitana pogrążonego w jakimś rachunku, w którym pełno było iksów i innych algebraicznych znaków.
— Czy przeszkadzam — zapytałem grzecznie.
— Rzeczywiście, zajęty jestem panie profesorze; ale zapewne ważne pobudki sprowadziły tu pana.
— Bardzo ważne. Łodzie krajowców otoczyły nas, i zapewne za kijka minut najdzie nas kilkuset tych napastników.
— Aa! — rzekł spokojnie kapitan Nemo — to oni przybyli na swoich pirogach?
— Na pirogach.
— A więc trzeba zamknąć wejście.
— Ja też to chciałem powiedzieć.
— To bardzo łatwo — rzekł kapitan i nacisnął guzik elektryczny, mający ponieść rozkaz odpowiedni.
— To już i zrobiło się — rzekł po kilku chwilach. Nasza łódź jest w miejscu właściwem, a okna zamknięte. Przecież się pan nie obawiasz, aby ci panicze rozwalili ściany, którym nie mogły dać rady kule waszej fregaty.
— Tego się nie obawiam kapitanie; ale jest inne niebezpieczeństwo.
— A jakie panie Aronnax?
— Jutro o tej samej godzinie trzeba będzie otworzyć okna dla odświeżenia powietrza w Nautilusie.
— Ani słowa, skoro nasz statek oddycha jak skorupiak.
— Więc jeśli wówczas Papuanie będą na platformie, to niewiem jak pan wzbronisz im wejścia.
— To pan przypuszczasz, że wejdą na statek?
— Pewny jestem tego.
— A więc niech wejdą, na co im przeszkadzać. W gruncie, są to biedacy ci Papuanie! i nie chcę żeby moje nawiedzenie wyspy Gueboroar przyprawiło choć jednego z nich o stratę życica.
Powiedziawszy co miałem do powiedzenia, chciałem odejść; ale kapitan zatrzymał mnie i zaprosił bym usiadł przy nim. Rozpytywał się o naszą na wyspę wycieczkę, o nasze polowanie, i nie okazywał tej potrzeby świeżego mięsa, jaka dokuczała Kanadyjczykowi. Rozmowa dotykała różnych przedmiotów, i choć kapitan nie pozbył się swej tajemniczości, jednak uprzejmiejszy był niż zwykle.
Między innemi, mówiliśmy o obecnem położeniu Nautilusa, który uwiązł właśnie w tem samem miejscu, gdzie o mało nie zginął Dumont d’Urville. Z tego powodu kapitan rzekł:
— Byłto jeden z waszych najzdolniejszych żeglarzy. To wasz Cook francuzki. Nieszczęśliwy uczony! Ochroniwszy się od lodowisk podbiegunowych, od koralowych skal przy Oceanii, od ludożerców na oceanie Spokojnym, zginąć nędznie w pociągu drogi żelaznej… Jeśli ten człowiek mógł zebrać myśli w ostatnich chwilach swego życia, można sobie wyobrazić ich naturę.
Mówiąc to, kapitan Nemo zdawał się być wzruszony, co zalecało go w mem pojęciu.
Rozglądaliśmy na mapie drogi, któremi żeglarz ów francuzki świat w około opływał, rozważaliśmy dwukrotne jego usiłowania zbliżenia się do bieguna południowego, które spowodowały odkrycie ziem Amalii i Ludwika-Filipa; wreszcie jego badania hydrograficzne nad głównemi wyspami Oceanii.
— Co wasz d’Urville zrobił na powierzchni morza — mówił kapitan Nemo — to ja czynię wewnątrz oceanu, a łatwiej i kompletniej od niego. Jego okręty: Astrolab, Gorliwa, tłuczone ciągle huraganami, nie mogą być porównane z Nautilusem, w którym jest spokojny gabinet dla uczonego, i stanowisko prawdziwe wśród wód.
— A jednak — odparłem — jest niejakie podobieństwo między korwetami d’Urvilla i pańskim statkiem.
— A to jakie, panie Aronnax?
— Bo i Nautilus osiadł na mieliźnie.
— Nie osiadł na mieliźnie, panie profesorze — odrzekł, zimno kapitan — bo Nautilus jest do tego, żeby osiadał na dnie morskiem, a ja nie podejmę prac, niesłychanych i wysileń, jakie podjąć musiał d’Urville, aby spłynąć na wodę. Jego okręty o mało co nie zginęły, mój nie jest nawet zagrożony. Jutro więc, w dniu naprzód wskazanym, w godzinie oznaczonej, przypływ wody podniesie nas nieznacznie i znów puścimy się na żeglugę przez morza.
— Ani wątpisz kapitanie…
— Tak, jutro — dodał kapitan powstając — jutro o godzinie drugiej minucie czterdziestej z południa, Nautilus spłynie bez uszkodzenia, i opuści cieśninę Torreadzką.
Wyrzekłszy te słowa sucho, ukłonił mi się kapitan lekko, co znaczyło że mam odejść; poszedłem do mej kajuty. Zastałem tam Conseila, ciekawego mej rozmowy z kapitanem.
— Mój kochany — powiedziałem mu — kapitan bardzo ironicznie przyjął moje zawiadomienie, że Nautilus jest niejako zagrożony przez dzikich Papuanów. Cóż ci więc mam powiedzieć? Zaufaj mu i idź spać.
— Pan nie potrzebuje czego odemnie?
— Nic nie potrzebuję. A co robi Ned-Land?
— Ned-Land robi pasztet z kangura, i powiada że to będzie wyborne.
Zostawszy sam położyłem się, ale nie spałem jak należy. Słyszałem kroki dzikich na pokładzie i ich ogłuszające krzyki. Tak przeszła noc, bo osada ani się ruszyła. Tyle ją u obchodzili kannibale, co obchodzą fortecę dobrze uzbrojoną mrówki chodzące po jej murach.
W stałem o szóstej. Okrętu nie otworzono, więc powietrze świeże nie weszło do wnętrza; ale rezerwoary napełnione niem na wszelki wypadek zasiliły kilkoma metrami kubicznemi tlenu ogołoconą z niego atmosferę Nautilusa. Pozostałem u siebie aż do południa, nie widząc wcale kapitana Nemo. Nie zdawało się, żeby na statku czyniono jakie przygotowanie do podróży.
Poczekawszy jeszcze trochę, udałem się do salonu. Zegar wskazywał wpół do trzeciej, więc za dziesięć minut woda powinna się podnieść do najwyższej swej wysokości, i jeśli kapitan nie zanadto zuchwale obiecywał spłynięcie statku, to Nautilus wyswobodzi się. Inaczej całe miesiące może być uwięziony w swem łożu koralowem.
Dało się jednak już uczuć kilka drgnięć w szkielecie statku, niby przepowiednia tego co nastąpi; było słychać jak się kruszyły nierówności dna koralowego. Pięć minut po wpół do trzeciej, zjawił się w salonie kapitan Nemo.
— Zabieramy się do drogi — rzekł.
— Ach! — wykrzyknąłem lekko.
— Kazałem otworzyć wejście na pokład.
— A Papuanie?
— Papuanie? — odpowiedział kapitan wzruszając nieco ramionami.
— Gotowi wejść do wnętrza statku.
— A to jak?
— Przez wejście które pan każesz otwierać.
— Panie Aronnax, niekoniecznie można wejść do Nautilusa choć otwory nie są zamknięte.
Wytrzeszczyłem oczy na kapitana.
— Pan mnie nie rozumie? — zapytał.
— Nie rozumiem — odpowiedziałem.
— No, to pan zobaczysz.
Poszedłem ku głównym schodom. Już tam byli Conseil i Ned-Land i przyglądali się ciekawie co to będzie, gdy wejście zostanie otwarte; z zewnątrz słychać było wrzaski przeraźliwe i nawoływania.
Gdy odsunięto pokrywy, pokazało się ze dwadzieścia strasznych postaci. Ale zaraz pierwszy krajowiec który położył rękę na poręczy schodów odrzucony został niewiem jaką siłą i uciekł krzycząc w niebogłosy, wyłamując się w kształty potworne. Dziesięciu innym, którzy wejść próbowali, to samo się stało.
Conseil był zachwycony. Gwałtowniejszej natury Ned-Land nie mógł wytrzymać na miejscu, i rzucił się ku schodom. Ale gdy schwycił się poręczy, wywróciło go coś natychmiast.
— Do tysiąca szatanów! — zawołał, piorun we umie uderzył!
Te jego wyrazy objaśniły mi wszystko. To już nie była poręcz, ale sztaba metalowa naelektryzowana: kto się jej dotknął, musiał doznać strasznego wstrząśnienia — a byłoby ono śmiertelne, gdyby był kapitan Nemo puścił cały swój strumień elektryczności. Śmiało można było powiedzieć, że kapitan odgrodził się od napastników nieprzebytą siecią elektryczną.
Przerażeni Papuanie umknęli, a my śmiejąc się na pół, uspakajaliśmy i tarli biednego Ned-Landa klnącego jak potępieniec.
Tymczasem Nautilus wzniesiony ostatniemi przybywającemi falami, wzniósł się ze swego koralowego łoża, właśnie o czterdziestej minucie na trzecią, jak kapitan zapowiedział. Śruba uderzała wodę ze wspaniałą powagą. Szybkość statku zwiększała się stopniowo, i płynąc po wierzchu wód, opuścił nieuszkodzony niebezpieczne mielizny cieśniny Torreadzkiej.



XXIII.

Aegr i Somnia.

Nazajutrz 10-go stycznia Nautilus zapuścił się pod powierzchnię morza i płynął z uderzającą szybkością, mogącą wynosić trzydzieści pięć mil na godzinę. Obroty śruby były tak śpieszne, że nie mogłem ich dojrzeć ni policzyć.
Kiedym sobie pomyślał, że ów cudowny czynnik elektryczny dawał statkowi nietylko światło, ruch, ciepło, ale i bronił go jeszcze od napaści zewnętrznych, zamieniał go w świętą niejako arkę, której żaden bezcześnik nie mógł dotknąć, żeby nie został piorunem rażony – podziwienie moje nie miało granic, i przenosiło się z dzieła na jego twórcę
Posuwaliśmy się prosto ku zachodowi, i 11-go stycznia minęliśmy przylądek Wessla, położony pod 135° długości, a 10° szerokości północnej, tworzący wschodni cypel zatoki Karpentaryjskiej. Skały podwodne były tu jeszcze liczne ale rzadziej rozrzucone, i wskazane na mapie z największą ścisłością. Nautilus ominął z łatwością ławice Monej zawracając na prawo, a skały Wiktoryi biorąc się na lewo – jedne i drugie leżące pod 130° długości, a na tym samym dziesiątym równoleżniku któregośmy się starannie pilnowali.
Dnia 13-go stycznia przybyliśmy na wody otaczające wyspę Timor, leżącą pod 122° długości. Wyspą tą, mającą tysiąc sześćset dwadzieścia pięć mil powierzchni, rządzi radża którego książęce plemie zowie się potomstwem krokodylów – zatem ma najznakomitszy początek, do jakiego ludzka istota może mieć pretensyę. To też starożytni jego przodkowie łuszczką pokryci, swobodnie sobie polują w rzekach wyspy. Protegowani, pieszczeni, szanowani, żywieni, dostają w ofierze młode dziewczęta do pożarcia. Biada cudzoziemcowi, któryby się poważył podnieść rękę na ten święty ród jaszczurczy.
Ale Nautilus nie miał nic do czynienia z temi potworami. To też patrzyliśmy na wyspę tak długo tylko, dopóki pomocnik kapitana nie zdjął jej położenia. Równie przelotnie oglądaliśmy wysepkę Rotti, do tej samej grupy należącą, i której kobiety uchodzą za piękności bardzo cenione na targowiskach malajskich.
Z tych okolic zwróciliśmy się ku południo-zachodowi; przód okrętu kierował nas w stronę oceanu Indyjskiego. Gdzież nas prowadzi ten fantasta kapitan Nemo? Czy zawróci ku brzegom Azyi, czy się podsunie ku Europie? Jedno i drugie nie zdawało się prawdopodobne u człowieka, który uciekał od lądów zamieszkałych. To może spuści się na południe, okrąży przylądek Dobrej Nadziei, potem potem przylądek Horn, i rzuci się na morze Południowe? Kto wie, może będzie wolał udać się na ocean Spokojny, po którym Nautilus żeglować może łatwo i niezależnie? Przyszłość miała nam to pokazać.
Minąwszy skały Cartier, Hibernii, Seringaotam, Scotta, ostatnie te dowody walki lądu z morzem, byliśmy d. 14-go stycznia zdala od wszelkiej ziemi. Nautilus zwolnił niezmiernie swoją szybkość, płynąc kapryśnie to głębią wód, to na ich powierzchni.
Kapitan Nemo czynił zajmujące spostrzeżenia podczas tej podróży, co do temperatury rozmaitej morza w różnych jego warstwach. W zwyczajnych warunkach żeglarskich potrzeba narzędzi dosyć skomplikowanych do takich badań, których wypadki są przytem wątpliwe – czy to będą sondy termometryczne, czy przyrządy zasadzające się na różnicy oporu metali, stawianego prądem elektrycznym. Wypadki temi przyrządami otrzymywane, nie dadzą się dokładnie sprawdzić. Inaczej było u kapitana Nemo; on sam zapuszczał się w głębie morza by badać ich temperaturę – a wprowadzając swój termometr w związek z różnymi pokładami płynnemi, otrzymywał bezpośrednio i niemylnie wskazówkę ciepłoty szukanej. I czy naciskając swe rezerwoary, czy zanurzając się ukośnie po płynnej pochyłości, dosięgał Nautilus głębi na trzy, cztery, pięć, siedm, dziewięć i dziesięć tysięcy metrów — zawsze wypadek doświadczeń był ten sam, a mianowicie: że temperatura morza w głębi tysiąca metrów, wynosi pod każdej, szerokością cztery i pół stopni.
Mocno mnie zajmowały te badania, a kapitan Nemo brał się do nich z prawdziwym zapałem. Często sobie zadawałem pytanie: jaki on miał w tem cel? Nie zdawało się by je chciał oddać na korzyść ludzi, bo prędzej czy później, wypadek jego dochodzeń zginie wraz z nim w nieznanych głębinach morskich. Chyba że miał zamiar mnie powierzyć wynikłości swych doświadczeń! Ale w takim razie należało przypuścić, że się raz skończy ta szczególna podróż moja — a nie zdawało mi się, żeby się na to zanosiło.
Cokolwiekbądź się zdarzy, mnie tymczasem kapitan udzielał różnych cyfr odnośnych do jego badań; wskazywały one różny stopień ściśliwości wód w głównych morzach na kuli ziemskiej. Wywiodłem sobie z tego osobiste wnioski, nie mające nic w sobie naukowego.
Było to dnia 15-go stycznia. Przechadzałem się z kapitanem po platformie. Zapytał mnie, czy mi jest znana rozmaita gęstość wód morskich. Wypowiedziałem mu moją pod tym względem nieświadomość, dodając, że nauka nie posiadała jeszcze dostatecznego sposobu do doświadczeń odpowiednich.
— Jam robil te doświadczenia — rzekł — i mogę zaręczyć, za ich nieomylność.
— Wierzę — odparłem — ale Nautilus jest sobie światem dla siebie, a tajemnice zdobyte przez uczonych znajdujących się na jego pokładzie, nie dojdą do ludzi zamieszkujących ziemię.
— To prawda, panie profesorze. Nautilus jest światem dla siebie — mówił kapitan po chwili milczenia. — Tem samem są dla ziemi planety towarzyszące jej w biegu naokoło słońca: i nigdy praca uczonych na Saturnie lub Jowiszu, nie będzie znajoma uczonym na ziemi. Ale ponieważ przypadek zetknął moje istnienie z pańskiem, to panu udzielę wynikłości mych badań.
— Słucham, panie kapitanie.
— Wiadomo panu, że woda morska gęstsza jest niż słodka; ale ta gęstość nie jest jednostajna. Oznaczając ścisłość wody słodkiej przez jednostkę, trzeba do niej dołożyć dwadzieścia ośm tysiącznych (1,028) dla wód Atlantyku, dwadzieścia sześć tysiącznych (1,026) dla oceanu Spokojnego, trzydzieści tysiącznych (1,030) dla morza Śródziemnego…
— Aha! — pomyślałem sobie — to on i na morze Śródziemne zagląda!
— Ośmnaście tysiącznych (1,018) dla morza Jońskiego, a dwadzieścia ośm tysiącznych (1,028) dla Adryatyku.
Widocznem było dla mnie, że Nautilus nie unikał mórz europejskich — z czego wniosłem że nas kapitan zawiezie, może niedługo ku lądom cywilizowańszym. Zdawało mi się, że Ned-Land dowie się o tem z zadowoleniem.
Kilka dni z rzędu zeszło nam na doświadczeniach wszelkiego rodzaju, odnoszących się do stopnia słoności wody morskiej w różnych głębokościach, do ich elektryczności, zabarwienia, przejrzystości — a w każdej okoliczności kapitan Nemo rozwinął gienialność, której tylko uprzejmość jego dla mnie dorównywała. I znów przez kilka dni nie widziałem go wcale, żyłem jak samotnik na statku.
Dnia 16-go stycznia Nautilus zdawał się drzemać o kilka tylko metrów pod wodą. Przyrządy jego elektryczne stały nieczynne, śruba była nieruchoma — dawał się więc unosić prądom. Przypuszczałem że osada zajmuje się wewnętrznemi reparacyami, które mogły być niezbędne z powodu gwałtownej działalności mechanicznej, do jakiej machina zmuszona bywała.
Wówczas to ja i moi towarzysze widzieliśmy ciekawe zjawisko. Ściany salonu były odsłonięte. Latarnia na Nautilusie nie płonęła panował więc na statku pogrążonym w wodę, jakiś mrok nieokreślony. Niebo burzliwe i gęstemi pokryte chmurami, dopuszczało do pierwszych warstw wody światło bardzo niedostateczne. W tem świetle, najogromniejsze ryby wydawały się jak cienie ledwie nieco obrysowane — gdy nagle Nautilus wpłynął w mocną światłość. Zdawało mi się zrazu, że zapalono latarnię z której światło elektryczne rozlewało się na wodę; myliłem się, a szybka obserwacya wykazała mi moją pomyłkę.
Nautilus pływał wśród pokładów wody nafosforyzowanych, tem więcej błyszczących, że je otaczały pokłady ciemne. Fosforyzacya ta pochodziła od niezliczonych ciałek świetlnych, których blask wzmagał się przy tarciu o metalowy pancerz statku. Wówczas jakby błyskawice tryskały z tych błamów świetlnych niby strugi ołowiu roztopionego w piecu ognistym, albo masy metaliczne rozżarzone do białości. To różne iskrzenie się, czyniło dla oczu wrażenie tła świetlnego, przeszywanego ognistemi pociskami; światło zamieniało się w cień, tam gdzie żadnego cienia nie było. Nie byłoto już łagodne promieniowanie naszego zwyczajnego na statku światła; była tam potęga niezwykła i ruch niezwyczajny! Widać było, że to światło żyje.
Żyło istotnie, bo było to nagromadzenie niezliczonych wymoczków morskich, wielkości ziarnka prosa; kuleczek materyi przezroczystej opatrzonych mackami nitkowatemi, których naliczono aż dwadzieścia pięć tysięcy sztuk w trzydziestu centymetrach kubicznych wody (nieco więcej jak ósma część kwaterki). Światło ich zwiększało się jeszcze światłem właściwem meduzom, gwiazdom morskim, aureliom, pholadom i innym zwierzokrzewom fosforyzującym — migocącem w tłustości istot organicznych, rozłożonych wodą morską, a może i wydzielinach (mucus) rybich.
Nautilus długo pływał po tych błyszczących falach, a myśmy się dziwili widząc wielkie zwierzęta morskie igrające w nich, niby bajeczne salamandry. Patrzeliśmy na pogrążone w tym nieparzącym płomieniu zwinne i zgrabne delfiny, te niestrudzone pajace morza — żaglowce na trzy łokcie długie, te poprzedniki burzy, i których groźne miecze dotykały niejednokrotnie okien salonu. Pokazywały się także ryby mniejsze, np.: rogatnice różnego rodzaju, makrele, likorny, i pełno innych kreślących przelotne rysy w rozświeconych wodach.
Czarodziejski był ten olśniewający widok. Być może, że jaka przypadłość atmosferyczna powiększała wydatność tego zjawiska — może burza się zbierała na powierzchni wód; ale, w tej głębokości kilku metrów, Nautilus nie czuł jej szału, i bujał się łagodnie wśród spokojnej głębi.
Pusuwaliśmy się wciąż, ciągle zachwycani czemś nowem a cudownem. Conseil obserwował zwierzokrzewy, mięczaki, ryby. Dzień upływał szybko, że ani się człowiek obejrzał. Ned podług swego zwyczaju, myślał o urozmaiceniu pożywienia. Każdy z nas był jak ślimak w swej własnej skorupie — i zdaje mi się, że nietrudno byłoby człowiekowi w prawdziwego zamienić się ślimaka.
Istnienie takie zdawało się nam łatwe i naturalne; zapomnieliśmy niejako że na powierzchni kuli ziemskiej istnieje jakieś życie inne niż nasze – gdy wypadek pewien przypomniał nam wyjątkowość naszego położenia.
Byliśmy w dniu 18-go stycznia pod 105° długości a 15° szerokości geograficznej; pogoda była niepewna, morze się bałwaniło, wiatr wschodni dął dosyć silnie. Barometr stojący nizko od kilku dni, zapowiadał teraz walkę żywiołów.
Wyszedłem na pokład właśnie w chwili, gdy porucznik okrętowy mierzył kąty godzinowe. Czekałem, jak to bywało moim zwyczajem, aż wypowie zwykłą swą relacyę. Ale tego dnia zamiast niej, posłyszałem jakiś frazes równie dla mnie niezrozumiały – i prawie natychmiast zobaczyłem kapitana Nemo, jak uzbrojony lunetą, rozglądał się po widnokręgu.
Stał tak kilka minut nieruchomy, nie spuszczając oka z przestrzeni szkłem lunety objętej; potem ją spuścił i zamienił kilka wyrazów z porucznikiem, który zdawał mi się być miotany jakimś wzruszeniem, daremnie powściąganem. Kapitan lepiej panował nad sobą, i pozostał chłodny; zdawał się zresztą robić porucznikowi jakieś uwagi, na które ten odpowiadał zapewnieniem bardzo stanowczem. Tak przynajmniej wnosiłem z różnicy w ich tonie i gestach.
I ja także starannie przepatrywałem przestrzeń w kierunku, w jakim tamci zwracali swą uwagę, ale nic nie dojrzałem. Woda i niebo zlewały się w jedną linię widnokręgową, niczem nie przerwaną.
Kapitan Nemo przechadzał się po pokładzie z końca w koniec, nie patrząc na mnie a może i nie widząc mnie. Chód jego był pewny, choć nie tak regularny jak zwykle. Zatrzymywał się niekiedy, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, przyglądał się morzu. Czego szukał w niezmierzonej przestrzeni? Nautilus był o jakie kilka set mil od najbliższego lądu!
Porucznik wziął znów lunetę i uporczywie badał horyzont, to posuwając się, to cofając, niekiedy uderzając nogą o podłogę; nerwowe to jego usposobienie dziwnie odbijało przy spokoju kapitana.
Powinno się było wszystko wkrótce wyjaśnić, bo na rozkaz kapitana śruba podżegnięta wzmocnioną machin działalnością, zaczęła się szybciej obracać.
W tej samej chwili porucznik zwrócił znów na coś uwagę kapitana, który wstrzymawszy swą przechadzkę skierował lunetę na punkt wskazany, i długo się przypatrywał. Zaintrygowany nie żartem, pobiegłem do salonu i przyniosłem doskonałą perspektywę której zwykle używałem; oparłszy ją na wystające klatce latarniowej, zabierałem się przepatrzenia całej linii zetknięcia się morza z niebem. Alem się jeszcze nie przyłoży jak należało, gdy mi wyrwano perspektywę z ręki.
Obróciłem się. Przedemną stał kapitan zmieniony do niepoznania. Oblicze jego przekształciło się. Oko błyszczące ciemnym ogniem kryło się pod brwią zmarszczoną, a ciało jego zdawało się zesztywniałe. Jego pięści zaciśnięte, głowa wtulona między ramiona, oznaczały gwałtowną nienawiść, widoczną z całej postaci. Stal nieruchomy; moja perspektywa wypadła mi z ręki i potoczyła się do jego nóg.
Czy to ja bylem mimowolnym powodem tej gniewnej demostracyi? Czyżby się zdawało temu niepojętemu człowiekowi, że odkryłem jakaś tajemnicę, której goście na Nautilusie nie powinni byli wiedzieć?
Ale nie! nie ja to byłem przedmiotem tej nienawiści kapitana, bo nie patrzył na mnie, a oko jego uporczywie zwrócone było na niezbadany przezemnie punkt widnokręgu.
Na koniec zapanował nad sobą kapitan Nemo: twarz jego tak niezmiernie przed chwilą zmieniona, przybrała zwykły spokój. Zwrócił do porucznika kilka wyrazów w mowie nieznajomej, a potem rzekł do mnie tonem prawie rozkazującym:
— Panie Aronnax, żądam abyś pan dotrzymał jednego z danych mi przyrzeczeń.
— O co idzie, kapitanie?
— Dasz się pan zamknąć ze swymi towarzyszami, dopóki nie uznam za stosowne uwolnić was.
— Masz pan prawo rozkazywać — odpowiedziałem patrząc mu prosto w oczy. — Ale chciałbym się pana o jedną rzecz zapytać.
— O nic, panie profesorze.
Nie było co rozprawiać po takiem powiedzeniu, tylko należało być posłusznym, bo wszelki opór byłby daremny. Zszedłem do kajuty zajmowanej przez Conseila i Ned-Landa i opowiedziałem im o postanowieniu kapitana. Łatwo się domyśleć, jak to przyjął Kanadyjczyk — a wreszcie nie pora było wdawać się w rozprawy. Czterech ludzi należących do załogi stało już u drzwi, i zaprowadzili nas do tej samej celi, w której spędziliśmy pierwszą, noc po wstąpieniu na pokład Nautilusa.
Ned-Land zaczął protestować przeciw rozkazowi kapitana, ale za całą odpowiedź zamknięto drzwi za nami.
— Cóż pan na to powiedzą? — zapytał mnie Conseil.
Opowiadałem mym towarzyszom co zaszło; dziwili się równie jak ja, ale tyleż co i ja rozumieli.
Pogrążyłem się w myślach, a dziwny wyraz twarzy kapitana nie schodził mi z oczu. Niepodobna mi było skleić z sobą dwóch myśli rozsądnych; zapuszczałem się w najniedorzeczniejsze przypuszczenia, gdy następujące wyrazy Ned-Landa wyrwały mnie z zadumy.
— Patrzcie państwo! tu jest śniadanie!
— Istotnie, śniadanie było zastawione. Widocznie kapitan wydal do tego rozkaz równocześnie z przyśpieszeniem pochodu statku.
— Niech pan pozwolą — rzekł Conseil — abym im dał jedną radę.
— Mów, mój chłopcze, mów.
— A to niech jedzą śniadanie; będzie to najroztropniej, bo nie wiadome co się może zdarzyć.
— Masz słuszność, Conseilu.
— Na nieszczęście — wtrącił Ned-Land — dali nam tylko to co zwykle jadają na statku.
— Mój bracie — odrzekł Conseil — czy wolałbyś żeby wcale nic nie dali?
Ta uwaga położyła koniec wszelkim uwagom oszczepnika.
Zasiedliśmy do stołu i jedliśmy w milczeniu. Ja nie miałem apetytu, Conseil przymuszał się, jak mówił, żeby jeść przez prostą ostrożność; ale Ned-Land posuwał się jak najdalej i nie darował ani kawałkowi. Podjadłszy, każdy z nas usadowił się w swejem miejscu.
Wówczas zgasła świetlana kula od której nam było widno, i ciemność najzupełniejsza nas otoczyła. Ned-Land usnął niebawem i Conseil także zaczął chrapać, co mnie dosyć zdziwiło. Właśniem zaczął rozważać jakie mogą być powody, że ten czujny chłopiec za snął, gdym i sam poczułem jakąś ciężkość na mózgu. Chciałem mieć oczy otwarte, a zamykały mi si gwałtem. Jakieś przykre marzenia mnie napadły. Niezawodnie namięszano nam do śniadania czego usypiającego. Więc nie dosyć że nas zamknięto, żeśmy nie wiedzieli co się dzieje, ale jeszcze zamierzano nas uśpić.
Posłyszałem jak zamykano okiennice; ustało lekkie kołysanie się statku na falach. Czyżby Nautilus opuścił powierzchnię oceanu i zapuścił się w warstwę wód spokojnych?
Chciałem walczyć z napadającą mnie sennością, ale daremnie. Oddech mi osłabł, śmiertelne dreszcze zaczęły przebiegać po moich ociężałych i jakby ubezwładnionych członkach. Powieki jakby pokrywki z ołowiu zapadały mi na oczy. Senność chorobliwa zbudziła mi w mózgu jakieś widziadła; rozproszyły się one, ale dla tego tylko żem zapadł w zupełną nicość.

XXIV.

Państwo koralowe.

Nazajutrz zbudziłem się z głową bardzo lekką i zdziwiłem się niezmiernie widząc się w mojej kajucie. Moi towarzysze zapewne zostali także do swojej stancyi przyniesieni, nie wiedząc o tem. Prawdopodobnie więc nie wiedzieli równie jak i jak, o tem co zaszło owej nocy na okręcie. Chyba jaki wypadek w przyszłości odkryje nam tę tajemnicę.
Nie miałem co robić u siebie; trzeba było spróbować, czym jeszcze jeńcem czy wolnym. Pokazało się że byłem wolny. Otworzyłem drzwi, przeszedłem korytarz i wszedłem na schody główne. Okiennice które zamknięto wczoraj, były teraz otwarte. Wyszedłem na platformę.
Już tam byli Conseil i Ned-Land. Zapytywałem ich czy nie wiedzą co się działo? ale nic nie wiedzieli. Zasnąwszy snem ciężkim w którym zatonęły wszystkie ich wspomnienia, rozbudzili się z niego bardzo zdziwienie, bo byli w swojej kajucie.
Nautilus wydawał się nam równie spokojny i tajemniczy, jak zawsze; pływał po powierzchni z umiarkowaną szybkością – a zdawało się że się nic na pokładzie nie zmieniło. Ned-Land bystrym swym wzrokiem przepatrywał morze, ale nic nie dostrzegł: ani żagla, ani lądu. Wszędzie były tylko wydłużone i jakby czesane wiatrem fale, na których statek kołysał się dosyć silnie.
Nautilus odświeżywszy swoje powietrze, zagrażył się znów na jakie piętnaście metrów, żeby mógł szybko wrócić na powierzchnię fal — co się też niejednokrotnie powtarzało w tym dniu 19-go stycznia, i wbrew zwyczajowi. Za każdym razem porucznik okrętu wychodził na pokład, a potem zwykły frazes rozlegał się wewnątrz statku.
Kapitan Nemo nie pokazywał się wcale. Z ludzi do statku należących, widziałem tylko milczącego służącego, który jak zwykle spełniał swoje względem mnie obowiązki służbowe.
Około drugiej bylem właśnie w salonie porządkując moje notatki, gdy zjawił się kapitan. Ukłoniłem mu się, a on oddał mi ukłon gestem ledwie widzialnym, ale nic nie mówił. Wróciłem do mej czynności, przypuszczając że mi da jakieś objaśnienia o tem co zaszło nocy poprzedniej — alem się omylił. Spojrzałem na niego; zdawał mi się zmęczony. Oczy miał zaczerwienione, jakby nie spał, a na twarzy jego widać było smutek a nawet zmartwienie. Chodził tu i tam, siadał, wstawał, brał pierwszą lepszą książkę i kładł ją napowrót; przyglądał się narzędziom obserwacyjnym, nie notując, jak to czynił zwykle, swych spostrzeżeń. Zdawało się, że sobie miejsca znaleźć nie może.
Nakoniec zbliżył się do mnie i rzekł.
— Czy jesteś pan lekarzem, panie Aronnax.
Nie takiego spodziewałem się pytania; to też patrzyłem na niego przez chwilę, nie odpowiadając.
— Czy pan znasz się na leczeniu? — powtórzył — wielu z pańskich kolegów poświęca się medycynie, np. Gratiolet, Moquin, Taudon i inni.
— I ja jestem lekarzem — odpowiedziałem nakoniec — i długo praktykowałem nim przeszedłem do muzeum.
— To dobrze.
Wyraźnie zadowolniony był z mej odpowiedzi; ponieważ jednak nie wiedziałem do czego on chce prowadzić, czekałem aż mnie się znów o coś zapyta, postanawiając odpowiadać według okoliczności.
— Panie Aronnax — rzekł kapitan — czybyś pan nie zgodził się wziąść w opiekę jednego z moich ludzi?
— To tu jest kto chory?
— Jest.
— Gotów jestem iść za panem.
— Chodź pan.
Wyznaję że serce mi biło. Nie wiem dla czego, ale zdawało mi się że choroba człowieka na pokładzie, musiała być w związku z tem co zaszło wczoraj — a ta tajemnica zajmowała mne tyle przynajmniej co i chory.
Kapitan poprowadził mnie na tył Nautilusa, i zawiódł do kajuty położonej tuż obok izby majtków. Człowiek mogący mieć około czterdziestu lat leżał tam na łóżku; twarz jego oznaczała energię, a ród anglosaksoński cechował ją swym typem.
Schyliłem się nad nim. Nie był on zwyczajnie chory, bo był ranny; głowa jego obwinięta w zakrwawioną bieliznę, spoczywała na dwóch poduszkach. Gdym odwiązywał bandaże, chory patrzył na mnie swemi wielkiemi oczami, ale ani syknął.
Okropnie był zraniony; przez czaszkę zgruchotaną jakiemś tłukącem narzędziem, przeglądał mózg jakby czemś wygładzony. Gruczołki krwi skrzepłej poosadzały się na rozpływającej się masie mózgu, podobnej z koloru do moszczu winnego. Chory oddychał zwolna, a spazmatyczne drgania muskułów wzruszały twarz jego. Najzupełniejszy to był paraliż kręgowy, przy którym nie było już ani czucia ani ruchu.
Ująłem chorego za puls — był przerywany; kończyny ciała już stygły, i śmierć się zbliżała, a niepodobieństwem było ją opóźnić. Opatrzyłem tego biedaka, uporządkowałem bandaże, i zwróciłem się do kapitana.
— Czem on został raniony? — zapytałem.
— O to mniejsza — była odpowiedź nijaka; Nautilusa spotkało uderzenie które zgruohotało jeden z drągów machiny, a ten człowiek został nim uderzony, osłaniając porucznika który stał obok… Brat poświęcił się dla brata, przyjaciel dla przyjaciela — to rzecz bardzo prosta, Wszyscy na Nautilusie rządzą się tem prawem. Ale cóż pan mówisz o chorym?
Ociągałem się z odpowiedzią.
— Możesz pan mówić śmiało — rzekł kapitan — on nie rozumie po francuzku.
Spojrzałem raz jeszcze na rannego i rzekłem:
— Za dwie godziny będzie już po nim.
— To już niema dla niego ratunku?
— Niema.
Dłonie kapitana zerwały się kurczowo, a kilka łez spłynęło z jego oczu. Nie myślałem żeby ten człowiek umiał płakać.
Patrzyłem na umierającego. Życie uchodziło z niego widocznie; bladość jego większą się jeszcze zdawała, przy blasku światła elektrycznego zalewającego jego łoże. Spoglądałem na tę inteligentną twarz, przedwczesnemi pokrytą zmarszczkami, może wskutek nieszczęść jakich, albo nędzy. Czyhałem na kilka słów z jego ust, mogących mi odkryć tajemnicę jego życia.
— Możesz się oddalić, panie Aronnax — rzekł kapitan.
Opuściłem kajutę umierającego i poszedłem do siebie, wzruszony niezmiernie tą sceną. Cały dzień miotały mną jakieś chmurne przeczucia. W nocy źle spałem, a w częstych przerwach snu zdawało mi się słyszeć coś niby westchnienia odległe, a niby psalmodya pogrzebowa. Może to była modlitwa za umarłych, wypowiadana w owym nieznanym mi języku.
Nazajutrz rano gdym wyszedł na pokład, już tam był kapitan Nemo. Spostrzegłszy mnie, zwrócił się zaraz ku umie mówiąc:
— Panie profesorze, może pan zechcesz udać się dziś na podmorska wycieczkę?
— Czy z mymi towarzyszami? — zapytałem.
— Jeśli będą chcieli, to i owszem.
— Jesteśmy na pańskie usługi, kapitanie.
— Więc idźcie ubrać się w skafandry.
O umierającym a może i zmarłym, nie mówił kapitan ani słówka. Poszedłem poszukać Neda i Conseila, żeby im udzielić propozycyj kapitana. Conseil chętnie ją przyjął, a i Ned jakoś nie ociągał się tym razem.
Była ósma rano; o wpół do dziewiątej byliśmy już przebrani jak należało, na czekającą nas przechadzkę, i zaopatrzeni w dwa przyrządy: do oświetlania i oddychania. Otworzono drzwi podwójne i wyszliśmy my trzej, kapitan, i ze dwudziestu ludzi osady na grunt, na którym spoczywał Nautilus w głębokości dziesięciu metrów pod powierzchnią wody.
Lekka pochyłość powiodła nas głębiej jeszcze, na grunt falisty, zupełnie inny niż ów który zwiedzałem podczas pierwszej mej podwodnej wycieczki na oceanie Spokojnym. Nie było tu miałkiego piasku, ani łąk lub lasów morskich. Rozpoznałem od razu, że okolica do której nas wiódł kapitan Nemo była państwem koralowem.
Korale należą do zwierzokrzewów drzewkowatych czyli krzaczystych. Ciekawy to wytwór polipa. Naturaliści długo się zdecydować nie mogli, czy go policzyć do minerałów, roślin lub zwierząt. Starożytni używali go na lekarstwo, dzisiejsi robią sobie z niego ozdobę. Marsylczyk Peysonnel, uczony z końca XVII-go wieku, policzył stanowczo korala do królestwa zwierzęcego.
Koral jest nagromadzeniem się żyjątek na polipniku kamienistym i kruchym. Zwierzątka te rozradzają się przez paczkowanie, to jest przez odrastanie jednych z drugich – mają więc życie wspólne, ale niemniej i oddzielne. Jestto przykład socyalizmu naturalnego. Znajome mi były ostatnie uczonych badania nad tym dziwnym zwierzokrzewem, rozrastającym się w krzew, a zarazem zamieniającym się w kamień. To też niezmiernie byłem ciekawy zobaczyć te lasy skaliste, jakiemi natura zasadziła dno mórz niektórych.
Rozświeciwszy sobie drogę aparatem Ruhmkorffa, szliśmy obok ławicy koralowej tworzącej się dopiero; zczasem, zapełni ona pewno tę część oceanu Indyjskiego. Postępowaliśmy wzdłuż niezmiernie gęstych i poplątanych z sobą krzaków koralowych, pokrytych jakby małemi kwiatkami, prążkowanemi biało. Tylko że te krzaki nie rosły jak na ziemi, z dołu do góry, ale przeciwnie, przytwierdzone do skał, wszystkie rozrastały się od góry w dół.
Tysiące czarujących obrazów powstawało ze świateł igrających w tych, żywemi kolorami zalanych, rozgałęzieniach. Zdawało mi się, że widzę jak rurki te członkowate i cylindrowe drgają pod falowaniem wód. Pokusa mnie brała żeby zbierać te świeże korony kwieciste, ozdobione delikatnemi szypułkami: jedne ledwie rozwinięte, drugie rodzące się dopiero, głaskane lekkiem małych a lotnopłetwych rybek dotknięciem, jakby chmura ptastwa przeciągających. Ale zaledwie zbliżyłem rękę do tych żyjących kwiatów, do tych czułek ożywionych, a natychmiast uciekały; białe ich kielichy kryły się w czerwone rurki, kwiaty rozpływały się w moich oczach, a krzak zmieniał się w kawał kamienistego wzgórka.
Przypadek nadarzył, żem spotkał najpiękniejsze okazy zwierzokrzewów. Korale tego miejsca dorównywały pięknością tym, które się poławiają w morzu Śródziemnem na brzegach Francyi, Włoch i Berberyi. Żywe ich barwy usprawiedliwiały owe poetyczne nazwy: „kwiatu krwi“, „piany krwawej“, nadawane w handlu najpiękniejszym okazom. Cena korala dochodzi niekiedy do 500 franków za kilogram (2 funty 14 ²⁄₉ luta warsz.); a w tem tu miejscu było go tyle pod falami morskiemi, że wszyscy żyjący na świecie z połowu korali, mieliby się czem zbogacić. Kosztowny ten wytwór podmorski, w połączeniu z innych zwierzokrzewów wytworami, tworzył ławice zbite i nierozplatane, zwane „macciota“, na których tu i owdzie widzieć się dawały okazy korala różowego.
Krzaki stawały się coraz gęstsze, wyrosty potężniały. Prawdziwe ulice i galerye skamieniałe, fantazyjną zdobne architekturą, ukazały się naszym oczom.
Kapitan Nemo wszedł w ciemną galeryę, której łagodna pochyłość sprowadziła nas do głębokości stu metrów. Światło naszych latarń czarodziejski sprawiało widok, czepiając się chropowatych nierówności tych naturalnych arkad i sklepień, które się zdawały jakby pobryzgane ognistemi punktami. Pomiędzy koralowemi krzakami były inne niemniej ciekawe: melity, irydy o rozgałęzieniu stawowatem; kępami spotykane koraliny, to zielone, to czerwone, prawdziwe porosty inkrustowane w wapienie, i które naturaliści po długich rozprawach zgodzili się nakoniec uważać za poddanki roślinnego państwa. W nichto może, podług wnioskowania jednego z naturalistów, tkwi punkt z którego wyłania się życie z kamiennego snu zbudzone, nie opuszczając przecież jeszcze swej kolebki nieorganicznej.
Po dwugodzinnym pochodzie dosięgliśmy wreszcie głębokości trzystu blizko metrów, zatem ostatniej granicy porostów koralowych. Spotkaliśmy tam, nie już krzaki pojedyńcze lub krzewy skromnie wyrosłe, ale las niezmierny, potężną wegatacyę mineralną, ogromne drzewa skamieniałe połączone girlandami wdzięcznych plumaryj, tych lianów morskich ubarwionych wszelkiemi odcieniami kolorów. Pod wybujałemi tch drzew gałężiami, pokrytemi ciemnicą fal, przeszliśmy swobodnie; u stóp naszych rurkokrzewy, gwiazdowce, meandriny kręte i bruzdowane, gąbki, dzwonki i t.d. tworzyły kobierzec kwiecisty, olśniewającemi posiany klejnotami.
Nieopisany widok! Ah! czmużeśmy nie mogli udzielać sobie naszych wrażeń; czmuśmy byli więźniami tych masek z metalu i szkła! czemu nie mogliśmy przemawiać do siebie! Czemu nie dano nam takiego życia jak owym rybom zaludniającym płynny żywioł, albo raczej życia tych stworzeń ziemnowodnych, które przez całe godziny z rzędu przebiegać mogą według swej woli, dwoiste państwo: lądu i wody!
Kapitan zatrzymał się nareszcie; zatrzymałem się także, równie jak nasi towarzysze, którzy stanęli w półkole obok swego dowódzcy. Przypatrzywszy się lepiej, spostrzegłem że czterech z pomiędzy nich, dźwigało na barkach jakiś przedmiot podłużnego kształtu.
Byliśmy w środku obszernej polany, otoczonej bujnym drzewostanem podmorskiego lasu. Z naszych latarni płynęło na to miejsce światło przymierzchłe, od którego cień wydłużony padał na grunt. Na krańcach polany ciemność już była zupełna, i tylko żywe zwierzątka w koralu iskrzyły się tu i owdzie.
Ned-Land i Conseil byli tuż przy mnie. Przypatrując się, uderzony zostałem myślą, że zapewne niezwykłe będę miał widowisko. Grunt był ponadymany w niektórych miejscach lekkiemi podniosłościami, oprawionemi niejako w wapień, i jakby ręką ludzką w pewnym ułożonemi porządku.
W środku polany, na skalach zwalonych na kupę, stał krzyż koralowy i wyciągał swe długie ramiona, jakby z krwi skamieniałej zrobione. Na znak kapitana, jeden z towarzyszących nam ludzi odjął od pasa motykę, i zaczął kopać otwór.
Zrozumiałem o co chodziło! Ta polana, to był cmentarz, a ten otwór miał być grobem; ten przedmiot podłużny przyniesiony przez ludzi osady, to ciało człowieka zmarłego tej nocy! Kapitan Nemo i jego towarzysze, przyszli pogrzebać swego kolegę we wspólnem ostatniem mieszkaniu, na niedostępnem dnie oceanu.
Nie! Nigdy jeszcze nie doznałem takiego jak wówczac wzruszenia; nigdy myśli poważniejsze jak wtenczas, nie nawiedziły mego umysłu. Nie wierzyłem, że widzę to na co patrzyłem.
Kopanie grobu zwolna postępowało. Spłoszone ze swego schronienia ryby, uciekały na wszystkie strony. Wapnisty grunt dźwięczał pod uderzeniami motyki, z pod której, gdy natrafiła na krzemień zarzucony tam na dnie oceanu, tryskały iskry. Otwór rosł wzdłuż i wszerz, i nareszcie dosyć się stał obszerny by objąć ciało człowieka.
Wówczas zbliżyli się ci którzy je nieśli. Owinięte w tkaninę z białego bisioru ciało, spuszczono do mokrego grobowca. Kapitan Nemo z rękami skrzyżowanemi na piersiach, i wszyscy przyjaciele zmarłego, uklękli w postaci modlących się. Ja i moi dwaj towarzysze pochyliliśmy się ze czcią… A potem, zasłonięto otwór grobowca odłamkami oderwanemi z gruntu, i powstał mały pagórek.
Wówczas kapitan i ludzie jego powstali, zbliżyli się do grobu, i każdy z nich raz jeszcze ugiął kolano, i wszyscy wyciągnęli ręce na znak ostatecznego pożegnania.
Pogrzebowa drużyna zawróciła wówczas w stronę Nautilusa, przechodząc pod łukami kamienistemi lasu, przez ulice, wzdłuż krzaków koralowych, i wstępując coraz wyżej.
Ogniska na statku ukazały się nakoniec; świetne ich smugi były nam przewodnikami. O pierwszej byliśmy już z powrotem.
Zmieniwszy odzienie, wyszedłem na platformę, a przygnieciony nawałem myśli, usiadłem przy latarni oświecającej statek. Wkrótce nadszedł kapitan Nemo. Podniosłem się i rzekłem:
— Tak więc, jak przewidziałem, człowiek ów umarł w nocy.
— Umarł, panie Aronnax — odpowiedział kapitan.
— A teraz spoczywa przy swych towarzyszach, na koralowym cmentarzu.
— Tak, zapomniany od wszystkich ale nie od nas. My żłobimy groby, a polipy pieczętują w nich na całą wieczność naszych zmarłych!
Zasłaniając sobie nagle twarz rękami kurczem owładniętemi, daremnie usiłował kapitan powściągnąć łkanie — potem rzekł:
— Tam jest nasz zaciszny cmentarz, tam, o kilkaset stóp pod powierzchnią wód!
— Przynajmniej wasi zmarli bezpieczni tam są od rekinów.
— Tak — odparł poważnie kapitan — od rekinów i od ludzi!



XXV.

Ocean Indyjski.

Tu rozpoczyna się druga część tej podróży pod morzami. Pierwsza zakończyła się wzruszającą sceną cmentarza koralowego, która na długo wyryła głębokie wrażenie w mojej duszy. Tak więc, w łonie tego niezmiernego morza, upływało cełe życie kapitana Nemo; tam także, w nieprzeniknionych przepaściach przygotował dla siebie mogiłę. Tam żaden potwór oceanu nie zakłóci ostatniego snu swych mieszkańców Nautilusa, owych przyjaciół nazawsze do siebie przykutych, w śmierci zarówno jak w życiu! Tam są bezpieczni — „nawet od ludzi!“ — dodał kapitan.
I zawsze ta dzika, nieubłagana nieufność ku społeczeństwu ludzkiemu!
Co do mnie, nie przestawałem już na przypuszczeniach które zadawalniały Conseila. Poczciwy chłopiec, uparcie widział w dowódzcy Nautilusa tylko jednego z owych wielkich, a nie cenionych należycie uczonych mężów, co wzgardą płacą ludzkości za jej obojętność. Dla niego był to jeszcze geniusz niezrozumiany, co sprzykrzywszy sobie doznane na ziemi zawody, schronił się w te pustynie niedostępne, gdzie jego wielka dusza żyła w zupełnej swobodzie. Mojem zdaniem jednak, to przypuszczenie objaśniało tylko jednę stronę charakteru kapitana Nemo.
W istocie, tajemnica owej ostatniej nocy, podczas której wrzucono nas do więzienia i pogrążono w śnie sztucznym; gwałtowna przezorność, z jaką, kapitan wytrącił mi z rąk lunetę gdym rozpatrywał widnokrąg, i wreszcie śmiertelna rana która otrzymał jeden z jego ludzi, przy niewytłomaczonem starciu Nautilusa wszystko to wprowadzało mnie na nowe domysły. Nie! kapitan Nemo nie poprzestawał na uciekaniu od ludzi! Jego straszny przyrząd posługiwał nie samym tylko jego instynktom wolności — ale może jeszcze interesom jakieś nieznanej, okropnej zemsty.
Wszelako, nic nie jest dla mnie oczywistem; w ciemnościach owych dostrzegam zaledwie blade światełka, i muszę poprzestać na pisaniu, że tak powiem, za dyktandem wypadków.
Zresztą, nic nas nie wiąże z kapitanem Nemo. Wie on, że uciec z Nautilusa niepodobna. Nie jesteśmy nawet więźniami na słowo. Nie krępuje nas żadne zobowiązanie honorowe. Jesteśmy jeńcami, więźniami, których przez grzeczność nazywają gośćmi. Jednakże Ned-Land nie zrzekł się nadziei odzyskania wolności. Pewnem jest, że skorzysta z pierwszej okazyi, jaką mu los nastręczy. Prawdopodobnie i ja tak samo uczynię. A przecież nie bez żalu wyniosę część tajemnic Nautilusa, które wspaniałomyślność kapitana przeniknąć mi pozwoliła! Bo nareszcie mamże nienawidzieć, czy też podziwiać tego człowieka? Jestże on ofiarą lub też katem? A przytem, jeśli mam otwarcie wyznać, nim opuszczę go na zawsze, radbym dokończyć tej około świta podróży podmorskiej, której początki są tak wspaniałe. Chciałbym zbadać cały szereg cudów nagromadzonych pod morzami kuli ziemskiej. Chciałbym widzieć to, czego jeszcze żaden człowiek nie widział, choćby tę nienasyconą żądzę wiedzy, przyszło swem życiem przepłacić! Bo i cóż dotychczas odkryłem? Nic, lub prawie nic; przepłynąłem tylko sześć tysięcy mil po oceanie Spokojnym.
A jednak wiem, że Nautilus zbliża się do lądów zamieszkałych, i że byłoby okrucieństwem poświęcać towarzyszy dla mej namiętności do badań naukowych, jeśliby zdarzyła się dobra sposobność do ucieczki. Wypadnie pójść z nimi, a może nawet być ich przewodnikiem. Czy jednak kiedykolwiek nadarzy się ta sposobność? Człowiek przemocą pozbawiony wolnej ręki, łakomie pożąda tej sposobności – lecz uczony ciekawy poznać nowe zjawiska, lęka się jej i unika.
W owym dniu 28-go stycznia 1868 r. w południe, porucznik wyszedł zmierzyć wysokość słońca. I ja wstąpiłem na platformę i zapaliwszy cygaro, przypatrywałem się jego pomiarom. Wydało mi się rzeczą oczywistą, że ten człowiek nie rozumiał po francuzku, gdyż kilkakrotnie robiłem w głos spostrzeżenia, które powinnyby zwrócić jego mimowolną uwagę, jeśliby je zrozumiał; pozostał jednak niemy i obojętny jak zwykle.
Gdy z pomocą sekstantu robił obserwacye, jeden z majtków Nautilusa – ten sam tęgi chłop, który nam towarzyszył w pierwszej wycieczce podmorskiej do wyspy Crespo – przyszedł czyścić szyby latarni. Wówczas przypatrzyłem się dokładnie temu przyrządowi, którego potęgę stokrotnie pomnażały ogniwa soczewkowe, ustawione jak w latarniach morskich, utrzymujących światło w stosownej odległości. Lampa elektryczna dawała światła ile można najwięcej. Światło w istocie wyrabiało się w próżni, co współcześnie zapewniało jego jednostajność i natężenie. Próżnia ta znacznie jeszcze oszczędzała ostre końce grafitu, między któremi roztacza się płomienisty. Ważna to oszczędność dla kapitana Nemo, który nie łatwo mógłby je nowemi zastąpić. W takich atoli warunkach, zużywanie ich było prawie nic nieznaczące.
Gdy Nautilus zabierał się do nowej podmorskiej podróży, wróciłem do salonu. Okiennice ścian się zamknęły i statek sunął prosto na zachód.
Pruliśmy wówczas bałwany oceanu Indyjskiego, rozległej płaszczyzny wód, zajmującej pięćset pięćdziesiąt milionów hektarów, a tak przezroczystej, że zawracało ci się w głowie, gdy pochylony patrzyłeś w jej zwierciadło. Nautilus płynął zwykle między stu a studwudziestoma metrami głębokości. Tak było przez dni kilka. Dla kogo innego niż dla mnie, com się szalenie rozkochał w morzu, godziny z pewnością wydałyby się długiemi i nudnemi; ale codzienne przechadzki po platformie, gdzie pokrzepiałem się orzeźwiającem powietrzem oceanu, widok bogatych wód przez szyby salonu, czytanie książek w bibliotece i pisanie notatek i pamiętników, zajmowały cały mój czas i nie zostawiały mi ani chwili na nudy.
Stan naszego zdrowia był zadawalniający. Dyeta na pokładzie nieźle nam służyła, i co do mnie mógłbym się wygodnie obejść bez dodatków mięsnych, które Ned-Land protestując przeciw prostym potrawom, chętnie do nich dołączał. Nadto, w tej niezmiennej temperaturze nie obawialiśmy się nawet katarów. A zresztą owa polipowa roślina Dendrophylea, znana w Prowancyi pod nazwą „Kopru morskiego” i której pewien zapas miano na pokładzie, z rozpływającą się w ustach miąższością swych polipów, była doskonałem lekarstwem od kaszlu, najwyborniejszą „panieńską skórka.”
Przez kilka dni widywaliśmy znaczną liczbę ptaków wodnych płetwonogich, mewy lub goëlandy. Niektóre z nich zręcznie zastrzelone i stosownie przygotowane, dostarczyły nam zwierzyny wodnej wcale smacznej. Między wielkiem ptastwem daleko odlatującem od lądów i odpoczywającemu na falach morskich, spostrzegłem żagłościga, którego głos wrzaskliwy przypomina ryczenie osła; widziałem także ptaki należące do rodziny długoskrzydłych. Rodzinę całopłetwych przedstawiały szparkie fregaty, które w lot chwytają ryby na powierzchni, oraz liczne faëtony – między innemi faëton czerwonawy wielkości gołębia z biało-różowem pierzem, pięknie odbiajającem od czarnych skrzydeł.
Sieci Nautilusa wyciągnęły kilka gatunków żółwi morskich, z wypukłym grzbietem, których skorupa jest wysoko ceniona. Te płazy, z łatwością się zanurzające, mogą długo przebywać pod wodą, zamknąwszy mięsistą klapę przy zewnętrznym otworze kanału nosowego. Niektóre z tych żółwi, gdy je schwytano, spały jeszcze, skorupą zabezpieczone od żarłoczności zwierząt morskich. Mięso ich wogóle nieszczególne, ale jaja stanowią smakowitą potrawę.
Co do ryb, zawsze one budziły nasze podziwienia, ilekroć przez otwarte okiennice śledziliśmy tajemnice ich wodnego życia. Zauważyłem kilka gatunków nad któremi dotychczas nie robiłem spostrzeżeń.
Głównie przytoczę ostrygowate, właściwe morzu Czerwonemu, morzu Indyjskiemu, i tej części oceanu, która oblewa brzegi Ameryki równikowej. Ryby te podobnie jak żółwie, jeżowce, pancerniki i skorupiaki, są osłonione pancerzem, który jednak nie jest ani kredowatym ani kamienistym, lecz jest prawdziwie kościstym. Raz przybiera formę trójkątną, to znowu czworokątną. Między pancernikami trójkątnemi, zauważyłem niektóre długości pół decymetra, ze zdrowem mięsem wybornego smaku, z brunatnym ogonem i żółtemi płetwami; polecam ich przyswojenie na wodach słodkich, do których zresztą pewna liczba ryb morskich z łatwością przywyka. Przytoczę również pancerniki czworokątne, opatrzone na grzbiecie czterema dużemi brodawkami; pancerniki opatrzone białemi punkcikami na spodniej części ciała, przyswajające się jak ptaki; trójkątniki z ostrogami utworzonemi przez przedłużenie ich skorupy kościstej, z powodu dziwnego kwiczenia przezwane „prosiętami morskiemi“ — i wreszcie dromadery czyli wielbłądy, z jednym wielkim garbem w kształcie ostrosłupa, których mięso jest twarde i łykowate.
Wymienię jeszcze z notatek codziennych spisywanych przez kmotra Conseila, pewne ryby w rodzaju kolcobrzusznych rybojeżów, właściwych tym morzom; spenglery z czerwonawym grzbietem i białą piersią, odznaczającą się trzema rzędami podłużnych tasiem, i rybojeże elektryczne najżywszemi barwami ozdobione. Dalej, na próbkę innych rodzajów, przytoczę ryby jajowate bez ogona, podobne do ciemno-brunatnego jaja, jak pisanka porysowanego białemi pręgami; dyodony, prawdziwe jeże morskie, opatrzone kolcami i mogące się tak nadymać, że tworzą kulę najeżoną ostremi dzidami; koniki morskie wspólne wszystkim oceanom; pegazy latające z podługowatym pyszczkiem, którym ich płetwy piersiowe bardzo rozszerzone w kształcie skrzydeł, pozwalają jeśli nie latać, to przynajmniej wznosić się w powietrze; gołębie kopystkowate, których ogon pokryty jest licznemi łuskowatemi ogniwami; długoszczękie, wyśmienite do jedzenia ryby, dwadzieścia pięć centymetrów długie, jaśniejące najmilszemi kolorami; kaliomory sine z głową pomarszczoną; miryady rybek skaczących, z czarnemi prążkami i długiemi płetwami piersiowemi, z niesłychaną szybkością prześlizgujących się po powierzchni wód; rozkoszne żeglowce, które swoje płetwy niby żagle podnoszą i rozwijają według przyjaznych prądów wiatru; świetne kurty, które przyroda szczodrze obdarzyła kolorem żółtym, błękitnym, srebrnym i złotym; skrzydłopłetwe, których płetwy w kształcie utworzone są z tasiem; kolczugi, zawsze powalane mułem i wydające pewien szelest; trygle, których wątroba uchodzi za truciznę; bodyany, mające nad oczyma ruchome klapy; nakoniec mieszki z długim i rurukowatym pyszczkiem, istne muchołówki oceanu, uzbrojone strzelbą, która nieprzewidziana przez Chassepota ani Remingtona, jedną kropelką wody zabija owady.
W ośmdzisiątym dziewiątym rodzaju ryb rozklasyfikowanych przez Lacepede'a, a należących do drugiej podklasy ościstych, odznaczających się nakrywką i błoną dychawkową, zauważyłem okazy mające kolce na głowie i tylko jednę płetwę grzbietną; zwierzęta te mają łuskę lub są jej pozbawione, stosownie do podrodzaju do którego należą. Drugi podrodzaj dał nam okazy dadaktylów, trzy do czterech decymetrów długie, w żółte paski, z głową fantastycznych kształtów. Co do pierwszego podrodzaju, dostarcza on kilka okazów dziwnej ryby, słusznie przezwanej „ropuchą morską, ” ryby z dużym łbem, to zoranym głębokiemi brózdami i wklęsłościami, to nasadzonym guzami. Najeżona kolcami i pryszczowata, ma szkaradne, nierówne nogi; ciało i ogon opatrzone są twardemi narostami, kolce zadają rany niebezpieczne; ryba to ohydna i obrzydliwa.
Od 21-go do 23-go stycznia Nautilus płynął po dwadzieścia dwie mile na godzinę. Jeśli w tym szybkim pędzie mogliśmy rozpoznawać różne odmiany ryb, przypisać to trzeba okoliczności, iż zwabione światłem elektrycznem, same towarzyszyć nam usiłowały. Większa część atoli nie mogła nadążyć, i zaraz pozostawała w tyle. Kilka zaledwie zdołało przez czas pewien utrzymywać się na wodach Nautilusa.
Dnia 24-go zrana pod 12° 3’ szerokości południowej a 94° 33’ długości, ujrzeliśmy wyspę Keeling; formacyi madreporycznej, zarośniętą wspaniałemi drzewami kokosowemi, a poraz pierwszy zwiedzoną przez p. Darwina i kapitana Fitz-Roy. Nautilus płynął w małej odległości wzdłuż urwistych wybrzeży tej pustej wyspy. Dragi nasze wyciągnęły liczne okazy polipów i jeżokorów, i ciekawych skorupiaków z działu mięczaków. Szacowne ich okazy pomnożyły skarby kapitana Nemo — w tej liczbie rzadkie gwiazdowce, gatunek pasożyta polipowego, często osiadającego na muszlach.
Wkrótce wyspa Keeling zniknęła z widnokręgu i droga nasz obrała kierunek północno-zachodni ku półwyspowi indyjskiemu.
— Zbliżamy się do krajów ucywilizowanych — mówił do mnie tego dnia Ned-Land — lepsze to nierównie od owych wysp Papuazyi, gdzie częściej spotykasz dzikich niż sarny! Na tej ziemi indyjskiej panie profesorze, są drogi, koleje żalazne, miasta angielskie i fraucuzkie. Nie ujdziesz pięciu mil, żeby nie spotkać ziomka. Cóż panie profesorze. nie jestże to pora stosowna porzucić do dyabła kapitana Nemo?
— Nie, Ned, nie myśl jeszcze o tem. — odpowiedziałem stanowczym tonem — Sam widzisz, że Nautilus zbliża się do lądów zamieszkanych, że powraca ku Europie i do niej nas wiezie. Gdy już wpłyniemy na nasze morza, wtedy obaczym co roztropnie da się przedsięwziąść. Zresztą, nie sądzę by kapitan Nemo pozwolił nam tak polować na brzegach Malabaru lub Koromandelu, jak w lasach Nowej Gwinei.
— Alboż to, panie, nie można się obyć bez jego pozwolenia?
— Nie — odpowiedziałem Kanadyjczykowi. — Nie miałem ochoty się sprzeczać, a zresztą w duchu gorąco pragnąłem wyzyskać do reszty dziwny los, który nas rzucił na pokład Nautilusa.
Od czasu jak minęliśmy wyspę Keeling, bieg naszego statku był coraz wolniejszy i kapryśniejszy; nieraz zapuszczaliśmy się w dalekie głębie, po dwa i trzy kilometry pod powierzchnię wody — nigdy jednak nie dotarliśmy o dna tego morza Indyjskiego, którego nawet sondy trzynaście tysięcy metrów długie, dosięgnąć nie mogły. Co do temperatury dolnych warstw wody, termometr niezmiennie wskazywał cztery stopnie wyżej zera.
Dnia 25-go stycznia ocean był zupełnie samotny. Nautilusa przepędził dzień cały na powierzchni; potężną śrubą rozbijał bałwany i wyrzucał je wysoko. Jak tu się dziwić, że w takich warunkach brano go za olbrzymiego wieloryba? Cały dzień prawie przesiedziałem na platformie, przypatrując się morzu. Nic nie ukazywało się na widnokręgu. Dopiero pod wieczór około czwartej, zobaczyliśmy długi steametr, który pędził na pełne morze w kierunku zachodnim. Przez chwilę widać było jego maszty, lecz on nie mógł dostrzedz Nautilusa, zbyt mało wynurzonego na powierzchnię wody. Sądzę, że ten parowiec należał do poczty wschodniej, i odbywał służbę między wyspą Ceylon i Sydney, zatrzymując się przy cyplu króla Jerzego i w Melbourne.
O piątej wieczorem przed owym szybkim zmrokiem, który w strefie zwrotnikowej łączy dzień z nocą, Conseil i ja podziwialiśmy ciekawe widowisko.
Jest jedno rozkoszne zwierzątko, którego spotkanie zdaniem starożytnych jest dobrą wróżbą. Arystoteles, Ateneusz, Pliniusz i Oppienus, badali jego upodobania, i w tym względzie wyczerpali całą stronę poetyczną uczonych Grecyi i Rzymu. Nazwali je Nautilus i Pompilius. Nauka nowoczesna jednak nie zatwierdziła tej nazwy, i dziś mięczak ten znany jest pod nazwą argonauta.
Ktoby się poradził Conseila, dowiedziałby się od tego zacnego chłopca, że dział mięczaków dzieli się na pięć klas: że pierwsza klasa głowonogów, częścią nagich, częścią okrytych skorupą, obejmuje dwie rodziny: dwuskrzelnych i czworoskrzelnych, różniących się liczbą skrzel; że familia dwuskrzelnych obejmuje trzy rodzaje: argonauta, kalmara i sepię, a rodzina czworoskrzelnych ma tylko jeden rodzaj pływaka. Gdyby po tej nomenklaturze, jaki niewierny Tomasz wziął za jedno argonauta i pływaka, dlatego że obadwaj mają macki — herezya ta godną byłaby potępiania.
Owóż po powierzchni Oceanu podróżowała wówczas gromada argonautów. Naliczyliśmy ich kilka secin. Należą one do gatunku argonautów brodawkowatych, właściwych morzu Indyjskiemu.
Mile te mięczaki poruszały się, cofając za pomocą rurki, którą wyrzucają wciągniętą w siebie wodę. Z ośmiu ich macek, sześć przedłużonych i zwężonych płynęło na powierzchni wody, gdy dwie pozostałe zaokrąglone płetwowato, rozciągały się na wietrzne niby lekki żagiel. Doskonale widziałem ich muszlę śrubowatą, którą Courier trafnie porównał do zgrabnej szalupy. W istocie prawdziwy to statek, unoszący zwierzę które go wydzieliło, a jednak do niego nie przystający.
— Argonauta może opuścić swoją muszlę — powiedziałem do Conseila — ale nigdy jej nie opuszcza.
— Zupełnie tak samo jak kapitan Nemo — odpowiedział roztropny chłopiec. Z tego powodu lepiejby zrobił, nazywając swój okręt Argonautem.
Przez całą prawie godzinę Nautilus płynął pośród tej gromady mięczaków. Potem niewiem dlaczego zdjął je przestrach ogromny. Jakby na dany znak wszystkie żagle się zwinęły, ramiona opadły, ciała się skurczyły, muszle przewracając się zmieniły środek ciężkości, i cała flotylla zniknęła pod wodą. Stało się to w oka mgnieniu, i nigdy jeszcze okręty eskadry nie manewrowały z dokładną jednostajnością.
W tej chwili noc nagle zapadła i bałwany zlekka poruszane wiatrem, spokojnie przedłużały się pod Nautilusem.
Nazajutrz dnia 26-go stycznia przebyliśmy równik na ośmdziesiątym drugim południku i wpłynęliśmy w półkulę północną.
Podczas tego dnia towarzyszyła nam potężna gromada żarłaczy. Strasznych tych zwierząt niezliczona jest moc na tych morzach, które z tego powodu są bardzo niebezpieczne. Z tych żarłaczy, jedne z grzbietami brunatnemi, a brzuchami białawemi, uzbrojone były jedenastoma rzędami zębów; drugie oczkowate, miały na szyi czarne plamy, otoczone białem kółkiem, co czyniło je podobnemi do oczu; inne wreszcie żarłacze miały pyski zaokrąglone i centkami czrnemi zasiane. Często te straszne zwierzęta rzucały się ku szybom salonu z gwałtownością dość niepokojącą. Ned-Land nie posiadał się wówczas ze złości; chciał wypłynąć na powierzchnię wód i harpunem godzić te w potwory, zwłaszcza pewne żarłacze z paszczą uzbrojoną zębami rozłożonemi jak mozajka, lub w inne długie na pięć metrów, pstrokate jak tygrysy, uporczywie go wyzywające. Wkrótce jednak Nautilus zdwoiwszy szybkość biegu, z łatwością zostawił w tyle te szparkie rekiny.
Dnia 27-go stycznia przy rozległej zatoce Bengalskiej spotkaliśmy kilkakrotnie — u smutny widoku! — trupy pływające na powierzchni morza. Byli to mieszkańcy miast indyjskich, po rzece Gangesie spławiani na otwarte morze: sępy, jedyni grabarze tego kraju, nie miały jeszcze czasu ich pożreć. Nie brakło jednak żarłaczy do pomocy w tej pogrzebowej robocie.
Około siódmej wieczorem, Nautilus nawpół zanurzony, płynął po morzu mlecznem. Cały ocean, jak daleko sięgnąłeś wzrokiem, zdawał się być mlecznym. Byłże to skutek promieni księżycowych? Nie, gdyż księżyc od dwóch dni na nowiu, niknął jeszcze pod widnokręgiem w promieniach słońca. Całe niebo, mimo promieni gwiaździstych, zdawało się być czarne w porównaniu z białością fal morza.
Conseil nie chciał wierzyć własnym oczom i rozpytywał mnie o przyczynę tego osobliwego zjawiska. Szczęściem mogłem dać mu żądane objaśnienie.
— Morzem mlecznem — rzekłem — nazywa się rozległa przestrzeń białych bałwanów, często widywanych przy brzegach Amboise i w tych stronach.
— Jednakże proszę mojego pana — odrzekł Conseil — czy mój pan nie raczyłby mnie objaśnić jaka przyczyna sprawia ten skutek — gdyż jak mi się zdaje, woda nie przemieniła się w mleko.
— W istocie, mój chłopcze, nie przemieniła się, i tę zdumiewającą cię białość, sprawia niezliczone mnóstwo wymoczków, niby świętojańskich robaczków, galaretowatych, bezbarwnych, nie grubszych jak włos, a nie dłuższych nad piątą część milimetra. Niektóre z tych żyjątek łączą się z sobą na przestrzeni mil kilku.
— Mil kilku! — powtórzył zdziwiony Conseil.
— Tak, mój chłopcze, i nie łam sobie głowy przy dodawaniu liczby tych wymoczków! Liczba to nieskończona, bo jeśli się nie mylę, byli już żeglarze, co po czterdzieści mil płynęli na tem morzu mlecznem.
Nie wiem czy Conseil usłuchał mojego zalecenia, widocznie jednak pogrążył się w głębokich dumaniach, prawdopodobnie usiłując obliczyć, ile czterdzieści mil kwadratowych obejmuje piątych części milimetra. Co do mnie, ciekawie przypatrywałem się zjawisku. Przez kilka godzin Nautilus ostrogą swoją pruł te białe bałwany, i jak zauważyłem, bez szelestu ślizgał się po wodzie mydlanej, jakby płynął w wirze pienistym, który tworzyły przeciwne prądy ścierające się w przystani.
Około północy morze nagle przybrało barwę zwyczajną, ale za nami, aż do granic widnokręgu, niebo odbijając białość bałwanów, zdawało się długo jeszcze zachowywać świetlane barwy zorzy północnej.
Ned i Conseil siedli na kanapie, a Kanadyjczyk zaraz zagadnął:
— Przedewszystkiem, panie, chciej objaśnić co to jest perła?
— Mój poczciwy Nedzie — odpowiedziałem — dla poety perła jest łzą morza, dla ludu Wschodu, jest stwardniałą kroplą rosy; dla elegantek jest klejnotem podługowatego kształtu i mlecznej barwy, który noszą na palcach, na szyi lub w uszach; dla chemika jest mięszaniną soli, kwasu fosforycznego i węglanu wapna z odrobiną pewnej masy galaretowatej; nakoniec dla naturalistów jest to proste chorobliwe wydzielanie organu, wydającego perłowa macicę w pewnych muszlach złożonych, dwuskorupowych.
— Dział mięczaków — dodał Conseil — klasa bezgłowych, rzęd skorupiaków.
— Wybornie, uczony Conseilu. Owóż między temi skorupiakami, uszka morskie, trydakny, muszle włókniste, i wszystkie inne wydzielające perłową macicę, to jest ową materyę niebieską, fioletową lub białą, która zdobi wnętrze ich skorupy, mogą wydawać perły.
— Czy i ślimaki? — spytał Kanadyjczyk.
— A jakże. Ślimaki pewnych wód Szkocyi, Walii, Saksonii, Czech i Francyi.
— Wyśmienicie — rzekł Kanadyjczyk — będzie się teraz zwracało na nie uwagę.
— Wszelako — mówiłem dalej — najdoskonalszym mięczakiem wydzielającym perłę, jest szacowna ostryga perłowa, tak zwana perliczka. Perła zwykle kształtu kulistego, albo przystaje do muszli, lub wpija się w ciało mięczaka, Przystająca do muszli nie da się poruszyć, wolna zaś jest w ciele zwierzęcia. Zawiązkiem perły zawsze jest ciało twarde, bądź jajecznik niepłodny, bądź ziarnko piasku, dokoła którego osiada w ciągu lat kilku materya perłowa i zwolna twardnieje.
— A czy bywa po kilka pereł w jednej ostrydze? — spytał Conseil.
— Bywa, mój chłopcze. Pewne perliczki tworzą prawdziwy naszyjnik. Przytaczają nawet ostrygę, która miała, o czem jednak wątpię, przeszło sto pięćdziesiąt rekinów.
— Sto pięćdziesiąt rekinów! — zawołał Ned-Land.
— Alboż ja powiedziałem rekinów? — spytałem zmięszany. — Chciałem powiedzieć, sto pięćdziesiąt pereł. Rekinów nie miałoby żadnego sensu.
— To prawda — rzekł Conseil. — A teraz raczy mój pan objaśnić nas, w jaki sposób wyjmują się te perły?
— Są różne sposoby, a nawet często gdy perły silnie przystają do muszli, łowcy szczypcami je odrywają. Najpospoliciej jednak perliczki rozkładają się na kobiercu traw matowych, zaścielających wybrzeże. Tym sposobem mięczaki zamierają na świeżem powietrzu, a po dniach dziesięciu gnić zaczynają. Wtedy zanurza się je w zbiornikach wody słonej, a potem otwiera i obmywa. Wówczas to rozpoczyna się podwójna praca wyrzynających perły. Najprzód oddzielają warstwę perłowej macicy, znanej, w handlu pod nazwą srebrzanki lub mięszanki białej, albo mięszanki czarnej i sprzedawanej skrzyniami ważącemi sto dwadzieścia pięć, i sto pięćdziesiąt kilogramów. Potem starannie rozkładają miąższość ostrygi, gotują i cedzą przez sito aby wycisnąć z niego wszystkie, choćby najmniejsze perły.
— Zapewne cena tych pereł zależy od ich wielkości? — spytał Conseil.
— Nietylko od wielkości — odpowiedziałem — ale także od kształtu, od wody, to jest barwy, i wreszcie od ich blasku, który im bardziej jest mieniącym się i różnohbrwnym, tem perła jest szacowniejszą. Najpiękniejsze perły nazywają się dziewiczemi lub doskonałemi; tworzą się one samotnie w tkance mięczaka, są białe, często nieprzezroczyste, z blaskiem opalowym, okrągłe lub ostrokręgowe. Okrągłe używają się na naszyjniki i bransoletki, ostrokręgowe służą do kolczyków, i jako cenniejsze sprzedają się na sztuki. Perły przylegające do muszli i mniej kształtnej formy, sprzedają się na wagę. Nakoniec do pośledniejszych gatunków należą małe perły, znane pod nazwą nasionek lub drobnych perełek; sprzedają się one na miarę i głównie służą do haftowania ornatów i kapic kościelnych.
— To rozgatunkowanie pereł według ich wielkości, musi być mozolne i zajmować dużo czasu — wtrącił Kanadyjczyk.
— Nie, przyjacielu. Dokonywa się to za pomocą przetaków, czyli tarek z różnej wielkości dziurkami. Perły pozostające w przetaku, mającym od dwudziestu do ośmdziesięciu dziurek, są pierwszorzędne. Te zaś które nie przechodzą przez przetak mający od stu do ośmiuset dziurek, są drugorzędne. Nakoniec te, do których używają się przetaki z dziewięćset do tysiąca dziurek, stanowią nasionka czyli drobne perełki.
— Dowcipny sposób — rzekł Conseil — i jak widzę, podział i klasyfikacya pereł odbywa się mechanicznie. A czy mój pan raczy nam powiedzieć jaki dochód przynosi eksploracya ławic ostryg perłowych?
— Według książki Sirr’a — odpowiedziałem — perłołówstwo pod Cejlonem wydzierżawione jest za roczną opłatę trzech milionów żarłaczy.
— Chyba franków! — poprawił Conseil.
— Tak, chciałem powiedzieć franków. Sądzę jednak, że perłołówstwo nie przynosi takich dochodów jak dawniej. Podobnie rzecz się ma z perłołówstwem amerykańskiem, które za panowania Karola V-go przynosiło dochodu cztery miliony franków, a teraz nie daje i trzech milionów. Wogóle eksploatacya pereł daje rocznie około dziewięciu milionów franków.
— Czy jednak nie było sławnych pereł, wysoko cenionych? — spytał Conseil.
— Owszem, były mój chłopcze. Powiadają, że Cezar darował Serwilii perłę cenioną na sto dwadzieścia tysięcy franków na naszą monetę.
— A ja słyszałem — wtrącił Kanadyjczyk — że pewna dama starożytna piła perły roztopione w occie.
— To Kleopatra — objaśnił Conseil.
— Potrawa nie musiała być smaczna — dodał Ned-Land.
— Nieznośna przyjacielu Ned — odpowiedział Conseil — ale kieliszek octu kosztujący półtora miliona franków — zawsze to osobliwość!
— Żałuję, żem nie ożenił się z tą bogatą panią — rzekł Kanadyjczyk, machając ręką dość niebezpiecznie dla swoich sąsiadów.
— Patrzajcie go! Chciałby być mężem Kleopatry! — zawołał Conseil.
— A cóż ty myślisz? Już już miałem się ożenić i nie moja w tem wina, jeśli małżeństwo się rozchwiało, — poważnie odpowiedział Kanadyjczyk. — Kupiłem już naszyjnik perłowy dla Kasi Tender mojej narzeczonej, która zresztą wyszła za drugiego. Owoż ten naszyjnik kosztował tylko półtora dolara, a przecież, niech pan profesor mi wierzy, perły te nie przecisnęłyby się przez przetak o dwudziestu dziurkach.
— Poczciwy mój Ned — odpowiedziałem śmiejąc się — były to perły sztuczne, kulki szklanne napełnione wewnątrz płynem wschodnim.
— Ba! — odrzekł Kanadyjczyk — ten płyn wschodni musi drogo kosztować!
— Wcale nie. Jest to po prostu srebrzysta masa łuski płotkowej, zebrana z wody i przechowana w amoniaku. Nie ma ona żadnej wartości.
— Rozumiem! Dlatego zapewne Kasia Tender poszła za innego — filozoficznie odpowiedział kmotr Ned-Land.
— Wracając jednak do wysokiej wartości pereł — odezwałem się znowu — wątpię czy kiedykolwiek jaki monarcha posiadał szacowniejszą od tej, którą ma kapitan Nemo.
— Czy tej? — spytał Conseil, wskazując na pyszny klejnot w szafce oszklonej.
— Tej samej, i nie omylę się oceniając ją na dwa miliony…
— Franków! — żywo dodał Conseil.
— Tak, chciałem powiedzieć dwa miliony franków, a jednak kapitana nic ona nie kosztuje; poptostu poszedł i wziął.
— Ba! — zawołał Ned-Land — my tak samo zrobimy podczas jutrzejszego spaceru. A może znajdziemy lepsze?
— Wątpię — rzekł Conseil.
— Czemużby nie?
— Przypuśćmy że tak; lecz na co zdadzą ci się miliony na pokładzie Nautilusa?
— Na pokładzie na nic — odpowiedział Ned-Land, ale gdzieindziej…
— Oho. Gdzieindziej! — rzekł Conseil kiwając głową.
— Bądź co bądź — wtrąciłem — kmotr Land ma słuszność. I jeśli kiedykolwiek zawieziemy do Europy, lub do Ameryki perłę wartości kilka milionów, wówczas zupewne chętniej uwierzą naszym opowiadaniom.
— I ja tak myślę — rzekł Kanadyjczyk.
— Wszystko to bardzo piękne — wtrącił Conseil, który rad zwracał się do nauczającej strony rozmowy — czy jednak te łowy pereł nie są niebezpieczne?
— Nie — żywo odpowiedziałem — zwłaszcza jeśli się przedsięweźmie pewne środki ostrożności.
— A cóż się rezykuje w tem rzemiośle? — spytał Ned-Land. Może połkniemy trochę wody morskiej?
— Kto wie, Ned. Może spotkać nas coś gorszego: naprzyklad, mój zuchu — dodałem naśladując flegmę kapitana Nemo — czy boisz się rekinów?
— Ja, oszczepnik z rzemiosła, miałbym się bać rekinów! Moją rzeczą jest drwić z nich sobie!
— Ale mój drogi — dodałem — tu nie chodzi o łowienie ich z pomocą oszczepu lub harpuna, o wyciąganie na pomost okrętu, odcinanie toporem ogona, płatanie brzucha i wyrzucanie serca do morza!
— A o cóż chodzi?
— O prawdziwą walkę.
— W wodzie?
— Właśnie, w wodzie.
— E, panie profesorze, a od czego dobry harpun? Trzeba panu wiedzieć, że te rekiny są niezdarne bydlęta. Żeby cię capnąć, muszą się na grzbiet obrócić, a tymczasem...
Ned-Land miał osobliwy sposób wymawiania tego wyrazu „capnąć,“ taki, że aż mnie dreszcze zimne przenikały gdym go słyszał.
— A ty Conseil, co myślisz o tych żarłaczach?
— Ja? — odrzekł Conseil — ja otwarcie powiem mojemu panu co myślę.
— Przecież! — pomyślałem.
— Jeśli mój pan zamierza walczyć z rekinami — rzekł Conseil — nie rozumiem powodu, dla któregobym ja, wierny sługa mojego pana, nie miał także z niemi walczyć!

XXVI.

Perła warta dziesięć milionów franków.

Noc nadeszła. Udałem się na spoczynek, ale dość źle spałem. Ciągle śniły mi się żarłacze i wydawał mi się trafnym i nietrafnym ów źródłosłów, według którego rekin pochodzi od wyrazu łacińskiego requiem.
Nazajutrz o czwartej z rana, obudził mnie posługacz okrętowy, którego kapitan Nemo umyślnie do moich usług przeznaczył. Śpiesznie wstałem, ubrałem się i poszedłem do salonu.
Kapitan Nemo już mnie tam oczekiwał.
— Panie Aronnax — rzekł do mnie — czy jesteś gotów do drogi?
— Jestem gotów.
— Więc proszę z sobą.
— A moi towarzysze, kapitanie?
— Są już zawiadomieni i czekają na nas.
— Czy nie włożymy na siebie naszych skafandrów? — spytałem.
— Jeszcze nie teraz. Nie dałem Nautilusowi zbliżać się do brzegu, i jesteśmy dość oddaleni od ławicy Manaarskiej; kazałem jednak przygotować łódź, która nas powiezie na miejsce najstosowniejsze do wylądowania, i tym sposobem oszczędzi nam dość długiej wędrówki. Nasze ubiory nurków są na tej łodzi; włożymy je w chwili, gdy się rozpocznie wycieczka podmorska.
Kapitan Nemo zaprowadził mnie do schodów środkowych, któremi się wchodzi na platformę. Tu zastałem już Neda i Censeila zachwyconych myślą o przygotowującym się „spacerze.” Pięciu majtków Nautilusa z wiosłami w ręku, oczekiwało nas w łodzi linią przywiązanej do pokładu.
Noc była jeszcze dość ciemna. Gęste chmury okrywały niebo, na którem ledwie kilka gwiazd dostrzedz było można. Zwróciłem oczy w stronę lądu; tu jednak widziałem tylko mgliste zarysy, utworzone z trzech czwartych części widnokręgu na południo-zachodzie. Nautilus opłynął brzeg zachodni Cejlanu, i był teraz na zachód od zatoki albo raczej golfu utworzonego przez ten ląd i wyspę Manaar. Tu, pod ciemnemi wodami rozciągała się ławica perlic, niewyczerpane pole pereł, mające przeszło dwadzieścia mil morskich długości.
Kapitan Nemo, Conseil, Ned-Land i ja usiedliśmy w tyle łodzi. Sternik stał u przodu, a jego czterej towarzysze wspierali się na wiosłach. Odwiązano linkę i odpłynęliśmy od Nautilusa.
Łódź skierowała się na południe. Marynarze nie kwapili się. Zauważyłem, że ich wiosła głęboko zanurzane w wodzie, uderzały ją regularnie co dziesięć sekund, według metody ogólnie przyjętej w marynarce wojennej. Gdy tak łódź płynęła swoim torem, rozpryskujące się kropelki wody padającej na czarne bałwany morza, podobne były do roztopionego ołowiu; wietrzyk wiejący od otwartego morza lekko kołysał łódź, o której przód rozbijały się fale.
Siedzieliśmy w milczeniu. O czem myślał kapitan Nemo? Zapewne o ziemi do której płynęliśmy, która wydawała mu się być nazbyt blizko, gdy przeciwnie Kanadyjczyk sądził, że jest jeszcze zbyt oddalona. Co do Conseila, ten miał minę turysty, którym powoduje prosta ciekawość.
Około w pół do szóstej, pierwsze brzaski na widnokręgu wyraźniej oznaczały wyższą linię wybrzeży. Dość równa i plaska na wschodzie, podnosiła się kulisto ku południowi. Pięć mil oddzielało nas jeszcze od brzegów, które we mgle niknęły. Morze było puste na przestrzeni między brzegami i łodzią; ani statków, ani nurków. Głęboka cisza i samotność panowały w tem miejscu schadzki poławiaczy pereł. Jak już objaśnił mnie kapitan Nemo, przybywaliśmy w te strony o cały miesiąc zawcześnie.
O szóstej rozwidniło się nagle z szybkością właściwą strefom zwrotnikowym, nie mającym ani świtu ani zmierzchu. Promienie słoneczne przebiły zasłonę z chmur nagromadzonych na widnokręgu wschodnim, i gwiazda dzienna wznosiła się szybko.
Teraz wyraźnie widziałem ziemię i drzewa tu i owdzie rosnące.
Łódź zmierzała do wyspy Manaar, która się zaokrągla w stronie południowej. Kapitan Nemo podniósł się z ławki i patrzył na morze.
Na dany przez niego znak zarzucono kotwicę, a łańcuch jej zaledwie się zanurzył; dno było już w głębokości nie większej jak jednego metra, w tem miejscu bowiem był jeden z najwyższych punktów ławicy perlicowej. Łódź obróciła się zaraz, popychana odpływem, który ją ciągnął na otwarte morze.
— Stanęliśmy tedy na miejscu. Panie Aronnax — rzekł wówczas kapitan Nemo. — Widzisz pan tę ściśniętą zatokę. Tu właśnie za miesiąc zbiorą, się liczne statki perłołowców i w tych wodach nurkowie będą robić śmiałe poszukiwania. Położenie zatoki jest bardzo dogodne do tego rodzaju łowów. Osłoniona jest od silniejszych wiatrów; morze nigdy tu nie jest bardzo burzliwe, a ta okoliczność wielce sprzyja pracy nurków. Teraz wdziejemy skafandry i rozpoczniemy przechadzkę.
Nic na to nie odpowiedziałem, i patrząc na te podejrzane wody, z pomocą marynarzy zacząłem wdziewać na siebie ciężkie ubranie morskie. Kapitan Nemo i dwaj moi towarzysze także się ubierali. Żaden z ludzi Nautilusa nie miał nam towarzyszyć w tej nowej wycieczce.
Wkrótce byliśmy aż po szyję uwięzieni w kauczukowem odzieniu, a szelki przypięły nam na plecach przyrządy z powietrzem. Co do przyrządów Ruhmkorffa, nie było o nich mowy. Przed włożeniem głowy w miedziane pudło, zwróciłem na to uwagę kapitana Nemo.
— Przyrządy te na nicby się nam nie przydały — odpowiedział kapitan. — Nie pójdziemy na wielkie głębie, a promienie słoneczne dostatecznie rozjaśnią nam drogę. Zresztą nie byłoby roztropnem zabierać pod wodę latarnię elektryczną. Jej blask mógłby niespodzianie ściągnąć którego z niebezpiecznych mieszkańców tych wód.
Gdy kapitan domawiał tych słów, obróciłem się do Conseila i Ned-Landa, ale ci dwaj przyjaciele mieli już głowy zamknięte w pudle metalowem, nie mogli więc ani słyszeć ani odpowiadać.
Jedno jeszcze miałem zadać pytanie kapitanowi Nemo.
— A broń nasz — spytałem — nasze strzelby?
— Strzelby! A to po co? Przecież wasi górale ze sztyletem w ręku walczą z niedźwiedziami, a czyż stal nie jest pewniejsza od ołowiu? Oto jest tęgi sztylet. Zatknij go pan za pas i ruszajmy w drogę.
Spojrzałem na mych towarzyszy. Byli uzbrojeni jak my. a nadto Ned-Land wywijał potężnym harpunem, który przed opuszczeniem Nautilusa włożył do łodzi.
Porem idąc za przykładem kapitana, dałem sobie nakryć głowę ciężkim czerepem metalowym, a nasze zbiorniki powietrza natychmiast zostały w ruch wprawione.
Po chwili majtkowie z łodzi wysadzili nas jednego po drugim, i w głębokości półtora metra wody zstąpiliśmy na gładki piasek. Kapitan Nemo skinął na nas ręką, żebyśmy szli za nim i po lekkiej pochyłości zniknęliśmy pod falami.
Tu opuściły mnie myśli niepokojące mój umysł. Stałem się nadzwyczajnie ufnym. Łatwość poruszeń wzmacniała moje zaufanie, a osobliwość widowiska żywo zajmowała moją wyobraźnię.
Słońce przesyłało już dostateczną jasność pod wodę. Można było rozpoznawać najdrobniejsze przedmioty. Po dziesięciu minutach drogi, byliśmy pięć metrów w pod wodą, a grunt się prawie płaskim.
Na nasz widok, niby stado bekasów na trzęsawisko, zrywały się gromady ryb ciekawych z rodzaju jednopłetwych, opatrzonych jedyną płetwą przy ogonie. Poznałem zaraz jawańczyka, istnego węża ośm decymetrów długiego, z sinym brzuchem, którego zbyt łatwo możnaby wziąść za węgorza morskiego, gdyby nie miał złocistych pręgów po bokach. Z rodzaju bezskrzelowych, których ciało jest owalne, równie długie jak szerokie i ściśnięte, widziałem okazy o najświetniejszych barwach, noszące swoją płetwę grzbietową jak kosę; ryby jadalne, które ususzone lub zamarynowane dają wyborną potrawę, znaną pod nazwą karawad, widziałem także trankebarów należących do rodzaju głowaczów, których ciało okryte jest pancerzem łuskowatym o ośmiu podłużnych okach.
Stopniowe podnoszenie się słońca, coraz bardziej tymczasem rozjaśniało massy wód. Grunt zwolna się zmieniał. Po drobnym piasku mieliśmy prawdziwą zwirówkę z zaokrąglonych kamieni, zasłana kobiercem mięczaków i zwierzokrzewów. Pomiędzy okazami tych dwóch działów, zauważyłem placeny o skorupach wązkich i nierównych; gatunki ostrygowych właściwe morzu Czerwonemu i oceanowi Indyjskiemu, lucyny pomarańczowe o kręgowatej muszli; purpury perskie, które dostarczały Nautilusowi przedziwnej farby; skały rogate, jedenaście centymetrów długie, a sterczące pod wodą niby ręce gotowe cię pochwycić; ślimaki śrubowce najeżone kolcami; języczki begłowe dwuskorupne; muszle jadalne, zasilające targi Indostanu; mięczaki ogonowe lekko świecące, i nakoniec przedziwne oczkowce wachlarzowate, wspaniałe wachlarze, stanowiące jednę z najbogatszych roślinności tych mórz.
Pośród tych żywych roślin i pod altanami flory wodnej, biegały niezgrabne legiony stawowatych: w szczególności żabieńce zębate, których skorupa tworzy trójkąt nieco zaokrąglony i ohydne partenopy, których widok wstręt budzi. Niemniej ohydnym zwierzem, którego kilkakrotnie spotkałem, był ów krab potworny obserwowany przez p. Darwina, któremu natura dała instynkt i siłę potrzebną do żywienia się orzechem kokosowym; włazi on na drzewa przybrzeżne, strząsa orzechy, które tłuką się upadając i otwiera je potężnemi nożycami. Tu pod jasnemi falami, krab ten biegał z nieporównaną chyżością, gdy raki morskie z gatunku napotykanego przy brzegach Malabaru, zwolna i z trudnością poruszają się między potłuczonemi skałami.
Około siódmej stąpaliśmy już po ławicy perlicowej, na której ostrygi perłowe odradzają się milionami.
Szacowne te mięczaki przylegały do skał, i były do nich silnie przywiązane owym bisiorem brunatnego koloru, który im nie pozwala przenosić się z miejsca na miejsce – w czem ostrygi są niższe nawet od ślimaków, bo tym natura nie odmówiła możności chodzenia.
Perliczka meleagrina rodzicielka pereł, której dwie skorupy są prawie równe, ma kształt muszli zaokrąglonej, z szerokiemi ścianami wielce chropowatemi na zewnątrz. Niektóre z tych muszli były przekładane zielonawemi paskami, jaśniejącemi u wierzchu. Należały one do młodych ostryg.
Inne z powierzchnią szorstką i czarną, stare, liczące dziesięć lat i więcej, miały do piętnastu centymetrów szerokości.
Kapitan Nemo wskazał mi ręką na tu obfite nagromadzenie perliczek, i zaraz poznałem, że ta kopalnia była prawdziwie niewyczerpaną, gdyż siła twórcza przyrody o wiele przewyższa niweczący instynkt człowieka. Ned-Land wierny temu instynktowi zniszczenia, skwapliwie zapełniał najpiękniejszemi mięczakami siatkę którą miał u pasa. Grube skorupiaki stojąc na wysokich łapach, niby machiny wojenne, z posępnych swych krętych kryjówek patrzyły na nas nieruchomemi oczyma, a pod nogami naszemi pełzały myryany, krwawniki i pierścieńce, niepomiernie wyciągające swoje różki i macki.
W tej chwili otworzyła się przed nami obszerna jaskinia, wydrążona w malowniczej gromadzie skał ubarwionych najpiękniejszą florą podmorską. Zrazu jaskinia wydała mi się najzupełniej ciemna. Zdawało się, że promienie słoneczne stopniowo w niej gasły. Słabe jej przezrocze było już tylko zatopionem światłem.
Kapitan Nemo wszedł do jaskini, a my za nim. Oczy moje wkrótce przyzwyczaiły się do tego mroku. Przypatrywałem się kapryśnym zagięciom sklepienia, które się wspierało na słupach naturalnych, szeroko osadzonych na granitowej podstawie, niby ciężkie kolumny architektury toskańskiej. Dlaczego nasz niepojęty przewodnik zaprowadził nas w głąb tej katakumby podmorskiej? Niebawem miałem się o tem dowiedzieć.
Zstępując po dość spadzistej pochyłości, zeszliśmy na dno pewnego rodzaju studni okrągłej. Tu kapitan Nemo zatrzymał się i ręką wskazał na przedmiot, któregom jeszcze nie spostrzegł.
Była to ostryga nadzwyczajnych rozmiarów, trydakna olbrzymia, chrzcielnica, w której zmieściłoby się jezioro wody święconej; koncha, której szerokość przechodziła dwa metry, a przeto większa od tej, jaka zdobiła salon Nautilusa.
Zbliżyłem się do tego fenomenalnego mięczaka. Bisiorem swoim przylegał do tablicy granitowej, i z niej samotnie rozwijał się w cichych wodach jaskini. Trydakna ta mogła ważyć trzysta kilogramów. Owóż taka ostryga ma piętnaści kilogramów mięśni i potrzebaby mieć żołądek bajecznego olbrzyma, żeby ich połknąć z półkopy.
Oczywiście, kapitan Nemo wiedział o istnieniu tej muszli dwuskorupnej. Nie po raz pierwszy ją odwiedzał – i sądziłem, że prowadząc nas do tego miejsca, chciał nam tylko pokazać osobliwość natury. Omyliłem się. Kapitan Nemo miał swój własny interes w poznaniu teraźniejszego stanu tej trydakny (dosłownie: starczającej na trzy kęsy).
Dwie skorupy mięczaka były na wpół otwarte. Kapitan zbliżył się, wsunął swój sztylet między muszle żeby się nie zamknęły, a potem ręką podniósł u brzegów tunikę błonowatą, tworzącą osłonę zwierzęcia.
Tu, między liściowatemi zwojami zobaczyłem wolną perłę, dochodzącą wielkości orzecha kokosowego. Jej kształt kulisty, doskonała przezroczystość i przedziwny blask różnobarwny, tworzyły z niej klejnot nieocenionej wartości. Ciekawością zdjęty, wyciągnąłem rękę żeby ją wyjąć, zważyć, obejrzeć. Kapitan jednak zatrzymał mnie, zrobił znak przeczący i szybkim ruchem wyciągnąwszy sztylet, nagle zamknął obie skorupy muszli.
Zrozumiałem wówczas zamiar kapitana Nemu. Zostawiając tę perłę osłonioną ciałem trydakny, pozwalał jej nieznacznie wzrastać. Z każdym rokiem wydzieliny mięczaka dodawały do niej nowe pokłady spółśrodkowe. Sam tylko kapitan znał jaskinię, gdzie dojrzewał ten przedziwny owoc natury, sam hodował go niejako, aby zczasem przenieść do swego szacownego muzeum. Może nawet, naśladując przykład Chińczyków i Indyan, sam spowodował utworzenie tej perły, kładąc pod zwoje mięczaka kawałek szkła lub metalu, który potem zwolna okrył się materyą perłową. W każdym razie, porównywając tę perłę z tą którą już znałem – i z temi które jaśniały w zbiorze kapitana, oceniłem jej wartość conajmniej na dziesięć milionów franków. Pyszny okaz dziwów przyrody, a nie klejnot zbytkowy: bo nie wiem jakie ucho niewieście mogłoby go udźwignąć.
Skończyła się wizyta u bogatej trydakny. Kapitan Nemo wyszedł z jaskini i wstępowaliśmy na ławicę perlicową, pośród wód przezroczystych, których nie mąciła jeszcze praca nurków.
Szliśmy pojedyńczo, jakby spacerem, zatrzymując się lub oddalając wedle fantazyi. Co do mnie, wcale już nie troszczyłem się o niebezpieczeństwa, które wyobraźnia moja tak śmiesznie przesadziła. Dno morza widocznie się zbliżało do powierzchni wód, i wkrótce z głębokości metra głowa moja wysunęła się na powietrze. Conseil przyłączył się do mnie, i przyłożywszy swą czapkę metalową do mojej, mruganiem oczu powitał mnie przyjaźnie. Tak wysokie jednak dno morza, miało ledwie kilka sążni i znowu weszliśmy do swego żywiołu. Zdaje mi się, że teraz mam prawo tak go nazywać.
W dziesięć minut później kapitan Nemo nagle się zatrzymał. Myślałem że się chce zawrócić; ale nie. Skinieniem ręki kazał nam skryć się przy nim w głębi szerokiego wydrążenia skały. Ręka jego była wyciągnięta i bacznie patrzyłem w jej kierunku.
O pięć metrów odemnie ukazał się cień i zniżył aż do ziemi. Niepokojąca myśl o rekinach znowu przemknęła po mojej głowie, myliłem się jednak; i tym razem jeszcze nie mieliśmy do czynienia z potworami oceanu.
Byłto człowiek, człowiek żywy. Indyanin, rybak, biedaczysko, które zapewne wyruszyło na pokłosie przed żniwami. Zobaczyłem dno jego łodzi stojącej o kilka stóp nad jego głową. Zanurzał się i wypływał kolejno. Kamień ociosany w kształcie głowy cukru, który ściskał nogami, gdy tymczasem sznur łączył go ze statkiem, służył mu do szybszego spuszczania się na dno morza. Były to wszystkie jego narzędzia. Spuściwszy się na dno pięć metrów głębokie, padał na kolana i napełniał swój worek perliczkami na chybi trafi zebranemi. Potem wypływał na wierzch, wypróżniał swój worek, wyciągał z wody kamień i na nowo rozpoczynał operacyę, która nie trwała dłużej nad trzydzieści sekund za każdym razem.
Nurek ten nas nie widział, gdyż cień skały nas zasłaniał. A zresztą, jak mógł ten hiedny Indyanin przypuszczać, że istoty podobne do niego były pod wodą, śledziły jego poruszenia i nie traciły najmniejszego szczegółu jego łowów?
Tym sposobem kilkakrotnie wypływał i zanurzył się znowu, a za każdym razem wyniósł nie więcej jak kilkanaście perliczek; musiał bowiem wydzierać je z ławicy, do której przyczepiły się silnym bisiorem. A ile z tych ostryg pozbawione było owych pereł, dla których narażał swoje życie!
Patrzyłem na niego z na natężoną uwagą. Manewra jego odbywały się regularnie, i przez pół godziny żadne niebezpieczeństwo nie zdawało się mu zagrażać. Oswajałem się więc z widowiskiem tych zajmujących łowów, gdy nagle w chwili, gdy Indyanin klęczał na dnie morza, zobaczyłem jak się obrócił przerażony, podniósł i skoczył żeby wypłynąć na powierzchnię wody.
Zrozumiałem jego przestrach. Olbrzymi cień ukazał się nad nieszczęśliwym nurkiem. Był to rekin niezwyklej wielkości, spuszczający się po linii przekątnej, z rozpłomienionem ślepiem i rozwartemi szczękami.
Oniemiałem ze zgrozy, i nie byłem w stanie się poruszyć.
Żarłoczne zwierzę silnem uderzeniem pletw rzuciło się ku Indyaninowi, który zręcznie odskoczył na bok i uniknął zębów rekina, lecz pchnięty ogonem w piersi, padł na ziemię.
Scena ta trwała może parę sekund. Rekin powrócił, i obracając się na grzbiecie zabierał się do przecięcia Indyanina na dwoje, gdy kapitan Nemu, który siedział przy mnie, nagle się zerwał na nogi, i ze sztyletem w ręku podbiegł do potwora, gotów stoczyć z nim bój śmiertelny.
Żarłacz w chwili gdy miał porwać nieszczęśliwego rybaka, postrzegł nowego przeciwnika, i obracając się brzuchem, szybko skierował się ku niemu.
Widzę jeszcze postawę kapitana Nemo. Spokojny z przedziwną zimna krwią czekał na strasznego żarłacza, a gdy ten rzucił się ku niemu, kapitan ze zdumiewającą zręcznością uniknął starcia, i chwyciwszy zwierzę za płetwę przy dolnej szczęce, utopił mu w brzuchu sztylet po rękojeść. Nie na tem koniec: teraz właśnie rozpoczęła się walka.
Rekin ryknął, że tak powiem. Krew strumieniami trysnęła z jego rany. Morze zafarbowało się czerwono i przez ten ciemny płyn nic nie widziałem.
Nie widziałem nic aż do chwili, gdy przy smudze światła ujrzałem znów zuchwałego kapitana, jak wciąż trzymając pletwę potworu, walczył z nim zawzięcie, prując brzuch nieprzyjaciela, a jednak nie mogąc zadać mu stanowczego ciosu, to jest ugodzić w serce. Żarłacz broniąc się, wściekle poruszał wody, których bałwany o mało mnie nie obaliły.
Chciałem biedz na pomoc kapitanowi, ale zgrozą zdjęty nie mogłem się poruszyć.
Patrzyłem obłąkanym wzrokiem. Widziałem zmieniające się zwroty walki. Kapitan padł na ziemię powalony potwornem cielskiem, które na nim ciążyło. Później szczęki rekina rozwarły się niepomiernie, jak ogromne nożyce i już byłoby po kapitanie, gdyby lotem błyskawicy nie nadbiegł Ned-Land i harpunem swoim nie zadał rekinowi śmiertelnego ciosu.
Masa krwi zafarbowała fale. Ned dzielnie uderzył. Ugodzony w samo serce, potwór rzucał się w strasznych konwulsyach i obalił Conseila.
Ned tymczasem oswobodził kapitana, który wstawszy bez rany, poszedł prosto do Indyanina, żywo odciął kamień, wziął omdlałego na ręce, i silnie uderzywszy nogą w ziemię, wypłynął z nim na powierzchnię morza.
Wszyscy trzej poszliśmy za jego przykładem, i po kilku chwilach, cudownie ocaleni, dostaliśmy się do łodzi rybaka.
Pierwszem staraniem kapitana Nemo było przywołać nieszczęśliwego do życia. Nie wiedziałem czy to się uda. Wprawdzie zanurzenie biedaka nie długu trwało, ale rekin uderzeniem ogona mógł zabić go na miejscu.
Szczęściem, silnie nacierany przez Conseila i kapitana, topielec odzyskał przytomność i otworzył oczy. Proszę sobie wyobrazić jego zdziwienie, a nawet przestrach, na widok czterech dużych głów miedzianych nad nim pochylonych!
A nadewszystko, gdy kapitan Nemo wyjąwszy z kieszeni swego ubrania torebkę z perłami, wetknął mu ją do ręki! Ta szczodra jałmużna człowieka wód, dana biednemu Indyaninowi Ceylanu, przyjętą była ze drżeniem. Wytrzeszczone i wylękłe oczy nieboraka dostatecznie wskazywały, iż nie wiedział jakim istotom nadludzkim zawdzięczał zarazem, majątek i życie.
Na dany znak przez kapitana, wróciliśmy do ławicy perłowej, idąc drogą już przebieżoną; po wędrówce półgodzinnej, doszliśmy do kotwicy przytrzymującej łódź Nautilusa.
Zasiadłszy w łodzi, każdy z nas przy pomocy marynarzy, oswobodził się z ciężkiego miedzianego czerepu.
Pierwsze słowa kapitana Nemo zwrócone były do Kanadyjczyka.
— Dziękuję ci, mości Land — rzekł do niego.
— O, kapitanie — odpowiedział Ned-Land, to tylko wet za wet. Należało się to panu odemnie.
Blady uśmiech przemknął po ustach kapitana, i na tem się skończyło.
— Do Nautilusa — rzekł.
Łódź szybko przesuwała się po falach. W kilka minut później spotkaliśmy pływające cielsko zabitego rekina.
Z czarnej barwy końców jego płetw, poznałem strasznego czarnopłetwaka mórz Indyjskich z gatunku właściwych rekinów. Długości miał przeszło dwadzieścia pięć stóp; niezmierna paszcza zajmowała trzecią część ciała. Był już dorosły, jak to wskazywało sześć rzędów zębów górnej szczęki w trójkąt ułożonych.
Conseil patrzył na potwora z zajęciem czysto naukowem — i jestem pewny, iż nie bez słuszności zaliczał go do klasy chrząstkowatych, do rzędu czarnopłetwych o stałych skrzelach, do rodziny poprzecznoustych, do rodzaju żarłaczy.
Kiedym się przypatrywał bezwładnemu cielsku, z kilkanaście takich samych czarnopłetwych żarłoków ukazało się nagle około łodzi; nie zajmując się jednak nami, rzuciły się na trupa i wydzierały sobie jego kawały.
O w pół do dziewiątej powróciliśmy na pokład Nautilusa. Tu jąłem rozważać przygody naszej wycieczki do ławicy Manaarskiej. Dwie myśli przedewszystkiem mnie zastanawiały: niesłychana, do zuchwalstwa posunięta odwaga kapitana Nemo i jego poświęcenie się dla istoty ludzkiej, dla jednego z przedstawicieli plemienia, od którego uciekał pod morza. Cokolwiek mówił ten dziwny człowiek, nie zdołał on przecież stłumić w sobie głosu serca i litości dla bliźnich.
Kiedym mu powtórzył to spostrzeżenie, odpowiedział mi głosem nieco wzruszonym:
— Ów Indyanin panie profesorze, jest mieszkańcem kraju uciśnionych, a jeszcze należę, i do ostatniej chwili życia należeć będę do tego kraju.



XXVII.

Morze Czerwone.

W ciągu dnia 29-go stycznia wyspa Ceylan zniknęła pod widnokręgiem, i Nautilus z szybkością dwudziestu mil na godzinę, przesuwał się po labiryncie kanałów dzielących Moladywy od Lakwedywów. Płynął nawet wzdłuż wyspy Kittan, ziemi pochodzenia polipowego, odkrytej w r. 1499 przez Vasco de Gama i jednej z dziewiętnastu głównych wysp tego archipelagu Lakwedywów, położonego między 10° i 14°31’ szerokości północnej i 69° i 50°72’ długości wschodniej.
Tak więc przebyliśmy szesnaście tysięcy dwieście dwadzieścia mil morskich, czyli siedm tysięcy pięćset mil fraucuzkich od rozpoczęcia naszej podróży po morzach Japonii.
Nazajutrz, 30-go stycznia, gdy Nautilus wpłynął na powierzchnię Oceanu, nigdzie jeszcze nie widzieliśmy lądu. Statek nasz biegł w kierunku północno-zachodnim, kierując się ku owemu morzu Omańskiemu, kotlinie między Arabią i półwyspem indyjskim, kędy się wpływa do zatoki Perskiej.
Oczywiście była to droga bez wyjścia. Dokąd nas prowadził kapitan Nemo? Nie mogłem odgadnąć. Nie zadowolniło to Kanadyjczyka, który w dniu tym pytał mnie dokąd zmierzamy.
— Mości Ned — odpowiedziałem — zmierzamy tam, dokąd nas prowadzi fantazya kapitana.
— Ta fantazya — odparł Kanadyjczyk — nie daleko może nas zaprowadzić. Zatoka Perska nie ma wyjścia, a dostawszy się do niej, zmuszeni będziemy wkrótce się zawrócić.
— Ha, więc się zawrócimy, mości Land; a jeśli po zatoce Perskiej Nautilus zechce zwiedzić morze Czerwone, cieśnina Babel-Mandeb nieomieszka otworzyć nam do niego drogi.
— Ależ panie — odrzekł Ned-Land — wiesz bardzo dobrze, że morze Czerwone niemniej jest zamknięte jak zatoka, skoro międzymorze Suez nie jest jeszcze przebite, a choćby było, statek tajemniczy jak nasz, nie puszcza się na kanały przerywane szluzami. A więc morze Czerwone nie jest drogą, której, powrócimy do Europy.
— Ja też nie mówiłem, że powrócimy do Europy.
— Cóż więc pan przypuszczasz?
— Przypuszczam, że po zwiedzeniu tych ciekawych okolic Arabii i Egiptu. Nautilus powróci na ocean Indyjski i bądź przez kanał Mozambicki, bądź po otwartem morzu dostanie się do przylądka Dobrej Nadziei.
— A dostawszy się do przylądka Dobrej Nadziei? — spytał kmotr Land ze szczególnym przyciskiem.
— Naturalnie, wpłyniemy na Atlantyk którego jeszcze nie znamy. Jak widzę, przyjacielu Land, zaczyna cię nużyć ta podróż pod morzami? Więc już przesyciłeś się wciąż urozmaiconym widokiem cudów morskich? Co do mnie, z największą niechęcią przyjąłbym zakończenie tej podróży, którą mało komu udaje się odbywać.
— A czy wiesz, panie Arunnax — odpowiedział Kanadyjczyk — że wkrótce upłynie trzy miesiące, od czasu jak jesteśmy uwięzieni na pokładzie Nautilusa?
— Nie wiem o tem i wiedzieć nie chcę; nie liczę dni i godzin.
— Ależ jaki koniec?
— Z czasem wszystko ma swój koniec. Zresztą nic nie poradzimy i daremnie się o to spierać. Gdybyś, poczciwy mój Ned, powiedzlał do mnie: „zdarza się dobra sposobność do ucieczki,“ mógłbym się nad nią zastanowić; ale tak nie jest i nie będzie, gdyż otwarcie ci wyznam, iż nie uwierzę, aby kiedykolwiek kapitan Nemo odważył się wpłynąć na morza europejskie.
Z tej krótkiej rozmowy czytelnik pozna, że rozkochany w Nautilusie, wlazłem niejako w skórę jego dowódzcy.
Co do Ned-Landa, zakończył on dyalog temi słowy w formie monologu. — Wszystko to bardzo piękne, ale mojem zdaniem, gdzie jest przymus tam kwita z przyjemności.
Przez cztery dni do 3-go lutego, Nautilus zwiedzał morze Oman z różną szybkością i w różnych głębiach. Zdawało się, że idzie na chybi trafi, jakby się wahał co do kierunku drogi; nigdy jednak nie posunął się po za zwrotnik Raka.
Opuszczając to morze, poznaliśmy na chwilę Maskat, najważniejsze miasto kraju Oman. Podziwiałem jego niezwykły widok pośród otaczających go skał czarnych, od których jaskrawo odbijają jego białe domy i fortyfikacye. Zauważyłem zaokrąglone kopuły meczetów, wysmukłe wieżyczki minaretów, świeże i umajone tarasy. Było to jednak jakby senne widzenie, które w mgnieniu oka znikło, bo Nautilus zaraz skrył się pod fale tego posępnego morza.
Później w odległości sześciu mil płynął wzdłuż brzegów arabskich Mahra i Gadramant, ozdobionych górami i starożytnemi ruinami. Dnia 5-go lutego wpłynęliśmy nakoniec do zatoki Aden, istnego lejka, który przez szyjkę Babel-Mendeb przelewa wody indyjskie w morze Czerwone.
Dmia 6-go lutego, Nautilus zbliżył się do Aden, zbudowanego na przylądku, który wązkie międzymorze łaczy z lądem; jest to pewien rodzaj niedostępnego Gibraltaru, którego fortyfikacye na prawili Anglicy opanowawszy je w r. 1839. Zobaczyłem ośmiograniaste minarety tego miasta, które ongi, według historyka Edrisi, było najbogatszą i najbardziej handlową targowicą wybrzeża.
Sądziłem że dotarszy do tego punktu, kapitan Nemo się zawróci — omyliłem się jednak; z wielkiem mojem zdziwieniem, stało się inaczej.
Nazajutrz 7-go lutego, wpłynęliśmy do cieśniny Babel-Mandeb, której nazwa w języku arabskim znaezy: „Wrota Łez.“ Na dwadzieścia mil morskich szerokości, ma tylko pięćdziesiąt dwa kilometry długości i Nautilus pędzący z największą szybkością, przebiegł tę przestrzeń niespełna w godzinę. Nic też nie widziałem, ani nawet wyspy Perim, którą rząd angielski umocnił pozycyą Aden. Zbyt wiele parowców angielskich i francuzkich poczty z Suez do Bombay, do Kalkuty, do Melburn, do Burbon i do Maurycego, snuło się wtem ciasnem przejściu, aby Nautilus odważył się pokazać na powierzchni. Roztropnie też ukrywał się pod wodą.
Nakoniec w południe pruliśmy już fale morza Czerwonego.
To morze Czerwone, sławne jezioro z tradycyi biblijnych, którego deszcze nie odświeżają, ani rzeki większe nie zasilają, które ciągle wyczerpuje zbyteczne parowanie i które corocznie traci najmniej półtora metra grubą warstwę wód swoich. Dziwna zatoka, która zamknięta jak jezioro, byłaby już może wysuszoną, niższa pod tym względem od swoich sąsiadek morza Kaspijskiego i morza Martwego, które tyle tylko tracą wody przez parowanie, ile jej otrzymują, przez napływ rzek.
To morze Czerwone ma dwa tysiące sześćset kilometrów średniej szerokości. Za czasu Ptolomeuszów i cesarzów rzymskich, było ono wielką arteryą handlową świata, a przekopanie międzymorza wróci mu tę ważność starożytną którą, w części już sprowadziły koleje żelazne suezkie.
Nie chciałem nawet dochodzić jaki kaprys skłonił kapitana Nemo do wpłynięcia w tę zatokę — ale bezwarunkowo pochwalałem że Nautilus obrał tę drogę. W istocie podczas jego wędrówki, bądź na powierzchni, bądź w głębi wód żeby uniknąć jakiego okrętu, mogłem badać nader zajmujące szczegóły tego ciekawego morza.
Dnia 8-go lutego zaraz o świcie ukazała się nam Moka, miasto dziś zniszczone, którego mury rozwalają się na sam huk armat, gdzie tu i owdzie zielenieją drzewa palmowe rodzące daktyle. Miasto niegdyś bardzo ważne, miało sześć ryków publicznych, dwadzieścia sześć meczetów, a jego mury bronione przez czternaście baszt, tworzyły pas trzy kilometry długi.
Później Nautilus zbliżył się do brzegów afrykańskich, gdzie głębokość morza była znaczniejszą. Tu pod wodą przezroczystą jak kryształ, przez ściany otwarte, mogliśmy patrzeć na przedziwne krzaki błyszczących korali i na skały odziane kobiercem zielonym porostów wodnych i morszczyzny. Nieopisane widowisko, cudna rozmaitość położeń i krajobrazów przy tych brzegach libijskich! W całym jednak przepychu swojej piękności, roślinność tu ukazywała się w okolicy wschodniej, w którą wpłynął teraz Nautilus; było to przy brzegach Tehana. Tu bowiem nietylko zwierzokrzewy kwitły nad powierzchnią morza, ale nadto tworzyły malownicze szpalery i altany na dziesięć sążni wysokie, jedne kapryśniejsze i barwniejsze od drugich, a wiecznie świeże, dzięki wilgotnej żywotności wód.
Ileż rozkosznych godzin przepędziłem tak patrząc przez szybę salonu! Ile nowych okazów flory i fauny podmorskiej podziwiałem przy blasku naszej latarni elektrycznej! Narosty grzybowate, gąbki ceglastego koloru, między innemi thallasionthus aster; rurkokrzewy rozłożone jak flety i czekające tylko na podmuchy bożka Pana; muszle właściwe temu morzu, rozsiadające się w wydrążeniach polipowych i skręcone w krótką wężownicę, i wreszcie tysiące odmian polipa, którego jeszcze nie obserwowałem, gąbki pospolitej.
Klasa gąbczastych, pierwsza z gromady polipów, była właśnie utworzoną przez ten ciekawy polip, którego użyteczność jest niezaprzeczoną. Gąbka wcale nie jest rośliną, jak utrzymują jeszcze niektórzy naturaliści: jest to zwierzę ostatniego rzędu, polip niższy od korala. Zwierzęcość jego nie ulega wątpliwości; nie można nawet przyjąć opinii starożytnych, którzy uważali gąbkę jako istotę pośrednią między rośliną i zwierzęciem. Wszelako obowiązany jestem powiedzieć, że naturaliści nie zgadzają się co do organizacyi gąbki. Dla jednych jest to macica polipowa, dla innych, jak np. dla p. Milne Edward, jest to jednostka osobna i swobodna.
Klasa gąbczastych obejmuje około trzystu gatunków, które się spotykają prawie we wszystkich morzach, a nawet w pewnych wodach słodkich, gdzie otrzymały nazwę „rzecznych;” ulubionemi ich atoli wodami są fale morza Śródziemnego, archipelag grecki, brzegi Syryi i morza Czerwonego. Tu rodzą się rozmnażają owe gąbki delikatne, których wartość dochodzi do stu pięćdziesięciu franków – gąbka biała syryjska, gąbka twarda barbaryjska i t.p. Skoro jednak nie miałem nadziei badania tych zwierzokrzewów w wodach Lepantu, o których oddzielało nas nieprzebyte międzymorze Suez, poprzestałem więc nu studyowaniu ich w wodach morza Czerwonego.
Zawołałem tedy do siebie Conseila, podczas gdy Nautilus zanurzony do dziewięciu metrów, zwolna płynął przy pięknych skałach wybrzeży wschodnich.
Tu rosły gąbki wszelakich kształtów, gąbki szypułkowate, liściaste, palczaste. Usprawiedliwiały one najzupełniej nazwy: koszyków, kielichów, wrzecion, rogów łosiowych, łap lwich, pawich ogonów, rękawiczki Neptuna – które im nadali rybacy, bardziej poeci niż uczeni. Z ich tkanki włóknistej, powleczonej masą galeretowatą nawpół płynną, nieustannie wypływa woda, która zaciekłszy do komórek, wypędzana jest z nich odruchem ściągliwym. Ta masa galeretowata niknie po śmierci polipa i gnijąc wydziela amoniak. Wówczas pozostają tylko włókna rogowe lub galaretowate, z których się składa gąbka domowa, mająca barwę rudawą i rozmaicie używana wedle stopnia swej sprężystości, przepuszczalności, lub oporu w przemakaniu.
Polipy te przylegają do skał, do muszli mięczaków a nawet do łodyg roślin morskich. Ozdabiają one najmniejsze wklęsłości skał, stercząc z nich lub wisząc niby wyrosty korkowe. Objaśniłem Conseila, że te gąbki poławiają się dwojakim sposobem, bądź dragą, bądź ręką. Ostatnia metoda wymaga użycia nurków, jest lepszą – gdyż oszczędzając włókno polipa, zostawia mu większą wartość.
Inne zwierzokrzewy, których mnóstwo było wśród gąbczastych, składały się głównie z meduz bardzo pięknego gatunku; mięczaki przedstawiały odmiany kalmara, według Orbigny’ego właściwe morzu Czerwonemu; z płazów były żółwie zwane rirgata, które dostarczyły zdrowej i smacznej potrawy dla naszego stołu.
Co do ryb, były i liczne i godne uwagi. Wymienię te, które sieci Nautilusa najczęściej na pokład wynosiły: raje, między któremi zalecają się szczególniej owalnego kształtu, barwy ceglastej, centkowane niebieskiemi plamami i dające się rozpoznać po podwójnym zębatym kolcu; raje srebrzyste, raje z ogonem spiczastym, inne pozbawione zupełnie zębów, inne wreszcie chrząstkowate i zbliżone do żarłaczy; dromadery ostrygowate, których garb kończy się zakrzywionym kolcem, długim na półtorej stupy; mureny ze srebrzystym ogonem, modrawym grzbietem i brunatnemi skrzelami; niedopłetwe z rodzaju bezgłowych ze złotemi prążkami na okragłem ciele, ozdobionem trzema kolorami narodowemi Francyi; barweny złociste z łbem żółtym; pyszne makrele ozdobione siedmią poprzecznemi taśmami czarnemi, o płetwach niebieskich i żółtych, z łuska żółtą i srebrną; rogatnice, kiełbie i tysiące innych ryb wspólnych oceanom któreśmy już zwiedzili.
Dnia 9-go lutego Nautilus płynął w najszerszej części morza Czerwonego, między Suakinem na brzegu zachodnim i Quonfoda na brzegu wschodnim, w średnicy stu dziewięćdziesięciu mil morskich.
W tym dniu w południe, kapitan Nemo wyszedł na platformę gdzie już ja stałem. Postanowiłem sobie nie puścić go, dopóki nie poznam jego dalszych projektów. Zobaczywszy mnie, zbliżył się uprzejmie, ofiarował cygaro i rzekł:
— Cóż, panie profesorze, jak się podoba to morze Czerwone? Czy dobrze zauważyłeś pan cuda jakie ono zawiera, jego ryby, zwierzokrzewy, pokłady gąbek i lasy korali? A widziałeś pan miasta po brzegach?
— Wszystko widziałem, kapitanie Nemo, i Nautilus przedziwnie nam w tem dopomagał. Ah, rozumny to statek!
— Tak, panie profesorze, rozumny, śmiały i nietykalny! Nie lęka się ani strasznych nawałnic morza Czerwonego, ani bystrych jego prądów, ani szkopułów.
— W istocie — rzekłem — to morze uchodzi za najgorsze, i jeśli się nie mylę, w czasach starożytnych miało szkaradna nazwę.
— Szkaradną, panie Aronnax. Historycy greccy i łacińscy nie mówią o niem korzystnie, a Strabon powiada, że jest jeszcze szczególniej niebezpieczne w porze dżdżystej. Arab Edrisi, który je opisał pod nazwą zatoki Kolzum, opowiada, że znaczna liczba okrętów ginęła na jego piaszczystych ławach, i że nikt nie ośmielił się żeglować tu w nocy. Ma to być według niego, morze huraganów, zasiane niegościnnemi wysepkami i „nie mające nic dobrego” ani w swych głębinach ani na powierzchni. Tę opinię wyczytujemy także w Arryenie, Agatharchidesie i Artemidorze.
— Pokazuje się z tego — rzekłem — że ci historycy nie żeglowali na pokładzie Nautilusa.
— Niewątpliwie — z uśmiechem odpowiedział kapitan — i pod tym względem nowożytni nie dalej od starożytnych się posunęli. Potrzeba było całych wieków, żeby wykryć potęgę mechaniczną pary! Kto wie, czy za sto lat zobaczy świat drugiego Nautilusa! Potępy wynalazków są powolne, panie Aronnax.
— Zapewne — odrzekłem — pański okręt wyprzedza o sto a może i o kilkaset lat swoją epokę. Co za nieszczęście że tak ważna tajemnica umrze wraz ze swoim wynalazcą!
Kapitan Nemo nic nie odpowiedział. Po kilku minutach odezwał się znowu:
— Mówiłeś mi pan o niebezpieczeństwach, z jakiemi według opinii historyków starożytnych, połączoną jest żegluga na morzu Czerwonem?
— W istocie — odpowiedziałem — czy jednak obawy ich nie były przesadzone?
— I tak i nie, panie Aronnax — odrzekł kapitan Nemo, który zdawał się gruntownie znać „swoje morze Czerwone.” — Co przestało być niebezpiecznem dla okrętu nowoczesnego, dobrze opatrzonego we wszystkie przyrządy, mocno zbudowanego, i dzięki posłusznej parze, dowolnie kierującego swemi poruszeniami — to przedstawiało mnóstwo niebezpieczeństw dla statków starożytnych. Wyobraźmy sobie pierwszych żeglarzy, płynących na łodziach spojonych sznurem palmowym, pozatykanych żywicą i pomazanych tłuszczem psów morskich. Nie mieli nawet narzędzi do oznaczania swego kierunku i płynęli zdając się na łaskę prądów, których wcale nie znali. W takich warunkach rozbicia okrętu były i musiały być liczne, ale za naszych czasów parowce odbywające służbę między Suezem i morzami Południa, mimo przeciwne wiatry peryodyczne w tej zatoce, nie lękają się już jej gniewów. Dowódzcy i pasażerowie nie składają ofiar błagalnych, udając się w drogę; ani za powrotem nie idą ozdobieni wieńcami i złocistemi wstęgami, dziękować bogom w sąsiedniej świątyni.
— Przyznaję — rzekłem — że para niejako wygnała uczucie wdzięczności z serca marynarzy. Ale, kapitanie, zdaje się żeś szczególniej studyował to morze; czy więc nie mógłbyś mnie objaśnić, zkąd powstała jego nazwa?
— Różne są tłomaczenia — panie Aronnax. Chcesz poznać opinię jednego kronikarza z XIV-go wieku?
— I owszem.
— Fantastyk ten utrzymuje, że morze otrzymało nazwę po przejściu Izraelitów, gdy Faraon zginął w falach, które się zamknęły na głos Mojżesza:

„Na pamiątkę tego cudu
Morze stało się czerwone;
I odtąd już w ustach ludu,
Czerwenem stało się one.“

— Objaśnienie poetyckie, kapitanie Nemo — odpowiedziałem — nie mogę jednak na niem poprzestać. Radbym poznać twoją osobista opinię.
— Dobrze, panie Aronnax. Według mnie, nazwa morza Czerwonego jest tłomaczeniem wyrazu hebrajskiego „Edom, ” i jeśli starożytni dali mu tę nazwę, stało się to z powodu osobliwszego ubarwienia jego wód.
— Dotychczas jednak widziałem wody przezroczyste i bez żadnej szczególnej barwy. — Tak, lecz posuwając i w głąb zatoki, spostrzeżesz pan to osobliwsze zjawisko. Przypominam sobie, żem widział zatokę Tor zupełnie czerwoną, jak krwawe jezioro.
— I barwę tę przypisujesz pan mikroskopowym porostom wodnym.
— Tak, jest to materya czerwona, klejowata, wydzielana przez drobne roślinki znane pod nazwą trichodesmijów (włoskowatych), których potrzeba sztuk czterdzieści tysięcy, żeby zapełnić przestrzeń milimetra kwadratowego. Zapewne pan je spotkasz gdy będziemy w Tor.
— Tak więc, kapitanie Nemo, nie pierwszy raz zwiedzasz morze Czerwone na pokładzie Nautilusa.
— Nie pierwszy, panie profesorze.
— W takim razie, skoro pan wspomniałeś o przejściu Izraelitów i o katastrofie Egipcyan, zapytam pana, czy dostrzegłeś pod wodami ślady tego wielkiego faktu historycznego?
— Nie dostrzegłem, panie profesorze, z oczywistego powodu.
— Jakiego?
— Z tego, że miejsce w którem Mojżesz przechodził z całym swoim ludem, jest dziś tak zasypane piaskiem, że wielbłądy zaledwie maczają ta m swe nogi. Pojmujesz pan, że Nautilus nie miałby tam dość wody dla siebie.
— I gdzież to miejsce? — spytałem.
— Leży ono nieco powyżej Suezu, gdyż w owym czasie morze Czerwone rozciągało się do jezior słonych. Czy ta przeprawa była cudowną, lub poprostu korzystaniem w porę z odpływu morza, niemniej Izraelici w owem miejscu przeszli morze Czerwone, żeby się dostać do Ziemi obiecanej, i armia Faraona także wtem miejscu zginęła. Sądzę też, że przyszłe poszukiwania w tych piaskach, pozwolą wykryć znaczną ilość broni i narzędzi pochodzenia egipskiego.
— Rzecz oczywista — odpowiedziałem — i spodziewać się należy dla dobra archeologów, że te poszukiwania prędzej czy później będą czynione, gdy po przekopaniu kanału Suezkiego, nowe miasta powstaną przy jego brzegach. Kanał to zgoła nieużyteczny dla okrętu takiego jak Nautilus.
— Tak, ale użyteczny dla całego świata — rzekł kapitan Nemo. — Starożytni dobrze zrozumieli tę użyteczność komunikacyi między morzem Czerwonem i Śródziemnem, dla swoich interesów handlowych; nie myśleli jednak kopać bezpośredniego kanału i poprzestawali na pośrednictwie Nilu. Jest prawdopodobnem, że kanał który łączył Nil z morzem Czerwonem rozpoczęty został ze Sezostrysa, tak przynajmniej niesie podanie. Pewnem jest, że na lat 615 przed Chrystusem, Mechas przedsięwziął roboty kanału przez równinę Egiptu na przeciw Arabii. Kanał ten przepływało się w ciągu czterech dni, a szerokość jego była taką, iż dwie galery o trzech rzędach wioseł, mogły obok siebie płynąć. Daryusz syn Histaspa dalej prowadził te roboty, a Ptolomeusz II-gi prawdopodobnie je ukończył. Strabon widział jak używano go do żeglugi, mała jednak pochyłość jego między punktem wyjścia przy Bubaście i morzem Czerwonem sprawiała, że tylko przez kilka miesięcy w roku przydatnym był do żeglugi. Kanał ten służył handlowi do wieku Antoninów, zaniedbany, zaspami piasku uszkodzony, potem oczyszczony z rozkazu kalifa Omara, ostatecznie i stanowczo zasypany został w roku 761 lub 762 przez kalifa Al-Mansora, który nie chciał dopuścić dowozu żywności dla zbuntowanego przeciw niemu Mohameda ben Abdalla. Podczas wyprawy egipskiej, wasz jenerał Bonaparte odszukał ślady tych prac w pustyni Suezu i zaskoczony przypływem morza, o mało jak Faraon nie zginął pod Harzarot, w tem samem miejscu gdzie na trzy tysiące lat przed nim obozował Mojżesz.
— I cóż kapitanie; tego połączenia dwóch mórz które o dziewięć tysięcy kilometrów skróci drogę z Kadyksu do Indyi i którego nie odważyli się przedsiewziąć starożytni, dokonał p. Lesseps, i on wkrótce przemieni Afrykę w ogromną wyspę.
— A tak, panie Aronnax, i masz prawo być dumnym ze swojego ziomka. Człowiek ten przynosi większy zaszczyt narodowi, niż najznakomitsi wodzowie! Jak tylu innych, rozpoczął dzieło od zawodów i przykrości; zwyciężył jednak to wszystko, ma bowiem geniusz silnej woli. I smutna rzecz pomyśleć, że to dzieło które powinnoby być międzynarodowem i wystarczyć do uświetnienia swojej epoki, powiedzie się jedynie dzięki energii jednego człowieka. A przeto cześć i sława panu Lesseps!
— Tak, cześć i sława wielkiemu obywatelowi — przytwierdziłem zdumiony zapałem, z jakim mówił kapitan Nemo.
— Na nieszczęście — dodał — nie mogę poprowadzić pana przez kanał Suezki, ale będziesz mógł zobaczyć Port-Said pojutrze, gdy wpłyniemy na morze Śródziemne.
— Na morze Śródziemne — zawołałem.
— Tak, panie profesorze. Dziwi to pana?
— Dziwi mnie to, że mamy tam być pojutrze.
— Doprawdy?
— Ależ tak, kapitanie; chociaż nie powinienbym już dziwić się niczemu, od czasu jak jestem na twoim pokładzie!
— Z jakiego jednak powodu to zdziwienie?
— Z powodu przerażającej szybkości, jaką chcesz pan nadać Nautilusowi, jeśli w ciągu dwóch dni ma opłynąć Afrykę, przylądek Dobrej Nadziei i pojutrze być na morzu Śródziemnem!
— Ależ panie profesorze, któż ci mówił o obraniu drogi około przylądka Dobrej Nadziei?
— A przecież jeśli Nautilus nie ma żeglować po lądzie lub powietrzu i przesuwać się nad międzymorzem…
— Albo też pod niem, panie Aronnax.
— Pod niem?
— Niewątpliwie — spokojnie odpowiedział kapitan Nemo. — Oddawna przyroda zrobiła pod owym językiem ziemi to, co czynią dziś ludzie na jego powierzchni.
— Jakto! miałoby istnieć przejście?
— Tak jest, przejście podziemne, które nazwałem Arabian-Tunel. Zaczyna się ono pod Suezem a kończy w zatoce Peluzyjskiej.
— Ależ to międzymorze składa się z samych piasków ruchomych.
— Do pewnej tylko głębokości. Od pięćdziesięciu metrów napotyka się już grunt twardy, skalisty.
— I przypadkiem odkryłeś pan to przejście? — spytałem coraz bardziej zdziwiony.
— Przypadkiem i przez rozumowanie, panie profesorze; a nawet bardziej przez rozumowanie niż przypadkiem.
— Kapitanie, słucham cię, ale uszy nie chcą wierzyć temu co słyszą.
— A kochany panie! Aures habenut et non audient[14], tak bywa po wszystkie czasy. Nietylko że przejście to istnieje. ale nawet korzystałem z niego kilka razy. Inaczej nie puszczałbym się dziś na morze Czerwone, nie mające wyjścia.
— A czy nie będzie niedyskrecyą z mej strony, jeśli zapytam jak pan wykryłeś ten tunel?
— Kochany panie — odpowiedział mi kapitan — nie potrzebne są sekreta między ludźmi, którzy nie mają się nigdy rozstać.
Nic nie odpowiedziawszy na to przypomnienie naszej niewoli, czekałem opowiadania kapitana Nemu.
— Panie profesorze — rzekł — proste rozumowanie naturalisty naprowadziło mnie na wykrycie tego przejścia, które ja jeden znam tylko. Zauważyłem, że w morzu Czerwenem i w morzu Sródziemnem jest pewna liczba, ryb najzupełniej jednakowego gatunku: tęczaki, płaszcze, okunie i różnobarwne wężoryby pannicami zwane. Upewniwszy się o tym fakcie, zadałem sobie pytanie, czy niema komunikacyi między dwoma morzami. Jeśliby była, prąd podziemny koniecznie iść musiał z morza Czerwonego do Śródziemnego, z prostej przyczyny różnicy poziomów. Złowiłem przeto znaczną liczbę ryb w okolicach Suezu, włożyłem im na ogony obrączki miedziane, i wrzuciłem je znów do morza. W kilka miesięcy później, przy brzegach Syryi, schwytałem kilka ryb ozdobionych moją obrączką. Miałem więc dowiedzione istnienie komunikacyi między dwoma morzami. Szukałem jej z moim Nautilusem, wykryłem podziemną przeprawę, puściłem się tam, a wkrótce i ty panie profesorze przepłyniesz tunel arabski!



XXVIII.

Arabian-Tunel.

Tegoż dnia powtórzyłem Conseilowi i Ned-Landowi część tej rozmowy, która ich najbliżej obchodziła. Gdy im powiedziałem, że za dwa dni będziemy na wodach morza Śródziemnego, Conseil klasnął w dłonie a Kanadyjczyk wzruszył ramionami.
— Tunel podmorski! — zawołał — komunikacya między dwoma morzami. Słyszał kiedy kto o takich rzeczach?
— Przyjacielu Ned — odpowiedział Conseil — a słyszałeś kiedy o Nautilusie? Nie! A przecież istnieje. Więc nie kwap się ze wzruszeniem ramion i nie odrzucaj dobrych rzeczy, pod pozorem żeś nigdy o nich nie słyszał.
— Obaczymy, obaczymy! — odparł Ned-Land potrząsając głową. — A zresztą i owszem, radbym uwierzył w tę sławną drogę dyabelskiego kapitana i dałyby nieba, żeby nas w rzeczy samej poprowadził na morze Śródziemne.
Wieczorem tego dnia pod 21° 30’ szerokości północnej. Nautilus płynąc na powierzchni morza, zbliżył się do brzegów arabskich. Zobaczyłem Dżeddach, ważną targowicę Egiptu, Syryi, Turcyi i Indyi. Dość wyraźnie dostrzegłem ogół zabudowań, okręty przywiązane wzdłuż nadbrzeża portu i inne głębiej zanurzające się, które musiały zarzucić kotwicę w przystani. Słońce dość nizko na widnokręgu pełnym blaskiem zalewało domy miasta i uwydatniało ich białość. W dali kilka chatek drewnianych lub trzcinowych, wskazywały dzielnicę zamieszkana przez Beduinów.
Wkrótce miasto Dżeddach zniknęło w cieniach wieczoru, i Nautilus wrócił pod wody połyskujące fosforycznem światłem.
Nazajutrz, 10-go lutego ukazało się kilka okrętów naprzeciw nam płunących; Nautilus znów zanurzył się pod wodę, ale w południe, gdy morze było puste, ukazał się na powierzchni fal.
Zabrawszy z sobą Neda i Conseila, wyszedłem na platformę. Przy mgle wilgotnej zaledwie można było dostrzedz brzegi w stronie wschodniej.
Siadłszy na grzbiecie łodzi gawędziliśmy o tem i owem, gdy Ned wyciągnąwszy rękę ku morzu, zawołał:
— Panie profesorze, czy widzisz tam jakaś rzecz?
— Nie widzę — odpowiedziałem — wiadomo ci jednak, że nie mam twoich oczu.
— Patrzaj pan dobrze, tam po prawej stronie Nautilusa prawie naprost latarni. Czy widzisz pan ciemną masę, która zdaje się poruszać?
— A prawda! — rzekłem, wzrok wytężywszy — widzę na powierzchni wód jakieś długie czarniawe ciało.
— Może drugi Nautilus! — wtrącił Conseil.
— Nie — odpowiedział Kanadyjczyk — lecz albo się grubo mylę, lub też jest to zwierzę morskie.
— Czy wieloryby są w morzu Czerwonem? — spytał Conseil.
— Są, mój chłopcze — odrzekłem — napotykają się czasami.
— To nie wieloryb — mówił Ned, niespuszczając z oczu przedmiotu dostrzeżonego. Wieloryby i ja jesteśmy starzy znajomi i poznałbym zaraz ich ruchy.
— Poczekajmy — rzekł Conseil. Nautilus płynie w tamtą stronę i wkrótce zobaczymy co się święci.
W rzeczy samej, wkrótce byliśmy już tylko o milę morska od czarniawego przedmiotu. Podobny on był do dużego odłamu skały, wyrzuconego na otwarte morze. Co to było, nie mogłem jeszcze na pewno wiedzieć.
— Aha! porusza się, zanurza! — krzyknął Ned-Land. — Do stu dyabłów! co to za zwierzę? Nie ma widłowatego ogona jak wieloryby lub potfisze, a jego płetwy podobne są do nóg obciętych.
— W takim razie… — odezwałem się.
— Masz tobie! — mówił dalej Kanadyjczyk — przewrócił się na grzbiet, i wymiona wygrzewa na słońcu!
— To syrena! — zawołał Conseil — prawdziwa syrena, z przeproszeniem mojego pana.
Ta nazwa syreny wprowadziła mnie na dobrą drogę; poznałem zaraz, że zwierzę to należało do rzędu istot morskich, z których bajeczne podania utworzyły syreny, pół-kobiety pół-ryby.
— Nie — rzekłem do Conseila — to nie syrena, lecz ciekawe zwierzę, którego ledwie kilka okazów pozostało w morzu Czerwonem. To dugung.
— Rzęd syrenowatych, gromada rybokształtnych, podklasa jednomacicznych, dział kręgowych — objaśnił Conseil.
A gdy Conseil tak mówił, to już nie można było nic więcej dodać.
Tymczasem Ned-Land ciągle patrzył, a oczy jego pożądliwie błyszczały na widok tego zwierzęcia. Ręka zdawała się być gotową, do wyrzucenia harpuna. Rzekłbyś iż czeka tylko chwili stosownej, by rzucić się w morze i uderzyć na zwierza w jego żywiole.
— Ah, panie — rzekł do mnie głosem drżącym ze wzruszenia — nigdy w życiu mojem nie zabiłem jeszcze „tego.“
W tym wyrazie był cały oszczepnik.
Kapitan Nemo ukazał się w tej chwili na platformie. I on spostrzegł dugunga, a zrozumiawszy postawę Kanadyjczyka, odezwał się wprost do niego:
— Mości Land, gdybyś teraz trzymał harpun, pewnieby ci palił rękę?
— Bez najmniejszej wątpliwości, panie kapitanie.
— I nie gniewałbyś się, gdybyś mógł na jeden dzień znowu zostać oszczepnikiem, i dołączyć tego morskiego zwierza, do tylu innych, któreś już zabił?
— Wcalebym się nie gniewał.
— To możesz sprobować.
— Dziękuję, panie kapitanie — odpowiedział Ned-Land, któremu oczy zapalały.
— Ale — dodał kapitan — we własnym twoim interesie ostrzegam cię, mości Land, żebyś nie chybił tego zwierzęcia.
— Czy tak niebezpiecznie jest polować na dugunga? — spytałem nie zważając na wzruszenie ramionemi Kanadyjczyka.
— Rzeczywiście, czasami — odpowiedział kapitan. — Zwierzę to napastowane, rzuca się na łowców i przewraca ich statek. Co do kmotra Land, nie obawiam się jednak tego niebezpieczeństwa. Ma bystry rzut oka i pewna rękę. Jeśli zaś ostrzegam go żeby nie chybił tego dugunga, to jedynie dla tego, iż uważany jest za doskonałą zwierzynę, a wiem, że kmotr Land nie pogardza smacznym kaskiem.
— A! — wtrącił Kanadyjczyk — więc to bydlę raczy być jeszcze dobrem do jedzenia?
— Tak — mówił kapitan — jego mięso, notabene prawdziwe mięso, jest nadzwyczajnie cenione, i w Malezyi podają je tylko na książęcych stołach. Tu też tak zawzięcie polują na wyśmienite zwierzę, że staje się coraz rzadszem, podobnie jak rękowiec (manatus), który także jak on, jest kobietą-rybą.
— W takim razie, panie kapitanie — rzekł bardzo poważnie Conseil — jeśli przypadkiem ten, którego tu widzimy, jest ostatnim ze swojego plemienia, może wypadałoby go oszczędzić w interesie nauki?
— Może — odparł Kanadyjczyk — ale w interesie kuchni lepiej go upolować.
— Zróbże to, mości Land — odpowiedział kapitan Nemo.
W tej chwili siedmiu ludzi z osady Nautilusa, niemych i obojętnych, jak zwykle, weszło na platformę. Jeden niósł harpun i sieć podobną do tej, jakiej się używa do łowienia wielorybów. Wyjęto łódź z osady i spuszczono ją na morze. Sześciu wioślarzy siadło na ławach, a sternik u przodu. Ned, Conseil i ja, usiedliśmy w tyle.
— A pan nie z nami, kapitanie? — spytałem.
— Nie, panie profesorze, ale życzę pomyślnych łowów.
Łódka odpłynęła; popychana sześciu wiosłami, szybko skierowała się do dugunga, który wówczas kołysał się na falach w odległości dwóch mil od Nautilusa.
Zbliżywszy się na kilka węzłów do zwierza, łódź zwolniła biegu, a wiosła bez szmeru zanurzyły się w spokojnych wodach. Ned z harpunem w ręku stanął na przodzie przy sterniku. Harpun używany do rzucania na wieloryba, zwykle przywiązany jest do długiego sznura, który się szybko odkręca gdy go ciągnie zranione zwierzę. Tym razem sznur miał tylko dziesięć sążni; jednym końcem przybity był do beczułki, która płynąc, miała wskazywać drogę dugunga pod wodami.
Podniosłem się z ławki i przypatrywałem przeciwnikowi Kanadyjczyka. Ten dugung zwany także halikorem indyjskim, podobny jest bardzo do rękowca, pospolicie krową morską lub syreną zwanego. Ciało jego podługowate kończyło się długim ogonem, a boczne płetwy prawdziwemi palcami. Różnica jego od rękowca polega na tem, że ma szczękę górną uzbrojoną dwoma długiemi i śpiczastemi zębami, tworzącemi z obu stron kły rozchodzące się szeroko.
Ten dugung, którego miał atakować Ned-Land był olbrzymich rozmiarów, długi przeszło siedm metrów. Nie poruszał się i zdawał drzemać na powierzchni wód, co ułatwiło polowanie.
Łódź ostrożnie zbliżyła się na trzy sążnie do zwierza. Wioślarze siedzieli nieruchomi, ja podniosłem się znowu. Ned-Land przechyliwszy się nieco w tył, wyprawną ręką wywijał harpunem.
Nagle rozległo się świszczenie i dugung zniknął. Harpun silnie rzucony, widać tylko w wodę uderzył.
— Do stu dyabłów! — wrzasnął wściekły Kanadyjczyk — chybiłem!
— Nie, mości Land — rzekłem — zwierzę jest ranione, oto jego krew; ale twój pocisk nie został w ciele.
— Mój harpun! mój harpun! — krzyczał Ned-Land.
Kilku majtków rzuciło się wpław, a sternik skierował łódź ku pływającej beczułce. Gdy wydobyto harpun, łódź sunęła w pogoń za zwierzęciem.
Dugung wracał czasami na powierzchnię, żeby odetchnąć. Rana nie osłabiła go, gdyż pędził z nadzwyczajną szybkością. Łódź dzielnie popychana wiosłami, leciała w ślad za nim. Kilkakrotnie zbliżyła się do zwierza o parę sążni, i Kanadyjczyk gotów był znowu uderzyć, ale dugung wymykał się nagle zanurzając i niepodobna było go dosięgnąć.
Można sobie wyobrazić złość niecierpliwego Ned-Landa. Klął biedne zwierzę najognistszemi przekleństwami jakie język angielski posiada. Co do mnie, gniewałem się tylko, że dugung żartował sobie ze wszystkich naszych przebiegów.
Ścigaliśmy go nieustannie przez całą godzinę i zaczynałem już wątpić czy go złowimy, gdy zwierzę wpadło na niefortunny dla siebie pomysł, zemszczenia się na napastnikach. W istocie rzuciło się na łódź, napastując nas nawzajem.
Kanadyjczyk zawczasu spostrzegł ten manewr.
— Baczność! — zawołał.
Sternik szepnął słów kilka swoim dziwacznym językiem, zapewne ostrzegając swoich ludzi aby się mieli na ostrożności.
Dugung dotarłszy na dwadzieścia stóp do łodzi, zatrzymał się, i łapczywie wciągnął w siebie powietrze szerokiemi, jakby przebitemi nozdrzami, które są nie w końcach, lecz na górnej części jego pyska/ Potem z silnym zamachem rzucił się na nas.
Łódź nie mogła uniknąć tego starcia, nawpół przewrócona, została zalana kilku beczkami wody, którą wyrzucić należało; dzięki jednak zręczności sternika, uderzona z ukosa a nie wprost, nie zatonęła. Ned-Land uczepiwszy jednę nogę pod belką przodu łodzi, harpunem szpilkował olbrzymiego zwierza, który zębami schwyciwszy brzeg łodzi, podniósł ją nad wodę, niby lew schwytaną sarnę. Powaliliśmy się jeden na drugiego i nie wiem jakby się ta przygoda skończyła, gdyby Kanadyjczyk srodze zawzięty na zwierzę, nie zakończył walki, uderzając nareszcie dugunga w samo serce.
Usłyszałem zgrzytanie zębów na blasze żelaznej, i dugung zniknął ciągnąc z sobą harpun. Wkrótce jednak baryłka wypłynęła na wierzch, i po kilku sekundach ukazało się cielsko zwierza na grzbiet przewrócone. Łódź zbliżyła się do niego i ciągnąc za sznur, sprowadziła go do Nautilusa.
Trzeba było użyć bloków bardzo potężnych, żeby wciągnąć dugunga na platformę. Ważył nie mniej jak sto centnarów. Rozpłatano go w oczach Kanadyjczyka, który ciekawie śledził wszystkie szczegóły tej operacyi. Tegoż dnia sługa okrętowy podał mi na obiad kilka zrazów z mięsa dugunga, wybornie przyprawionych przez miejscowego kucharza. Były wyborne, lepsze nawet od polędwicy najtuczniejszego wołu.
Nazajutrz 11-go lutego, spiżarnia Nautilusa wzbogaciła się jeszcze wytworną zwierzyną. Stado jaskółek morskich osiadło na Nautilusie. Był to gatunek zwany sterna nilotica, właściwy Egiptowi: dziób ma czarny, głowę szarą i kropkowatą, oczy otoczone białemy punkcikami, wierzch, skrzydła i ogon siwawe, brzuch i piersi białe, a nogi czerwone. Schwytano także kilka tuzinów kaczek Nilu, ptaków dzikich, bardzo smacznych; szyja ich i wierzch głowy są białe z czerwonemi plamkami.
Szybkość biegu Nautilusa znacznie wtedy zwolniała. Posuwał się niedbale, jakby włócząc się bez celu. Zauważyłem też, że w miarę jak zbliżaliśmy się do Suezu, woda stawała się coraz mniej słoną.
Około piątej wieczorem dostrzegliśmy na północy przylądek Ras-Mohamed. Ten przylądek tworzy kraniec Arabii Skalistej, zawartej między zatoką Suezką i zatoką Akabah.
Nautilus wpłynął w cieśninę Jubal prowadzącą do zatoki Suezkiej. Teraz wyraźnie zobaczyłem wysoką górę panującą między dwiema zatokami, nad Ras-Mohamedem. Jest to góra Oreb, owa Synaj, na szczycie której Mojżesz widział w błyskawicach oblicze Boga.
O szóste Nautilus bądź pływając na powierzchni, bądź zanurzony, dostał się do Tor, miasta osadzonego przy zatoce, której wody zdają się być zafarbowane na czerwono, jak to już zauważył kapitan Nemo. Potem zrobiła się noc, wśród głuchego milczenia, które czasami tylko przerywały krzyki pelikana i kilku ptaków nocnych, szum bałwanów gniewnie uderzających o skały, lub dalekie warczenie kół parowca rozbijających wody zatoki.
Między ósmą i dziewiątą, Nautilus pozostawał kilka metrów pod wodą. Według mojego obliczenia, musieliśmy już być, blizko Suezu. Przez ściany salonu widziałem osady skaliste, jaskrawo oświetlone naszem światłem elektrycznem. Zdawało mi się, że cieśnina coraz bardziej się zwęża.
O kwadrans na dziewiątą statek wypłynął na powierzchnię. Wszedłem na platformę. Z wielką niecierpliwością oczekując podróży przez tunel kapitana Nemo, nie mogłem usiedzieć na miejscu i chciałem odetchnąć świeżem powietrzem nocy.
Wkrótce w cieniu spostrzegłem bladawy ogień mgłą nocna przyćmiony, ale dość wyraźnie błyszczący o milę od nas.
— Latarnia płynąca — odezwał się głos przy mnie.
Obróciłem się i poznałem kapitana.
— Jest to ogień ruchomy Suezu — odezwał się znowu. — Niebawem dostaniemy się do otworu tunelu.
— Wejście nie musi być łatwe?
— Rzeczywiście bardzo trudne. Mam też zwyczaj siadać w klatce sternika i sam kierować ruchami. A teraz, panie Aronnax, jeśli raczysz zejść ztąd. Nautilus zanurzy się pod wodę i nie wprzód wypłynie na powierzchnię, aż przejdzie przez Arabian-Tunel.
Poszedłem za kapitanem Nemo. Ściana się zamknęła, zbiorniki napełniły się wodą i przyrząd zanurzył się w głębokości dwunastu metrów.
Kiedym już chciał wracać do swego pokoju, kapitan mnie zatrzymał.
— Panie profesorze — rzekł — czy nie zechcesz pójść zemną do klatki sternika?
— Nie śmiem o to prosić — odpowiedziałem.
— Więc chodź pan. Tym sposobem zobaczysz wszystko, co można widzieć w tej żegludze zarazem podziemnej i podmorskiej.
Kapitan zaprowadził mnie ku schodkom środkowym. Przeszedłszy połowę schodów, otworzył drzwi, wstępował na górę wzdłuż statku, i tak doszedł do klatki sternika, która jak wiadomo, sterczy na końcu platformy.
Był to pokoik mający po sześć stóp z każdej strony, dość podobny do tych jakie zajmują sternicy parowców Mississipi lub Hudsonu. Pośrodku obracało się koło prostopadle ustawione i przymocowane do steru, na podwalinie ciągnącej się aż do tyłu Nautilusa. Cztery okienka z szybami soczewkowemi utkwionemi w czterech ścianach, pozwalały sternikowi patrzeć we wszystkich kierunkach.
Pokoik ten był ciemny — wkrótce jednak oczy moje oswoiły się z tym mrokiem i spostrzegłem sternika, krzepkiego chłopa, którego ręce opierały się na dzwonach koła. Przez okienka widać było morze jasno oświetlone latarnia elektryczną, która promieniała w tyle pokoiku na drugim końcu platformy.
— A teraz — odezwał się kapitan Nemo — szukajmy naszej drogi.
Druty elektryczne łączyły klatkę sternika z izbą maszyn, z której kapitan mógł współcześnie nadawać Nautilusowi ruch i kierunek. Nacisnął tylko guzik metalowy i zaraz szybkość śruby znacznie się zmniejszyła.
W milczeniu przypatrywałem się wysokiej i nadzwyczajnie stromej skale, wzdłuż której płynęliśmy w tej chwili: była to niewzruszona podstawa piaszczystego gruntu wybrzeża. Tak posuwaliśmy się z godzinę, ledwie na kilka metrów oddaleni od tej ściany skalistej. Kapitan Nemo nie spuszczał oczu z busoli zawieszonej na dwóch współśrodkowych kołach. Na samo jego poruszenie ręki, sternik co chwila zmieniał kierunek Nautilusa.
Stanąłem przy okienku na lewym boku okrętu i patrzyłem na wspaniałe pokłady korali, zwierzokrzewów, porostów wodnych i skorupiaków, poruszających ogromne łapy i wyciągając je ze szczelin skały.
O kwadrans na jedenastą kapitan Nemu sam stanął przy sterze. Przed nami otworzyła się szeroka, ciemna i głęboka galerya. Nautilus śmiało rzucił się w tę przepaść. Po jego bokach dał się słyszeć szum niezwykły. To wody morza Czerwonego, pochyłością tunelu pędziły do morza Śródziemnego. Nautilus leciał w tym prądzie z szybkością strzały, chociaż potężna śruba machiny, żeby stawić prądom opór, obracała się pod wodę, usiłując ciągnąć, statek w kierunku wstecznym.
Na ścianach nizkiego sklepienia widziałem już tylko smugi światła, proste kresy i bruzdy ogniste, które tworzył blask elektryczny szybko lecącego statku. Serce mi biło gwałtownie, przyciskałem je ręką.
O trzydzieści pięć minut na jedenasta, kapitan Nemo odszedł od koła przy sterze i rzekł obracając się do mnie:
— Morze Śródziemne.
Tak więc, w niespełna dwadzieścia minut, Nautilus porwany tym potokiem przebył międzymorze Suez.



XXIX.

Archipelag Grecki.

Nazajutrz 12-go lutego o wschodzie słońca, Nautilus wypłynął na wód powierzchnię. Co żywo wybiegłem na platformę. Z odległości trzech mil widziałem w stronie południowej mgliste zarysy Peluzy. Potok przerzucił nas z jednego morza na drugie. Tunel ten jednak tak łatwy do przebycia z góry na dół, musiał być nieprzebytą drogą, gdyby się chciało wpływać nim pod górę.

Około siódmej, Ned i Conseil przyszli do mnie na platformę. Dwaj ci nieodłączni towarzysze spali sobie spokojnie, nie wiele się troszcząc o przewagi Nautilusa.
— Cóż, panie naturalisto — szyderczo wyzywającym tonem spytał mię Kanadyjczyk — a owo morze Śródziemne?
— Płyniemy po jego powierzchni, przyjacielu Ned.
— Czy to być może! — zawołał Conseil; — więc tej jeszcze nocy!…
— A tak, tej jeszcze nocy, w ciągu kilkunastu minut przebyliśmy owo nieprzebyte międzymorze.
— Gadaj pan profesor zdrów, nie uwierzę — odpowiedział Kanadyjczyk.
— I źle zrobisz, mości Land — rzekłem. Te niskie brzegi zaokrąglające się ku południowi, to brzegi Egiptu.
— Głupiemu to powiedz, panie profesorze — powtórzył uparty Kanadyjczyk.
— Ależ mój kochany — reflektował go Conseil — skoro mój pan tak twierdzi, to trzeba mojemu panu wierzyć.
— Zresztą, Ned, kapitan Nemo był tak grzeczny, że osobiście pokazywał mi swój tunel, i byłem przy nim w klatce sternika, podczas gdy sam kierował Nautilusem w tym wązkim przesmyku.
— A co, Ned, słyszysz co mój pan mówi?
— Mając tak dobre oczy, mój Ned — dodałem — możesz zobaczyć, bulwary Port-Saïd, ciągnące się wzdłuż morza.
Kanadyjczyk patrzył z uwagą.
— A niechże go nie znam, waszego kapitana! — zawołał nagle; — masz słuszność panie profesorze, jesteśmy na morzu Śródziemnem. Niech go licho!… Tem ci lepiej zresztą. Pogadajmyż teraz, panie o naszych drobnych interesach, ale tak żeby nas nikt nie słyszał.
Zrozumiałem zaraz ku czemu zmierzał Kanadyjczyk. W każdym razie — pomyślałem sobie — lepiej będzie pogadać z nim skoro tego żądał — i wszyscy trzej usiedliśmy przy latarni, gdzie byliśmy wystawieni na wilgotne pryskanie bałwanów.
— A teraz, Ned, słuchamy cię — rzekłem. Cóżeś miał nam powiedzieć?
— Rzecz bardzo prostą — odrzekł Kanadyjczyk. — Jesteśmy teraz w Europie, i nie czekając aż spodoba się kapitanowi Nemo zawlec nas na morza biegunowe lub ciągnąc znów do Oceanii, wolę pożegnać się z Nautilusem.
Przyznam się. że takie rozmowy z Kanadyjczykiem zawsze nabawiały mię kłopotu. Bynajmniej nie myślałem ograniczać wolności moich towarzyszów, a jednak wcale nie miałem ochoty opuszczać kapitana Nemu. Dzięki temu dziwnemu człowiekowi i jego maszynie, codziennie uzupełniałem moje studya podmorskie, i poprawiałem swoje dzieło o dnach morza wśród jego żywiołów. Czy kiedykolwiek zdarzy mi się podobna sposobność do badania cudów Oceanu? Z pewnością, nigdy! Nie mogłem więc oswoić się z myślą o opuszczeniu Nautilusa, wprzód nim się skończy szereg moich poszukiwań.
— Przyjacielu Ned — rzekłem — odpowiedz; mi otwarcie: nudzisz się na pokładzie? Żałujesz, że los rzucił cię w ręce kapitana Nemo?
Kanadyjczyk przez kilka sekund nie nie odpowiedział, potem założywszy ręce na piersi, rzekł:
— Otwarcie powiem, że wcale nie żałuję tej podróży pod morzami. Rad będę żem ją odbył ależ przecie raz powinna się skończyć. Takie jest moje zdanie.
— Bądź spokojny, Ned, skończy się.
— Gdzie i kiedy?
— Gdzie? nic nie wiem. Kiedy? także nie wiem, albo raczej przypuszczam iż się skończy, gdy te morza nie będą już miały nic nowego do pokazania nam. Wszystko co się zaczęło, musi mieć swój koniec na tym świecie.
— Ja myślę tak samo jak mój pan — wtrącił Conseil — i bardzo być może, że gdy przebiegniemy wszystkie morza kuli ziemskiej, kapitan Nemo wypuści nas wszystkich trzech na wolność.
— Wypuści na wolność! — zawołał Kanadyjczyk. — Chyba wyprawi nas na tamten świat. Czy to chciałeś powiedzieć?
— Nie przesadzajmy, mości Ned — odezwałem się. — Nie mamy powodu obawiać się kapitana Nemo, ale też nie podzielam opinii Conseila. Poznaliśmy tajemnicę Nautilusa, i nie sądzę żeby kiedy jego dowódzca zdecydował się wykryć ją całemu światu, wypnszczając nas na wolność.
— Ale w takim razie, na cóż pan liczysz? — spytał Kanadyjczyk.
— Na pomyślne okoliczności, z których możemy skorzystać teraz tak dobrze jak za pół roku.
— Bóg zapłać! — rzekł Ned-Land. — A gdzie będziemy za pół roku? Jeśli łaska, proszę powiedzieć, panie naturalisto.
— Może tu jeszcze, a może w Chinach. Wiadomo ci, Ned, że Nautilus jest szybkobiegaczem. Przebiega oceany jak jaskółka powietrze, lub jak pociąg pospieszny lądy. Nie obawia się mórz często zwiedzanych. Kto wie, może wkrótce zawinie do brzegów Francyi, Anglii, lub Ameryki, gdzie będzie można równie łatwo uciec, jak tutaj.
— Panie Aronnax — odpowiedział Kanadyjczyk — pańskie dowodzenia mają tę zasadniczą wadę, że mówisz pan w czasie przyszłym: będziemy tu! będziemy tam! A ja powiadam w czasie teraźniejszym: jesteśmy tu, i trzeba z tego korzystać.
Logika Ned-Landa przycisnęła mię do kąta, i czułem że będę pobity na tem polu. Nie wiedziałem już co powiedzieć w swojej obronie.
— Panie naturalisto — odezwał się znów Ned — przypuśćmy rzecz niemożliwą, że kapitan Nemo dziś jeszcze ofiaruje panu wolność. Czy ją przyjmiesz?
— Nie wiem — odpowiedziałem.
— A jeżeli doda, że propozycyi którą dziś czyni, już później nie ponowi, czy ją przyjmiesz?
Nic nie odpowiedziałem.
— A co sądzi o tem przyjaciel Conseil? — spytał Ned-Land.
— Przyjaciel Conseil — spokojnie odpowiedział zacny chłopiec — przyjaciel Conseil nie ma nic do powiedzenia. Jest on najzupełniej bezinteresowny w tej sprawie. Jak jego pan, i jego towarzysz Ned, jest on kawalerem. Ani żona, ani dzieci, ani krewni nie czekają go w kraju. Jest w służbie u swojego pana, myśli jak swój pan, mówi jak swój pan i z wielkim żalem oświadcza, że na jego głos liczyć nie trzeba, żeby sobie zapewnić większość. Dwie tylko osoby stoją przeciw sobie: jego pan z jednej, a Ned-Land z drugiej strony. To powiedziawszy, przyjaciel Conseil poprzestaje na słuchaniu, i gotów jest notować argumenty za i przeciw.
Mimowolnie uśmiechnąłem się, widząc że Conseil tak najzupełniej niweczył swoją osobistość. Kanadyjczyk jednak musiał być w duchu zadowolony, że nie miał go przeciw sobie.
— A więc panie — odezwał się Ned-Land, skoro Conseil nie istnieje, dysputujmyż z sobą. Ja już powiedziałem swoje, pan mię słyszałeś; cóż więc na to odpowiesz?
Widocznie trzeba było dać stanowczą odpowiedź, gdy wybiegi zaczynały już we mnie wstręt budzić.
— Przyjacielu Ned — rzekłem — moja odpowiedź jest taka: masz słuszność przeciw mnie, i moje dowodzenia się ostoją się w obec twoich. Nie trzeba liczyć na dobrą wolę kapitana Nemo. Najpospolitsza roztropność zabrania mu wypuszczenia nas na wolność. Przeciwnie, nam roztropność nakazuje korzystać z pierwszej sposobności do ucieczki z Nautilusa.
— Ślicznie, panie Aronnax, to się zowie mądrze mówić?
— Zrobię tylko jedną uwagę, jedyną. Sposobność powinna być przyjazną. Nasza pierwsza próba ucieczki musi się powieść, bo gdy się nie powiedzie, nie znajdziemy już drugiej sposobności, a kapitan Nemo nigdy nam nie przebaczy.
— Uwaga bardzo sprawiedliwa — odpowiedział Kanadyjczyk — stosuje się jedna do wielkiej próby ucieczki, czy za dwa dni czy za dwa lata. Owóż kwestya pozostaje zawsze ta sama i taka: jeśli się zdarzy przyjazna sposobność, trzeba z niej korzystać.
— Zgoda. A teraz czy zechcesz mię objaśnić mości Land, co rozumiesz przez przyjazną sposobność.
— Rozumiem to: gdy w noc ciemną Nautilusa zbliży się do brzegów europejskich.
— A wtedy zechcesz ratować się wpław?
— Tak, jeśli zbliżymy się do brzegu, a statek unosić się będzie na powierzchni. Nie, jeżeli nie będziemy oddaleni, a okręt zanurzy się pod wodę.
— Cóż w takim razie?
— W takim razie pomyślę o opanowaniu łodzi. Wiem jak się to robi. Wleziemy wewnątrz, usuniemy nitable i wypłyniemy na powierzchnię tak, iż nawet sternik nie spostrzeże naszej ucieczki.
— Bardzo dobrze, Ned. Wyszukujże tej sposobności, ale nie zapominaj że niepowodzenie nas zgubi.
— Nie zapomnę, panie.
— A teraz Ned, czy chcesz wiedzieć co myślę o twoim projekcie?
— I owszem, panie Aronnax.
— Owóż myślę, że nie zdarzy się ta przyjazna sposobność.
— A to dla czego?
— Bo kapitan Nemo wie doskonale, iż nie wyrzekliśmy się nadziei odzyskania wolności; będzie się więc strzegł, zwłaszcza w blizkości brzegów europejskich.
— Podzielam zdanie mojego pana — rzekł Conseil.
— Zobaczymy to jeszcze — odpowiedział Ned wstrząsając głową z miną zdecydowanego człowieka.
— A teraz nie mówmy już o tem, Ned — dodałem. — Ani słowa więcej o tym przedmiocie. W dniu w którym będziesz gotów, uprzedzisz nas, a my pójdziemy za tobą. Spuszczam się zupełnie na ciebie.
Tak zakończyła się rozmowa, której późniejsze następstwa miały być bardzo poważne. Teraz muszę powiedzieć, że wypadki zdawały się potwierdzać moje przewidywania, ku wielkiemu niezadowoleniu Kanadyjczyka. Czy kapitan Nemo nie ufał nam na morzach uczęszczanych, lub też nie chciał się spotykać z licznemi okrętami wszelkich narodów, prującemi wody morza Śródziemnego? Nie wiem, ale najczęściej Nautilus płynął pod wodę, i zdala od brzegów. Albo okręt wynurzył się tyle tylko, żeby wysunąć na powietrze klatkę sternika, lub też zatapiał się w niezmierne głębie; gdyż między archipelagiem greckim i Azyą Mniejszą, nie napotkaliśmy dna niżej dwóch tysięcy metrów.
To też nie poznałem wyspy Korpatos, jednej ze Sporad — inaczej jak z tych wierszy Wirgilijusza, które kapitan Nemo zacytował mi kładąc palec na mapie:
Est in Carpathio Neptuni gurgite vates coeruleus Proteus…[15].
W istocie, wyspa ta była niegdyś miejscem pobytu Proteusza, pasterza trzód Neptuna; dziś nazywa się Scorponto, i leży między Rodos i Kretą. Widziałem tylko przez szyby salonu jej granitowe podmurowanie.
Nazajutrz dnia 14-go lutego, postanowiłem poświęcić kilka godzin zbadaniu ryb archipelagu; nie wiem jednak z jakiego powodu ściany były przez cały czas hermetycznie zamknięte. Obliczając położenie Nautilusa, zauważyłem że zbliżał się do Kandyi, starożytnej wyspy Krety. W chwili gdym wsiadał na pokład Abrahama Lincolna, cała ta wyspa powstała przeciw jarzmu tureckiemu — co jednak później się stało z owem powstaniem, najzupełniej nie wiedziałem, i zapewne nie dowiedziałbym się od kapitana Nemo, który nie miał żadnych stosunków z lądem.
Nic też nie wspomniałem o tym wypadku, gdy wieczorem siedziałem z nim sam w salonie. Zresztą wydawał mi się niezwykle małomówny i zafrasowany. Później, sprzecznie ze swojemi zwyczajami, kazał otworzyć obie ściany salonu i bacznie przypatrywał się wodzie! W jakim celu? Nie mogłem odgadnąć, i ze swej strony korzystając ze sposobności, studyowałem ryby, które przesuwały się przed mojemi oczyma.
Między innemi zauważyłem pewien gatunek kiełbiów, cytowany przez Arystotelesa i pospolicie znany pod nazwą „ślizów morskich” który szczególniej spotyka się w słonych wodach przy delcie Nilu. Obok nich hasały ryby wydające światło fosforyczne — gatunek leszczaków, które Egipcyanie zaliczali do zwierząt świętych i obrzędami religijnemi czcili ich ukazanie się w Nilu, jako zapowiedź żyznego wylewu rzeki. Zanotowałem również ryby ustowate (cheiliny) trzy decymetry długie, kościste z przezroczystemi łuskami, których sinawa barwa mięsza się z czerwonemi centkami. Ryby te żywią się głównie roślinami morskiemi, i to daje smak przedziwny; dla tego cheliny były bardzo poszukiwane przez smakoszów starożytnego Rzymu, a ich wnętrzności zaprawione mleczem muren, mózgiem pawiów, i języczkami czerwonaków, stanowiły boską potrawę, która zachwycała Witelijusza.
Inny mieszkaniec tych mórz zwrócił moją uwagę, i uprzytomnił wspomnienia starożytnych czasów. Byłto zwróczak (remora), który wędruje uczepiony do brzucha rekinów. Według twierdzenia starożytnych, ta rybka uczepiwszy się spodu okrętu, mogła bieg jego wstrzymać — a jedna z nich zatrzymując okręt Antonijusza podczas bitwy pod Akcyum, ułatwiła tym sposobem zwycięztwo Agusta. Jakto nieraz od drobnostki zależą losy narodów! Studyowałem także podziwienia godne ryby kwieciste (antie) podobne do leszczaków, a należące do rzędu cierniopłetwych, zwanych przez Malajczyków lutyanami — ryby święte u Greków, którzy przypisywali im władzę wypędzania potworów morskich z wód które odwiedzały. Nazwa ich znaczy kwiat, i rzeczywiście usprawiedliwiały ją przeróżnemi mieniącemi się barwami, których odcienie przebiegają całą gamę koloru czerwonego, począwszy od blado-różowego, aż do najjaskrawszego szkarłatu. Nie mogłem się dość napatrzeć na te cuda natury, gdy niespodziewane zjawisko nagle zwróciło na się moje oczy.
Pośród wód ukazał się człowiek, nurek mający u pasa woreczek skórzany. Nie był to trup wydany na pastwę bałwanom — byłto człowiek żywy, który pływał zręcznie i szybko, niekiedy znikając, żeby odetchnąć na powierzchni, to znowu zanurzając się w morze.
Obróciłem się do kapitana Nemo, i zawołałem głosem wzruszonym:
— Boże, rozbitek! Trzeba go wyratować!
Kapitan nie odpowiedział i oparł się o szybę.
Człowiek ów zbliżył się, przytknął twarz do ściany i patrzył na nas.
Osłupiałem spostrzegłszy, że kapitan Nemo dał mu jakiś znak. Nurek odpowiedział ręką, natychmiast powrócił na powierzchnię morza i już się nie pokazał.
— Bądź pan o niego spokojny — rzekł do mnie kapitan — To Mikołaj z przylądka Matapan, przezwany Rybakiem. Znany on jest na wszystkich Cykladach. Śmiały nurek! Woda jest jego żywiołem, i żyje w niej więcej niż na ziemi, nieustannie pływając z jednej wyspy do drugiej, nawet do Krety.
— Znasz go więc, panie kapitanie?
— Czemużby nie, panie Aronnax?
To powiedziawszy, kapitan Nemo poszedł do szafy stojącej przy lewej ścianie salonu. Obok szafy stał okrągły kuferek żelazny, na którego wieku była blacha miedziana z cyfrą Nautilusa, i dewizą, Mobilis in mobile.
Kapitan nie zważając na moja obecność otworzył szafę w której była znaczna liczba sztab lanego metalu.
Były to sztaby złota. Zkąd pochodził ten szacowny kruszec przedstawiający ogromne sumy? Gdzie kapitan zbierał to złoto, i co zamierzał teraz z niem zrobić?
Nie rzekłem ani słowa, patrząc ciekawie. Kapitan Nemo brał sztaby jednę po drugiej, układał je metodycznie w kuferku i cały zapełnił. Oceniłem że kuferek zawierał wtedy przeszło tysiąc kilogramów złota, to jest około pięciu miljonów franków.
Kapitan szczelnie zamknął kuferek i na wieku napisał adres literami, jak mi się zdawało, nowogreckiemi.
To uczyniwszy, kapitan Nemo nacisnął guzik, od którego drut łączył się z biórem pocztowem osady. Ukazało się czterech ludzi i nie bez trudności wynieśli z salonu ciężki kuferek, potem słyszałem jak z pomocą bloku windowali go na linie po schodach żelaznych.
W tej chwili kapitan Nemo obrócił się do mnie:
— Mówiłeś więc, panie profesorze? — zapytał.
— Ja nie nie mówiłem, kapitanie.
— W takim razie pozwolisz mi pan życzyć mu dobrej nocy.
I to powiedziawszy, kapitan Nemo wyszedł z salonu.
Łatwo pojąć, że wróciłem do swojego pokoju wielce zaintrygowany. Daremnie usiłowałem zasnąć. Umysł mój wciąż pracował, szukając związku między ukazaniem się owego nurka i tą — szkatułą pełną złota. Wkrótce z pewnego kołysania się statku poznałem, że Nautilus opuścił dolne warstwy morza i wypłynął na powierzchnię.
Potem słyszałem stąpania na platformie. Zrozumiałem, że odczepiano łódź i spuszczano ją na morze. Łódź uderzyła o bok Nautilusa, i po chwili wszelki szmer ucichł.
We dwie godziny później usłyszałem znów ten sam szmer i te same stąpania po platformie. Łódź wciągnięta na pokład, przymocowaną została do swojej osady, i Nautilus zanurzył się w morzu.
Tak więc owe milijony odesłane zostały według adresu. Na jaki punkt lądu? Z kim korespondował kapitan Nemo?
Nazajutrz opowiedziałem Conseilowi i Kanadyjczykowi wypadki tej nocy, które tak zaostrzyły moją ciekawość. Towarzysze niemniej byli zdziwieni.
— Zkąd on jednak bierze te miljony — spytał Ned-Land.
Na to pytanie niepodobna było znaleść odpowiedzi. Po śniadaniu poszedłem do salonu, i zabrałem się do pracy. Do piątej w wieczór spisywałem swoje notatki. W tej chwili — mamże to przypisać osobistemu usposobieniu — uczułem nieznośne gorąco i musiałem zrzucić z siebie bisiorowe odzienie. Gorąco niewytłomaczone, bo nie byliśmy pod wysokiemi szerokościami, a zresztą Nautilus zanurzony nie poczułby podniesienia temperatury. Płynął w głębokości sześćdziesięciu stóp, a, w takiej głębi nie mogło go dosięgnąć ciepło atmosferyczne.
Pracowałem, ale wkrótce temperatura tak się podniosła, że niepodobna już było wytrzymać.
— Chyba pożar na pokładzie? — pomyślałem.
Chciałem opuścić salon, gdy wszedł kapitan Nemo. Zbliżył się do termometru, spojrzał z uwagą, i rzekł obracając się do mnie:
— Czterdzieści dwa stopnie.
— Czuję to na sobie, kapitanie — odpowiedziałem — i jeśli to gorąco trochę się powiększy, nie wytrzymamy dłużej.
— O! panie profesorze, gorąco się nie powiększy, jeśli nie zechcemy.
— Więc możesz pan łagodzić je według swego upodobania.
— Nie, lecz mogę oddalić się od ogniska, które je wydaje.
— Jest więc zewnątrz statku?
— Rozumie się. Płyniemy w prądzie wody wrzącej.
— Czy być może! — zawołałem.
— Patrzaj pan.
Ściany otworzyły się, i dokoła Nautilusa ujrzałem morze najzupełniej białe. Para siarkowa w kłębach dymu mięszała się z falami, które gotowały się jak woda w kotle. Dotknąłem ręką szyby, ale zaraz musiałem cofnąć, tak była gorąca.
— Gdzież więc jesteśmy? spytałem.
— W blizkości wyspy Santoryny, panie profesorze — odpowiedział kapitan — właśnie w samym kanale oddzielającym Nea-Kammeni od Palea-Kammeni. Chciałem dać panu ciekawe widowisko podmorskiego wulkanu.
— A ja myślałem, że tworzenie się tych nowych wysp już się skończyło.
— Nie, i nigdy się nie skończy w okolicach wulkanicznych — odrzekła kapitan Nemo; — ognie podziemne nieustannie nurtują i podważają ziemię. Już w roku dziewiętnastym naszej ery, według Kasyodora i Pliniusza, nowa wyspa, boska Theja ukazała się właśnie w miejscu, gdzie świeżo utworzyły się te wyspy. Później wpadła pod wodę jak w przepaść, wysunęła się powtórnie w roku sześćdziesiątym dziewiątym i znów zniknęła. Od owego czasu do dni naszych praca plutoniczna była zawieszoną. Dopiero dnia 3-go lutego 1866 roku nowa wysepka, którą nazwano wyspą Jerzego, pośród wyziewów siarkowych ukazał się przy Nea-Kammeni i tam osiadła d. 6-go tegoż miesiąca. W tydzień później, dnia 13 lutego wypłynęła wyspa Aphroessa, zostawiając między sobą i Nea-Kammeni, kanał dziesięć metrów szeroki. Byłem na tych morzach, gdy ukazało się owo zjawisko i mogłem śledzić wszystkie jego zwroty. Wysepka Aphroessa okrągłego kształtu, miała trzysta stóp średnicy a trzydzieści stóp wysokości. Składała się z lawy czarnej i szklistej, pomięszanej z odłamkami feldspatowemi. Nakoniec 10-go marca, mniejsza wysepka nazwana Ręką, ukazała się w blizkości Nea-Kammeni, i od tego czasu trzy te wysepki zlepione razem, tworzą jednę i tę samą wyspę.
— A kanał na którym w tej chwili jesteśmy? — spytałem.
— W tem miejscu — odpowiedział kapitan Nemo, palcem wskazując na mapie archipelagu. — Widzisz pan, że już umieściłem na niej nowe wysepki.
— Kanał ten jednak z czasem zapełni się ziemią?
— Prawdopodobnie, panie Aronnax, gdyż od r. 1866 ośm wysepek z lawy ukazało się naprzeciw portu Świętego Mikołaja przy Palea Kammeni. Jest przeto oczywistem, że w przyszłości niedalekiej Nea i Palea się połączą. Na oceanie Spokojnym wymoczki tworzą lądy, tu zaś dokonują tego zjawiska wulkaniczne. Patrzaj pan, czy widzisz jak się ta robota wykonywa pod falami?
Powróciłem do szyby. Nautilus zatrzymał się w biegu. Gorąco stawało się nieznośnem. Morze z białego stawało się czerwonem, co przypisać należy obecności soli żelaznych. Pomimo szczelnego zamknięcia salonu, czułem nieznośną woń siarki i widziałem szkarłatne promienie, których żywość zaćmiewała blask elektryczności.
Byłem oblany potem, dusiłem się, myślałem że się już ugotuję jak rosół w garnku!
— Nie można dłużej zostawać w tej wrzącej wodzie — rzekłem do kapitana.
— W istocie, nie byłoby to roztropnem — odpowiedział obojętnie.
Na dany rozkaz, Nautilus zmienił kierunek i oddalił się od ognistego pieca, w którym nie mógł bezkarnie zostawać. W kwadrans później odetchnęliśmy na powierzchni morza.
Przyszło mi wtedy na myśl, że jeśliby Ned-Land wybrał te strony do wykonania naszej ucieczki, nie wyszlibyśmy żywi z tego morza płomieni.
Nazajutrz, 16-go opuściliśmy kotlinę, która między Rodos i Aleksandryą ma trzy tysiące metrów głębokości — i Nautilus opłynąwszy przylądek Matapan, opuścił archipelag Grecki.



XXX.

Morze Śródziemne podczas czterdziestu ośmiu godzin.

Morze Śródziemne, morze błękitne per excelentiam, „morze Wielkie” Hebrajczyków, „morze” Greków, „mare nostrum” Rzymian, otoczone drzewami pomarańczowemi, aloesami, kaktusami, sosnami morskiemi, pachnące wonią mirtów, zamknięte wśród stromych gór, przesiąknięte przezroczystem i balsamicznem powietrzem, ale nieustannie nurtowane ogniem ziemi, jest prawdziwem polem bitwy na którem Neptun i Pluton wydzierają sobie jeszcze panowanie nad światem. Tu właśnie, jak powiada Michelet, na brzegach i na wodach tego morza, człowiek orzeźwia się w jednym z najpotężniejszych klimatów kuli ziemskiej.
Mimo wszystkie te zalety, tylko w przelocie widziałem ową kotlinę, której powierzchnia ma cztery milijony kilometrów kwadratowych. Nie mogłem nawet korzystać z osobistych wiadomości kapitana Nemo, gdyż zagadkowa ta istota, ani razu nie ukazał się podczas całej drogi odbywanej z nadzwyczajną szybkością. Obliczyłem, że blizko sześćset mil Nautilus płynął pod wodą, i że na całą podróż użył tylko dwie doby. Dnia 16-go lutego z rana opuściliśmy wody Grecyi, i d. 18-go o wschodzie słońca już przebyliśmy cieśninę Gibraltarską.
Oczywistem było dla mnie, że to morze Śródziemne niepodobało się kapitanowi Nemo, zapewne dla tego, że było otoczone lądami od których uciekał. Jego fale i wichry przynosiły mu zbyt wiele wspomnień, jeśli nie zbyt wiele żalów. Nie miał już tutaj owej swobody ruchów, owej niepodległości, jaką mu dawały oceany – a jego Nautilusowi było zaciasno między zbliżonemi brzegami Afryki i Europy.
To też pędziliśmy z szybkością dwudziestu pięciu mil morskich na godzinę, czyli dwunastu mil czterowiorstowych. Zbytecznem byłoby nadmienić, że Ned-Land z wielkim żalem zrzec się musiał swoich projektów ucieczki. Opuścić Nautilusa w takich warunkach, byłoby to wyskoczyć z pospiesznego pociągu na kolei żelaznej. Zresztą nasza maszyna tylko w nocy wypływała na powierzchnię, żeby odnowić zapas powietrza, i kierowała się jedynie według wskazówek bussoli i szybkomierza.
Z wnętrza też morza Śródziemnego widziałem zaledwie to, co podróżny siedzący w wagonie pospiesznego pociągu, widzi z krajobrazów uciekających przed jego oczyma, to jest dalekie widnokręgi zamiast pierwszych planów, które migocą jak błyskawice. Wszelako Conseil i ja mogliśmy zauważyć kilka ryb Śródziemnych, które niezmierną siłą pletw swoich przez pewien czas utrzymywały się na wodach Nautilusa. Czatując przy szybach salonu. dostrzegliśmy kilka ciekawych okazów – i dzięki naszym notatkom, możemy w krótkich słowach opowiedzieć historyę naturalną ryb tego morza.
Z różnych ryb je zamieszkujących, jedne dokładnie widziałem, inne zaledwie spostrzegłem, nie mówiąc o tych które szybkość Nautilusa ukryła przed naszemi oczami. Niechże mi więc wolno będzie wyliczać je według tej przypadkowej klasyfikacyi. Będzie to najdokładniejszym wyrazem moich dorywczych spostrzeżeń.
Pośród masy wód jaskrawo oświeconych strugami elektrycznemi, przesuwały się wężykowatym szlakiem niektóre z owych minogów jeden metr długich, które są wspólne wszystkim niemal klimatom. Ryby ostroryjkowate, różnobarwne, z gatunku rajów, szerokie pięć stóp, z białym brzuchem, z szaropopielatym i centkowatym grzbietem – płynąć zdawały się być kaszmirowemi chustkami, które wiatr unosił. Inne raje pędziły tak szybko, że prędzej zasługiwały na nazwę orłów, które im dali starożytni Grecy, niż na wzgardliwe przezwiska szczurów, ropuch i nietoperzy, któremi je częstują rybacy nowocześni. Niemniej szybko przebiegały żarłoczne tchórze, tak przezwane od nieprzyjemnej woni jaką wydają, długie stóp dwanaście, będące szczególniej postrachem nurków. Lisy morskie, ośm stóp długie, obdarzone nader delikatnym węchem, ukazywały się jak duże niebieskawe cienie. Dorady z rodzaju leszczaków, niektóre mające przeszło trzynaście decymetrów, występowały w stroju srebrzysto-błękitnym, otoczonym jasnemi paskami, które jaskrawo odbijały od ciemnego ich płetw koloru; ryby poświęcone Wenerze, z oczami osłonionemi złocistą powieką; gatunek te wielce ceniony, mieszka we wszystkich wodach, słonych i słodkich, w rzekach, jeziorach i oceanach, we wszelkich klimatach, znosi wszelkie temperatury, a starożytnością swego rodu sięga epok geologicznych stworzenia, i zachował całą swoją piękność z owych czasów. Wspaniałe jesiotry, długie dziewięć do dziesięciu metrów, szybkobiegi, potężnym ogonem uderzały w szyby salonu, ukazując brzuch niebieskawy z brunatnemi plamkami. Podobne one są do żarłaczy, którym jednak siłą nie dorównują, i spotykają się na wszystkich morzach. Gdy się zbliży wiosna, lubią wpływać na wielkie rzeki, walczyć z prądami Wisły, Wołgi, Dunaju, Padu, Renu, Loary i Odry; żywią się śledziami, makrelami, łososiami i miętusami. Chociaż należą do chrząstkowatych, mają jednak mięso delikatne; jedzą je świeże, suszone, marynowane i solone, a niegdyś wnoszono je tryumfalnie na stół Lukullusa.
Z tych jednak przeróżnych mieszkańców morza Śródziemnego, najkorzystniej przy wypłynięciu Nautilusa na powierzchnię, zbadać mogłem ryby należące do sześćdziesiątego trzeciego rodzaju kościstych. Byłyto skarpie-tuńczyki z grzbietem czarno-błękitnym, brzuchem srebrzysto-pancernym, po bokach złotem połyskujące. Powiadają o nich, że płyną za okrętami, poszukując chłodnego cieniu pod ogniem zwrotnikowego nieba; jakoż rzeczywiście biegły za Nautilusem, jak niegdyś towarzyszyły okrętom Lapérousé’a. Przez długie godziny współzawodniczyły szybkością z naszum przyrządem. Nie mogłem dość nadziwić się tym zwierzętom, prawdziwie stworzonym do szybkiego biegu; małe mają główki, ciało gładkie i wrzecionowate, u niektórych dłuższe niż trzy metry, skrzela piersiowe obdarzone znaczną siłą, ogonowe widłowatego kształtu. Płyną zwykle trójkątem, jak pewne stada ptaków, których szybkości dorównują — i z tego powodu starożytni mówili, że są obeznane z geometryą i strategią. A jednak nie umieją się wymknąć Prowansalczykom, którzy wysoko je cenią jak niegdyś mieszkańcy Propontydy i Italii, i biedne te a tak szacowne ryby, na oślep tysiącami wpadają w sieci marsylskie.
Dla pamięci zanotuję jeszcze te ryby śródziemne, które Conseil i ja za ledwie mogliśmy spostrzedz. Byłyto białawe drętwy, które przebiegały jak nieujęte wyziewy pary; węgorzo-mureny, węże od trzech do czterech metrów, ozdobione barwą zieloną, niebieską, i żółtą; miętusy-wittinki, których wątroba uchodzi za przedziwna potrawę; tasiemce, które pływają niby delikatne włókna porostów morskich; ryby liry lub świstacze, których pyszczek ozdobiony jest trójkątnym i zębatym brzeszczotem; ryby-jaskółki, płynące z szybkością ptaków, których otrzyma nazwę; ryby skrzelowate, z czerwoną głową, których płetwy grzbietne ozdobione są cienkiemi prążkami; kozy-ryby z gatunku śledzi, upstrzone piętnami czarnemi, szaremi, brunatnemi, niebieskiemi, żółtemi i zielonemi, wrażliwemi na srebrny dźwięk dzwonków; pyszne płaszcze, istne bażanty morskie, z żółtawemi płetwami nacentkowanemi brunatno, i nakoniec gromada przedziwnych barwen czerwonych, istnych ptaków rajskich Oceanu, za które Rzymianie płacili pod dziesięć tysięcy sestersów od sztuki, i na których śmierć patrzyli przy stole biesiadniczym z okrucieństwem, śledząc zmiany ich barw od czerwonego cynobru aż do trupiej bladości.
A jeżeli nie mogłem zauważyć ani rogatnic, ani kolcobrzuchów, ani rybojeżów, ani koników morskich, ani kołowców, ani barwen pospolitych, ani stynek, ani gładkoustych, ani sardeli, ani innych głównych przedstawców rzędu bokopławków, ryb płaskich jak flądry, języczki, skarpie wspólne Atlantykowi i Śródziemnemu morzu, wina to szalonej szybkości, z jaką Nautilus pędził przez te bogate wody.
Co do ssących zwierząt morskich, zdaje mi się żem przy Adryatyku dostrzegł dwa lub trzy potfisze, opatrzone płetwą, grzbietną z rodzaju wyrzucających wodę nozdrzem, pospolicie przez rybaków zwanych dmuchaczami; kilka delfinów z rodzaju krągłogłowych właściwych morzu Śródziemnemu, i mających liczne jasne prążki na przedniej części głowy — i wreszcie kilkanaście fok czyli cieląt morskich, trzy metry długich, z białym brzuchem a czarną na grzbiecie sierścią, znanych pod nazwą mnichów i rzeczywiście mających postać Dominikanów.
Conseil dostrzegł żółwia sześć stóp szerokiego, z trzema podłużnemi i kańciastemi skorupami. Żałuję żem nie widział tego płazu, z opisu bowiem Conseila wniosłem że to musiała być lutnia, gatunek bardzo rzadki. Co do mnie, zauważyłem tylko kilka żółwi z podłużną skorupą.
Ze zwierzokrzewów podziwiałem przez kilka sekund wspaniale badyle pomarańczowe, które czepiały się szyb salonu. Byłato cieniutka tkanka, rozrastająca się w nieskończone gałęzie, zakończone delikatną koronką tak subtelną, że najbieglejsza prządka nic podobnego uprząśćby nie mogła. Na nieszczęście, nie mogłem złowić tego przedziwnego okazu, i zapewne nie zobaczyłbym już ani jednego zwierzokrzewu śródziemnego, jeśliby pod wieczór dnia 16-go Nautilus nadzwyczajnie nie zmienił biegu. Okoliczności były następujące.
Przebywaliśmy podówczas drogę między Sycylią i brzegami Tunisu. Na tej przestrzeni ściśniętej między przylądkiem Dobrym i cieśnina Messyńską, dno morza nagle prawie podnosi się w górę. Tam utworzył się prawdziwy wał forteczny, ponad którym było zaledwie siedmnaście metrów wody, gdy z każdej jego strony głębokość wody przechodzi sto siedmdziesiąt metrów. Nautilus przeto musiał manewrować bardzo ostrożnie, żeby się nie potknąć o tę podmorską rogatkę.
Pokazałem Conseilowi na mapie morza Śródziemnego miejsce, które zajmowała ta długa rafa podwodna.
— Z przeproszeniem mojego pana, zrobił uwagę Conseil, ta rafa jest prawdziwem międzymorzem łączacem Europę z Afryką.
— Tak, mój chłopcze — odpowiedziałem, zamyka ona w zupełności cieśninę Libijską, a sondowania Smitha dowiodły, że dwa lądy były niegdyś połączone między przylądkiem Roco i przylądkiem Furina.
— Bardzo wierzę — rzekł Conseil.
— Powiem ci jeszcze — dodałem — że podobne rogatki istnieją między Gibraltarem i Cuenta, i w czasach geologicznych zupełnie zamykały morze Śródziemne.
— Ach! — wtrącił Conseil — gdyby jaki wybuch wulkaniczny wysunął znów te rogatki na wodę!
— Nie jest to prawdopodobnem, Conseilu.
— Niech jednak mój pan pozwoli mi dokończyć: jeśli to zjawisko rzeczywiście się ukaże, będzie to nie mały kłopot dla p. Lessepsa, który z takim mozołem przebija swoje międzymorze.
— Przyznaję, ale powtarzam ci że to zjawisko się nie ukaże. Gwałtowna potęga sił podziemnych nieustannie się zmniejsza. Wulkany tak liczne w pierwszych dniach świata, zwolna gasną; cieplik wewnętrzny słabnie, temperatura dolnych warstw kuli ziemskiej zniża się znacznie w ciągu wieków, a zniża ze szkoda naszego globu, gdyż ten cieplik, to jego życie.
— Jednakże słońce…
— Słońce nie wystarcza, Conseilu. Możeż ono dać cieplik trupowi?
— Prawda że nie może.
— Owóż, mój przyjacielu, ziemia z czasem stanie się tym oziębionym trupem. Niepodobna będzie na niej mieszkać, i w istocie będzie niezamieszkana jak księżyc, który oddawna stracił swoje ciepło żywotne.
— Za ileż to wieków? — spytał Conseil.
— Za kilka set tysięcy lat, mój chłopcze.
— W takim razie — odpowiedział Conseil, będziemy jeszcze mieli dość czasu do ukończenia naszej podróży, byle tylko Ned-Land nam nie bruździł.
I Conseil uspokojony zabrał się znów do studyowania głębin, których Nautilus dość blizko dotykał biegnąc z umiarkowaną szybkością.
Tu, na gruncie skalistym i wulkanicznym, rozwijała się cała flora żyjąca: gąbki, holoturye i cydyppy, ozdobione czerwonawemi mackami i wydające blade światło fosforyczne; beroesy, pospolicie znane pod nazwą ogórków morskich, oblane migotliwym blaskiem słonecznego widma; włosieńce chodzące, metr szerokie i zaczerwieniające morze swoją purpurą; drzewiaste euryale, nadzwyczajnej piękności paprocie na długich łodygach; znaczna liczba jadalnych jeżowców najrozmaitszych odmian, i wreszcie aktynie zielone na pniu szarawym i z brunatnemi krążkami, które niknęły w oliwkowych warkoczach ich macek.
Conseil szczególniej zajął się badaniem mięczaków i stawowatych, a chociaż ich wyliczenie jest dość suche, nie chcę martwić poczciwego chłopca opuszczeniem jego osobistych spostrzeżeń.
W oddziale mięczaków wymienia liczne muszle złożone, piersiokształtne, spondyle ostrygowate, zwane pospolicie oślą stopą i gromadzące się stosami jedne na drugich; muszle trójkątne, skrzydłopławki trójzębne, z żółtemi płetwami, i przezroczystemi skorupami; bokoskrzelne pomarańczowe, jaja centkowate czyli upstrzone zielonawemi centkami; aplizye znane pod nazwą zajęcy morskich; dolabelle, mięczaki mięsiste, umbrelki z klasy brzuchopełzów, uszka morskie, których muszla wydaje perłową macicę nader poszukiwaną; petonkle, muszle złożone płomykowate; anomije, muszle skamieniałe, które mieszkańcy Langwedocyi przekładają podobno nad ostrygi; muszle podwójne białe i tłuste, z gatunku tych których jest wielka obfitość przy brzegach Ameryki północnej i których mnóstwo sprzedaje się w New-Yorku; nagrzebyki przykrywkowe rozmaitych barw; ślimaki kamieniste kryjące się w szczelinach skał, mięczaki bardzo przyjemnego pieprzykowatego smaku; muszle zwane sercem Wenery, owalne, dwuskorupne, wydęte u góry i kształt serca mające; cynlije nastrzępione bąbelkami szkarłatnemi; mięczaki mięsiste z zagiętym końcem muszli, podobne do lekkich gondoli; muszle koronowate, karyatydy z muszlą w kształcie wężownicy; szare tetydy, z rodzaju miękozwierzów, centkowane białe i pokryte frendzlowatym płaszczykiem; solidy, podobne do małych ślimaczków, mięczaki pełzające na grzbiecie; pacierzyczki z owalną muszlą płowej barwy; nadbrzeżniki, popielniki, skalniki mieszkające we wnętrzu skał; blaszecznice, ćwieczki, pandory, i t. d.
Co do stawowatych, Conseil w notatkach swoich bardzo słusznie podzielił je na sześć klas, z których trzy należą do świata morskiego. Są to klasy skorupiastych, śrubowatych i obrączkowatych.
Skorupiaste dzielą się na dziewięć rzędów, a najpierwszy z tych rzędów obejmuje dziesięcionogów, zwierzęta których głowa i jama piersiowa są z sobą spojone, a przyrząd gębowy składa się z kilku par członków, i które mają po cztery, pięć i sześć par nóg piersiowych na których chodzą. Conseil trzymał się metody naszego mistrza Milne Edwardsa, który dzieli dziesięcionogów na trzy sekcye: piersionogów, wielkonogów i niedonogów. Conseil wylicza między niemi amalie, których czoło uzbrojone jest rozwartemi różkami; niedźwiadki, które nie wiem dla czego były u Greków symbolem mądrości; grzbiotorękie, prawdopodobnie zabłąkane w górnych warstwach wód, pospolicie bowiem zamieszkują największe głębie przeróżne raki morskie; langusty pospolite, których mięso, zwłaszcza samic, jest wielce cenione; świerszcze morskie, homary, i różne inne dobre do jedzenia; prócz tego pustelniki, bernardynki, porcelanki i t. p.
Tu kończyła się praca Conseila. Nie miał czasu uzupełnić klasy skorupiaków, zbadaniem gębonogich, dwoistonogich, jednonogich, równonogich, i t. d., ani przytoczyć klasy mackonogich, obejmującej cyklopów, lub klasy obrączkowatych, które nie omieszkałby podzielić na rurkowate i grzbietorękie. Nautilus jednak przepłynąwszy górne warstwy wody cieśniny Libijskiej, znowu z nadzwyczajną szybkością, pędził po głębiach. Odtąd już bywajcie zdrowe mięczaki, stawowate i zwierzokrzewy! Zaledwie kilka większych ryb przesunęło się jak cienie.
Podczas nocy z 16-go na 17-y lutego, wpłynęliśmy do drugiej kotliny śródziemnej, której największe głębie wynoszą trzy tysiące metrów. Nautilus party swoją śrubą zagłębił się w najniższe warstwy morza.
Tu w braku cudów przyrodzonych, masy wód przedstawiały mym oczom wiele scen wzruszających i strasznych. W istocie przebywaliśmy wtedy część morza Śródziemnego, najpłodniejszą w nieszczęścia. Od brzegów Algieryi do brzegów Prowancyi, ileżto okrętów się rozbiło, ile statków zniknęło pod morzem! Morze Śródziemne jest tylko jeziorem w porównaniu z niezmiernemi płaszczyznami wód Oceanu Spokojnego; jestto jednak jezioro kapryśne, ze zmiennemi falami, dziś przyjazne dla wątłej barki o trójkątnym żaglu, zdającej się unosić między dwoma błękitami wód, i nieba, jutro gniewne, napiętrzone wichrami, druzgoczące najsilniejsze okręty natarczywemi bałwanami, które nieustannie w nie uderzają.
Nie dziwota też że w tej szybkiej przejażdżce po głębokich słojach wód, widzieliśmy na dnie mnóstwo szczątków okrętów; jedne już oplecione koralami, inne odziane tylko warstwą rdzy, jak kotwice, różne żelaztwa, łańcuchy, śruby, kawałki maszyn, walce potłuczone, kotły rozpęknięte i pudła pływające, jedne prosto, drugie przewrócone.
Z tych okrętów rozbitych jedne zatonęły starłszy się z sobą, drugie uderzając o podwodne rafy granitowe. Widziałem niektóre co zatonęły prostopadle z masztami do góry, z linami, żaglami i innemi przyrządami, zesztywniałemi w wodzie. Zdawały się stać na kotwicy w niezmiernej przystani, i oczekiwać chwili odjazdu. Gdy Nautilus przesuwał się między niemi zalewając je światłem elektrycznem, zdawało się że te okręty powitają go zatknięciem bander i armatniemi strzałami! Ale nie, nic prócz milczenia i śmierci na tem polu katastrof!
Zauważyłem, że dno śródziemne było gęściej zasłane temi nieszczęsnemi rozbić dowodami, w miarę jak Nautilus zbliżał się do cieśniny Gibraltarskiej. Brzegi Afryki i Europy, zwężają się tutaj, a w tej ciasnej przestrzeni starcia bywają częstsze. Widziałem tu liczne pudła żelazne, fantastyczne ruiny parowców, jedne powalone, drugie stojące, podobne do olbrzymich zwierząt. Jedne z tych statków z otwartemi bokami, przygiętym kominem, osadą kół, sterem oderwanym od podwaliny i przytrzymywanym tylko żelaznym łańcuchem — przedstawiał widok prawdziwie straszny! Ileżto istot żyjących zginęło w tem rozbiciu, ile ofiar pogrążyło się w bałwanach! Czy który z marynarzy pokładu przeżył tę straszną katastrofę, żeby ją opowiedzieć światu, lub też fale morza przechowują jeszcze w tajemnicy ów złowrogi wypadek? Nie wiem dla czego, ale mi przyszło na myśl, że tym statkiem pogrzebionym pod wodami jest może Atlas, który z osadą, pasażerami i towarami zniknął przed dwudziestu laty, i do dziś dnia nic o nim nie słychać! Ah! jak okropną byłaby historya spodów kotliny śródziemnej, owej rozleglej trupiarni, gdzie tyle skarbów przepadło, gdzie tyle ofiar grób znalazło!
Tymczasem Nautilus obojętny i szybki, pędził całą silą śruby pośród tych rumowisk. Dnia 18-go lutego, około trzeciej zrana stanął przy wejściu do cieśniny Gibraltarskiej.
Tu są dwa prądy: jeden wyższy oddawna znany, który wody oceanu sprowadza do kotliny morza Śródziemnego; drugi niższy a przeciwny prąd, którego bytu dowiodło dziś rozumowanie. W istocie, masa wód morza Śródziemnego, nieustannie wzrastając przez napływ fal Atlantyku i rzek w nie wpadających, musiałaby corocznie podnosić powierzchnię tego morza, albowiem jego wyziewy nie wystarczają do przywrócenia równowagi. Owóż, wcale tak nie jest, i naturalnie musiano przypuścić istnienie prądu niższego, który przez cieśninę Gibraltarską, przelewa do kotliny Atlantyku nadmiar wód morza Śródziemnego.
W istocie, fakt ten jest najdokładniejszym, Nautilus właśnie skorzystał z tego prądu, i szybko przemknął przez ciasne przejście. Przez chwilkę mogłem patrzyć na przedziwne rumowiska świątyni Herkulesa, która według zapewnień Plinijusza i Awenijusza zapadła się pod wodę wraz z nizką wyspą, na której ją postawiono. W kilka minut później płynęliśmy już na falach Atlantyku.



XXXI.

Zatoka Vigo.

Atlantyk! rozległa przestrzeń wód, których powierzchnia zajmuje dwadzieścia pięć milionów mil kwadratowych, długość dziesięć tysięcy mil, a średnia szerokość dwa tysiące siedmset. Ważne to morze było prawie nieznane starożytnym, z wyjątkiem może Kartagińczyków, tych Holendrów starożytności, co w wędrówkach handlowych przebiegali wybrzeża zachodnie Europy i Afryki. Ocean, którego brzegi z równoległemi zakrętami obejmują niezmierny obwód, zasilają największe rzeki w świecie: Świętego Wawrzyńca, Mississipi, Amazonka, La Plata, Orenoko, Niger, Senegal, Elba, Loara i Ren, wnosząc mu wody z krajów najucywilizowańszych i z najdzikszych okolic! Wspaniała ta płaszczyzna nieustannie przerzynana jest okrętami wszystkich narodów, pod wszelkimi banderami świata i kończy się dwoma strasznemi cyplami, których najbardziej lękają się żeglarze: przylądkiem Horn i przylądkiem Burz!
Nautilus prując wody ostrzem swej ostrogi, za wrócił na otwarte morze i wypłynął na powierzchnię. Tym sposobem przywrócono nam codzienne przechadzki po platformie.
Zaraz też wyszedłem z Ned-Landem i Conseilem. W odległości dwunastu mil ukazywał się w mglistych zarysach przylądek Świętego Wincentego tworzący cypel południowo-zachodni hiszpańskiego półwyspu. Silny wiatr dął od południa; morze było niespokojne, wzburzone, i gwałtownemi uderzeniami bałwanów silnie kolysało Nautilusa. Niepodobna było prawie utrzymywać się na platformie; zaczerpnąwszy więc trochę świeżego powietrza, powróciliśmy do wnętrza statku.
Zeszedłem do mojego pokoju, Conseil udał się do swej kajuty, a Kanadyjczyk widocznie czemś mocno zajęty, poszedł za mną. nasza szybka wędrówka przez morze Śródziemne, nie pozwoliła mu wykonać powziętych projektów, nie taił też wcale swego niezadowolenia.
Gdy zamknęły się drzwi mojego pokoju, Ned-Land nsiarll i spojrzał na mnie w milczeniu.
— Przyjacielu Ned — odezwałem się do niego — rozumiem cię wybornie, ale nie masz nic do wyrzucenia sobie. W warunkach w jakich żeglował Nautilus, myśleć o ucieczce byłoby poprostu szaleństwem!
Ned-Land nic nie odpowiedział. Zaciśnięte usta i namarszczone brwi wskazywały, że był zawzięcie jedną myślą zajęty.
— Posłuchaj przyjacielu — dodałem — nic jeszcze niema straconego. Płyniemy ku brzegom Portugalii. Niedaleko od nich są Francya i Anglia, gdzie z łatwością znajdziemy schronienie. O! jeśliby Nautilus wypłynąwszy z cieśniny Gibraltarskiej, skręcił na południe, gdyby nas poniósł w okolice gdzie brak jest lądów, wówczas podzielałbym twoją niespokojność. Teraz jednak wiemy, że kapitan Nemo nie stroni od mórz okolic ucywilizowanych i jak sądzę, za dni kilka możesz działać z pewnym widokiem powodzenia.
Ned-Land jeszcze bystrzej spojrzał mi w oczy i nakoniec otworzył usta:
— Zrobi się to dziś wieczorem — rzekł.
Wyprostowałem się nagle. Przyznaję iż mało byłem przygotowany do tej wiadomości. Chciałem odpowiedzieć Kanadyjczykowi, lecz słów mi zabrakło.
— Umówiliśmy się czekać, na przyjazną sposobność — dodał Ned-Land. Tę sposobność trzymam w ręku. Dziś wieczorem będziemy tylko o parę mil od brzegów hiszpańskich. Noc jest ciemna. Wiatr wieje od morza. Mam twoje słowo, panie Aronnax i polegam na niem.
Gdy i teraz jeszcze milczałem, Kanadyjczyk wstał i rzekł zbliżając się do mnie.
— Dziś w wieczór o dziewiątej. Uwiadomiłem już Conseila. O tej porze kapitan będzie zamknięty w swoim pokoju i prawdopodobnie już w łóżku. Conseil i ja wejdziemy na schody środkowe; pan zaś, panie Aronnax, pozostaniesz w bibliotece o dwa kroki od nas, i czekać będziesz na sygnał. Wiosła, maszt i żagle są w łodzi. Udało mi się złożyć tam już trochę zapasów żywności. Postarałem się także o klucz angielski do odkręcania śrub, które łączą łódź z pudłem Nautilusa. Tak więc wszystko jest gotowe. Do wieczora, panie Aronnax.
— Morze jest niespokojne — zarzuciłem.
— Prawda — odpowiedział Kanadyjczyk — trzeba jednak coś zrezykować. Wolność warta jest narażenia się na trochę niebezpieczeństwa. Zresztą łódź jest mocna, a kilka mil przy popychającym nas wietrze, to fraszka. A kto wie, może jutro będziemy o sto mil na otwartem morzu? Jeśli nam okoliczności posłużą, między dziesiątą i jedenastą w nocy dostaniemy się na ląd stały lub zginiemy. Więc przy Bożej pomocy, dziś w wieczór!
To rzekłszy, Kanadyjczyk odszedł zostawiając mnie prawie ogłuszonego. Wyobrażałem sobie, że w danym razie będę miał przynajmniej czas do namysłu i rozważenia projektu ucieczki. Uparty mój towarzysz nie pozwalał mi na to, a zresztą, cóżbym mógł mu powiedzieć? Ned-Land miał najzupełniejsza słuszność: sposobność była dość przyjazną i on z niej korzystał. Czyż mogłem cofać swoje słowo i w interesie czysto osobistym narażać przyszłość moich towarzyszów? Alboż jutro kapitan Nemo nie mógłby nas zawlec na otwarte morze, zdala od wszelkich lądów?
W tej chwili silny świst dał mi poznać, że napełniano zbiorniki, i że Nautilus zanurzał się pod fale Atlantyku.
Pozostałem w moim pokoju. Chciałem unikać kapitana, żeby ukryć przed nim moje wzruszenie. Tak przepędziłem dzień dość smutny, walcząc z chęcią odzyskania mojej wolnej woli, i z żalem na myśl o opuszczeniu tego cudownego Nautilusa, przed ukończeniem moich studyów podmorskich! Porzucać tak ocean „mój Atlantyk“ jak go już z upodobaniem nazywałem, a nie zbadać jego spodnich warstw i nie wydrzeć mu tajników, które odsłoniły mi już morze Indyjskie i ocean Spokojny! Romans mój wypadał mi z rąk przy pierwszym tomie, moje marzenia przerywały się w chwili najpiękniejszej! Tak upłynęło kilka przykrych godzin, podczas których to mi się zdawało że jestem bezpieczny na lądzie z moimi towarzyszami, to znowu na przekorę rozumowi, pragnąłem w duchu żeby jakie nieprzewidziane okoliczności, stanęły na przeszkodzie w wykonaniu projektów Ned-Landa.
Dwa razy wchodziłem do salonu. Chciałem zobaczyć na kompasie, czy Nautilus w istocie zbliżał się do brzegu, lub też od niego oddalał. Ale nie, Nautilus wciąż pozostawał na wodach portugalskich, płynąć wzdłuż brzegów w kierunku północnym.
Wypadało tedy poddać się losowi i przygotować do ucieczki. Pakunek mój nie był ciężki. Trochę notatek i nic więcej.
Co do kapitana Nemo, zapytywałem się w duchu co on pomyśli o naszej ucieczce: czy nabawi go niespokojności, czy wyrządzi mu jaką krzywdę? Co pocznie kapitan w podwójnym razie, jeśli ucieczka będzie wykrytą lub chybioną? Niewątpliwie, dotychczas nie miałem powodu żalić się na niego; chyba przeciwnie. Gościnność jego zasługiwała na wszelkie pochwały; była otwartą i szczerą. Opuszczając go, nie mogłem jednak być posądzonym o niewdzięczność. Żadna przysięga nie przykuwała nas do niego. Liczył on nie na nasze słowo, lecz jedynie na samą moc okoliczności, które miały nas połączyć na zawsze z jego losami. To właśnie roszczenie jawnie wypowiedziane, iż na zawsze uwięzi nas na swoim pokładzie, usprawiedliwiało nasze usiłowania ucieczki.
Od czasu jak oglądaliśmy brzegi wyspy Santoryny, nie widziałem już kapitana. Czyżbym miał zobaczyć go jeszcze przed naszą ucieczką? Pragnąłem tego i lękałem się zarazem. Wytężyłem słuch; może usłyszę jego stąpania w przyległym pokoju. Nie, cisza najzupełniejsza. Jego pokój musiał być pusty.
I przyszło mi na myśl, że może ten dziwny człowiek nie był na pokładzie. Od owej nocy podczas której łódź odpłynęła od Nautilusa, udając się z jakąś misyą tajemniczą, moje wyobrażenia o kapitanie nieco się zmieniły. Przypuszczać zacząłem, że zachował pewnego rodzaju stosunki z lądem. Czy nigdy nie opuszczał Nautilusa? Często upływały całe tygodnia, a nie zdarzyło mi się go spotkać. Co porabiał przez czas tak długi? Może gdym sądził że siedzi zamknięty jak odludek, on tymczasem spełniał na lądzie jakie czyny tajemnicze, których natury odgadnąć nie mogłem.
Różne podobne domysły snuły się w mojej głowie. W dziwnem naszem położeniu, mieliśmy otwarte pole do wszelakich przypuszczeń. Byłto dla mnie stan chorobliwy, nieznośny. Dzień ów oczekiwania zdawał się być długim jak wieczność. Godziny posuwały się zbyt powolnie, dla mojej gorączkowej niecierpliwości.
Przyniesiono mi obiad do mojego pokoju. Jadłem bez apetytu, cały jedną myślą zajęty. O siódmej wstałem od stołu. Sto dwadzieścia minut — porachowałem je — oddzielało mnie jeszcze od chwili w której miałem złączyć się z Ned-Landem. Niespokojność i wzruszenie moje wzrastały. Puls bił gwałtownie. Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Przechadzałem się tu i owdzie, spodziewając się, że ruchem fizycznym uspokoję wzburzenie umysłu. Myśl, że nie powiedzie się nasze zuchwałe przedsięwzięcie, była najmniejszą z moich przykrości, ale serce moje biło gwałtownie gdym pomyślał, że nasz projekt będzie wykryty przed opuszczeniem Nautilusa i że przyprowadzą mnie przed kapitana Nemo, rozjątrzonego, lub co gorsza, zasmuconego mojem zbiegostwem. Chciałem po raz ostatni wrócić do salonu. Zawróciłem kroki na korytarz podłużny i wszedłem do owego muzeum, gdzie przepędziłem tyle godzin miłych i użytecznych. I patrzyłem na wszystkie te bogactwa, na wszystkie te skarby, jak człowiek w przededniu pójścia na wieczne wygnanie, z którego nie ma powrócić. Te cuda przyrody, te arcydzieła sztuki pośród których od tylu dni skupiało się całe moje życie — wkrótce miałem opuścić na zawsze. Radbym był przez szyby salonu zanurzyć spojrzenie w wodach Atlantyku; ale ściany były szczelnie zamknięte; płaszcz z blachy żelaznej oddzielał mnie od tego oceanu, którego jeszcze nie znałem. Przebiegając salon, zbliżyłem się do drzwi w poprzecznej ściance, którędy się wchodziło do pokoju kapitana. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, drzwi te były nawpół otwarte. Mimowolnie cofnąłem się. Jeśli kapitan był w swoim pokoju, mógł mnie zobaczyć. Nie słysząc jednak żadnego szelestu, zbliżyłem się i zajrzałem. Pokój był pusty. Popchnąłem drzwi i wszedłem wewnątrz. Ten sam, jak zawsze widok surowy, pustelniczy. W tej chwili kilka aqua-fortów zawieszonych na ścianie, których nie spostrzegłem podczas pierwszych odwiedzin, uderzyły mnie w oczy. Były to portrety wielkich mężów historycznych, których życie było nieustannem poświęcaniem się dla wielkich idei ludzkości, między innemi portrety Botzarisa, tego Leonidasa Grecyi nowożytnej; O’Counela, obrońcy Irlandyi; Waszyngtona, założyciela Unii amerykańskiej; Manina patryoty włoskiego; Lincolna, co padł ugodzony kulą stronnika niewolnictwa — i wreszcie owego męczennika sprawy oswobodzenia murzynów, Jana Browna, powieszonego na szubienicy, w postaci którą tak strasznie narysowało potężne pióro Wiktora Hugo.
Jaki był związek między temi bohaterskiemi duszami i duszą kapitana Nemo? Czy ten zbiór portretów mógł naprowadzić mnie na ślad tajemnicy jego istnienia? Byłże on rycerzem ludów uciśnionych, oswobodzicielem plemion jęczących w niewoli? Czy brał udział w ostatnich wstrząśnieniach politycznych, lub społecznych tego stulecia? Byłże on jednym z bohaterów strasznej wojny amerykańskiej, wojny opłakanej a wiekopomnej?…
Nagle zegar wybił ósmą godzinę. Pierwsze uderzenia młotka wyrwały mnie z moich marzeń. Zadrżałem, jakby oko niewidzialne przeniknęło najskrytsze tajniki moich myśli, i wybiegłem z pokoju.
Tu oczy moje zatrzymały się na busoli. Nasz kierunek był ciągle północnym. Szybkomierz wskazywał bieg umiarkowany, manometr głębokość stóp sześćdziesięciu. Okoliczności sprzyjały więc projektom Kanadyjczyka.
Wrócilem do mego pokoju. Ubrałem się ciepło: buty morskie, czapka wydrzana, kurtka z bisioru podszyta skórą cielęcia morskiego. Byłem gotów. Czekałem. Tylko szelest drgającej śruby przerywał głębokie milczenie panujące na pokładzie. Słuchałem, nadstawiałem uszu, czy nagłe krzyki nie ostrzegą mnie, że Ned-Land został schwytany na gorącym uczynku w wykonywaniu projektów ucieczki? Ogarnął mię niepokój śmiertelny. Daremniem usiłował odzyskać krew zimną.
Gdy już kilka jedynie minut brakowało do dziewiątej: przytknąłem ucho do drzwi od pokoju kapitana. Żadnego szelestu. Wyszedłem z mojego pokoju i powróciłem do salonu, który był pusty i pogrążony w półmroku.
Otworzyłem drzwi do biblioteki. To samo światło przyćmione, ta sama samotność. Zbliżyłem się do drzwi z których się wychodziło na schody środkowe, i czekałem net sygnał Ned-Landa.
W tej chwili drgania śruby znacznie się zmniejszyły, a potem zupełnie ustały. Dlaczego ta zmiana w ruchach Nautilusa? Nie wiedziałem czy to powstrzymanie się w biegu miało sprzyjać, lub zawadzić zamiarom Ned-Landa.
Milczenie przerywało już tylko bicie mojego serca.
Nagle dało się uczuć lekkie uderzenie. Poznałem, że Nautilus osiadł na dnie oceanu. Niespokojność moja wzrosła. Kanadyjczyk nie dawał sygnału. Miałem już chęć pobiedz do Ned-Landa i wezwać, żeby na później odłożyć wykonanie swoich projektów, czułem że nasza żegluga nie odbywała się już w zwyczajnych warunkach…
W tej chwili drzwi wielkiego salonu otworzyły się i wszedł kapitan Nemo. Zobaczył mnie zaraz i bez żadnych wstępów rzekł uprzejmym tonem:
— A! panie profesorze, właśnie cię szukałem. Znasz pan dobrze historyę hiszpańską?
Możnaby ją znać na palcach, a jednak będąc w mojem położeniu, stracić głowę i nic być w stanie zacytowania ani słowa.
— Cóż — odezwał się znów kapitan Nemo — czy słyszałeś pan moje pytanie? Znasz historyę Hiszpanii?
— Zapomniałem już trochę — odpowiedziałem.
— Otóż to uczeni, co zapominają czego się uczyli — rzekł kapitan. — Więc siadaj pan — dodał — a ja opowiem ci bardzo ciekawy ustęp z tej historyi.
Kapitan wyciągnął się na kanapie, a ja machinalnie usiadłem przy nim w półcieniu.
— Panie profesorze — rzekł — chciej mnie posłuchać z uwagą. Historya ta z pewnego względu zajmie pana, gdyż będzie odpowiedzią — na kwestye, których zapewne nie mogłeś pan rozwiązać.
— Słucham z największą uwagą, kapitanie — odpowiedziałem, nie wiedząc ku czemu właściwie on zmierzał, zapytując się w duchu, czy zajście to nie jest w związku z naszemi projektami ucieczki.
— Panie profesorze — odezwał się znów kapitan Nemo — jeśli pozwolisz, cofniemy się do roku 1702. Wiadomo panu, że w owym czasie wasz król Ludwik XIV-ty sądząc, że może jednem skinieniem ręki usunąć Pireneje, narzucił Hiszpanom swego wnuka, księcia andegaweńskiego na króla. Książę ten który mniej więcej licho panował pod imieniem Filipa V-go, musiał walczyć z silnemi nieprzyjaciołmi zewnętrznemi.
W istocie, poprzedniego roku domy panujące w Holandyi, Austryi i Anglii zawarły w Hadze traktat przymierza, w celu wydarcia korony hiszpańskiej Filipowi V-mu i włożenia jej na głowę jednego z arcyksiążąt, któremu przedwcześnie dano imię Karola III.
Hiszpania musiała stawiać opór tej koalicyi. Była jednak prawie zupełnie pozbawiona żołnierzy i marynarzy. Szczęściem nie brakło jej pieniędzy, pod warunkiem wszakże iż jej galiony wyładowane złotem i srebrem amerykańskiem, dopłyną do jej portów. Owóż pod koniec roku 1702 oczekiwała sutego dowozu, który Francya eskortowała flotą złożoną z dwudziestu trzech okrętów, pod dowództwem admirała Chateau-Renaud, gdyż marynarki sprzymierzone przebiegały wówczas wody Atlantyku.
Transport ten miał zawinąć do Kadyksu; admirał jednak dowiedziawszy się, że flota angielska krąży na tamtych wodach, postanowił zawinąć do jednego z portów francuzkich.
Dowódzcy konwoju hiszpańskiego zaprotestowali przeciw temu postanowieniu, i zażądali żeby ich zaprowadzono do portu hiszpańskiego, jeżeli nie do Kadyksu, to do zatoki Vigo, leżącej na północno-zachodnim brzegu Hiszpanii i nie blokowanej.
Admirał Chateau-Renaud miał tyle słabości, że usłuchał tego nieroztropnego żądania i galiony wpłynęły do zatoki Vigo.
Na nieszczęście przystań w tej zatoce jest otwartą, i nie może być bronioną. Wypadało przeto spiesznie znieść na ląd ładunki galionów przed przybyciem flot sprzymierzonych, i byłby na to czas dostateczny, gdyby nagle nie podniesiono nędznej kwestyi współzawodnictwa.
Czy tylko z uwagą pan słuchasz? — spytał mnie kapitan Nemo.
— Najuważniej — odpowiedziałem, nie wiedząc jeszcze z jakiego powodu dawano mi tę lekcyę historyi hiszpańskiej.
— Opowiadam więc dalej. Rzecz tak się miała: kupcy Kadyksu posiadali przywilej, na mocy którego do nich należało przyjmowanie wszystkich towarów przybywających z Indyi Zachodnich. W sprzeczności z tym przywilejem było, wynoszenie w zatoce Vigo na ląd pieniędzy przywiezionych na galionach. Zanieśli więc skargę do Madrytu i wyjednali u słabego Filipa V-go, że konwój nie wynosząc na ląd swego ładunku, pozostawać będzie pod sekwestrem w zatoce Vigo, dopóki floty nieprzyjacielskie się nie oddalą.
Owóż właśnie, gdy zapadło to postanowienie, dnia 22-go października 1702 r. okręty angielskie wpłynęły do zatoki Vigo. Admirał Chateau-Renaud mimo słabsze swoje siły, mężnie walczył z przeważającym nieprzyjacielem; spostrzegłszy jednak, że skarby konwoju nieuchronnie wpadną w moc nieprzyjaciela, kazał spalić i zatopić galiony, które też z niezmiernemi skarbami swemi zatonęły w morzu.
Kapitan Nemo umilkł. Przyznaję, iż nie wiedziałem jeszcze, z jakiego powodu miałaby mnie zajmować ta historya.
— Cóż dalej? — spytałem.
— To dalej, panie Aronnax — odpowiedział kapitan Nemo, że jesteśmy teraz w zatoce Vigo, że jeśli pan chcesz, możesz poznać jej tajemnice.
I kapitan wstał i poprosił żebym z nim poszedł. Miałem czas opamiętać się idąc za kapitanem. W salonie było ciemno, ale przez szyby błyszczały fale morza. Spojrzałem z uwagą.
Dokoła Nautilusa w półmilowym promieniu, wody zdawały się być zalane światłem elektrycznem. Widziałem najwyraźniej dno piaszczyste. Marynarze osady okrętowej w ubraniach nurkowych czyli tak zwanych skafandrach, wypróżniali beczki napół przegniłe i rozbite skrzynie wśród czerniących jeszcze szczątków floty hiszpańskiej. Z tych skrzyń i beczułek sypały się sztaby złota i srebra i niezliczona liczba piastrów i klejnotów. Mnóstwo drogiego kruszcu leżało na dnie. Marynarze zbierali te łupy szacowne, przenosili do Nautilusa i znów powracali na te niewyczerpane łowy złota i srebra.
Teraz zrozumiałem. Tu była widownia bitwy 22-go października 1702 r. W tem właśnie miejscu zatonęły galiony wyładowane na rachunek rządu hiszpańskiego. Tu kapitan Nemo w miarę swoich potrzeb, zabierał miliony na pokład Nautilusa. Dla niego więc, i tylko dla niego Ameryka dostarczyła tych kruszców szacownych. Był on bezpośrednim i wyłącznym dziedzicem owych skarbów, wydartych Inkasom i ludom zwyciężonym przez Ferdynanda Korteza.
— Cóż, panie profesorze — zapytał mnie z uśmiechem — czy wiedziałeś, że morze tyle bogactw zawiera?
— Wiedziałem, że obliczają do dwóch milionów beczek pieniędzy pogrążonych pod wodami.
— Tak, lecz żeby wydobyć te pieniądze, trzebaby robić wydatki większe od spodziewanych korzyści. Tu przeciwnie, dość mi jest tylko ponieść to co ludzie zgubili, i nietylko w zatoce Vigo, ale i w tysiącach miejsc, które były widownią rozbicia okrętów i na mojej mapie podmorskiej są starannie zanotowane. Teraz zapewne pan pojmuje, dlaczego jestem niezmiernie bogaty?
— Pojmuję. Pozwól mi jednak powiedzieć sobie, panie kapitanie, że uprzątając skarby w zatoce Vigo, uprzedziłeś pan tylko prace stowarzyszenia, które się w tym samym celu zawiązało.
— Jakiegoż to?
— Stowarzyszenia, które otrzymało od rządu hiszpańskiego przywilej na poszukiwanie galionów zatopionych. Akcyonaryuszów zwabiła ponęta ogromnych korzyści, gdyż owe skarby na dnie morza ocenione są na pięćset milionów.
— Pięćset milionów! — powtórzył kapitan Nemo — może tyle było, ale już niema.
— Bardzo wierzę, kapitanie. Byłoby też uczynkiem miłosiernym ostrzedz tych akcyonaryuszów. Kto wie zresztą, czy przestroga byłaby dobrze przyjętą. Zwykle gracze bardziej żałują nie tak pieniędzy straconych, jak nadziei szalonych, które się nie ziściły. A zresztą, mniej mi żal tych spekulantów niż owych tysiąca nieszczęśliwych, którym bardzoby się przydały te bogactwa stosownie rozdzielone, gdy tymczasem teraz pozostaną nieużytecznemi.
Zaledwie domówiłem tych słów, gdym uczuł że musiały obrazić kapitana Nemo.
— Nieużytecznemi! — powtórzył zapalając się. — Więc sadzisz mój panie że bogactwa są stracone, dlatego że ja je zabieram? Więc sądzisz że dla siebie samego trudzę się gromadzeniem tych skarbów? Kto panu powiedział, że nie robię z nich dobrego użytku? Chyba ci się zdaje, że nie wiem iż są na świecie istoty cierpiące, plemiona uciśnione; są biedacy, którym trzeba nieść ulgę, ofiary które pomścić należy? Czy pan mnie nie rozumiesz?…
Kapitan Nemo nagle umilkł, może żałując że za wiele powiedział. Ja zaś odgadłem go teraz. Jakiekolwiek pobudki skłoniły go do szukania niepodległości pod morzami, przedewszystkiem pozostał człowiekiem! Jego serce biło jeszcze dla cierpień ludzkości, jego miłosierdzie niewyczerpane wychodziło na pożytek, zarówno plemion ujarzmionych jak jednostek!
I zrozumiałem wówczas dla kogo były przeznaczone owe miliony wyprawione przez kapitana Nemo, gdy Nautilus płynął po wodach Krety, na której wrzało powstanie!



XXXII.

Ląd znikły.

Nazajutrz, 19-go lutego, Kanadyjczyk przyszedł do mnie. Spodziewałem się tego. Był jakiś bardzo zesmutniały.
— Cóż teraz będzie panie?
— Cóż robić, kochany Nedzie, los przeszkodził nam wczoraj.
— Otóż to! ten przeklęty kapitan musiał się zatrzymać właśnie w tej chwili, w której mieliśmy opuścić jego statek!
— Musiał wstąpić do swego bankiera.
— Swego bankiera!
— A raczej do swego banku. Chcę mówić o oceanie, w którym bogactwa kapitana są bezpieczniejsze niżby były w kasie państwa.
Opowiedziałem Kanadyjczykowi co zaszło wczoraj, myśląc sobie że to może mu wybije z głowy chęć opuszczenia kapitana. Ale taki tylko był skutek mego opowiadania, że Ned bardzo zaczął żałować iż i on także nie należał do wyprawy na pole bitwy pod Vigo.
— Zresztą — dodał — przecież nie wszystko jeszcze się skończyło!Jeśli oszczep chybił celu teraz, to trafi innym razem. Jeśli trzeba, to dziś jeszcze wieczorem…
— W jakim kierunku idzie Nautilus? — zapytałem.
— Niewiem panie — odpowiedział.
— Więc dowiemy się o tem w południe.
Kanadyjczyk poszedł do Conseila, a ja ubrałem się i poszedłem do salonu. Nie zadowolił mnie kompas; Nautilus płynął na południo-zachód. Więc odwróciliśmy się od Europy. Z pewną niecierpliwością czekałem chwili, w której położenie statku będzie oznaczone. Około wpół do dwunastej rezerwoary wypróżnione zostały, a statek wypłynął na powierzchnię. Wybiegłem na platformę. Ned już mnie uprzedził.
Nie było już widać ziemi, tylko morze niezmierzone na wszystkie strony. Na widnokręgu słaniało się kilka żagli; pewnie były to statki idące aż do przylądka Ran-Roque, by znalazłszy tam wiatr przyjazny, okrążyć z jego pomocą przylądek Dobrej Nadziei. Pochmurno było — zdawało się, że zbiera się na, burzę.
Ned wściekły ze złości, usiłował przebić wzrokiem mglisty widnokrąg. Zdawało mu się ciągle, że za tą mgłą zobaczy upragnioną ziemię.
Słońce pokazało się w południe na chwilę. Skorzystał z tego porucznik statku, by oznaczyć położenie. Potem, ponieważ fale zaczynały się tworzyć na morzu, zeszliśmy pod pokład i wyjście zamknięto.
W godzinę potem widziałem na mapie oznaczono położenie Nautilusa; znajdował się pod 16° 17’ długości, a 33° 21’ szerokości, o sto pięćdziesiąt mil od najbliższego lądu. Nie było co myśleć o ucieczce. Łatwo zgadnąć gniew Kanadyjczyka, gdy się dowiedział o tem położeniu. Co do mnie, żal mój był umiarkowany, zdawało mi się, że mi kamień spadł z serca — i stosunkowo uspokojony, zajmowałem się zwykłemi memi czynnościami.
Wieczorem około jedenastej przyszedł do mnie Kapitan całkiem niespodzianie. Pytał się mnie bardzo uprzejmie, czy nie byłem zmęczony bezsennością nocy poprzedniej. Uspokoiłem go pod tym względem.
— Jeśli tak, to może pan zechcesz zrobić wycieczkę arcy ciekawą.
— Z całego serca, kapitanie.
— Bywałeś pan na dnie podmorskiem za dnia i przy świetle słonecznem; nie zechciałbyś pan zobaczyć jak też wygląda w nocy?
— I owszem.
— Będzie to mordująca przechadzka, uprzedzam pana. Trzeba trzeba będzie iść długo i drapać się na górę. Drogi tam nieosobliwie są utrzymane.
— Rozciekawiasz mnie kapitanie i tem chętniej pójdę·
— To chodźmy profesorze ubrać się w skafandry.
Przybywszy do szatni zrozumiałem, że ani moi towarzysze, ani ludzie z załogi statku, nie wybierają się z nami na tę wycieczkę. Kapitan Nemo nie proponował mi nawet, by zabrać z sobą Neda lub Conseila.
Ubraliśmy się niebawem, obarczyli się dobrze zaprowidowanemi zbiornikami powietrza, ale lampy elektryczne nie były przygotowane. Zwróciłem uwagę kapitana na to.
— Na nicby się nam nie przydały — odpowiedział.
Myślałem żem źle słyszał, ale już nie można było powtórzyć mego spostrzeżenia, bo kapitan miał już głowę w kuli metalowej. Więc i ja z moją to samo zrobiłem. Uczułem, że mi włożono w rękę kij okuty, a w parę minut potem, po zwyczajnych zachodach stanęliśmy na dnie oceanu Atlantyckiego o trzysta, metrów pod powierzchnią morza.
Nadchodziła północ. W wodzie bardzo było ciemno — ale kapitan pokazał mi w odległości punkt czerwonawy, jakąś szeroko rozlaną światlość o dwie mile blisko od Nautilusa. Co to był za ogień, czem się zasilał, dlaczego i w jaki sposób istniał wśród płynnego żywiołu? nie umiałbym powiedzieć. Dosyć że nam przyświecał, prawda że trochę blado, ale dostatecznie by coś widzieć w ciemnościach. Pojąłem, że przyrząd Ruhmkorffa byłby nam niepotrzebny.
Ja i kapitan Nemo szliśmy obok siebie, prosto na widziane światło. Grunt równy wznosił się nieznacznie. Z pomocą lasek tęgie dawaliśmy kroki; ale droga szla niesporo, bo nam często nogi więzły w madzie ze zgniłych porostów, posianej płaskiemi kamieniami.
Tak postępując, słyszałem nad głowa jakieś niby gradowe odgłosy, które wzmacniały się niekiedy; deszcz gwałtowny padał na powierzchni morza. Mimowolnie przyszło mi na myśl że zmoknę, będąc wśród wody. Musiałem się śmiać z tej myśli dziwacznej. Ale trzeba wiedzieć, że pod grubem okryciem skafandra nie czuje się żywiołu płynnego i zdaje się, jakby się było w atmosferze nieco gęstszej tylko niż na ziemi. Oto i wszystko.
Po półgodzinnym pochodzie, grunt się stal krzemienisty. Meduzy, skorupiaki mikroskopijne, pierze morskie, oświecały go lekko swą fosforescencyą. Stosy głazów pokryte były milionami zwierzokrzewów i wegetacyą porostów. Nogi się ślizgały na mchu morskim, i gdyby nie kij okuty, byłbym nieraz upadł. Gdym się obejrzał, dostrzegałem ciągle błyszczącą latarnię na Nautilusie, ale coraz bladziej.
Owe nagromadzenia kamieni, o których wyżej mówiłem, miały swój porządek który mi się dziwnym zdawał. Dostrzegałem jakieś olbrzymie bruzdy, ginące w odległości i których długości nie można było ocenić. I coś innego mi się zdawało, czego istnienia nie mogłem przypuścić. Zdawało mi się, że moje ciężkie ołowiane podeszwy druzgoczoczą jakąś ściółkę z kości, głucho trzaskającą pod nogami. Po jakiejże szliśmy równinie? Byłbym się pytał o to kapitana, ale nie umiałem jeszcze tego języka na migi, za pomocą którego on rozmawiał ze swymi towarzyszami podczas podmorskich wycieczek.
Tymczasem czerwonawa jasność, na którąśmy s.li wzrastała i zalewała przestrzenie. Obecność tego ogniska wśród wody, zacieka wiała mnie mocno. Byłże to jaki wpływ elektryczny, czy może zbliżałem się ku zjawisku natury, nieznanemu jeszcze uczonym na ziemi? Albo może — bo i to przyszło mi na myśl — ludzie wpływali czemś na ten pożar? Może pod temi warstwami wody spotkam towarzyszów, przyjaciół kapitana Nemo, żyjących jak on w sposób niezwykły, i których chciał odwiedzić? Może tam spotkam całą kolonię wygnańców, którzy nie mogąc znieść rządów ziemskich, szukali niepodległości na dnie oceanu i znaleźli ją tam? Wszystkie te myśli szalone, niedopuszczalne, prześladowały mnie. W tem usposobieniu umysłu, podrażniany ustawicznie szeregiem cudów przedstawiających się moim oczom, nie byłbym się zdziwił, odkrywając na dnie morskim jedno z tych miast podwodnych. o jakich marzył kapitan Nemo.
Droga nasza rozjaśniała się coraz więcej. Biaława światłość błyszczała na szczycie góry, wysokiej na jakie ośmset stóp. Ale to było tylko poprostu odbijanie się światła w krysztalnych pokładach wodnych. Ognisko, niepojęte źródło tej jasności, znajdowało się z drugiej strony góry.
Kapitan Nemo szedł śmiało w tym labiryncie kamienistym na dnie Atlantyku; znał widać ponurą tę drogę, i nie lękał się zabłąkać. Postępowałem za nim z niewzruszoną ufnością. Zdawał mi się być geniuszem morskim; a gdy postępował przedemną, podziwiałem rosłą jego postać, rysującą się ciemno na świetlnem tle widnokręgu.
Mogło być około pierwszej rano. Przybyliśmy do pierwszych krawędzi góry; ale żeby na nią się dostać, trzeba było zapuścić się na ścieżki gęstego lasu.
Tak jest! lasu obumarłego, bez liści, bez soków; skamieniałego pod działaniem wód, z którego tu i owdzie strzelały sosny olbrzymie. Jakbym widział niepowalony jeszcze węgiel kamienny, trzymający się korzeniami w pozapadanym gruncie. Gałęzie tych drzew niby delikatna koronka z czarnego papieru, rysowały się wyraźnie na wód sklepieniu. Wyglądało to jakby przyczepiony na stromej górze Harzu las, ale las skamieniały. A dalej niby naturalne wieże, potężne ściany z ostremi wierzchołkami, jakby bastyony połączone sznurem, pochylone tak, jak niedozwoliłyby tego prawa ciężkości na ziemi.
Ale co się dziwić! czyż ja sam nie czułem różnicy między gęstością powietrza i wody, w której pomimo mego ciężkiego odzienia, bani metalowej otaczającej mą głowę, podeszew ołowianych przy mem obuwiu, wdzierałem się na pochyłości niezwykle strome i przebiegałem je niemal ze zwinnością i lekkością kozy dzikiej.
Czuję, że opis tej wycieczki podwodnej nie będzie się zdawał prawdopodobnym. Opowiadam rzeczy na pozór niemożliwe, które przecież są istotne, niezaprzeczone. Nie marzyłem przecież – widziałem i czułem.

W dwie godziny po opuszczeniu Nautilusa przebyliśmy linię drzew; o sto stóp nad głowami naszemi sterczał szczyt góry, zasłaniającej nam źródło świetnego promieniowania, znajdujące się z drugiej strony. Od czasu do czasu, skamieniałem krzaki przelatywały przed nami w przerażających zygzakach. Ryby wybiegały z pod nóg naszych jak ptastwo wypłoszone z wysokiej trawy. Skalisty grunt poprzedzielany był nieprzebytemi załomami, głębokiemi grotami, niezgłębionemi otworami, na dnie których słychać było poruszające się okropności. Krew mi cała zbiegła do serca, gdym zoczył macki olbrzymiego mięczaka zastępującego mi drogę, albo jakie kleszcze straszliwe, zamykające się ze zgrzytem w ciemnicy jam! Tysiące punktów świecących błyszczało wśród ciemności. Były to oczy ogromnych skorupiaków, siedzących w swych kryjówkach; potężnych homarów powstających jak halabardziści, poruszających swe łapy z odgłosem
.. potężnych homarów, krabów olbrzymich.
przesuwanego żelaztwa: krabów niezmiernych, spoczywających jak działa na lawetach; strasznych głowonogów, których splatane długie macki, wyglądały jak żyjący splot wężów. Nie znałem jeszcze tego świata olbrzymiego; do jakiegoż rodzaju zaliczyć te stworzenia stawowate, którym skala drugi niejako stanowiła pancerz? Jak natura urządziła ich istnienie wegetujące, i od ilu wieków żyją one w zapadłych oceanu warstwach?

Nie było czasu zatrzymywać się. Kapitan Nemo oswojony z temi strasznemi zwierzętami, nie zważał na nie. Nowe spotkaliśmy niespodzianki na pierwszej płaszczyźnie góry, na którąśmy się wspinali. Zarysowały się przed nami malownicze ruiny, już wyraźnie pokazujące, że pochodziły z ręki człowieka a nie Stwórcy. Nagromadzenia kamieni tworzące zarysy zamków i świątyń, rozciągały się szeroko; pokryte było to wszystko światem zwierzokrzewów jakby kwitnących; mchy i fukusy niby bluszcze pięły się około tych ruin, i odziewały je jakby płaszczem roślinnym.
Cóż to była za część świata? kto poustawiał te skały i kamienie jakby na uroczyskach przedhistorycznych? Gdzież mnie przyprowadził ten fantasta, kapitan Nemo?
Byłbym się go pytał, ale nie mogłem tego zrobić — więc go zatrzymałem, chwytając za ramię. Ale on tylko wstrząsnął głową i pokazując mi najwyższy szczyt góry, zda wał się mówić: „Chodź dalej, chodź jeszcze!“
Poszedłem. Od jednego zamachu, w kilka minut wdrapaliśmy się na szczyt wyższy od okolicznej skalistej masy, o jakie dziesięć lub dwanaście metrów. Spojrzałem w stronę którąśmy przebyli. Góra nie wyżej się wznosiła nad siedmset lub ośmset metrów nad płaszczyznę; druga jednak jej strona dwa razy prawie była wyższa. Wzrok mój sięgał daleko i obejmował przestrzeń oświetloną gwałtownemi wypryskami masy rozżarzonej. Ta góra była wulkanem! Na pięćdziesiąt stóp pod szczytem płynęła z krateru rzeka lawy, rozlewającej się kaskadami ognistemi w otaczającym ją wodnym żywiole, a nad wszystkiem wznosiła się ulewa z kamieni i żużli. Wulkan ten zdawał się być niezmierną pochodnia i oświetlał niższą płaszczyznę aż do granic widnokręgu.
Powiadam że krater podmorski wyrzucał lawę, a nie płomienie. Płomieniom bowiem potrzeba tlenu z powietrza, a pod wodą go niema; potoki zaś lawy, mające same w sobie pierwiastki gorzenia, mogą się rozpalić do białej czerwoności, walczyć zwycięzko z otaczającym je płynnym żywiołem i ulatniać się w zetknięciu z nim. Gwałtowne prądy unosiły wywiązujące się gazy; potoki lawy spływały aż do podstawy góry tak zupełnie, jak materye wyrzucane z Wezuwiusza na Torre del Greco.
Istotnie, patrzyłem na miasto zrujnowane, zapadłe w gruzy, zwalone; dachy podruzgotane, świątynie zgniecione, luki i sklepienia rozbite, kolumny powalone na ziemię, a we wszystkiem znać było jedne proporcye architektury toskańskiej. Tam oto pokazywały się resztki olbrzymiego wodociągu; tutaj wzniesienie ze spłaszczonego zamku obronnego, albo jakiego partenonu[16]; owdzie ślady bulwaru jakby otaczającego niegdyś starożytny jaki port na brzegach znikłego morza — a w nim okręty handlowe i trójrzędowe statki. Dalej jeszcze, rysowała się linia długa murów zwalonych; znać było opustoszałe ulice całe, niby pogrzebana pod wodą Pompeja, którą kapitan Nemo wskrzesił dla mnie.
Gdzież więc jestem, na co ja patrzę? Za jakakolwiek cenę pragnąłem się o tem dowiedzieć. Chciałem mówić i już brałem się do zerwania sobie z głowy kuli metalowej, trzymającej ją w więzieniu. Ale powstrzymał mnie kapitan Nemo, a podniosłszy kawałek kamienia kredowego, postąpił ku skale z czarnego bazaltu, i nakreślił na niej ten jeden wyraz:

ATLANTYDA.

Błyskawica przeniknęła mój umysł. Atlantyda! starożytna Meropida u Theopomp’a, Atlantyda Platona — ten ląd, którego istnieniu zaprzeczali: Origenes, Porphyriusz, Jamblique, Anville, Malte-Brun, Humboldt, biorąc wieści o jego zniknieniu za legendę; ląd którego istnienie kiedyś, przypuszczali: Possidoniusz, Pliniusz, Ammianus Marcellinus, Tertulian, Engel, Sherer, Tournefort, Buffon, Averac — ląd ten miałem teraz przed sobą i widziałem na nim niezaprzeczone ślady jego niegdyś istnienia! To więc była ta okolica pochłonięta dziś, a istniejąca kiedyś zewnątrz Europy, Azyi i Libii (Afryka starożytna), zewnątrz kolumn Herkulesa (Gibraltar) — ląd, na którym żyło potężne plemię Atlantów, z którem starożytni Grecy pierwsze wiedli wojny!
Platon to właśnie zapisał w swych dziełach wielkie czyny z owych czasów bohaterskich. Jego dyalog Timeasza z Critiasem napisany był pod natchnieniem Solona, poety i prawodawcy.
Pewnego dnia Solon rozmawiał z kilku mądrymi starcami z Sais, miasta istniejącego już od ośmiuset lat, jak o tem świadczyły roczniki jego wyryte na poświęconych murach świątyni. Jeden z tych starców opowiadał dzieje innego miasta, o tysiąc lat starszego. Pierwsza owa osada ateńska stara dziewięćset wieków, napadniętą była i w części zniszczoną przez Atlantów, którzy, jak mówił ów starzec, zamieszkiwali ląd ogromniejszy od Azyi i Afryki razem wziętych, zalegający przestrzeń od 12-go do 40-go stopnia szerokości północnej. Panowanie tego ludu rozciągało się aż do Egiptu. Chciał owładnąć Grecyę, ale musiał ustąpić przed nieugięta obrona Hellenów. Od tego czasu wieki upłynęły. Nadeszły kataklizmy w naturze, zatopy, trzęsienia ziemi. Jednej doby dosyć było, by zaprzepaściła się starożytna Atlantyda, której najwyższe szczyty, Madera, wyspy Azorskie Kanaryjskie i przylądka Zielonego, widoczne są dziś jeszcze.
Dane te historyczne ocknęły się w mej pamięci, na widok napisu skreślonego ręką kapitana Nemo. Dziwnem wiedziony przeznaczeniem, deptałem więc jednę z gór owego niegdyś lądu stałego, dotykałem ręką własną ruin tysiącowiecznych, i współczesnych epokom geologicznym! Stąpałem tam, gdzie stąpali współcześni pierwszego człowieka; mem ciężkiem obuwiem druzgotałem szkielety zwierząt z czasów bajecznych, resztki życia niegdyś osłanianego cieniem skamieniałych dziś lasów!
Czemuż dla braku czasu nie mogłem zstąpić z urwistych spadzistości tej góry przebiedz w całości ląd ten niezmierny, który zapewne łączył niegdyś Afrykę z Ameryką, odwiedzić potężne miasta przedpotopowe! Możebym jeszcze znalazł wojowniczej sławy pełen Makhimos, pobożny gród Eusebe, którego olbrzymiej urody mieszkańcy wiekowego używali żywota, a tak byli mocni, że nagromadzili owe głazy opierające się dziś jeszcze działaniu wód. Być może że nadejdzie dzień, w którym zjawisko jakie wybuchowe wywiedzie znów w jasne światło słońca, pochłonięte zwaliska! Wszak wskazano miejsca licznych w tej okolicy wulkanów podmorskich; a nieraz okręty przechodzące te wody, doświadczały wstrząśnień od spodu idących. Słyszano głuche odgłosy walki żywiołów toczącej się w wód głębinach, znajdowano popioły wulkaniczne wyrzucane z łona morskiego. Dziś jeszcze grunt szarpany jest tam aż do równika, siłami plutonicznemi! Któż zaręczy, że wierzchołki gór podwodnych wyrosłe z materyi z łona ich wybuchającej, układającej się kolejami w coraz wyższe warstwy, nie wychylą w jakiej odległej przyszłości czoła swego z wód oceanu.
Gdym tak marzy i usiłował w pamięć sobie wrazić szczegóły tego podmorskiego krajobrazu, kapitan Nemo oparty o omszały słup pomnikowy, stał nieruchomy — jak by skamieniał w niemym zachwycie. Myślałże i on także o zaginionych pokoleniach, i pytał się ich o tajemnice istnienia ludzkiego? Może w tem to właśnie miejscu kąpał on myśl swoją we wspomnieniach historycznych, i tonął w życiu starożytnem, nie chcąc mieć nic wspólnego z nowożytnem. Cóżbym nie dał, by znać jego myśli, pojmować je i podzielać!
Całą godzinę pozostaliśmy na tem miejscu, rozpatrując się w szerokiej równinie przy świetle law, bardzo silnem niekiedy. Wrzenie wewnątrz góry wstrząsało jej zwierzchnia skorupę. Odgłosy z głębi niesione bystremi prądami wody, z majestatyczną odbrzmiewały pełnością. Księżyc ukazał się za chwilę, a promienie jego przenikając masę wód, rzucały blade światło na ląd zatopiony. Nieopisany widok! Kapitan powstał, spojrzał raz jeszcze na niezmierzoną równinę, i dał mi znak ręka bym szedł za nim.
Szybko zstąpiliśmy z góry. Przeszedłszy las kamienny, zobaczyliśmy znów światło Nautilusa, błyszczące w oddaleniu jak gwiazda. Na nie prosto kapitan skierował swe kroki, i przybyliśmy na pokład w chwili, gdy pierwsze barwy jutrzenki zabieliły powierzchnię oceanu.



XXXIII.

Kopalnie węgla podmorskie.

Bardzo późno obudziłem się nazajutrz dnia 20-go lutego; strudzony wycieczką nocną, spałem do jedenastej. Ubrałem się prędko, bo mi pilno było wiedzieć w jakim kierunku posuwa się Nautilus. Z narzędzi astronomicznych dostrzegłem że płynie wciąż ku południowi, z szybkością dwudziestu mil na godzinę i w głębokości stu metrów.
Przyszedł Conseil. Opowiedziałem mu o naszej wycieczce nocnej, a że ściany były odsłonięte, mogłem mu jeszcze pokazać część zatopionego lądu. Nautilus szedł nie dalej jak o dziesięć metrów od powierzchni równiny Atlantydy; byliśmy jakby w balonie pływającym w powietrzu, po nad łąkami na ziemi, albo jak w wagonie pośpiesznego pociągu. Przed naszemi oczyma rozciągały się skały fantastycznie powyszczerbiane, lasy ze stanu roślinnego w stan mineralny przeszłe i rysujące się w wodzie jak nieruchoma sylwetka wycięta z papieru. Massy kamieniste osłonięte były tu i owdzie kobiercem roślinnym; potężne wylewy law w różne formy urobione, świadczyły o gwałtownej wściekłości sił plutonicznych.
Oświetlone blaskiem elektrycznego światła, mijały przed naszemi oczyma różne położenia — a ja opowiadałem Conseilowi dzieje Atlantów, o których Bailly, snując tylko ze swej wyobraźni, tyle wdzięcznych kart napisał. Opowiadałem mu o wojnach tego bohaterskiego ludu — a mówiłem jak człowiek, który nie wątpi już o niczem. Ale Conseil słuchał mnie z jakiemś roztargnieniem; zrozumiałem wkrótce powód tej niby obojętności na rzeczy historyczne.
Zobaczył mnóstwo ryb przepływających, a w takim wypadku Conseil zapadał zawsze w przepaście klasyfikacyi, schodził niejako ze świata rzeczywistego. Nie było co z nim robić, tylko wziąść się z nim do studyów ichtyologicznych. Ryby te w Atlantyku nie bardzo się różniły od tych, któreśmy w niektórych innych morzach spotykali. Były między niemi olbrzymie raje, długie na pięć metrów i obdarzone ogromną siłą muskularną, pozwalającą im wyskakiwać nad wodę; żarłacze różnego gatunku, naprzykład modre, długie na piętnaście stóp, mające zęby trójkątne, ostre, a takie przezroczyste, że ich nie było widać wśród wody; centriny mające kształt pryzmatu, a skórę nasadzoną naroślami; jesiotry podobne do tych, które są w morzu Śródziemnem; tak zwane węże morskie długie na półtorej stopy, żółtawo-brunatne, mające małe szare płetwy, pozbawione zębów i języka, a smukłe i cienkie jakby prawdziwe węże.
Z kościstych wymieniał Conseil: makairy czarniawe, mające trzy stopy długości, szczękę wyższą uzbrojona szpadą ostrą; tak zwane za czasów Arystotelesa, smoki morskie, których iglice grzbietowe bardzo je czynią niebezpiecznemi przy chwytaniu; makrele z grzbietem brunatnym w pręgi niebieskie, oprawne niejako w złote brzeżki; śliczne dorady, tak zwane księżyce, wyglądające jak tarcze mieniące się lazurem, które w świetle słonecznem zdają się być plamami srebrnemi; nakonieć szpady, długie na ośm metrów, wędrujące gromadnie, mające płetwy żółtawe niby kosy i długie na sześć stóp miecze. Zwierzęta to nieustraszone, żyjące raczej porostem niż rybami; samce ich posłuszne są swym samicom, jak najlepiej utresowani mężowie.
Patrząc na te różne okazy fauny morskiej, nie spuszczałem z oczu długich płaszczyzn Atlantyku. Niekiedy kapryśny układ gruntu zmuszał Nautilusa do zwolnienia biegu; wciskał się jakby jaka ryba pomiędzy pagórki blisko siebie położone. Jeśli nie mógł się przebić przez ten labirynt, to wznosił się jak balon, mijał przeszkody, a potem znów się opuszczał, by płynąć o kilka metrów od dna. Rozkoszna to była podróż, zupełnie jak przejażdżka powietrzna, z tą tylko różnicą, że Nautilus posłuszny był woli człowieka.
Około czwartej po południu zmienił się grunt, dotąd będący gęstym mułem, pomięszanym tu i owdzie ze skamieniałemi gałązkami; teraz był skalisty, złożony z różnych części, to bazaltów, to law, to odłamów czarnego kamienia siarką nawiedzionego. Zdawało się, że się teraz zaczną góry — i w istocie po kilku obrotach Nautilusa spostrzegłem, że ze strony południowej jest niby mur jakiś, zagradzający nam zupełnie drogę. Szczyt jego występował niezawodnie nad powierzchnię oceanu; musiał to być jakiś ląd, a co najmniej, wyspy Kanaryjskie, albo która z wysp Zielonego Przylądka. Nie oznaczono położenia statku, może i umyślnie — to też nie wiedziałem gdzie jesteśmy. W każdym razie, ściana ta zdawała się wskazywać że tu się kończy Atlantyda, której mniejszą część przebiegliśmy dotąd.
Noc nie przerwała mych badań. Byłem sam, bo Conseil poszedł do swej kajuty. Nautilus zwolniwszy swój bieg, bujał ponad niewydatnemi masami gruntu, raz tuż nad niemi jakby chciał osiąść na nich, drugi raz wznosząc się kapryśnie na powierzchnię wody. Wówczas dostrzegłem przez kryształ wodny kilka świetnych konstellacyj, i te właśnie pięć czy sześć gwiazd, które stanowią ogon Oriona.
Byłbym pewnie długo jeszcze przyglądał się pięknościom morza i niebios — ale ściany zasunęły się, bo w tej chwili statek doszedł do jakiegoś lądu, wznoszącego się prostopadle wysoko w górę. Ciekawa rzecz, jakie będą dalsze jego poruszenia! Poszedłem do siebie, a Nautilus się nie poruszał. Położyłem się z postanowieniem aby wstać za kilka godzin.
Tymczasem dopiero o ósmej rano przybyłem do salonu. Z manometru widziałem, że Nautilus był na powierzchni, a zewnątrz słychać było chodzenie. Nie było jednak słychać ni czuć bujania się fal wodnych.
Poszedłem do okna; było odsłonięte, ale nie było widać jasnego dna jak się spodziewałem; ciemność otaczała statek. Co to znaczy? czyżby to jeszcze była noc? Bynajmniej! ani jednej gwiazdy nie mogłem dostrzedz — a wreszcie noc nie bywa tak niezmiernie ciemna. Nie wiedziałem co o tem myśleć, gdy jakiś głos się odezwał:
— To pan, panie profesorze?
— A! to kapitan Nemo — odpowiedziałem; — gdzie my jesteśmy?
— Pod ziemią, panie profesorze.
— Pod ziemią? a Nautilus jest na wodzie?
— Naturalnie, że na wodzie.
— Nic z tego nie rozumiem.
— Poczekaj pan trochę; zaraz zapalę latarnię, a jeśli pan lubisz widzieć rzeczy jasno, to będziesz zadowolony.
Wyszedłem na platformę i czekałem. Tak było ciemno, żem nie widział nawet kapitana. Jednak patrząc na zenit tuż nad moją głową, dostrzegłem coś jakby niepewną światłość szarą, rysującą się w jakimś niby okrągłym otworze. Gdy zapalono latarnię, ów cień jaśniejszy przestał być widzialny.
Olśniony zrazu nagłem błyśnięciem światła elektrycznego, wkrótce zacząłem się rozpatrywać. Nautilus stał nieruchomy, przy brzegu niby, jakby w zatoce. Więc morze dźwigające nasz statek było zamkniętem jeziorem, którego ściany przeciwlegle na milę były od siebie oddalone, a które miało sześć mil obwodu. Z manometru było widoczne, że powierzchnia tego jeziora tak była wysoko jak i powierzchnia morza; więc istniała między niemi komunikacya. Wysokie ściany pochylające się, począwszy od dołu, zaokrąglały się jak sklepienie, tworząc ogromny lejek odwrócony, wysoki na pięćset lub sześćset metrów. W górze był otwór okrągły, przez który dojrzałem owo niepewne oświetlenie, pochodzące widocznie od jasności dnia na powierzchni.
Nie rozpatrując się lepiej w układzie wewnętrznym tej ogromnej jaskini, nie zdając sobie sprawy z tego, czy ona jest dziełem natury czy też człowieka, zwróciłem się do kapitana.
— Gdzież my jesteśmy?
— W samym środku wygasłego wulkanu, odpowiedział kapitan; do wnętrza jego dostała się woda podczas któregoś z potężnych wstrząśnień ziemi. Kiedy pan spałeś, Nautilus wszedł tutaj przez kanał naturalny, znajdujący się na dziesięć stóp pod powierzchnią morza. Wygodną tu mamy przystań, zaciszną, tajemniczą. Czy pan znajdziesz na któremkolwiek wybrzeżu, port równie zabezpieczający przeciw uraganom morskim?
— Rzeczywiście kapitanie, niepodobna znaleźć miejsca równie bezpiecznego; coby tu kogo mogło dosięgnąć we wnętrzu wulkanu! Zdaje mi się, że jest otwór u wierzchołka.
— Istotnie, jest krater niegdyś pełen lawy, gazów i płomieni — a teraz otwór odświeżający powietrze, którem tu oddychamy.
— A cóżto był za wulkan dawniej? — zapytałem.
— Jest to jedna z wysepek, jakich na tem morzu jest wiele. Zewnątrz wygląda jak skała zwyczajna, a dla nas jest ogromną jaskinią; odkryłem ją przypadkiem, i bardzo jestem wdzięczny temu przypadkowi.
— Ale przecież możnaby się tu dostać przez otwór będący dawniej kraterem.
— Byłoby to tak trudno jak i wydostać się ztąd na powierzchnię. Możnaby się wdrapać po ścianie na jakie sto stóp od powierzchni wody — ale dalej ściana tak się pochyla, że niepodobna utrzymać się na niej.
— Widzę kapitanie, że natura pomaga panu wszędzie i zawsze. Na tem jeziorze jesteś pan zupełnie bezpieczny, bo nikt tu dostać, się nie może prócz pana. Ale na co się panu zdało to schronienie? — Nautilus nie potrzebuje portu.
— Portu nie potrzebuje, panie profesorze — rzekł kapitan — ale potrzebuje elektryczności, która mu nadaje ruch; potrzebuje sodium i węgli kamiennych. A tutaj właśnie są pod woda całe lasy, zamulone niegdyś w czasach geologicznych; skamieniałe, stanowią węgiel, którego mam tu nieprzebraną kopalnię.
— To tutaj pańska osada zamienia się w górników?
— Nie inaczej. Te kopalnie ciągną się pod wodą zupełnie tak jak w Newcastle. Przyodziani w skafandry, z motyką i szpadlem w ręku, ludzie do osady statku należący, wydobywają tu węgiel, którego przeto nie potrzebuję szukać w kopalniach na lądzie. Gdy go palę, żeby z niego otrzymać sodium, wówczas dym wydobywający się na zewnątrz przez krater, daje tej skale pozór dymiącego wulkanu.
— A czy będzie się i teraz węgiel wybierać?
— Nie panie profesorze; pilno mi odbyć podróż podmorska na około ziemi. To też tylko wezmę zapas sodium które mam już gotowe. Zabawimy tu tyle tylko, ile potrzeba na uładowanie, więc wszystkiego dzień jeden, a potem popłyniemy dalej. Korzystaj więc pan z tego czasu, jeśli chcesz obejść jaskinię.
Podziękowawszy kapitanowi, poszedłem wezwać moich towarzyszy, którzy jeszcze nie opuścili swej kajuty. Nie mówiłem im nic gdzie jesteśmy. Gdy wyszli na powierzchnię statku, zdawało się Conseilowi który się niczemu nie dziwił, bardzo naturalnem, że obudził się w jaskini, usnąwszy pod wodą. Ale Ned-Land zaraz zaczął przepatrywać jaskinię, i szukać miejsca przez które z niej możnaby się wydobyć.
Około dziewiątej, po śniadaniu, wstąpiliśmy na wybrzeże.
— Otóż znów jesteśmy na lądzie — rzekł Conseil.
— Ja tego nie nazwę lądem, rzekł Kanadyjczyk; wreszcie nie jesteśmy na tylko pod.
Między ścianami góry i jeziorem, było wybrzeże piaszczyste mogące mieć 500 stóp w najszerszem miejscu. Tem wybrzeżem można było wygodnie obejść jezioro. Podstawa ścian była bardzo nierówna, w skutek nagromadzenia się przy niej w malowniczym nieładzie głazów wulkanicznych, i ogromnych brył kamienia pumeksowego. Porozrzucane te masy, pokryte były polewą, powstałą wskutek nadtopienia się ich powierzchni w żarze wewnętrznym wulkanu, i błyszczały od elektrycznego światła latarni na statku. Gdyśmy po nich stąpali, powstawał z nich pyl błyszczący jakby iskry.
Im dalej do brzegu, tem bardziej wznosił się grunt, i zamieniał się w zawały wzdłuż ułożone, jakby skiby po których można było wstępować coraz wyżej, byle ostrożnie — bo kawały trachytów złożonych z kryształów feldspatu i kwarcu, lecz nie leżące jedne na drugich, usuwały się pod nogami. Na wszystkie strony były dowody, że ta ogromna jaskinia wulkanicznem działaniem wyżłobiona została. Zwróciłem na to uwagę mych towarzyszów.
— Czy wy sobie wyobrażacie co się dziale wtem olbrzymiem kotlisku, gdy pełne było lawy roztopionej, i gdy płyn ten do białości rozpalony, występował aż po brzegi otworu, jak metal stopiony po brzegi formy.
— Ja to sobie doskonale wyobrażam — rzekł Conseil — ale czy mi pan powiedzą dla czego ta fabryka ustała, a w miejsce pieca topiącego ziemię i metale, jest teraz pusta czeluść wodą od spodu zalana?
— Dla tego zapewne, że jakieś wstrząśnienie ziemi zrobiło w boku góry ten otwór, którym Nautilus tutaj się dostał. Tym otworem wody Atlantyku dostały się do wnętrza góry. Walka dwóch żywiołów, wody i ognia, musiała być straszna, i skończyła się tryumfem Neptuna. Od tego czasu wiele zapewne wieków upłynęło; wulkan zaś zatopiony jest teraz spokojną grotą.
— Wszystko to bardzo dobrze — wtrącił Ned; — szkoda jednak, że ten otwór u którym pan mówisz, nie powstał nad powierzchnią morza.
— Ależ, mój przyjacielu, Nautilus nie mógłby się tu dostać w takim razie. Woda też nie byłaby napłynęła do wulkanu, który zatem do dnia dzisiejszego może byłby wulkanem jeszcze.
Wstępowaliśmy coraz wyżej. Skiby były coraz przykrzejsze i węższe, a rozdzielały je głębokie jamy, przez które trzeba było przeskakiwać. Nie jedno miejsce trzeba było okrążać, przesuwać się na kolanach, albo i na brzegu przeczołgać. Ale przy niejakiej zręczności ruchów i niejakiem wysileniu, pokonało się wszelkie te przeszkody.
Gdyśmy podeszli na jakie trzydzieści metrów w górę, natura gruntu zmieniła się, ale nie przeto łatwiejsze było jego przebywanie. Po zwałach i trachytach, nastąpiły czarne bazalty. Miały one kształt albo ogromnych płyt o powierzchni gruzołkowatej i pęcherzykowatej, albo regularnych złamów ustawionych jak sklepienia — rodzaj architektury naturalnej. Pomiędzy temi bazaltami wiły się skrzepłe dziś potoki lawy, ponapuszczane rysami smoły ziemnej, a tu i owdzie rozścielały się niby obrusy, pokrycia siarkowe. Światło dzienne dochodzące przez otwór krateru, blado oświecało te wulkaniczne wytwory, nagromadzone na wieczne czasy wewnątrz przygasłej kotliny.
Nasze wstępowanie w górę musiało ustać, gdyśmy doszli już o jakie sto pięćdziesiąt metrów w górę, spotkaliśmy niezwalczone przeszkody. Sklepienie zaczynało się zaokrąglać: dotąd wstępowało się prawie prosto, teraz trzeba było posuwać się po powierzchni zaokrąglającej się. Roślinność zaczęła tu mięszać się z minerałami. Krzaki a nawet czasem drzewa, występowały z załamów ściany. Poznałem wilczomlecz (euphorbia) z którego sok wyciekał; helitropy tak nazwane od słońca (helios), nie usprawiedliwiały tu swego miana, bo promienie słoneczne nie dochodziły do nich nigdy — to też gronka ich kwiatowe pochylone wyglądały jak zwiędłe, a woniały jak zwietrzałe. Tu i owdzie jastruny (chryzantemy) lękliwie wyglądały z pod stóp aloesów, których długie liście smutny i chorowity miały pozór. Spostrzegłem też między fałdami lawy maleńkie fijołki, mające jeszcze jakąś woń, którą rozkosznie wdychałem. Woń, to dusza kwiatu! a kwiaty morskie jakkolwiek wspaniałe, nie mają woni!
Spotkaliśmy silne smokowce (dracena), rozpierające skalę żylastemi swemi korzeniami, gdy Ned-Land zawołał:
— Panie, panie! ul!
— Co, ul? — zawołałem z niedowierzaniem.
— Tak jest, ul! pszczoły brzęczą na około. — Zbliżyłem się i przekonałem, że prawda. Przy otworze wyrobionym w wydziurawionym pniu smokowca, było kilka tysięcy tych przemyślnych owadów, znajdujących się wszędzie na wyspach Kanaryjskich.
Ani wątpić należało, że Kanadyjczyk zapragnie zrobić sobie zapas miodu, a nie przystało mi opierać się temu. Zebrał więc nieco suchych liści, potrząsnął je siarka, zapalił, i jął podkurzać pszczoły. Brzęczenie ich ustało wkrótce, a Ned wydobył kilka funtów miodu i schował do sakwy.
— Zaprawię tym miodem ciasto z drzewa chlebowego, a zobaczycie co to będzie za przysmak.
— Będzie to po prostu piernik — rzekł Conseil.
— Piernik nie piernik a my idźmy da lej — zawołałem.
Z niektórych załamów ścieżki którą postępowaliśmy, można było widzieć całe jezioro; latarnia Nautilusa’ oświecała całą tę przestrzeń wodną, na której ni fali ni zmarszczki nawet nie było. Statek nasz najdoskonalej był nieruchomy. Na jego powierzchni i na pobrzeżu, poruszali się ludzie osady, jak czarne mary na tle świetlnej atmosfery.
W tej chwili kroczyliśmy po wyniosłej skarpie skalistej, podpierającej sklepienie jaskini. Drapieżne ptaki krążyły tu i owdzie w zmroku przestrzeni, albo uciekały z gniazd zawieszonych na skalistych urwiskach. Byłyto jastrzębie białe pod brzuchem, i krzykliwe pustułki; piękne i tłuste dropie umykały po pochyłościach, jak im tylko dozwalała tego szybkość ich szczudeł. Dopierożto Ned-Land przyglądał się pożądliwie tej pysznej zwierzynie! A co się nażałował, że nie miał z sobą strzelby! Niemogąc ołowiem poczęstować którego dropia, próbował dosięgnąć go kamieniem i udało mu się nareszcie zranić jednego. Nie będzie to przesadą gdy się powie, że aby schwytać, narażał swoje życie ze dwadzieścia razy — ale go dostał nareszcie i wpakował tam, gdzie i miód poprzednio.
Z powodu niemożności posuwania się dalej tą skarpą, potrzeba było zejść na brzeg. Nad naszemi głowami rozwarta paszcza krateru, wyglądała jak wejście do olbrzymiej studni. Widzieć można było przez ten otwór, atmosferę nad górą i suwające nad nim chmury zachodnim wiatrem szarpane; widać było jak wlekły za sobą po wierzchołku góry mgliste swe łachmany. Byłoto znakiem, że bardzo nizko płynęły, bo szczyt góry wznosił się nad poziom morza nie więcej nad ośmset stóp.
W pół godziny po ostatnim znakomitym czynie Kanadyjczyka, dostaliśmy się na drugi brzeg jeziora. Florę tam stanowiły szerokie blamy małej rośliny baldaszkowej, wybornej do smażenia, nazywanej koprem morskim. Conseil nazbierał tego kilka pęczków. Ze zwierząt były tam tysiące skorupiaków wszelkiego rodzaju: homary, kraby, kosarze, galateje, i ogromna liczba muszli: porcelanek, rozkolców i czaszolek.
W tem miejscu spotkaliśmy wspaniałą grotę, na której miałkim piasku ja i moi towarzysze rozciągnęliśmy się rozkosznie. Ściany tej groty oczyszczone ogniem, wyglądały jak emalią pokryte, a iskrzyły się od drobniutkiego pyłku miki, którym hojnie były osypane. Ned-Land macał po murach, i chciał dociec jak też one grube. Mimowolnie się uśmiechnąłem. Rozmowa zwróciła się stary temat, na ucieczkę. Nic nie rezykowałem zapewniając mych towarzyszy, że przecież kiedyś wydostaniemy się z naszej dzisiejszej niewoli; bo przecież kapitan Nemo po to tylko przybył na południe, aby się zaopatrzyć w sodium. Spodziewałem się więc, że teraz zwróci się między Europę i Amerykę, co może podać sposobność do próbowania ucieczki która się raz nie udała.
Spoczywaliśmy już od godziny w tej prześlicznej grocie. Rozmowa bardzo żwawa zrazu, zaczęła słabnąć; jakaś senność nas ogarniała. Czemuż nie mieliśmy sobie pozwolić trochę drzemki. Zasnąłem też głęboko, i zaczęło mi się śnić że z mego życia przeszedłem w życie mięczaka, i że ta grota tworzy drugą na mnie skorupę.
Nagle przebudziłem się na okrzyk Conseila: — Uciekajmy! uciekajmy!
— Co się stało! — zawołałem, podniósłszy się w połowie.
— Woda nas zabiera!
Zerwałem się. Morze strumieniem się wlewało do naszego zacisza, i rzeczywiście należało umykać, skoro nie byliśmy mięczakami. W parę minut byliśmy już na wierzchu groty, zupełnie bezpieczni.
— Co to się dzieje? czy znów jakie zjawisko? — pytał Conseil.
— Nic nowego moi przyjaciele — rzekłem; — to przypływ morza o mało nas nie pochwycił. Ocean brzmieje zewnątrz, a z powodu prawa równowagi, powierzchnia jeziora wznosi się tak jak i powierzchnia morza. Dobrze że się skończyło na półkąpieli. Idźmy do Nautilusa żeby się przebrać.
W trzy kwadranse dokończyliśmy naszego spaceru w około jeziora, i weszliśmy na pokład. Załoga właśnie kończyła ładowanie zapasów sodu, a Nautilus mógł płynąć natychmiast. Jednak kapitan Nemo nie wydał odpowiedniego rozkazu. Chciałże czekać nocy, żeby przebyć tajemne przejście? Być może.
Cokolwiek bądź, Nautilus nazajutrz płynął zdaleka od wszelkiego lądu, o kilka metrów pod powierzchnią Atlantyku.



XXXIV.

Morze Sargaskie.

Nautilus nie zmienił kierunku. Cała więc nadzieja powrotu na morza europejskie, upadla na teraz. Płynęliśmy na południe, nie wiedząc dokąd nas kapitan prowadzi.
Dnia, tego przebyliśmy osobliwą część oceanu Atlantyckiego. Wiadomo, że istnieje wielki prąd wody gorącej, znany pod nazwą Gulf-Stream. Wybiegłszy z pod Florydy, zwraca się ku Szpicbergowi, ale nim dojdzie do zatoki Meksykańskiej, dzieli się pod 44° szerokości północnej na dwa ramiona. Jedno główniejsze z nich, rzuca się ku wybrzeżom Irlandyi i Norwegii, a drugie zwraca się ku południowi na wysokości wysp Azorskich — i potrąciwszy brzegi Afryki, opasując podłużny owal, wraca ku Antyllom. To drugie ramię zdaje się być raczej naramiennikiem, otaczającym swemi ogniwami wody gorącej, część morza zimną, spokojną, nieruchomą, która się nazywa morzem Sargaskiem. Jestto prawdziwe jezioro na otwartym Atlantyku; wody wielkiego prądu potrzebują trzech lat by je obiedz w około.
Właściwie mówiąc, morze Sargaskie pokrywa całą zatopioną Atlantydę. Niektórzy autorowie utrzymują nawet, że liczne rośliny pokrywające to morze, pochodzą z ziół lądu zatopionego. Prawdopodobniejsze przecież jest to, że te rośliny porwane na brzegach Europy i Ameryki, niesione są aż w te strefy prądem Gulf-Streamu. To właśnie była jedna ze wskazówek, na których Kolumb opierał swój domysł o istnieniu nieznanego świata. Gdy okręty śmiałego tego żeglarza przybyły na morze Sargaskie, zaledwie się posuwały wśród roślin tamujących ich bieg — co niepomału przerażało majtków. Zaledwie w trzy tygodnie przebyli tę okolicę morza.
Tę to okolicę zwiedzał Nautilus w tej chwili. Zdaje się że to jest łąka prawdziwa zasłana fukusami pływającemi, różnemi porostami wodnemi, jagodami podzwrotnikowemi tak gęsto i tak zbito, że tułów okrętu nie bez wysileń ją pruje. Kapitan Nemo nie chciał żeby jego śruba oplątała się tem zielskiem, i płynął o kilka metrów pod powierzchnią.
Nazwa morza tego pochodzi od wyrazu portugalskiego „Sargazzo“, znaczącego porost; porost zaś ten pływający stanowi ławicę ogromną. Maury, autor dzieła „Geographie physique du globe,“ tak tłomaczy nagromadzenie tych porostów w zacisznej okolicy oceanu Atlantyckiego:
„Objaśnienie jedyne jakie dać można na pochodzenie tych porostów, wynika z doświadczenia znanego powszechnie. Narzuciwszy w naczynie zawierające płyn, kawałków małych korka lub innego pływającego ciała, i zamięszawszy płyn po brzegach w około, zobaczymy że rozproszone po powierzchni płynu kawałki, zbiegną się do jego środka, to jest do punktu najmniej wzruszonego. Otóż naczynie z płynem, to Atlantyk; Gulf-Stream jest prądem wokoło punktu środkowego biegnącym, a tym punktem środkowym, do którego się zbiegają ciała pływające, jest owo jezioro na oceanie czyli morze Sargaskie.“
Można iść za zdaniem Maury’ego. Ja przypatrywałem się temu zjawisku z samego środka tej okolicy, w która okręty rzadko się zapuszczają. Nad nami pływały ciała różnego pochodzenia, nagromadzone między to zielsko brunatne; były tam pnie wyrwane z Andów lub gór Skalistych, a spławione do oceanu rzekami: Amazonka lub Missisipi; były kadłuby i spody okrętów i maszty z linami; wszystko tak obległe i obciążone muszlami i kaczenicami (rodzaj mięczaków uchodzący na północy Europy, za rodzica kaczki morskiej), że nie mogły się wydobyć na powierzchnię morza. Z czasem świat się przekona o prawdziwości drugiego zdania tegoż uczonego (Maury’ego), że przedmioty owe gromadzące się tam przez długie wieki, skamienieją pod działaniem wody i utworzą z czasem pokłady węgla kamiennego. Oto zapasy jakie baczna natura przygotowywała dla ludzi na przypadek, gdyby wyczerpali kopalnie węgla na stałym lądzie.
Między tą nierozplątaną tkaniną ziół i fukusów, widziałem korek morski, gwiaździsty i różowy; aktynię czyli pokrywę morską, za którą daleko jeszcze wlokły się jej macki, zdające się być jej czupryną; meduzy zielone, czerwone, niebieskie a szczególniej rhizostomy opisane przez naturalistę Cuvier’a, których baldaszek niebieskawy otoczony jest fijoletowym wieńcem.
Cały dzień 22-go lutego spędziliśmy w morzu Sargaskiem; ryby lubiące rośliny morskie i skorupiaki, obfite tam mają pożywienie. Nazajutrz już ocean wyglądał jak zwykle.
Przez dziewiętnaście dni, od 23-go lutego do 12-go marca, Nautilus trzymając się środkowej linii Atlantyku, unosił się ze stałą szybkością stu mil na dobę. Widocznie kapitan Nemo chciał spełnić swój program podróży podmorskiej, i ani wątpiłem ze okrążywszy przylądek Horn, zawita znów na morza Australskie należące do oceanu Spokojnego.
Nie daremne więc były obawy Ned-Landa. Ani myśleć nie można było o opuszczeniu pokładu na tych morzach rozległych, nie mających wysp. Nie było też sposobem oprzeć się woli kapitana; należało się tedy poddać konieczności. Zdawało mi się jednak że czego nie można osiągnąć podstępem lub siłą, da się zrobić perswazyą. Gdy się ta podróż skończy, to zapewne kapitan Nemo zgodzi się na to żeby nas uwolnić, jeśli mu przysięgniemy że ani słówkiem nie zdradzimy tajemnicy jego istnienia — a przecież dotrzymalibyśmy tej przysięgi przez sam honor. Tylko trzeba było pomówić z kapitanem o tej delikatnej sprawie. Pytanie jednak jakby mnie przyjął, gdybym do niego przyszedł z tą propozycyą. Wszak od pierwszego zetknięcia się naszego z nim, oświadczył stanowczo, że tajemnica życia jego wymaga byśmy nigdy pokładu nie opuścili — moje zaś od czterech miesięcy milczenie o tym przedmiocie, przekonało go zapewne żeśmy takie położenie przyjęli. Jeśli ten przedmiot wznowimy, to w umyśle kapitana wzbudzą się podejrzenia, szkodliwe dla wykonania naszych zamiarów przy sposobności. Rozważałem nieraz wszystkie te względy, a nawet poddawałem je pod sąd Conseila, który równie jak i ja na nie zdecydować się nie mógł. Koniec końców, choć niełatwo się zniechęcałem, widziałem jednak że nadzieja zobaczenia jeszcze kiedyś swoich stron, coraz więcej słabła we mnie — teraz szczególniej, kiedy kapitan Nemo zuchwale się zapuszczał na południe oceanu Atlantyckiego.
Ani jeden wypadek godny uwagi nie zdarzył się nam przez te dziewiętnaście dni, o których wyżej wspomniałem. Kapitan nie widywałem prawie, bywał zajęty w bibliotece; znajdywałem tam często poroztwierane książki, szczególniej dotyczące nauk przyrodniczych. Moje dzieło o „głębiach morskich” także miewał pod ręką, i widać je przeglądał, bo na marginesach porobił notatki zaprzeczające nieraz moim teoryom, i zwalczające moje systema. Kapitan Nemo poprawiając w ten sposób moją pracę, rzadko wdawał się ze mną, w rozprawy. Niekiedy słyszałem brzmienie jego melodykonu, na którym grał z wielkiem czuciem, ale to tylko w nocy, wśród najtajemniejszej ciemności — gdy Nautilus drzemał w pustyniach oceanu.
W czasie tej naszej podróży, płynęliśmy całemi dniami po powierzchni; morze było tam jakby opustoszałe. Czasem tylko statek jaki żaglowy przeznaczony do Indyi, płynący ku przylądkowi Dobrej Nadziei. Pewnego dnia gonił nas statek wielorybniczy: myślał że pędzi za jakiem ogromnem i drogocennem stworzeniem morskiem. Kapitan Nemo nie chał tych ludzi narażać na stratę czasu, i skończył daremną pogoń za nami zapuszczając się głębie morskie. Zdarzenie to zajęło mocno Ned-Landa, i ani wątpię że żałował iż ten wieloryb w którym siedzieliśmy, nie może być zraniony śmiertelnie oszczepem rybaków.
Ryby jakie widywaliśmy, ja i Conseil, w tych okolicach, mało się różniły od obserwowanych w innych szerokościach geograficznych. Najważniejsze ze spotykanych należały do rzędu chrząstkowatych, dzielących się na trzy rodzaje, a liczące aż trzydzieści dwa gatunki: żarłacze mające pięć metrów długości, o głowie płaskiej i szerszej niż ciało, o płetwach ogoniastych i zaokrąglonych, o siedmiu wielkich pręgach czarnych, ciągnących się na grzbiecie w podłuż i równoodlegle; albo inne szaro popielate, mające siedm otworów rozgałęzionych a opatrzone jedną tylko płetwą grzbietową, umieszczoną prawie po środku ciała
Pokazywały się też niekiedy psy morskie, najżarłoczniejsze podobno ryby ze wszystkich żarłocznych. Wolno niewierzyć w to co rybacy opowiadają o tych potworach, ale powiedzieć to można. Otóż powiadają że znaleziono w jednem z takich zwierząt łeb bawola i calutkie cielę; w drugiem całą, rybę zwami tuńczykiem i majtka w kompletnem ubraniu; w innem znów żołnierza z pałaszem, a jeszcze w innem konia, z jeźdźcem. Wszystko to, co prawda, nie należy do artykułów wiary; to pewne, że Nautilus nie mógł schwytać żadnego z tych zwierząt — nie mogłem się zatem przekonać o ich żarłoczności.
Całemi dniami towarzyszyły nam wdzięcznie igrające gromady delfinów. Trzymały się one po pięć lub sześć razem, robiąc zarazem obławę jak wilki na polu. Bo też one są równie żarłoczne jak psy morskie, jeśliby wierzyć jednemu profesorowi z Kopenhagi, który utrzymywał, że wydobył z jednego tylko delfina trzynaście sztuk delfinów mniejszego gatunku, i piętnaście fok czyli cieląt morskich. Bo teżto był największy z tego rodzaju, dłuższy niekiedy niż dwanaście łokci. Rodzina delfinów liczy dziesięć gatunków; te któreśmy tu spotykali odznaczały się pyskiem niezmiernie wązkim, a cztery razy tak długim jak czaszka. Długie na trzy metry, ciało miały czarne z wierzchu, a od spodu biało-różowe z małemi rzadkiemi plamkami.
Wspomnę także spotykane na tych wodach ciekawe okazy kolczato-płetwych, należące do gatunku pił. Niektórzy autorowie, poeci raczej niż naturaliści, utrzymują że te ryby wydają głos bardzo melodyjny, i że gdy śpiewają razem, koncert ich czarowniejszy jest niż najpiękniejszy chór głosów ludzkich. Nie powiem że tak nie jest, ale to powiem, że żałuję bardzo iż te stworzenia nie zaszczyciły nas taka serenada podczas naszej żeglugi.
Żeby już skończyć z rybami, wspomnę o wielkiej ilości spotykanych przez nas ryb latających. Ciekawe to bardzo, jak zręcznie delfiny na nie polują. Niech sobie taka ryba latająca rzuca się w powietrze jak chce i opisuje przestrzeń rozmaitą, choćby przez taki statek jak Nautilus — spadając spotka się zawsze z otwartą paszczą delfina. Wiele z tych ryb latających ma pysk błyszczący; gdy nocą rzucają się w powietrze i zapadają w wodę, zdaje się jakoby gwiazdy spadające pogrążały się w morzu.
W takich okolicznościach płynęliśmy aż do 13-go marca. Tego zaś dnia Nautilus wdawał się w bardzo mię interesujące mierzenie głębokości morskich.
Od czasu jakeśmy się puścili na wysokości oceanu Spokojnego, przebiegliśmy tysiąc trzysta mil. Obecnie znajdowaliśmy się pod 45° 37’ szerokości południowej, i 37° 53’ długości zachodniej. Byłoto właśnie to samo miejsce, w którem kapitan Denham na okręcie Herald zapuścił sondę na czternaście tysięcy metrów, a do dna nie dostał; tu i porucznik Parker ze statku amerykańskiego Kongres, ciągnął sondą piętnaście tysięcy metrów w głębie, i jeszcze do dna się nie dobrał.
Kapitan Nemo postanowił zejść ze swym Nautilusem jak będzie można najgłębiej. Przygotowałem się do spisania wszelkich wypadków naszego doświadczenia. Odsłonięto ściany statku i rozpoczęto czynności, mające nas doprowadzić do warstw niesłychanie głębokich.
Naturalnie, że teraz nie można było myśleć o zagłębianiu się za pomocą napełnienia rezerwoarów, bo nie zdołałyby podobno dostatecznie zwiększyć ciężkości gatunkowej statku. Zresztą, żeby się potem podnieść, trzebaby opróżnić zbiorniki; pompy mogłyby być niedostateczne na zwalczenie parcia zewnętrznych wód.
Kapitan więc postanowił spuścić się na dno oceanu po przekątni odpowiednio długiej, i zapomocą swych powierzchni pochyłych, ustawionych na 45° w stosunku do poziomu wody. Gdy się odpowiednio urządzono, nadano śrubie szybkość obrotową najwyższą do jakiej zdolną była, i jej cztery odnogi jęły tłuc o wodę z niewypowiedzianą gwałtownością.
Kadłub Nautilusa party tą potężną siłą, drżał jak struna metalowa wyprężona, i zagłębiał się wedle nadanego mu kierunku. Kapitan i ja przyglądaliśmy się w salonie szybko przesuwającej się skazówce manometru. Minęliśmy niebawem strefę, w której mięszka większa część ryb. Wiele ich żyje tylko blizko powierzchni wód naszych lub morskich; mniej znacznie w wielkich głębokościach się trzyma. Do tych ostatnich należy pewien rodzaj psa morskiego, mający sześć szpar do oddychania; albo tak zwany teleskop, o ogromnych oczach, albo wreszcie grenadyer, ryba wcale niewielka, bo dochodząca tylko 40 centimetrów długości, a mająca formę głowy podobną do bermycy grenadyera, żyjąca w głębokości 1.200 metrów morzu, a więc pod ciśnieniem 120 atmosfer.
Pytałem kapitana czy zauważył ryby żyjące w większych jeszcze głębokościach. Odpowiedział mi że rzadko, i zapytał mnie wzajem co dzisiejsza nauka wie o tem.
— Wie tyle, kapitanie, że zapuszczając się w głębie oceanu, wcześniej przestajemy spotykać wegetacyę roślin niż życie zwierzęce. Wiadomo, że tam gdzie znajdujemy jeszcze istoty ożywione, niema już ani jednej wodnej rośliny. Wiadomo, że mięczaki zwane grzebieniami, ostrygi, mogą mieszkać na dwa tysiące metrów głęboko w morzu, i że Mac Clintock, ten bohater mórz północno-lodowatych, znalazł żywego mięczaka zwanego gwiazdą w głębokości 2.800 metrów. Wiadomo i to, że z okrętu Bull-Dog złowiono takie samo stworzenie w głębokości 2.600 metrów. Przecież pan nie powiesz, kapitanie, że nauka nic nie wie w tym przedmiocie?
— Nie będę tak niegrzeczny, panie profesorze. Ale zapytam się pana, czem wytłomaczyć, że istoty jakieś mogą żyć w takiej głębokości?
— Dwa są tego powody — odpowiedziałem. — Pierwszym są prądy poprzeczne wody, spowodowane różnym stopniem jej słoności a więc gęstości; prądy te wystarczają na utrzymanie życia bardzo niewydatnego niektórych stworzeń, takich naprzykład jak gwiazdowce.
— Zgoda na to — rzekł kapitan.
— Drugim zaś powodem jest to, że tlen potrzebny do oddychania żywej istocie, znajduje się w wodzie, i coraz obficiej im głębiej; a tłoczenie warstw nizkich wody, nie pozwala mu się wydostać na wierzch.
— A więc i to wiadomo? — rzekł kapitan Nemu tonem lekkiego zdziwienia — to dobrze że wiadomo, bo tak jest w istocie. Jako dowód przytoczę, że w pęcherzu pomagającym rybom do pływania, więcej jest azotu niż tlenu gdy żyją w górnych warstwach wody; więcej tlenu niż azotu, gdy są w niższych warstwach złowione.
Zwróciłem oczy na manometr; pokazał głębokość sześciu tysięcy metrów. Zagłębialiśmy się od godziny, i ciągle jeszcze biegliśmy coraz głębiej. Wody zdawały się być pustynia jasną, przezroczystą do najwyższego stopnia. W godzinę potem dosięgliśmy głębokości trzynastu tysięcy metrów — około trzech i ćwierci mil — a jeszcze z niczego nie można było domyślać się bliskości dna.
Jednak w głębokości czternastu tysięcy metrów dostrzegłem czarniawe szczyty, sterczące w wodzie. Ale któż wie, czy te wierzchołki nie należały do gór tak wysokich jak Himmalaja albo Montblanc, może i wyższych jeszcze? W takim razie głębokość tych przepaści nie dałaby się obliczyć.
Nautilus zapuścił się głębiej jeszcze, mimo ogromnego ciśnienia pod którem zostawał. Czułem jak drgają jego blachy, na spojeniach; krokwie jego żelazne naginały się, żelazne ściany wewnętrzne trzeszczały, szkła w ścianach salonu zdawały się płaszczyć pod ciśnieniem wód. I ten przemożnie mocny statek niewytrzymałby pewno, gdyby nie był zdolny stawiać oporu jak jedna bryła — jak to mówił kapitan.
Przesuwając się nad pochyłościami skał zatopionych temi otchłaniami, dostrzegłem i w tej jeszcze głębokości niektóre muszle, jak rurówki — i niektóre gatunki gwiazd morskich. Wkrótce jednak w większej niż trzymilowa głębokości przestały się już pojawiać i tamte okazy życia zwierzęcego. Nautilus minął granice podmorskiego istnienia, jak balon wznoszący się w górę mija strefy w których oddychać można. Dosięgliśmy głębokości szesnastu tysięcy metrów — czterech mil; statek nasz znosił wówczas ciśnienie tysiąca sześciuset atmosfer, to jest tysiąca sześciuset kilogramów na każdy centymetr powierzchni swojej.
— Co za chwila! — zawołałem; — przebiegać głębokości do których nigdy jeszcze człowiek się nie zapuścił? Patrz pan, kapitanie, co za wspaniałe skały i niemieszkalne groty! ostatnie to zaułki globu ziemskiego, w których życie już nie istnieje. Jaka szkoda, że z tych okolic nieznanych nie zostanie nam nic prócz wspomnienia!
— Może pan chcesz, panie profesorze, mieć coś lepszego jak wspomnienie?
— Co pan chcesz przez to powiedzieć, kapitanie?
— To, że możemy sobie sfotografować widok tych zapadłych podmorskich okolic.
Nie zdołałem jeszcze wypowiedzieć kapitanowi mego zdziwienia na tę jego propozycyę, a już na jego rozkaz przyniesiono aparat fotograficzny do salonu. Ściany przestronnie odsłonięte dozwalały pochwycić obraz płynu wodnego oświeconego dokładnie światłem elektrycznem. Nie było ani cieniowania ani stopniowania w naszem sztucznem świetle; słońce nie byłoby dogodniejsze do tej czynności. Zatrzymano statek w nieruchomości, skierowano narzędzie optyczne na głębinę oceanu, i w kilka sekund otrzymaliśmy negatyw bardzo czysty. Widzę teraz przed sobą te skały pierwotne, których nigdy nie dojrzało światło słoneczne; te groty ogromne, wyżłobione w masach skalistych; te profile czystości niezrównanej, czarno się przedstawiające na wizerunku, jakby go dokonał jaki malarz flamandzki. A za tem wszystkiem odległy widnokrąg gór, tę wspaniałą liniję falistych kształtów, stanowiąca krańce widnokręgu.
Niepodobna opisać tych skał wygładzonych, czarnych, błyszczących, bez ździebełka meszku, bez plamki; tych kształtów osobliwych a mocno ułożonych na podścielisku piaszczystem, błyszczącem w świetle elektrycznem padającem z naszej latarni.
Po zdjęciu wizerunku fotograficznego, kapitan Nemo rzekł:
— Czas już opuścić te głębie, panie profesorze; nie trzeba nadużywać położenia, i wystawiać naszego statku dłużej na tak niezmierne ciśnienie.
— A więc płyńmy do góry.
— Trzymajże się pan dobrze!
Jeszczem nie odgadł dla czego mi się każe dobrze trzymać, gdy mnie coś rzuciło na podłogę.
Na rozkaz kapitana zwrócono prostopadle, pochyło dotąd nastawione linije biegu, działanie śruby od wrócono, i Nautilus jakby balon porwany prądem gwałtownym powietrza, wznosił się z błyskawiczną szybkością, przecinał wody drgając i brzmiąc cały. W tym lotnym przebiegu żadnego przedmiotu nie można było dopatrzeć. W cztery minuty przebiegliśmy cztery mile przestrzeni oddzielającej nas od powierzchni oceanu. Statek rozpędzony wyskoczył nad poziom wód, jakby jaka ryba latająca — a spadając znów na fale, wyparł je z okoła siebie do niezmiernej wysokości.



XXXV.

Podwale i wieloryby.

Nocą z 13-go na 14-ty marca Nautilus wrócił do kierunku na południe. Mniemałem że doszedłszy do przylądka Horn, zwróci się na zachód i puści się na ocean Spokojny, by tam zakończyć swą drogę naokoło ziemi. Stało się inaczej; popłynęliśmy dalej ku Australii! Więc gdzież się udamy? do bieguna. To szaleństwo! Zacząłem przypuszczać, że zuchwalstwa kapitana Nemo usprawiedliwią obawy Ned-Landa.
Od niejakiego czasu nie rozpowiadał mi już Kanadyjczyk o swych projektach ucieczki: stał się małomówny, milczący prawie. Widziałem, że niewola ciężyła mu niezmiernie, że się w nim gromadziły burze gniewu. Jego oczy płonęły ciemnym ogniem gdy spotkał kapitana — i obawiałem się ciągle, aby gwałtowność wrodzona Kanadyjczyka, nie powiodła go do jakiego wybuchu.
Dnia 14-go przyszedł z Conseilem do mej kajuty; zapytałem ich co mi powiedzą.
— Mam panu zrobić jedno maleńkie pytanie — rzekł Ned Land.
— I owszem, słucham.
— Jak też pan myśli, ilu ludzi jest na pokładzie Nautilusa?
— Nie umiem na to odpowiedzieć, mój przyjacielu.
— Zdaje mi się, że obsługa tego tatku nie wielu potrzebuje ludzi.
— Zapewne — odpowiedziałem; — zdaje mi się, według tego jak jest urządzony, że dwunastu ludzi powinnoby mu wystarczyć.
— Zapewne — rzekł Kanadyjczyk — coby ich tu więcej robiło!
— Coby ich tu więcej robiło? — zagadnąłem.
Patrzyłem bystro w oczy Kanadyjczykowi, zgadując jego zamiary.
Nautilus, jak mi się zdaje ze wszystkiego. nietylko jest statkiem ale i schronieniem dla tych, którzy jak i kapitan Nemo, zerwali ze światem.
— Być to może — wtracił Conseil; — ale koniec końców Nautilus może pomieścić pewna tylko liczbę ludzi, i możeby pan umieli ich obliczyć?
— A to jakim sposobem, Conseilu?
— Przez kombinacyę. Znając objem statku, a więc i ilość powietrza jaką zawiera; wiedząc z drugiej strony, ile go każdy człowiek zużywa przez oddychanie, można coś wnosić o konieczności jakiej Nautilus ulega, wypływania co dwadzieścia cztery godzin na powierzchnię…
Conseil nie skończył co chciał powiedzieć, alem odgadł resztę.
— Rozumiem — rzekłem; — ale ten rachunek, łatwy zresztą do zrobienia, da cyfrę bardzo niepewną.
— Mniejsza o to — rzekł Ned-Land z naciskiem.
— A więc rachujmy. Każdy człowiek potrzebuje na godzinę tyle kwasorodu, ile go się zawiera w stu kwartach powietrza; a więc w ciągu dwudziestu czterech godzin zużywa dwa tysiące czterysta kwart powietrza. Poszukajmy teraz, ile razy objętości Nautilusa zmieści się dwa tysiące czterysta kwart powietrza.
— Otóż to właśnie! — wtrącił Conseil.
— Objętość tego statku wynosi tysiąc pięćset tonnów, a jeden ton znaczy tysiąc kwart; zatem Nautilus zawiera w sobie milijon pięćkroć sto tysięcy kwart, co podzieliwszy przez dwa tysiące czterysta… (policzyłem szybko za pomocą ołówka) otrzymamy na iloraz sześćset dwadzieścia pięć. Zatem powietrze zawarte w Nautilusie, mogłoby wystarczyć dla sześciuset dwudziestu pięciu ludzi przed dwadzieścia cztery godziny.
— Sześćset dwudziestu pięciu! — wykrzyknął Ned.
— Pewnym jednak być można, że załoga, dowódzcy i my wreszcie, nie stanowimy wszyscy razem, ani dziesiątej części tej liczby.
— I to za wiele na trzech! — mruczał Conseil.
— Tak więc mój kochany Nedzie, musisz być cierpliwy.
— Mało jest powiedzieć cierpliwy — trzeba być zrezygnowanym.
Conseil dobrze powiedział.
— Ale przecież — dodał Conseil — niepodobna aby ten kapitan Nemo płynął ciągle na południe; będzie się musiał zatrzymać, choćby u samych lodów — wówczas wróci na cywilizowańsze morza. Wtenczas pomyślimy o spełnieniu naszych zamiarów.
Kanadyjczyk wstrząsnął głową, potarł dłonią czoło, i odszedł nic nie mówiąc.
— Niech mi wolno będzie zrobić jedną uwagę — rzekł wówczas Conseil; — ten biedny Ned ciągle myśli tylko o tem, czego mieć nie może. Dawniejsze jego życie ciągle mu przychodzi do głowy, i żałuje wszystkiego czego musi sobie odmówić. Gniotą go dawne wspomnienia i dla tego jest smutny. Co on tu ma do roboty? Ani on taki uczony jak pan, ani kocha się tak jak my w osobliwościach morza; poświęciłby wszystko, aby się dostać do jakiej knajpy, w swym kraju.
Zapewne że jednostajność życia na Nautilusie, nieznośną musiała być dla Kanadyjczyka przywykłego do żyda swobodnego i czynnegl. Mało co zdarzało się takiego, coby go głęboko zająć moglo. Przecież tego dnia właśnie zdarzyło się coś, co mu przypomniało piękne jego dni oszczepnika.
Około jedenastej rano Nautilus płynący po powierzchni, wpadł między trzodę wielorybów — co mnie bynajmniej nie zdziwiło, bom wiedział że te zawzięcie prześladowane zwierzęta, schroniły się w okolice pod wysokiemi szerokościami położone.
Wieloryb ważną gra rolę w świecie morskim, a jego wpływ na odkrycia geograficzne był znakomity. Upędzający się za wielorybem, Baskowie zrazu, potem Asturyjczycy, dalej Anglicy i Holendrzy, ośmielili się do oceanu; wieloryby to prowadziły ich z jednego końca ziemi w drugi. Wieloryby lubią zamieszkiwać morza australskie i lodowate; stare legendy utrzymują nawet że rybacy upędzali się za niemi aż o siedm mil od bieguna północnego. Być może że tak nie było, ale za pewne będzie; polując na wieloryby, ludzie dotrą do bieguna północnego i południowego, punktów ziemi nieznanych sobie dotąd.

Siedzieliśmy na wierzchu statku podczas morza zupełnie spokojnego. Kanadyjczyk pierwszy dostrzegł, a on nie mógł się omylić, wieloryba na widnokręgu w stronie wschodniej. Wpatrzywszy się pilnie, można było widzieć jego grzbiet czarniawy, wznoszący się i kryjący na przemian, o jakie pięć mil od Nautilusa.
— Ach! — zawołał Ned-Land — gdybym był teraz na pokładzie jakiego statku wielorybiego! Dopieroż miałbym rozkosz! Ogromny to jakiś egzemplarz! patrzcie państwo jak potężne biją z jego otworów strumienie wody. Niech djabli porwą, że człowiek siedzi tu jak przykuty na tym kawałku blachy!
— Widzę żeś jeszcze nie zapomniał twoich dawnych nawykmień, przyjacielu!
— Alboż może który wielorybnik zapomnieć swego zawodu? Czy się kiedykolwiek znudzą wzruszenia jakich się przy polowaniu na wieloryby doznaje?
— Pewnieś nigdy nie polował na tych wodach?
— Nigdy, panie profesorze; tylko na morzach północnych, tak w cieśninie Beringa jak i w cieśninie Davisa.
— Zatem nie znasz się jeszcze z wielorybami australskiemi. Tamte północne nie odważyłyby się przejść przez gorące wody równika.
— Co też pan mówi, panie profesorze! — rzekł Kanadyjczyk z niedowierzaniem.
— Mówię co i jak jest.
— A to dopiero! a przecież ja sam, nie dawniej jak półtrzecia roku temu, schwytałem blisko Grenlandyi wieloryba mającego jeszcze w sobie oszczep jednego z wielorybników z cieśniny Beringa. Pytam się pana czy to być mogło, aby wieloryb uderzony oszcepem na zachodzie Ameryki, dostał się na wschodnią jej stronę, jeśli nie przepłynął około przylądka Horn, lub przylądka Dobrej Nadziei, a więc nie przebył równika?
— Ja myślę to samo co i nasz przyjaciel Ned! — wtrącił Conseil — i ciekawym co pan na to powie.
— Pan powie to — odparłem — że wieloryby trzymają się pewnych miejsc, a gatunki ich żyją tylko w pewnych właściwych im morzach, których nigdy nie opuszczają. Jeśli jeden z nich przeszedł z cieśniny Beringa do cieśniny Davisa, to dla tego że jest przejście północne między temi dwoma morzami, czy to od strony Ameryki czy od strony Azyi.
— Czy ja mam temu wierzyć? — zapytał Kanadyjczyk przymrużając jedno oko.
— Trzeba wierzyć, kiedy pan profesor mówi — odpowiedział Conseil.
— Ale czyż to zaraz znaczy, że jeślim nigdy nie polował w tych tu stronach, to już nie znam się z tutejszemi wielorybami.
— Ja tak utrzymuję, mój przyjacielu.
— To jedna racya więcej, żeby się z niemi zapoznać — zauważył Conseil.
— Patrz, patrz! — krzyknął Kanadyjczyk głosem wzruszonym — zbliża się do nas! idzie ku mnie, kpi sobie ze mnie! Wie że mu nic zrobić nie mogę!
Ned tłukł nogą o pokład; ręka jego drgała, jak gdyby w istocie trzymał w niej oszczep.
— Czy te zwierzęta równie są wielkie — zapytał — jak te co żyją w morzach północnych?
— Prawie równie wielkie — odpowiedziałem.
— O! bo ja panie widziałem ogromne wieloryby! takie, które były blizko sto stóp długie. A słyszałem że są przy wyspach Alenckich hullemoki i umgaliki długie na stóp sto pięćdziesiąt.
— Przesadzono najpewniej, kochany Nedzie. Tamte zwierzęta nie są to prawdziwe wieloryby, mają płetwy na grzbiecie, i tak samo jak i podwale, czyli kaszaloty, mniejsze są od wielorybów morza Północnego.
— Ach! oto coraz bliżej nas podpływa — wołał Kanadyjczyk nie spuszczający oka z morza; — idzie prosto na nas! Pan mówisz o podwalu jakby o jakiem drobnem stworzeniu, a jednak ja słyszałem że i one bywają ogromne. A jakie one mają być mądre! podobno niektóre z nich okręcają się roślinami wodnemi, żeby ich nie wypatrzono, żeby myślano że to wysepka. Ludzie wysiadają na nie jak na ląd, usadawiają się tam, rozpalają ogień…
— Budują na nich domy — dorzucił Conseil.
— A ma się rozumieć! — dodał śmiejąc się Ned-Land. Aż nagle zwierzę zanurza się w wodę, i zabiera z sobą mieszkańców na dno.
— Mówił o tem wszystkiem sławny na morzu podróżnik, Sinbald — dodałem śmiejąc się jak i inni. — Widać mój Ned-Landzie, że lubisz historyjki o nadzwyczajnościach. Co to musiały być za olbrzymie podwale! przecież nie wierzymy temu wszystkiemu.
— Panie naturalisto — odparł Ned-Land — kiedy idzie o wieloryby, to wszystkiemu wierzyć można. Patrz pan jak on sunie… a jak się ukrywa!… Mówią że te zwierzęta mogą opłynąć świat w piętnaście dni.
— Nie powiem, że to być nie może.
— Ale tego pan pewnie nie wie, panie Aronnax, że zaraz po stworzeniu świata wieloryby mogły pływać jeszcze prędzej.
— Doprawdy — a to dla czego?
— Bo wówczas ruszały ogonem na poprzek, w prawo i w lewo. Gdy jednak Stwórca z obaczył że za prędko pływają, spłaszczył im ogon wręcz przeciwnie temu, jak miały go spłaszczony dawniej, i teraz poruszają nim i biją wodę z góry na dół, ze szkodą swej szybkości.
— A to doskonale! — rzekłem — a przybierając dawniejszy ton Kanadyjczyka — dodałem: —— Mamże temu wierzyć?
— Nie koniecznie — odpowiedział Ned — nie więcej jak i w to gdybym powiedział, że bywają wieloryby długie na 300 stóp, a ważące 100.OOO funtów.
— Byłoby to bardzo wiele — odparłem. — A jednak muszą być niektóre ogromne, skoro jak utrzymują niektórzy, można mieć z jednego wieloryba sto dwadzieścia beczek tranu.
— Tyle to już i ja widziałem — rzekł Ned-Land.
— Wierzę temu, jak i temu że niektóry wieloryb równa się ogromnym stu słoniom. Pomyślcie tylko co za potęga, taka machina rzucona z całą szybkością!
— A czy to prawda — zapytał Conseil — że wieloryb może zatopić okręt?
— Okręt, nie zdaje mi się, choć opowiadają że w 1820 r. właśnie na tych samych morzach południowych na których jesteśmy, wieloryb rzucił się na okręt Essex i odepchnął go z taką gwałtownością, że statek ten odskoczył z szybkością czterech metrów na sekundę. Woda dostała się do niego od tyłu, i okręt zatonął prawie zaraz.
Ned spojrzał na mnie filuternie:
— Jam także poznał, co to jest uderzenie ogona wielorybiego — rzekł — rozumie się, że w moją łódź tylko. Ja i moi towarzysze wylecieliśmy w górę na sześć metrów. Ale to chyba był maleńki wielorybek, przy tym wielorybie o którym mówi pan profesor.
— Czy te zwierzęta długo żyją? — zapytał Conseil.
— Tysiąc lat — odpowiedział bez namysłu Kanadyjczyk.
— A zkąd wiesz o tem?
— Bo tak mówią.
— A dla czego tak mówią?
— Do wiedzą.
— Nie, mój kochany, nie wiedza, tylko przypuszczają, opierając się na rozumowaniu. Po raz pierwszy zaczęto polować na wieloryby, jest temu lat czterysta. Zwierzęta te były ogromniejsze wówczas niż dzisiaj. Dosyć więc naturalnie przypuszczać można, że mniejszy wzrost dzisiejszych pochodzi ztąd, iż nie dają im czasu wyrosnąć jak należy. Dla tego Buffon powiedział, że one mogą i powinny żyć tysiąc lat. Rozumiecie mnie?
Ned-Land nie słyszał, bo nie słuchał; pożerał oczami wieloryba zbliżającego się ciągle.
— Ah! — zawołał — to nie jeden wieloryb: jest ich tam dziesięć czy dwadzieścia — gromada cała! A ja nic nie mogę zrobić jakbym miał ręce i nogi zawiązane!
— Ależ — zauważył Conseil — trzeba iść do kapitana prosić, żeby pozwolił zapolować.
Jeszcze nie skończył, a już Ned zsunął się otworem do wnętrza statku i poleciał szukać kapitana. Niebawem przybyli obaj na pokład zewnętrzny.
Kapitan przypatrywał się gromadzie wielorybów, igrających może milę od Nautilusa.
— To wieloryby australskie — rzekł; — statki wielorybnicze majątekby tu znalazły.
— A więc panie kapitanie — odezwał się Ned — nie mógłbym ja zapolować, na nie, choćby dla tego tylko, abym nie zapomniał mego rzemiosła dawnego?
— Na co się zdało polować dla samego tylko zabijania? — rzekł kapitan; — nie potrzebujemy tranu.
— A jednak pozwoliłeś pan upędzać się na morzu Czerwonem za dugongiem!
— Bo chciałem dać mej załodze świeżego mięsa, tutaj zaś byłoby to zabijać dla zabijania tylko. Wiem ci ja dobrze, że ludzie przywłaszczają sobie ten przywilej, ale ja nie pozwalam na takie zabawki mordercze. Podobni tobie, mości Nedzie, zabijając wieloryby, stworzenia dobre i nieszkodliwe, spełniają czyn naganny; a już wypleniono bardzo w zatoce Baffińskiej użyteczne te zwierzęta. Daj pokój tym biedakom. Dosyć oni mają naturalnych nieprzyjaciół, podwalów czyli kaszalotów, szpadników, piły, żebyś jeszcze i ty mości Ned, chciał bić na nich.
Łatwo sobie wyobrazić jaką miał minę Ned-Land, słuchając tej lekcyi moralności. Na co się zdały zapalonemu myśliwemu takie wyrazy? Ned patrzył na kapitana, i widocznie go nie rozumiał. A jednak kapitan miał słuszność — bo zacięte i nierozważne prześladowanie wielorybów sprawi, że nadejdzie czas w którym nie będzie już wielorybów w oceanie.
Ned-Land gwizdał sobie z cicha piosnkę amerykańską Yankee doodle, włożył ręce w kieszenie, i odwrócił się tyłem do nas.
Kapitan przypatrywał się ciągle gromadzie wielorybów, i rzekł do mnie:
— Miałem słuszność mówiąc, że nie licząc człowieka, wieloryby mają dosyć naturalnych nieprzyjaciół; te oto będą miały niezadługo do czynienia z groźnemi przeciwnikami. Widzisz pan, panie Aronnax, tam pod wiatr o ośm mil może od nas, te czarne, poruszające się punkta?
— Widzę kapitanie.
— Są, to podwale, straszne zwierzęta! Spotykałem niekiedy ich gromady po dwieście lub trzysta sztuk liczące. O! te należy wytępiać, bo to są okrutne i złośliwe stworzenia.
Na te słowa Kanadyjczyk obrócił się nagle.
— A więc panie kapitanie — rzekłem — pozwól mu spróbować dla dobra samych wielorybów.
— Na co się narażać panie profesorze? Nautilus sam im poradzi. Ma on ostrogę stalową, która tyle znaczy przynajmniej, co oszczep Ned-Landa, zdaje mi się. Ned-Land nie żenował się; wzruszył ramionami, co miało znaczyć: „kto kiedy słyszał, żeby ostrogą statku uderzać na takie stworzenia, kiedy można oszczepem?”
— Czekajże panie Aronnax — rzekł kapitan: — zobaczysz pan polowanie, jakiego nie widziałeś jeszcze. Będę bez litości dla tych okrutnych istot, bo to tylko paszczęka i zęby!
„Paszczęka i zęby!” nie można było lepiej określić podwala mięsożernego, dochodzącego niekiedy dwadzieścia pięć metrów długości. Ogromna głowa tego potwora morskiego, zajmuje około trzeciej części całego ciała. Lepiej jest on uzbrojony niż wieloryb, mający tylko szczękę górną zaopatrzoną fiszbinem, kiedy tamten ma dwadzieścia pięć zębów grubych, wysokich na dwadzieścia centymetrów, okrągłych i zaostrzonych, z których każdy waży dwa funty. W górnej części ogromnego tego łba, i w wielkich zaklęsłościach poprzegradzanych ścianami chrząstkowatemi, znajduje się trzysta do czterechset kilogramów najkosztowniejszego tranu wielorybiego. Podwal czyli kaszalot jest zwierzęciem niezgrabnem, ssącem raczej niż rybą; budowie jego zdaje się czegoś brakować z lewej strony — widzi zaś tylko prawem okiem.
Potworna gromada podwalów zbliżała się ciągle; dojrzała wieloryby i myślałą rzucić się na nie. Z góry można było być pewnym że kaszaloty zwyciężą, bo i lepiej są zbudowane do walki ze spokojnym nieprzyjacielem, i dłużej mogą wytrwać pod wodą bez wypływania na powierzchnię dla oddechu.
Czas było biedz na pomoc wielorybom. Nautilus zanurzył się; ja, Ned i Conseil, zasiedliśmy przy szklannych ścianach salonu. Kapitan Nemo poszedł do klatki sternika, by kierować swym statkiem jako narzędziem zniszczenia. Wkrótce poczuliśmy przyspieszone uderzenia śruby dla zwiększenia szybkości statku.
Walka podwalów z wielorybami już się rozpoczęta, gdy Nautilus nadbiegł i zwrócił się tak, by rozdzielić gromadę napastników. Mało one zrazu zdawały się zwracać uwagi na nowego potwora, mięszającego się do walki; ale wkrótce musiały się strzedz jego ciosów.
Co za spotkanie! Sam Ned-Land wkrótce dał się porwać zapałowi i zaczął przyklaskiwać. Nautilus stał się straszliwym oszczepem miotanym ręką kapitana. Ciskał się na te masy mięsiste i przecinał je na pół, zostawiając za sobą drgające dwie części zwierzęcia. Nie czuł nawet potężnych uderzeń ogonów tłukących jego boki, ani tych których sam dokonywał. Zabiwszy jednego podwala, rzucał się na drugiego obracając się na miejscu, żeby mu nieprzyjaciel nie umknął; posuwał się, cofał, zagłębiał się ze ściganym przeciwnikiem, wracając w górę gdy tamten wracał, zadając mu cios w pół lub ukośnie, przecinając lub rozdzierając, przebijając swoją straszliwą ostrogą.
Straszna rzeź i łoskot na powierzchni fal! Słychać było szczególny jakiś gwizd rozgniewanych potworów i właściwe im w przerażeniu chrapanie. Wśród warstw wody tak głębokich, że zwykle bywają spokojne, ogony tych zwierząt sprawiały kołysanie się fal jak na powierzchni.
Walka której kaszaloty nie mogły uniknąć, trwała z godzinę. Łączyły się one niejednokrotnie, i uderzały razem na statek jakby go własnym ciężarem zgnieść chciały. Przez szyby Nautilusa widać było ogromne ich paszcze wyłożone zębami, i groźne ich spojrzenia. Ned-Land nie mógł się powściągnąć, by im nie grozić i nie złorzeczyć. Usiłowały zająć paszczą nasz statek, jak psy dopadające dzika pod lasem. Ale Nautilus porywał je z sobą, unosił w górę lub zatapiał, nie czując ich ciężaru, tem mniej ich tłoczenia.
Nareszcie przerzedziła się gromada podwalów, fale uspokoiły się. Wypłynęliśmy na powierzchnię, otworzono wyjście i wstąpiliśmy na pokład.
Morze pokryte było pokaleczonemi trupami. Gwałtowny jaki wybuch nie zdołałby bardziej porozdzierać, poszarpać tych mas mięsnych. Pływaliśmy wśród ciał olbrzymich, niebieskawych na grzbiecie, białawych pod brzuchem, i jakby garbatych od ogromnych na nich narośli. Kilku podwalów widać było na horyzoncie, jak uciekały przerażone. Na przestrzeni kilku kilometrów morze rumieniło się od krwi, wśród której pływał Nautilus.
— A cóż mości Ned-Land? — rzekł kapitan przystępując do nas.
— A cóż! panie kapitanie — odrzekł Kanadyjczyk uspokojony już ze swego uniesienia; — było to straszliwe do widzenia! Ale ja nie jestem rzeźnikiem, tylko myśliwym — a to była rzeź.
— Była to rzeź zwierząt złoczyńczych — odpowiedział kapitan; — Nautilus to nie nóż przecie.
— Już ja wolę mój oszczep — odparł Kanadyjczyk.
— Każdy używa swej broni — rzekł kapitan patrząc znacząco na Ned-Landa.
Ten ostatni gotów był posunąć się do jakiej gwałtowności, z którejby smutne skutki wyniknąć mogły. Ale gniew jego zesłabł na widok wieloryba, do którego się Nautilus właśnie zbliżał.
Zwierzę to nie uniknęło zębów kaszalota. Był to wieloryb australski, z głową spłaszczoną, całkowicie czarną. Leżał na bok, nieżywy; jego brzuch popłatany był paszczęką napastniczego nieprzyjaciela! U poszarpanych płetw wieloryba trzymał się jeszcze mały wielorybek, także nieżywy. Przez jego pysk otwarty przelewała się woda, szemrząc uderzana o fiszbiny.
Kapitan kazał skierować statek tuż obok trupa wieloryba. Dwaj jego ludzie weszli na zwierzę, i z wielkiem mojem podziwieniem wydobywali z rozpłatanej piersi wszystko znajdujące się w niej mleko, którego było dwie albo trzy beczki.
Kapitan ofiarował mi filiżankę tego mleka, ciepłego jeszcze. Zdobyłem się na oświadczenie, że mleko to jest wyborne, i że niczem się me różni od krowiego.
Przyznałem że tak jest, gdym skosztował. Była to więc pożyteczna zdobycz dla osady; bo można było mieć z tego mleka masło lub ser, urozmaicające pożywienie na statku.
Z niepokojem zauważyłem, że od tego dnia usposobienie Ned-Landa dla kapitana stało się jeszcze gorsze niż było dotąd. Postanowiłem zbliska czuwać nad mową i gestami Kanadyjczyka.



XXXVI.

Ławica lodowa.

Nautilus wrócił do swego poprzedniego kierunku na południe, sunąc ze znakomitą szybkością po pięćdziesiątym południku. Chciałże dosięgnąć bieguna? Nie przypuszczałem, wiedząc że dotąd wszelkie usiłowania dotarcia do tego punktu globu, były daremne. Zresztą pora była bardzo już spóźniona, albowiem 13-ty marca przy biegunie południowym jest tem samem, czem 13-ty września przy północnym. Zaczyna się wówczas peryjod równonocny.
Dnia 14-go marca pod 55° szerokości spotkaliśmy pływające lodowce, niewielkie kawały od dwudziestu pięciu stóp mające w przecięciu, tworzące jakby skały o które morze ze szmerem się ocierało. Nautilus płynął po powierzchni. Polujący już dawniej na morzach północnych Ned-Land, oswojony był z widokiem lodowych tych wysepek, ja i Conseil podziwialiśmy je po raz pierwszy dopiero.
W dalekości na widnokręgu południowym, rozciągała się biała błyszcząca wstęga. Wielorybnicy nazwali ją „ice-blink” (słodkie oczy lodowe). Nigdy chmury, jakkolwiekby grube były, nie zdołają jej zaciemnić. Tam to jest ławica lodowa.
Wkrótce też spotkaliśmy ogromniejsze kawały lodu, a blask ich zmieniał się odpowiednio do kaprysów atmosfery. Niektóre z tych mas wyglądały jakby żyłami zielonemi napuszczone, niby siarczanem miedzi (koperwas); inne zdawały się być ogromnemi ametystami, które światło przenika; tamte odbijały promienie dzienne na tysiącznych powierzchniach ich kryształów; inne znów przybierały wszystkie odcienia i kolory wapieni, któreby starczyły na zbudowanie z marmuru ogromnego miasta.
Im więcej posuwaliśmy się na południe, tem większe były rozmiary tych mas pływających, a one same coraz liczniejsze. Tysiące ptaków podbiegunowych, jak petrele północne, warcabnice, tak zwane od podobieństwa powierzchownego do pola gry w warcaby — i inne, wszystko to głuszyło nas swoim krzykiem. Niektóre brały nasz statek za ciało nieżywego wieloryba; siadały na nim i usiłowały dziobać dźwięczną jego powierzchnię.
Kapitan często przesiadywał zewnątrz statku podczas tej żeglugi między lodami, pilnie przyglądając się nieznanym tym przestrzeniom. Spokojne jego wejrzenie zapalało się niekiedy. Być może iż sobie myślał, że na tych massach podbiegunowych, wzbronionych niejako ludziom, on sam jest tylko panem, sam może przebiegać niedostępne innym przestrzenie. Być może iż myślał coś podobnego, ale milczał zagłębiony w dumaniu, z którego tylko wyrywała go niekiedy potrzeba pokierowania osobiście statkiem pomiędzy lodami. A wybornie umiał unikać uderzenia o lodowiska rozlegle czasem bardzo, a wysokie na 70 do 8O metrów. Nieraz zdawało się że już dalej posunąć się nie można było, szczególniej od 60° stopnia szerokości. Ale kapitan tak troskliwie szukał przejścia, że zawsze znalazł jakąś ciasną szparę w którą się śmiało zapuszczał, choć wiedział że się ona za nim zamknie.
Wiedziony biegłą ręką kapitana, Nautilus minął lodowiska różnego rodzaju i rozmaicie nazywane przez żeglarzy, stosownie do kształtu i wielkości: „ice-berg“ to jest góry, „ice-fields“ to jest lite i bezgraniczne na pozór pola lodowate, „drift ice“ czyli pływające lodowce, „packs“ to jest pola połamane, nazywane „palchs“ gdy są okrągłe, a „streanes“ gdy się składają z kawałków obdłużnych.
Temperatura powietrza dosyć była mroźna; termometr wystawiony na zewnątrz, wskazywał dwa lub trzy stopnie pod zero. Aleśmy ciepło byli poubierani, w futra z fok lub niedźwiedzi morskich. Wnętrze Nautilusa regularnie ogrzewane za pomocą elektrycznych przyrządów, pozwalało nam nie lękać się mocniejszego daleko mrozu. Zresztą mogliśmy się zapuścić w głębie morza, a tam temperaturę znaleźliśmy znośniejszą.
Gdbyśymy byli przyszli dwa miesiące wcześniej pod tę szerokość jeograficzną, to mielibyśmy byli ciągły dzień; ale w porze roku w którejśmy się tam znajdowali, bywało już po trzy lub cztery godzin nocy. Później zaś noc trwająca bezustanku przez sześć miesięcy, miała okryć te podbiegunowe okolice.
Dnia 15-go marca minęliśmy wyspy Nowe Szetlandy i Orkady. Mówił mi kapitan, że w tych stronach i przy tych lądach mieszkało bardzo wielkie mnóstwo fok, ale że niepomiarkowana chciwość wielorybników angielskich i amerykańskich, niszczących młode foki i samice, wytępiła zupełnie te zwierzęta — i teraz milczenie zalega te strony, tak pełne dawniej życia.
Nazajutrz dnia 16-go marca około ósmej rano, Nautilus idąc ciągle po pięćdziesiątym piątym południku, przebył koło podbiegunowe południowe. Lody otaczały nas zewsząd i zamykały widnokrąg. Jednak kapitan Nemo wślizgiwał się z przejścia w przejście i posuwał się ciągle. Zapytywałem się sam siebie: gdzie on myśli się dostać?
Conseil utrzymywał że kapitan będzie tak długo się posuwał, jak będzie mógł, a potem stanie. Ja z mej strony nie byłbym przysiągł, że tak będzie. Szczerze mówiąc, podobała mi się dosyć ta awanturnicza wycieczka. Ile mnie zachwycały cudne piękności tych nieznanych mi okolic, trudno opowiadać. Lody miewały wspaniałe kształty. Tu wyglądały jak jakie miasto wschodnie, z niezliczonemi meczetami i minaretami; tam znów jakby miasto wstrząśnieniem ziemi ciśnięte na przestrzenie i rozbite. Widoki te przedstawiały się oku to w różnych barwach promieni słonecznych ukośnie padających, to w tumanach mgły szarej lub w huraganie śnieżystym. Ze wszech stron dawały się słyszeć potężne pękania, łoskot walących się gór lodowych, zmieniających przeto wejrzenie krajobrazu. Jakbym patrzył na dyoramę.
Jeśli podczas tych łomotów Nautilus był w głębi wód, to odgłosy dochodziły do nas przerażające gwałtownością, a walenie się mas lodowych wzruszało wodę do znacznej bardzo głębokości. Wówczas Nautilus zataczał się lub kołysał w swej długości, oddany na wolę przemożnej siły wód wstrząśniętych. Niejednokrotnie, nie widząc żadnego już przejścia, myślałem żeśmy stanowczo zamknięci zostali między lodami — ale instynkt kapitana umiał z najlżejszej nawet wskazówki wnioskować o nowem przejściu, i znajdywać je. Nigdy się nie zawiódł na domniemaniach, opierających się na drobnych strumykach niebieskawej wody, spływających z gór lodowych. To też pewny byłem, że nie pierwszy raz dopiero zagląda w okolice bieguna południowego.
Nadeszła jednak chwila, a stało się to tegoż 16-go marca, że już niepodobna było dalej się posunąć. Nie była to jeszcze ławica lodowa, ale obszerne pola lodowe, które do siebie poprzymarzały. Ale i to nie zatrzymywało kapitana Nemo. Rzucał on swój statek na lody jakby klin w jaką kruchą masę, i rozcinał ją przy przerażającym trzasku. Nautilus zdawał mi się wówczas taranem jakiego niegdyś używano do rozbijania murów obronnych. Kawały lodów wypierane gwałtownie w górę, zapadały w koło nas w postaci olbrzymiego gradu. Samą siłą rzutu statek otwierał sobie kanał i zapuszczał się w niego. Niekiedy porwany sam swym zamachem, wślizgiwał się na lód, druzgotał go swym ciężarem; albo jeśli się zakopał w lodowiska, kruszył je samem kołysaniem się od przodu do tyłu i szeroko je rozszczerbiał.
Niekiedy padał gwałtowny gad, a mgły bywały tak gęste, że z jednego końca platformy nie było widać drugiego jej końca. Wiatr przerzucał się nagle z jednego kierunku w drugi. Śnieg spadający marzł w tak twarde warstwy, że trzeba je było rozbijać ostremi drągami. Gdy temperatura zewnętrzna dochodziła 5° niżej zera, zaraz Nautilus obmarzał w około. Statek zwyczajny na nicby się tu nie przydał, bo zamarzłyby wszystkie bloki, liny i przyrządy zewnętrzne. Tylko statek bez żagli i poruszany przyrządem elektrycznym, niepotrzebujący zatem palenia pod kotłem, mógł sobie tutaj poradzić.
Barometr stał ciągle bardzo nizko; spadł nawet do 70° 5’. Co do bussoli, ta już nic pewnego nie okazywała; igła jej ciągle sprzeczne przybierała kierunki w tej blizkości bieguna magnetycznego południowego, który bynajmniej nie pada na punkt południowy ziemi. Bo podług Haustena, punkt magnetyczny pada prawie na przecięciu się 70° szerokości ze 130° długości; podług zaś obserwacyi Duperrez’a pada na przedęciu się 70° 30’ szerokości, a 135° długości. Żeby dojść prawdy, należałoby liczne robić spostrzeżenia na busolach poumieszczanych w różnych miejscach statku i wziąść przeciętną wypadków obserwacyi. Tymczasem opierano się na przybliżenem oszacowaniu drogi przebiegniętej; ale ta metoda nie może być dokładna przy kręceniu się ciągłem po łamiących się ciągle zaułkach przejść, przedstawiających inne co chwila punkta obserwacyjne.
Nakoniec dnia 18-go marca, przypuściwszy ze dwadzieścia szturmów daremnych, Nautilus został stanowczo zatrzymany. Przed nim nie były już lodowiska okrągłe lub podłużne, pola lodowe lub góry, ale tama lodowa bezgraniczna i nieruchoma, zbudowana z gór przymarzłych do siebie.
— To ławica lodowa — rzekł Kanadyjczyk
Pojąłem, że dla Ned-Landa i dla każdego żeglarza który nas w tych miejscach poprzedził, była to zapora nieprzebyta. Słońce pokazało się jeszcze na, krótki czas w południe: kapitan skorzystał z tego, żeby ocenić położenie astronomiczne miejsca w którem się znajdował. Pokazało się że jesteśmy pod 51°30’ długości, a 67°39’ szerokości południowej. Byłto więc punkt bardzo wysunięty w stronę bieguna południowego.
Ani widać było śladu morza i płynnej powierzchni. Przed nami ciągnęła się rozległa równina najeżona, napiętrzona blokami lodowemi bezładnie nagromadzonemi, tak zupelnie jak to bywa na wielkich rzekach przed ich puszczeniem, tylko na daleko ogromniejszą miarę. Tu i owdzie szczyty ostre lub pojedyńcze iglice wznosiły się na dwieście stóp wysoko; tam znów szereg pagórków ostro zakończonych, obleczonych barwą szarą odbijał w sobie jak zwierciadło kilka promieni słonecznych napół zatopionych we mgle. A nad tą pustynią lodowatą zawisło milczenie, ledwie niekiedy przerwane odgłosem skrzydeł przelatującego samotnie petrela lodowego. Wszystko tu zlodowaciało — nawet odgłos!
Nautilus musiał się więc zatrzymać w swym biegu awanturniczym po błoniach lodowych.
— No! jeżeli teraz jeszcze kapitan Nemo pójdzie dalej — mówił Ned-Land, będzie majster.
— A to dla czego?
— Bo nikt nie zdoła przebyć ławicy lodowej. Ten pański kapitan może bardzo wiele, ale do tysiąca dyabłów, przecież nie będzie mocniejszy niż natura! A gdzie ona powie: stój! tam już trzeba stanąć, choćby się nie chciało.
— To prawda. A jednak, jakżebym chciał wiedzieć co jest za tą ławicą! Ten mur lodowy gniewa mnie niezmiernie.
— Słusznie pan mówią — rzekł Conseil — mury zostały wynalezione dla drażnienia uczonych. Nigdzie nie powinno być murów.
— Mniejsza o nie, boć, przecie wiadomo co jest za tą ławicą — wtrącił Kanadyjczyk.
— A co jest? — zapytałem.
— Lód i ciągle lód — nic więcej.
— Jesteś tego pewien dla siebie, mości Nedzie; ja nie jestem tego pewny, i dla tego chciałbym się tam dostać.
— Niech się panu odechce, panie profesorze — rzekł Kanadyjczyk. — Już i tego niech panu będzie dosyć, żeś pan dotarł do ławicy; dalej pan nie pojedziesz, ani pański kapitan Nemo, ani jego Nautilus. I będzie musiał, chce czy nie chce, wrócić ku północy, to jest w stronę gdzie są porządni ludzie.
Niema co mówić. Ned-Land miał słuszność. Dopóki okręty nie będą tak urządzone, żeby mogły pływać po lodach, będą się musiały zatrzymywać przy ławicy.
To też i Nautilus, mimo wysileń środków potężnych któremi rozporządzał, nie mógł rozbić lodów i zmuszony został do nieruchomości.
Tak się dzieje zazwyczaj, że kto nie może iść naprzód, ten się wraca; ale tu inne było położenie. Wrócić było takiem samem niepodobieństwem, jak iść naprzód, bo przejścia zamknęły się za nami. I gdyby tylko przez czas krótki Nautilus stał nieruchomy, zamarzłby na piękne. Nawet mu się to zdarzyło około drugiej po południu; wokoło niego utworzył się lód niesłychanie prędko. Przyznaję, że postępowanie kapitana zdawało mi się co najmniej nierozsądne.
Wyszedłem na platformę, i znalazłem tam kapitana rozglądającego się w około.
— I cóż panie profesorze — rzekł do mnie — co pan myślisz o tem wszystkiem.
— Myślę kapitanie, żeśmy uwięźli, że jesteśmy złapani, zamknięci przez lody.
— Jakto złapani?
— Tak, że nie możemy iść ani naprzód ani w tył, ani w żadną stronę: To się nazywa że jesteśmy „złapani“; tak przynajmniej się mówi w stronach zamieszkałych przez ludzi.
— A więc pan myślisz — profesorze — że Nautilus się nie wydobędzie?
— Przynajmniej z wielką trudnością, bo pora roku już jest bardzo późna, żeby liczyć na puszczenie lodów.
— Ah! panie profesorze — rzekł kapitan Nemo tonem ironicznym — więc pan zawsze będziesz ten sam! wszędzie pan widzisz tylko za wady i przeszkody! A ja panu powiadam, że nietylko Nautilus się wydobędzie, ale że pójdzie jeszcze dalej.
— Co, jeszcze dalej ku południowi — zapytałem patrząc w oczy kapitana.
— Tak panie, pójdzie do bieguna.
— Do bieguna! — zawołałem nie mogqc powściągćąć ruchu niedowierzania.
— Tak jest — odpowiedział z zimną krwią kapitan, do bieguna południowego, do tego punktu nieznanego, w którym się krzyżują południki kuli ziemskiej. Wiesz pan przecie, że Nautilus robi co ja mu każę.
Istotnie, wiedziałem o tem; wiedziałem że ten człowiek śmiały jest aż do zuchwalstwa! Ale chcieć pokonać przeszkody nagromadzone przy biegunie południowym, nieprzystępniejszym jeszcze niż północny, do którego przecież dotąd nie zdołali dotrzeć najzdolniejsi żeglarze, było to przedsięwzięcie szalone, na jakie chyba umysł waryata mógł się zdobyć.
Więc wpadłem na myśl zapytania się kapitana, czy już odkrył ten biegun na którym jeszcze żaden śmiertelnik nie stanął?
— Nie panie profesorze — odpowiedział — odkryjemy go wspólnie. Co się innym nie powiodło, mnie się uda. Jeszczem nigdy mego Nautilusa nie posunął tak daleko na morza australskie; ale powiadam panu że pójdzie dalej.
— Gotowym wierzyć panu — odparłem tonem ironicznym — wierzę! Idźmyż naprzód, niema przeszkód dla nas! Skruszmy tę ławicę, wysadźmy ją w powietrze! A jeśli się będzie opierać to przyczepmy Nautilusowi skrzydła, niech przeleci nad nią!
— Nad nią, panie profesorze? — odpowiedział spokojnie kapitan — jeżeli nie nad nią, to pod nią!
— Pod nią — krzyknąłem.
Jakby nagłem objawieniem jakiem rozświecił się mój umysł; zrozumiałem od razu myśl kapitana. Cudowne własności Nautilusa miały nam posłużyć i wtem przedsięwzięciu nadludzkiem.
— Widzę że zaczynamy się pojmować, panie profesorze — rzekł uśmiechając się kapitan. — Pan nie przypuszczasz możności takiego przedsięwzięcia: ja mam pewność, że się ono powiedzie. Łatwem jest dla Nautilusa, co dla innego okrętu jest nie podobne. Jeśli przy biegunie jest ląd, to statek mój zatrzyma się przy nim, ale jeśli tam jest morze wolne, to dotrze do samego bieguna.
— Istotnie — rzekłem porwany rozumowaniem kapitana; — jeśli powierzchnia, morza ma stałość lodu, to dolne jego warstwy są płynne. Myślę że ławica ta zapuszcza się w morze cztery razy tyle, ile jej jest na powierzchni.
— Tak jest mniej więcej. Na jedną stopę wysokości góry lodowej nad powierzchnią, jest trzy stóp pod powierzchnią; a ponieważ te góry nie wyższe są jak na sto metrów, to nie zagłębiają się jak na trzysra. A cóżto jest dla Nautilusa zapuścić się na trzysta metrów?
— Bagatela, panie kapitanie.
— Może nawet zapuścić się do takiej glębokośei, w której temperatura wód morskich wszędzie jest jednakowa; będziemy sobie żartować z trzydziestu lub czterdziestu stopni zimna na powierzchni.
— Tu prawda, rzeczywiście! — rzekłem zapalając się.
— Jedyną trudnością dla nas będzie zostawanie pod powierzchnia przez wiele dni i bez odnawiania powietrza.
— Jeśli tylko o to idzie — odparłem — to przecież Nautilus ma obszerne zbiorniki, które napełniwszy powietrzem, będziemy mieli czem odnawiać to które będzie zużyte.
— I to myśl dobra, panie profesorze — rzekł uśmiechający się ciągle kapitan. — Przedstawiam tylko panu wszystkie trudności, żebyś mnie pan o zuchwalstwo nie pomawiał.
— Alboż pan widzisz jeszcze jakie trudności?
— Jeszcze jedną. Być może, że morze jest przy biegunie południowym, i że jest całkiem zamarzłe; w ta kim razie nie będziemy mogli wydobyć, się na powierzchnię.
— Zapominasz pan, kapitanie, że Nautilus ma potężną, ostrogę! Przecież będzie można puścić statek prostopadle ku lodowi, i przebić go potężnem uderzeniem.
— Ho, ho — profesorze! co za, pomysły masz pan dzisiaj!
— Zresztą — dodałem zapalając się oraz bardziej — czemużby przy biegunie południowym morze nie miało być wolne od lodów, tak jak jest przy północnym? Bieguny ziemi nie padają w jednym punkcie z biegunami zimna, ani na półkuli północnej ani na południowej; należy zatem przypuszczać, że spotkamy albo ląd, albo morze wolne od lodów — przynajmniej dopóki się nie przekonamy że jest zamarzłe.
— I ja mniemam to samo — rzekł kapitan. — Widzisz pan, panie profesorze, tyleś zarzutów mi narobił gdym mówił że pójdę do bieguna, a teraz wynajdujesz mnóstwo pewników, że nam się to uda!
Miał słuszność: doszło do tego, żem go przesadził w śmiałości; nie on mnie ale ja jego namawiałem do podróży do bieguna. Uprzedzałem go, zostawiałem go za sobą!… Tak się to zdawało, ale tak nie było. Kapitan Nemo wiedział lepiej niż taki głupiec jak ja, wszystko co za projektem tym i przeciw niemu przemawiało. Bawił się tylko czynnością mojej wyobraźni.
Ale się już dłużej nie ociągał. Na dany znak przybył jego porucznik. Rozmówili się ze sobą krótko owym niezrozumiałym dla mnie językiem; i czy to że porucznik już był uprzedzony o zamiarze kapitana, czy mniemał że zamiar ten jest do spełnienia, nie zdziwił się wcale.
Jego obojętność nie była przecież większa niż obojętność Conseila, gdym mu powiedział co zamierzamy. Rzekł tylko: „Jak się panu podoba.“ — i nic więcej. Co do Ned-Landa, gdym mu zakomunikował nasze przedsiewzięcie, wzruszył ramionami tak wysoko, jak człowiek zrobić to może.
— Lituję się nad tobą panie profesorze i nad twoim kapitanem — zawołał.
— Ależ my dojdziemy do bieguna, mości Ned.
— Być może, ale nie wrócimy od niego.
I poszedł do swej kajuty, by jak mówił, w niczem się nie przyłożyć do mającego nas spotkać nieszczęścia.
Tymczasem rozpoczęły się przygotowania do spełnienia zuchwałego naszego zamiaru. Potężne pompy Nautilusa tłoczyły do rezerwoarów powietrze, i gromadziły je pod wysokiem ciśnieniem. Około czwartej kapitan oznajmił, że otwory na pokładzie zostaną zamknięte. Ostatni więc raz spojrzałem na ławicę lodowa którąśmy przebyć zamierzali. Atmosfera była jasna, czysta, zimno bardzo dojmujące — 12° niżej zera; ale ta temperatura nie była zbyt dokuczliwa bo wiatr się uspokoił.
Z dziesięciu ludzi weszło na wierzch statku, i tłukli drągami lód który się około niego utworzył; prędko się z tem załatwiono, bo lód nie był jeszcze gruby. Weszliśmy wszyscy do wnętrzu. Rezerwoary wodne napełniono, i Nautilus zaczął się zagłębiać.
Zasiadłem w salonie z Conseilem. Patrzyliśmy przez odsłonięte okna w coraz niższe warstwy oceanu Australskiego. Termometr się podnosił, skazówka manometru zmieniała położenie.
O jakie trzysta metrów w głębi, wpłynęliśmy jak to przewidział kapitan, pod spodnią powierzchnię ławicy, umarzłą falisto. Ale Nautilus zapuścił się jeszcze głębiej — na ośmset metrów. Temperatura wody wynosząca na powierzchni 12° pod zero, tutaj o dwa stopnie była wyższa. Rozumie się, że wewnątrz statku było znacznie cieplej, dzięki przyrządom ogrzewającym. Obroty wszelkie statku odbywały się ze zwyczajną dokładnością.
— Zdaje się — rzekł Conseil — że przejdziemy do bieguna.
— Ja pewny jestem tego — odpowiedziałem z głębokiem przekonaniem.
Nautilus płynął wprost do bieguna po 52-im południku. Byliśmy pod 67° 30’ i 90, więc jeszcze dwadzieścia dwa i pół stopni należało przebyć, to jest mil nieco więcej jak pięćset. Płynąc z szybkością średnią dwudziestu sześciu mil na godzinę, taką samą z jaką biegnie pociąg kuryerski po drodze żelaznej, powinniśmy być u bieguna za czterdzieści godzin.
Jakąś część nocy, ja i Conseil spędziliśmy z ciekawości przy szybach salonu. Morze błyszczało od elektrycznego światła naszej latarni, ale puste było najzupełniej. Ryby nie mieszkają w tej wodzie zamkniętej lodami, tylko przechodzą tamtędy z oceanu lodowatego południowego, na wolne morze przybiegunowe. Szybki nasz bieg, dał nam się czuć drżeniem długiego stalowego korpusu naszego statku.
Około drugiej po północy udałem się na spoczynek, Conseil zrobił to samo. W korytarzu spotkałem się z kapitanem; myślałem że on siedzi w izdebce sternika.
Nazajutrz dnia 19-go marca, o piątej rano znów byłem w salonie. Loch, narzędzie wskazujące szybkość biegu, pokazywał że pęd Nautilusa był umiarkowany. Statek wznosił się ku powierzchni ale ostrożnie. Rezerwoary opróżniano bardzo wolno.
Serce mi biło. Czy też my się wydobędziemy na wolne powietrze?
Nie. Nautilus uderzył o spód ławicy, a po głuchym z tego uderzenia odgłosie, można było wnosić że lód niezmiernie jest gruby. Było to w głębokości tysiąca stóp, zatem nad nami było lodu około tysiąc trzysta stóp, z których trzysta lub czterysta nad powierzchnią. Ławica była zatem w tem miejscu znacznie grubsza, niż tam gdzieśmy się pod nią zapuścili. Nie bardzo to było pocieszające.
Niejednokrotnie dnia tego ponawiał Nautilus tę próbę, a zawsze uderzał o sufit lodowy. Nareszcie było to na sześćset stóp pod powierzchnia morza; więc lodu było ośmset stóp grubo — zawsze tedy znacznie grubiej niż wówczas gdyśmy pod niego weszli. Notowałem sobie tę różną grubość lodu, coraz mniejszą, i tym sposobem zyskałem pojęcie o wznoszącym się coraz, spodnim poziomie ławicy. Wieczorem niewiele zmieniło się nasze położenie; zawsze bywało lodu na czterysta do pięciuset stóp grubo. Grubość ta zmniejszała się widocznie; ale ileż to jeszcze trzeba było płynąć, żeby się wydostać na powierzchnię!
Była wówczas ósma godzina. Od czterech godzin powietrze powinno być, odmienione w Nautilusie, według zwyczaju przyjętego. Nie bardzo jednak jeszcze ciężko było oddychać, choć kapitan nie użył dotąd swoich zapasów powietrza.
Źle spałem w nocy. Obawa i nadzieja wzruszały mnie na przemian. Wstawałem kilka razy. Nautilus ciągle próbował grubości lodu. Około trzeciej rano spostrzegłem żeśmy mieli nad sobą lód już tylko na pięćdziesiąt stóp pod powierzchnią morza; cała zatem grubość lodu mogła wynosić około siedmdziesięciu stóp. Góry lodowe zamieniały się w pole lodowe, w równinę.
Nie spuszczałem już odtąd oka z manometru. Płynęliśmy w głębokości coraz mniejszej, pod błyszczącą od światła naszej latarni spodnią powierzchnią lodu. Co mila, grubość ławicy zmniejszała się ukośnie w górę. Nareszcie o szóstej rano, w pamiętnym dla mnie na zawsze dniu 19-go marca, otworzyły się drzwi salonu, i wszedł kapitan Nemo.
— Wolne morze! — zawołał.



XXXVII.

Biegun południowy.

Wybiegłem na platformę.
Tak! morze wolne. Zaledwie gdzieniegdzie kilka kawałków kry, kilka ruchomych lodników, w dali rozległe morze, świat ptasząt w powietrzu, krocie ryb w wodzie przybierającej stosownie do dna, mocno błękitny lub oliwkowo zielony kolor. Termometr Celsjusza wskazywał trzy stopnie powyżej zera. Byłototo jakby względną wiosną, zapartą poza tem lodowiskiem, którego kształty rysowały się na północnym horyzoncie.
— Jesteśmy przy biegunie? — zapytałem kapitana z bijącem sercem.
— Nie wiem — odpowiedział. W południe oznaczę położenie statku.
— Czy słońce pokaże się przez te mgły? — rzekłem, spoglądając na szarawe niebo.
— Cokolwiek go się pokaże, wystarczy mi — odpowiedział kapitan. W odległości dziesięciu mil morskich od Nautilusa, wznosiła się w południowej stronie samotna wysepka, na wysokości dwustu metrów. Zmierzaliśmy ku niej, lecz z ostrożnością, bo morze to mogło być posiane skałami.
W godzinę potem dotarliśmy do wysepki; w dwie godziny później okrążyliśmy już całą. Wązki kanał oddzielał ją od znacznego obszaru ziemi, może stałego lądu, którego końca nie mogliśmy dojrzeć. Istnienie tej ziemi zdawało się usprawiedliwiać hypotezy p. de Maury. Bystry Amerykanin zauważył w rzeczy samej, że między biegunem południowym a sześćdziesiątym równoleżnikiem, morze pokryte jest pływającemi lodami ogromnych rozmiarów, które nie spotykają się nigdy na północnym Atlantyku. Z tego faktu wyprowadził wniosek, że koło południowe zawiera obszerne lądy; bo lodowce nie mogą się tworzyć na pełnem morzu, lecz tylko przy brzegach. Według jego obliczeń, masa lodów otaczających biegun południowy, tworzy ogromną półkolistą bryłę, której szerokość powinna dochodzić czterech tysięcy kilometrów.
Wszelako Nautilus z obawy aby nie osiąść na mieliźnie, zatrzymał się w odległości trzech węzłów od płaskiego wybrzeża, nad którem górowały piętrzące się wspaniale skały. Spuszczono łódź na morze. Kapitan, dwaj ludzie z narzędziami, Conseil i ja — wsiedliśmy do niej. Była godzina dziesiąta rano. Nie widziałem Ned-Landa. Kanadyjczyk nie chciał zapewne zdradzić się w obec południowego bieguna.
Kilka poruszeń wiosłem doprowadziło łódź na piasek, na którym osiadła. W chwili gdy Conseil chciał z niej wyskoczyć, zatrzymałem go.
— Panie — rzekłem do kapitana Nemo — panu należy się zaszczyt byś pierwszy stąpił na tę ziemię.
— Tak panie — odparł kapitan — i nie waham się dotknąć stopą tej ziemi biegunowej, bo dotychczas żadna istota ludzka nie zostawiła na niej śladu swych kroków.
Rzekłszy to, wyskoczył lekko na piasek. Silne wzruszenie przyspieszało mu bicie serca. Wdrapał się na skałę sterczącą na pochyłości małego przylądka, i ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, pałającem wejrzeniem, nieruchomy, milczący — zdawał się obejmować w swe posiadanie te kraje południowe. Po pięciu minutach takiego zachwytu, zwrócił się ku nam.
— Czy zechcesz pan? — zawołał na mnie.
Wyszedłem na brzeg z Conseilem; dwaj ludzie jego zostali w łodzi.
Grunt na znacznej przestrzeni składał się z czerwonawego tufu, jakby powstałego ze startej cegły, i pokryty był żużlem, kawałkami lawy, i pumeksem. Niepodobna było nie poznać jego wulkanicznego pochodzenia. Miejscami, lekkie dymice wydzielające zapach siarki, świadczyły że ognie wewnętrzne zachowały jeszcze swą siłę wybuchową. Wdrapawszy się jednak na wysoką urwistość, nie spostrzegłem w kilkomilowym promieniu żadnego wulkanu. Wiadomo że w tych okolicach południowych, James Ross znalazł w pełnem działaniu kratery Erebusa i Terroru, pod sto sześćdziesiątym siódmem stopniem długości i 77° 32’ szerokości.
Roślinność na tym pustym lądzie, wydała mi się nader ograniczoną. Kilka mchów z gatunku Usnea melanoxantha, rozpościerało się po czarnych skałach. Pewne mikroskopijne, zarodkowe roślinki, rodzaj komórek rozłożonych pomiędzy kwarcowemi skorupkami; długie, purpurowe i karmazynowe fukusy, unoszone na drobnych pływających pęcherzykach, które wylew fali rzucał na wybrzeże — stanowiły całą ubogą florę tej krainy.
Brzeg posiany był mięczakami, małemi omułkami, czaszołkami, gładkiemi sercowatemi bukardami, a zwłaszcza skrzydłopławkami, o podłużnem i członkowatem ciele, i głowie złożonej z dwóch okrągławych klapek. Widziałem także krocie północnych skrzydłopławek, długich na trzy centymetry, których wiloeryb połyka całe światy na jeden kąsek. Prześliczne te skrzydłopławy, prawdziwe motyle morskie, ożywiały wolne przy brzegu wody.
Pomiędzy innemi zwierzokrzewami, pojawiło się na głębszem dnie kilka koralowych rozrośli, z rodzaju tych, które według James Rossa żyją w południowych morzach w głębokości dochodzącej tysiąca metrów; dalej małe korki morskie z gatunku porcelaria pelagica, jak również znaczna ilość właściwych owemu klimatowi gwiazd morskich, układających na gruncie swe konstellacye.
Ale szczególniej przepełnione życiem było powietrze. Tutaj latały i podlatywały tysiące rozmaitego gatunku ptaków, ogłuszając nas swoim wrzaskiem. Inne posiadały na skałach, przyglądając się nam bez obawy, i tłocząc się poufale za nami. Byłyto tłuściele, o tyle lekkie i zwinne w wodzie, gdzie pomięszano ich z rączemi bonitami, o ile są niezgrabne i ciężkie na ziemi. Wydając dziwaczne głosy, tworzyły liczne gromady, skąpe w ruchy, lecz szczodre w krzyki.
Pośród ptaków, zauważyłem chionisy, z familii czaplowatych, białe, wielkości gołębia, z krótkim stożkowatym dziobem, i otoczonem czerwoną obwódką okiem. Conseil zrobił ich spory zapas, bo stosownie przyrządzone dają smaczną potrawę. W powietrzu przeciągały czarne jak sadze żaglościgi, których rozwinięte skrzydła wynosiły do czterech metrów — słusznie nazwane sępami oceanu; olbrzymie petrele, między innemi quebrante huesos, z łukowatemi skrzydłami, wielce żarłoczne na foki; ogorzałki, rodzaj małych kaczek białych i czarnych pod spodem ciała — wreszcie cały szereg burzyków, to białawych o skrzydłach z brunatną obwódka, to niebieskich, właściwych wyłącznie morzom południowym. Powiedziałem Conseilowi, że te ostatnie tak są oleiste, iż mieszkańcy wyspy Feroe nie trudząc się wytapianiem tłuszczu, poprzestają na przyczepieniu do nich knota.
— Niewiele zatem brakuje — odrzekł — żeby z nich były zupełnie lampy! Trudno zresztą wymagać, by sama natura opatrywała je w knoty.
O pół mili dalej, grunt był całkiem posiany gniazdeczkami bezlotek, pewnego rodzaju norami, przysposobionemi do niesienia jaj, z których wylatywało mnóstwo ptaków. Kapitan Nemo kazał później upolować ich kilka setek, bo czarne ich mięso jest bardzo dobre. Wydawały krzyk podobny do ryku osła. Stworzenia te wielkości gęsi, siwe po wierzchu a białe pod spodem, z cytrynową obwódką na szyi, pozwalały nieuciekając zabijać się kamieniami.
Mgła jednak wcale się nie rozchodziła, i o godzinie jedenastej nie pokazało się jeszcze słońce. Bez słońca niepodobna było robić żadnych spostrzeżeń, a w takim razie jakim sposobem przekonać się, czy rzeczywiście dotarliśmy do bieguna?
Złączywszy się z kapitanem Nemo, zastałem go opartym w milczeniu na odłamie skały i patrzącym w niebo. Wydawał się zniecierpliwiony, rozdrażniony. Cóż począć. Zuchwały ten człowiek, nie mógł tak władać słońcem jak morzem.
Nadeszło południe, a gwiazda dzienna nie zjawiła się ani na chwilę. Nie można było nawet rozpoznać miejsca, jakie zajmowała poza mglistą zasłoną. Mgła ta, rozsypała się wkrótce w śnieg.
— Do jutra — rzekł poprostu kapitan — i wróciliśmy do Nautilusa wśród śnieżnej zamieci.
Podczas naszej nieobecności zarzucono sieci; przyglądałem się z zajęciem wyciągnionym na pokład rybom. Morza południowe służą za schronienie wielkiej ilości wędrownych ryb, uchodzących przed burzami stref niższych — wprawdzie po to tylko, żeby się dostać na zęby morświniów i fok. Zauważyłem kilka południowych głowaczy, długości jednego decymetra, gatunek chrząstkowatych, białawych, sino-pręgowanych, i uzbrojonych kolcami; dalej chimery południowe, długie na trzy stopy, z ciałem mocno podługowatem, białą, srebrzysto lśniącą skórą, grzbietem opatrzonym trzema płetwami, i pyskiem zakończonym trąbą, zakrzywioną przy paszczęce. Skosztowałem ich mięsa, ale znalazłem je niesmacznem, pomimo zdania Conseila, któremu się bardzo podobało.
Nawałnica śniegowa trwała do następnego dnia. Niepodobna było utrzymać się na platformie. W salonie, gdzie zajęty bylem zapisywaniem wypadków owej wycieczki na ląd biegunowy, słyszałem krzyk petreli i żaglościgów, igrających sobie wśród burzy. Nautilus nie pozostał nieruchomym, i płynąc równolegle do brzegu, posunął się jeszcze o jakie dziesięć mil ku południowi, przy pól-świetle, jakie dawało słońce strychujące brzegi horyzontu.
Nazajutrz 20-go marca śnieg ustał. Zimno było cokolwiek dotkliwsze. Termometr wskazywał dwa stopnie niżej zera. Rozeszły się chmury, i miałem nadzieję, że tego dnia będziemy mogli dokonać spostrzeżeń.
Ponieważ kapitan Nemo jeszcze się nie pokazał, łódź zabrała tylko mnie i Conseila, i wysadziła na ląd. Grunt był tejże samej wulkanicznej natury. Wszędzie ślady lawy, żużli, bazaltu — lubo nie mogłem nigdzie dostrzedz krateru, co je wyrzucił. I tu również jak wczoraj, miryady ptaków ożywiały tę część biegunowego lądu; dzieliły jednak to panowanie z ogromnemi trzodami ssących morskich, patrzących na nas łagodnemi oczyma. Były to różnego gatunku foki, jedne wyciągnięte na ziemi, drugie leżące na rozkołysanej krze; inne znów wychodziły z wody lub wracały do morza. Nie uciekały za naszem zbliżeniem, bo dotąd nie miały nic do czynienia z człowiekiem; naliczyłem ich tyle, że to wystarczyłoby na zaopatrzenie kilkuset okrętów.
— Dalibóg — rzekł Conseil — szczęście że niema z nami Led-Landa.
— Dlaczegoż to? Conseilu.
— Bo zacięty myśliwiec, byłby to wszystko pozabijał.
— Wszystko, to zawiele, lubo sądzę iż w rzeczy samej nie moglibyśmy przeszkodzić przyjacielowi Kanadyjczykowi, by nie ugodził oszczepem kilku tych pysznych rybokształtnych — coby obraziło kapitana Nemo, bo nie lubi przelewać bezużytecznie krwi niewinnych stworzeń.
— Ma słuszność.
— Zapewne; ale powiedz mi Conseilu, czyś jeszcze nie poklasyfikował tych wspaniałych okazów fauny morskiej?
— Pan dobrze wie — odparł Conseil — żem nie bardzo biegły w praktyce. Gdyby pan chciał mi powiedzieć ich nazwy.
— Sąto foki i morsy.
— Dwa rodzaje należące do familii płetwonogich, rzęd mięsożernych, grupa pazurowatych, podgromada ssących doskonałych, gromada ssących, dział kręgowych — wyrecytował szybko mój uczony Conseil.
— Dobrze Conseilu — odpowiedziałem — ale te dwa rodzaje: foki i morsy, dzielą się jeszcze na gatunki, i jeśli się nie mylę, będziemy tu mieli sposobność je poznać. Chodźmy dalej.
Była godzina ósma zrana. Zostawało nam jeszcze cztery godziny do chwili, w której słońce mogło być obserwowane. Zwróciłem się ku obszernej zatoce, zachodzącej półkolem w granitowe skały wybrzeża.
Tutaj, śmiało rzec mogę, jak okiem zasięgnął dokoła, ziemia i kry natłoczone były ssącemi morskiemi — i mimowoli szukałem wzrokiem starożytnego Proteusza, mitologicznego pasterza, strzegącego te niezliczone trzody Neptuna. Byłyto głównie foki. Tworzyły one oddzielne grupy: tu samiec i samica, tam ojciec czuwający nad rodziną, matka karmiąca piersią małe, kilkoro młodych, urosłych już w siłę, używających swobody o parę kroków. Żeby się przenieść z miejsca na miejsce, robiły drobne podskoki kurcząc się i rozciągając, przyczem pomagały sobie dosyć niezręcznie płetwami, które u manata z tegoż samego rodzaju tworzą prawdziwe przedramię. Winienem dodać, że w wodzie, właściwym ich żywiole, stworzenia te o ruchomej kości pacierzowej, wązkiej miednicy, krótkiej a zbitej sierści i płetwowatych nogach — wybornie pływają. Spoczywając na ziemi, zachowywały nader wdzięczne postawy. To też starożytni, ze względu na ich łagodną postać, głębokość i wyrazistość wzroku, którejby nie zdołało przewyższyć wejrzenie najpiękniejszej kobiety, ciemne i przezroczyste oczy, oraz czarujący układ — poetyzując je po swojemu, zamienili samce w trytony, a samice w syreny.
Zwróciłem najprzód uwagę Conseila na znakomity rozwój półkul mózgowych n tych rozumnych rybokształtnych. Żadne z ssących, z wyjątkiem tylko człowieka, nie jest bogatszem w substancyę mózgową. Foki też zdolne są przyjąć pewien stopień wykształcenia; łatwo się oswajają, i mniemam z niektóremi naturalistami, że odpowiednio ułożone, mogłyby oddawać wielkie usługi jako psy rybołówcze.
Większa ich część spała na skałach lub piasku. Pomiędzy właściwemi fokami, niemającemi zewnętrznych uszu, czem się różnią od otaryi (kotów i lwów morskich) z wydatnem uchem, dostrzegłem odmianę ryjowatek, długości trzech metrów, z białą sierścią, głową nakształt buldoga, dziesięciu zębami w każdej szczęce, czterema kłami u góry i dołu, i dwoma trzonowemi, wyciętemi w formie kwiatu lilii. W pośród nich przesuwały się słonie morskie, rodzaj fok z krótką i ruchomą trąbą; olbrzymy gatunku, mające na dwadzieścia stóp obwodu, dziesięć metrów długości. Nie ruszały się z miejsca za naszem zbliżeniem.
— Czy te zwierzęta są drapieżne? — zapytał Conseil.
— Nie, — odpowiedziałem — byleby ich nie zaczepiać. Ale broniąc swe małe, foka wpada w straszliwą wściekłość, i często się zdarza, że rozbija na sztuki statek rybacki.
— Jest w swojem prawie.
— Nie przeczę.
O dwie mile dalej, przeciął nam drogę przylądek osłaniający zatokę od południowych wiatrów. Schodził prostopadle w morze, i pienił się u spodu od roztrącanej fali. Za nim rozlegały się straszliwe ryki jakie wydawać mogło tylko stado przeżuwających.
— Brawo — odezwał się Conseil — koncert byków.
— Nie — odrzekłem — to koncert morsów.
— Biją się?
— Biją się, albo igrają.
— Jeżeli się panu podoba, trzebaby to zobaczyć.
— Trzeba zobaczyć, Conseilu.
I zaczęliśmy wdzierać się na czarniawe skały, wśród nieprzewidzianych zawałów, po kamieniach oślizgłych od lodu. Nieraz staczałem się tłukąc sobie boki. Conseil ostrożniejszy i mocniejszy w nogach, ani się zachwiał — i podnosił mnie mówiąc: gdyby pan był łaskaw szerzej stąpać, toby pan mógł utrzymać lepszą równowagę.
Stanąwszy na szczycie przylądka, spostrzegłem obszerną białą równinę, napełnioną morsami. Zwierzęta te igrały z sobą. Były to ryki radości nie gniewu.
Morsy podobne są do fok kształtem ciała i układem członków. Ale w dolnej szczęce nie mają kłów ani trzonowych zębów; a górne kły długie na ośmdziesiąt centymetrów, trzymają w osadzie trzydzieści trzy centymetry obwodu. Zęby te, ze ścisłej i nieprążkowanej kości, twardsze jak u słoni i nie tak prędko żółknące, są bardzo poszukiwane. Z tego powodu morsy ścigane zawzięcie i nieoględnie tępione, wyginą wkrótce do ostatniego; bo myśliwcy mordując bez różnicy ciężarne samice i młode, zabijają, ich co rok przeszło cztery tysiące.
Przechodząc koło tych ciekawych zwierząt, mogłem przypatrzyć się im dowoli, albowiem wcale się nie płoszyły. Skóra ich była gruba i pomarszczona, płowego, wpadającego w rudy koloru; sierść krótka i rzadka. Niektóre miały do czterech metrów długości. Spokojniejsze i mniej lękliwe od swych północnych spółbraci, nie rozstawiają jak tamte szyldwachów, strzegących przystępu do ich obozowiska.
Obejrzawszy ową osadę morsów, pomyślałem o powrocie. Wrazie bowiem gdyby kapitan Nemu znalazł warunki sprzyjające obserwacyi, chciałem być przy niej obecny. Nie spodziewałem się jednak by tego dnia pokazało się słońce. Zdawało się jakby zazdrosna gwiazda, nie chciała odsłonić ludzkim istotom tego nieprzystępnego punktu na globie.
Pomimo to postanowiłem już wrócić na Nautilusa. Szliśmy wązkim wzgórkiem, ciągnącym się po wierzchu urwistego wybrzeża. O wpół do dwunastej przybyliśmy do miejsca wylądowania. Łódź zatrzymana na piasku, wysadziła już na brzeg kapitana. Spostrzegłem go stojącym na bazaltowej skale; obok leżały narzędzia. Wzrok jego utkwiony był w poziom północny, w blizkości którego słońce opisywało teraz swoją wydłużoną krzywiznę.
Stanąłem przy nim w milczeniu. Nadeszło południe, i słońce podobnie jak wczoraj nie pokazało się.
Byłato fatalność. Obserwacya znowu nie mogła być dokonaną. Gdyby i jutro nie przyszła do skutku, wypadało pożegnać się stanowczo z oznaczeniem naszego położenia.
W istocie mieliśmy właśnie 20-go marca. Nazajutrz 21-go, przypadało porównanie dnia z nocą; nie licząc refrakcyi, słońce zniknęłoby pod poziom na sześć miesięcy, a z jego zajściem rozpoczęłaby się długa noc biegunowa. W czasie równonocy jesiennej ukazało się ono w północnej stronie poziomu i wznosiło coraz wyżej po wydłużonych linijach spiralnych do 21-go grudnia. Od owej chwili zaczęło coraz bardziej się zniżać, a nazajutrz miało przesłać tym stronom ostatnie promienie.
Zakomunikowałem te spostrzeżenia i obawy kapitanowi Nemo.
— Masz pan słuszność, panie Aronnax — odpowiedział; — jeżeli jutro nie zmierzę wysokości słońca, nie będę mógł tego dokonać przed upływem sześciu miesięcy. Lecz jeśli zabłyśnie nam w południe, to właśnie dla tego, że losy żeglugi sprowadziły mnie na 21-go marca na te morza, tem łatwiej mi przyjdzie oznaczyć nasze położenie.
— Dla czego, kapitanie?
— Bo kiedy gwiazda dzienna opisuje tak wydłużone spiralne, trudno dokładnie zmierzyć wysokość jej nad poziom, i narzędzia narażone są na grube zboczenia.
— Jak pan tedy postąpisz?
— Użyję poprostu mego chronometru. Jeżeli jutro, 21-go marca o południu, tarcza słoneczna, biorąc w rachunek załamanie światła, zostanie przecięta na dwie równe połowy przez poziom północny — będzie to znakiem, że jesteśmy przy biegunie południowym.
— W rzeczy samej — rzekłem. — Jednakże twierdzenie to nie jest matematycznie ścisłem, ponieważ porównanie dnia z nocą niekoniecznie przypada w południe.
— Zapewne panie; ale pomyłka nie wyniesie nawet stu metrów, a więcej nam nie potrzeba. Do jutra więc.
Kapitan Nemo wrócił na statek. Conseil i ja pozostaliśmy do piątej na brzegu, chodząc tu i owdzie, badając i studyując. Nie znalazłem nic godnego uwagi, oprócz jednego jaja tłuściela, odznaczającego się niezwykłą wielkością, za które amator jaki byłby zapłacił więcej niż tysiąc franków. Izabelowy kolor, pręgi i znaki zdobiące go jakby hieroglifami, nadawały mu niepospolitą rzadkość. Złożyłem je w ręce Conseila, a roztropny i pewny w nogach chłopiec, obchodząc się z niem tak ostrożnie jakby z kosztowną sztuką chińskiej porcelany, doniósł bez uszkodzenia do Nautilusa.
Zachowałem to rzadkie jaje w oszklonej szafie muzeum. Zjadłem z apetytem na wieczerzę wyborny kawał wątroby foki, podobnej smakiem do wieprzowiny. Potem położyłem się spać, niezaniechawszy, jak Hindus, odwołać się do względów promiennej gwiazdy.
Nazajutrz 21-go marca wyszedłszy o piątej rano na platformę, zastałem już kapitana Nemo.
— Wypogadza się trochę — rzekł do mnie — mam dobrą otuchę. Po śniadaniu wybierzemy się na ląd, dla wyszukania dogodnego miejsca do obserwacyi.
Gdy na tem stanęło, poszedłem zobaczyć się z Ned-Landem. Chciałem go wziąść z sobą. Uparty Kanadyjczyk odmówił, i przekonałem się, że jego posępna małomówność i zły humor, z każdym dniem wzrastały. Tym razem jednak zaciętość owa nie bardzo mnie gniewała. W rzeczy samej zawielę było fok na lądzie, i nie należało wystawiać niebacznego myśliwca na taką pokusę.
Po śniadaniu udałem się na ląd. Nautilus posunął się przez noc o parę mil jeszcze. Znajdował się teraz na pełnem morzu, o dobrą milę od brzegu, nad którym górował spiczasty cypel, czterysta do pięciuset metrów wysoki. Łódź niosła wraz zemną kapitana Nemo, dwóch ludzi z osady, i narzędzia: to jest chronometr, lunetę i barometr.
Przez drogę widziałem znaczną ilość wielorybów należących do trzech gatunków, właściwych morzom południowym, jakoto: wieloryb wolny, czyli angielski „right-whale,” niemający grzbietnej płetwy; humpback, wieloryb płetwiasty z pomarszczonym brzuchem, z szerokiemi białawemi płetwami, które pomimo swej nazwy nie tworzą jednak skrzydeł — i finback, ciemno-żółtawy, najzwinniejszy z wielorybowych. Potężny ten zwierz daje się słyszeć zdaleka, wyrzucając na znaczną wysokość słupy wody i pary nakształt kłębów dymu. Różne gatunki tych ssących igrały gromadnie w spokojnych wodach, i przekonałem się że ta kotlina bieguna południowego służyła za schronienie rybokształtnym, ściganym zbyt zawzięcie przez myśliwców.
Zauważyłem także długie białawe sznury salp, w rodzaju jakby skupionych mięczaków, oraz duże meduzy, kołyszące się w wirze fali.
O godzinie dziewiątej przybiliśmy do brzegu. Niebo wyjaśniło się. Chmury zbiegały na południe. Mgły pierzchały z nad chłodnej powierzchni wód. Kapitan Nemo zwrócił się ku cyplowi, chcąc go zapewne użyć na obserwatoryum. Wejście nań było trudne, po ostrych kawałach lawy i pumeksu, wśród atmosfery przesyconej częstokroć siarkowemi wyziewami dymic. Kapitan, jak na człowieka odwykłego stąpać po ziemi, wdzierał się na najspadzistsze pochyłości ze zwinnością i lekkością, której nie mogłem sprostać, a którejby pozazdrościł mu nawet strzelec gemz.
Potrzebowaliśmy dwóch godzin czasu by dojść na szczyt tego cypla, w połowie porfirowego, w połowie bazaltowego. Ztamtąd wzrok nasz ogarnął rozległe morze, ku północy wyraźnie rysujące na tle nieba krańcową swą linię. U stóp naszych pola olśniewającej białości; nad głowami blady błękit oczyszczony z chmur. W północnej stronie tarcza słoneczna, jak kula ognista, przecięta już ostrzem poziomu. Z łona wód wzbijały się setki wspaniałych wytrysków. W dali Nautilus niby uśpiony wieloryb. Za nami, na południe i wschód niezmierzony obszar ziemi, chaotyczne nagromadzenie skał i lodów, których końca nie można było dojrzeć.
Kapitan Nemo przybywszy na wierzchołek cypla, oznaczył starannie jego wysokość za pomocą barometru — gdyż należało uwzględnić ją przy obserwacyi.
O trzy kwadranse na dwunastą, słońce widziane wtedy tylko prze załamanie się światła, ukazało się jak tarcza złocista, rzucając ostatnie promienie na ten ląd opuszczony, na morza, na których człowiek nigdy jeszcze nie postał.
Kapitan Nemo opatrzony lunetą z mikrometrem nitkowym, który zapomocą zwierciadła usuwał wpływ refrakcyi, obserwował gwiazdę zachodzącą zwolna pod poziom, po wydłużonej bardzo spiralnej. Trzymałem chronometr. Serce gwałtownie mi biło. Jeżeli zniknięcie połowy tarczy słonecznej przypadnie jednocześnie z południem na chronometrze, jesteśmy u samego bieguna.
— Południe! — zawołałem.
— Biegun południowy — odpowiedział kapitan Nemo poważnym głosem — podając mi lunetę, która pokazywała gwiazdę dzienną, przeciętą przez poziom na dwie równe połowy.
Widziałem jak ostatnie jej promienie zwieńczyły cypel, a potem ciemność zaczęła zwolna wstępować na jego pochyłości.
W tej chwili kapitan Nemu kładąc mi rękę na ramieniu — rzekł:
— Panie, w r. 1600 Hollender Gheritk, uniesiony przez prądy i burze, dotarł 64° szerokości południowej, i odkrył New-Shetland. W r. 1773 dnia 17-go stycznia, sławny Cook posuwając się po trzydziestym ósmym stopniu długości, przybył pod 67° 30’ szerokości; a 30-go stycznia 1774 r. dosięgnął po sto dziesiątym stopniu długości, 71° 15’ szerokości. W roku 1819, Rosyanin Bellinghansen, znalazł się na sześćdziesiątym dziewiątym równoleżniku, a w r. 1821 na sześćdziesiątym szóstym pod 111° długości zachodniej. W r. 1820 Anglik Brunsfield zatrzymany został na sześćdziesiątym piątym stopniu. Tegoż roku Amerykanin Morrel, którego sprawozdania są wątpliwe, posuwając się w górę po czterdziestym drugim stopniu długości odkrył wolne morze pod 70° 14’ szerokości. W roku 1825 Anglik Powell nie mógł przejść za sześćdziesiąty drugi stopień. W tymże roku prosty poławiacz fok, Anglik Weddel, wzniósł się do 72° 14’ szerokości pod trzydziestym piątym stopniem długości, i aż do 74° 15’ pod trzydziestym szóstym długości. W roku 1829, Anglik Forster, dowódzca Chantieleer’a, objął w posiadanie kontynent południowy pod 63° 26’ szerokości i 66° 26’ długości. W roku 1831 Anglik Biscoë, odkrył 1-go stycznia ziemię Enderby pod 68° 50’ szerokości; 5-go lutego 1832 ziemię Adelajdy pod 67° szerokości, a 21-go lutego ziemię Graham pod 64° 45’ szerokości. W r. 1838, Francuz Dumont d’Urville, zatrzymany przez kry pod 62° 57’ szerokości, oznaczył ziemię Ludwika Filipa; w dwa lata później, przy nowem zboczeniu na południe, nadał nazwę ziemi Adeli, a w ośm dni potem pod 64° 40’ wybrzeżu Klary. W roku 1838 Anglik Wilkes posunął się do sześćdziesiątego dziewiątego równoleżnika pod setnym stopniem długości. W roku 1839 Anglik Balleny odkrył ziemię Sabrina, na krańcu koła biegunowego. Nakoniec w r. 1842 Anglik James Ross, na statkach Erebus i Terror, znalazł 12-go stycznia pod 76° 56’ szerokości 171° 7’ długości wschodniej ziemię Wiktoryi; 23-go tegoż miesiąca oznaczył siedmdziesiąty czwarty równoleżnik, najwyższy z dosięgniętych dotąd punktów; 27-go był pod 76° 8’, a 28-go pod 77° 32’. 2-go lutego pod 78° 4’; a w 1842 r. wrócił pod siedmdziesiąty pierwszy stopień, przez który nie mógł przejść. Ja zaś, kapitan Nemo, 21-go marca 1868 roku dotarłem do bieguna południowego pod dziewięćdziesiątym stopniem, i obejmuję w posiadanie te strony globu, wyrównywające szóstej części znanych lądów.
— W czyjem imieniu, kapitanie?
— W mojem własnem, panie Aronnax.
— To mówiąc kapitan Nemo rozwinął czarną flagę, z wyhaftowaną złotem literą N. Potem zwróciwszy się ku dziennej gwiaździe, której ostatnie promienie muskały horyzont morza — zawołał:
„Żegnaj mi słońce! Zniknij promienna gwiazdo! Zajdź pod to wolne morze, i niechaj noc sześciomiesięczna roztoczy swe cienie nad moją nową dziedziną.”



XXXVIII.

Nieszczęście czy wypadek.

Nazajutrz 22-go marca o szóstej z rana zaczęto przygotowania do odjazdu. Ostatnie światełka zmierzchu rozpływały się w ciemnościach nocy. Zimno było dotkliwe. Konstelacye błyszczały nadzwyczaj świetnie. N a zenicie jaśniał ów przecudny Krzyż Południowy, gwiazda biegunowa stref południowych.
Termometr wskazywał dwanaście stopni poniżej zera, a powiew wiatru ostro dojmował. Kry były coraz gęstsze na wolnych wodach. Morze zdawało się zewsząd zamarzać. Liczne czarniawe płaty, rozpostarte po jego powierzchni, zapowiadały rychłe tworzenie się nowych lodów. Widocznie kotlina południowa zamarznięta w ciągu sześciomiesięcznej zimy, była całkiem niedostępną. Co się robiło w tym czasie z wielorybami? Bezwątpienia wędrując pod lodem, szukały znośniejszych mórz. Foki i morsy, przywykłe żyć w najostrzejszych klimatach, pozostawały w owych zlodowaciałych przestworzach. Wiedzione instynktem ryją sobie w lodowiskach jamy, i utrzymując je ciągle otworem, przychodzą do nich odetchnąć powietrzem. Gdy ptactwo wygnane zimnem odleci na północ, wtedy te ssące wodne, zostają same jedne panami biegunowego kontynentu.
Wszelako rezerwoary wodne zostały wypełnione, i Nautilus powoli się zanurzał. W głębokości tysiąca stóp stanął; śruba zaczęła rozbijać fale, i posunął się prosto na północ z prędkością piętnastu mil morskich na godzinę. Ku wieczorowi płynął już pod niezmierzoną skorupą lodowiska.
Osłony na szybach salonu były przez ostrożność zamknięte, bo pudło Nautilusa mogło uderzyć o jaką zatopioną bryłę lodu. To też spędziłem ten dzień na porządkowaniu notatek. Umysł mój zajęty był całkiem wspomnieniami bieguna. Dotarliśmy do tego niedostępnego punktu bez niebezpieczeństw, jak gdyby nasz pływający wagon sunął po szynach kolei żelaznej. A teraz naprawdę zaczynał się powrót. Czy i on także gotuje mi podobne niespodzianki? Mniemałem że tak będzie, albowiem szereg cudów morskich jest nieskończony! Wszakże od półszósta miesiąca jak trwała nasza podróż, przebyliśmy czternaście tysięcy mil francuzkich — a na przestrzeni tej, dłuższej od ziemskiego równika, ileż to ciekawych lub strasznych zdarzeń zachwycało nas w drodze: polowanie w lasach Crespo, osadzenie na mieliźnie w ciaśninie Torreadzkiej, cmentarz koralowy, połów pereł na Cejlonie, tunel Arabian, ognie Santorynu, milijony zatoki Vigo, Atlantyda, biegun południowy! Podczas nocy wszystkie te wspomnienia przechodząc z marzenia w marzenie, niedozwoliły mózgowi memu zdrzemnąć ani na chwilę.
O trzeciej z rana zbudziło mnie gwałtowne wstrząśnięcie. Podniósłszy się na łóżku przysłuchiwałem się wśród ciemności, gdy nagle rzucony zostałem na środek pokoju. Oczywiście Nautilus uderzony o dno morza, znacznie pochylał się na bok.
Trzymając się przepierzenia, powlokłem się przez podłużne korytarze do salonu z świetlnym sufitem. Sprzęty były powywracane. Szczęściem oszklone szafy, silnie przymocowane do podłogi, pozostały nieuszkodzone. Obrazy na prawej ścianie, skutkiem zmiany położenia statku, przyległy szczelnie do obicia; na lewej zaś odstawały przy dolnej ramie o całą stopę. Nautilus był więc pochylony na prawy bo, a co więcej zupełnie nieruchomy.
Wewnątrz słyszałem szelest kroków i pomięszane głosy; ale kapitan Nemo nie pokazał się. W chwili gdym miał opuścić salon, weszli Ned-Land i Conseil.
— Co się stało? — żywo zawołałem.
— Chciałem się właśnie pana o to zapytać — odpowiedział Conseil.
— Do tysiąca dyabłów — krzyknął Kanadyjczyk – wiem ja dobrze co się stało. Nautilus uderzył o dno morskie, a wnosząc z jego położenia, nie sądzę, żeby się teraz tak łatwo wyminął jak pierwszy razem w ciaśninie Torreadzkiej.
— Ale przynajmniej — zapytałem — czy powrócił na powierzchnię morza?
— Nie wiemy — odparł Conseil.
— Łatwo się o tem przekonać — rzekłem.
Poradziłem się manometru. Z wielkiem mojem zdziwieniem, wskazywał głębokość trzystu sześćdziesięciu metrów.
— Co to ma znaczyć? — zawołałem.
— Trzeba się spytać kapitana Nemo — powiedział Conseil.
— Ale gdzie go szukać? — wtrącił Ned-Land.
— Chodźcie za mną. — rzekłem mym towarzyszom.
Wyszliśmy z salonu. W bibliotece nie było nikogo. Przypuszczałem, że kapitan Nemo musi się znajdować w klatce sternika. Najlepiej więc było zaczekać. Wróciliśmy wszyscy trzej do salonu.
Pominę milczeniem złorzeczenia Kanadyjczyka. Zaiste, wyborny miał powód do uniesień. Pozwoliłem mu wybuchnąć gniewem dowoli, — nic nie odpowiadając.
Zostawaliśmy tak przez dwadzieścia minut, usiłując pochwycić najmniejszy szelest rozchodzący się wewnątrz Nautilusa, gdy wszedł kapitan Nemo. Zdawał się nas nie widzieć. Twarz jego zwykle tak obojętna, zdradzała pewną niespokojność. Popatrzywszy uważnie na busolę i manometr, dotknął palcem jednego punktu mapy półkuli, w tej części, która wyobrażała morza południowe.
Nie chciałem mu przerywać. Dopiero po kilku chwilach kiedy odwrócił się do mnie — rzekłem zwracając teraz przeciw niemu wyrażenie, którego użył w ciaśninie Torreadzkiej:
— Wypadek — kapitanie?
— Nie, panie — odpowiedział, tym razem nieszczęście.
— Ważne?
— Może.
— Czy niebezpieczeństwo jest nagłe?
— Nie.
Nautilus osiadł na dnie?
— Tak.
— A to z powodu?…
— Kaprysu natury, nie zaś nieświadomości ludzi. Ani jeden błąd nie został popełniony w naszych obrotach. Zresztą trudno przeszkodzić równowadze, by nie sprawiała swych skutków. Można walczyć z prawami ludzkiemi, lecz nie opierać się prawom przyrodzonym.
Dziwą doprawdy chwilę wybrał kapitan Nemo na te uwagi filozoficzne. W rezultacie — odpowiedź jego nic mi nie objaśniła.
— Czy mógłbym wiedzieć panie — zapytałem — jaka jest przyczyna tej przygody.
— Ogromna bryła, cała góra lodu się przewróciła — odrzekł. — Gdy lodowce podmywane są u spodu przez cieplejsze wody, lub podrywane przez częste potrącenia, środek ich ciężkości zmienia się. Wówczas zupełnie się przechylają, wywracają koziołka. Oto co się teraz przytrafiło. Jedna z takich brył, wywracając się uderzyła w Nautilusa, płynącego pod wodą. Potem wślizgnąwszy się pod pudło, unosząc go w górę z nieprzepartą siłą, wprowadziła na miększe pokłady gdzie obecnie leży na prawym boku.
— A czy nie można wyswobodzić Nautilusa wypróżniając rezerwoary, by tym sposobem przywrócić mu równowagę.
— To właśnie w tej chwili się robi. Możesz pan słyszeć działanie pomp. Spojrzyj pan na skazówkę manometru: widać na niej że Nautilus się podnosi, ale razem z nim podnosi się i lodowiec — i jeżeli jaka przeszkoda nie powtrzyma jego ruchu do góry, to położenie nasze się nie zmieni.
Wistocie Nautilus pochylony był ciągle na prawy bok. Wyprostowałby się bezwątpienia, gdyby lodowiec sam z siebie się zatrzymał. W takim razie jednak, kto wie, czybyśmy nie uderzyli o spodnią powierzchnię lodowiska; czybyśmy nie zostali straszliwie przygnieceni pomiędzy dwoma lodami?
Rozmyślałem nad wszelkiemi następstwami tego położenia. Kapitan Nemo nie przestawał obserwować manometru, Nautilus od chwili uderzenia lodowca podniósł się blisko na sto pięćdziesiąt stóp, ale zachowywał ciągle jednakowy kąt nachylenia.
Nagle lekki ruch dał się uczuć w pudle. Oczywiście Nautilus zwolna się prostował. Przedmioty zawieszone w salonie na nabierały widocznie normalnego położenia. Ściany zbliżały się do pionu. Żaden z nas nie wyrzekł słowa. Z bijącem sercem uważaliśmy czuliśmy to podnoszenie się statku. Podłoga wracała pod naszemi stopami do poziomu. Upłynęło tak dziesię minut.
— Wyprostowaliśmy się wreszcie — zawołałem.
— Tak — rzekł kapitan Nemo — zwracając się ku drzwiom salonu.
— Lecz czy będziemy mogli płynąć?
— Zapewne — odpowiedział — gdyż rezerwoary nie są jeszcze wypróżnione, a po zupełnem ich wypróżnieniu, Nautilus powinien wrócić na powierzchnię morza.
Kapitan wyszedł i wkrótce poznałem, że powstrzymano z jego rozkazu podnoszenie się Nautilusa do góry. W rzeczy samej, byłby niedługo uderzył o spód lodowiska; lepiej więc było utrzymać go między dwoma lodami.
— Ślicznieśmy się z tego wywinęli! — rzekł Conseil.
— Tak — odparłem. Mogliśmy zostać zgnieceni, lub co najmniej uwięzieni przez lody. Wówczas z braku powietrza do oddychania… Tak, ślicznieśmy się wywinęli!
— Jeżeli tylko to koniec — mruknął Ned-Land.
Nie chciałem zaczynać z Kanadyjczykiem bezużytecznego sporu, i nic mu nie odpowiedziałem. Zresztą w tejże chwili otworzyły się klapy, i światło z zewnątrz rozlało się po salonie przez odsłonięte szyby.
Byliśmy, jak powiedziałem już, wśród pełnej głębi. Ale po obu bokach Nautilusa, sterczała w odległości dziesięciu metrów olśniewająca ściana lodu. W górze i pod spodem podobna ściana. W górze, bo spodnia powierzchnia lodowiska rozpościerała się jak niezmierzony sufit; pod spodem, bo wywrócony lodowiec osuwając i zwolna, znalazł po bokach dwa punktu oparcia, które utrzymywały go wtem położeniu. Nautilus został tedy uwięziony w istnym tunelu lodowym, szerokim około dwudziestu metrów, i wypełnionym spokojną wodą. Łatwo mu więc było wyjść z niego posuwając się albo naprzód albo w tył, i odzyskać o kilkaset metrów poniżej wolne przejście pod lodowiskiem.
Świetlny sufit zagasł, a jednak salon oświecony był silną jasnością; potężny bowiem odblask ścian lodowych odbijał gwałtownie snopy światła pochodzące z latarni. Nie zdołam opisać efektu promieni Volty na te ogromne bryły o dziwacznych kształtach, których każdy załom, każdy kant, każda ścianka, rzucały odmienne światło, stosownie do słojów ludu. Olśniewająca mina drogich kamieni! — a szczególniej szafirów, krzyżujących niebieski swój połysk z zielonym połyskiem szmaragdów. Tu i owdzie opalowe odcienia niezrównanej delikatności, przesuwały się wśród iskrzących punktów, jakby ognistych dyamentów, których blasku nie mogło znieść oko. Światło latarni Nautilusa było sto razy zwiększone, jak światło lampy wśród soczewkowatych blaszek pierwszorzędnej latarni morskiej.
— Jakże to piękne! jak piękne — zawołał Conseil.
— Tak! — rzekłem — cudowny to widok. Nieprawdaż Nedzie?
— O tak! do tysiąca dyabłów! — krzyknął Ned-Land. — To wspaniałe! Wściekam się ze złości, że muszę to przyznać. Nie widziano jeszcze nigdy nic podobnego. Ale to widowisko może nas drogo kosztować — i jeżeli mam wszystko powiedzieć, zdaje mi się, że widzimy tu rzeczy, które Bóg chciał zakryć przed okiem człowieka.
Ned miał słuszność: to było za piękne. Nagle odwróciłem się na krzyk Conseila.
— Co się stało? — zapytałem.
— Niech pan zamknie oczy! Niech pan nie patrzy!
Mówiąc to, Conseil przyciskał silnie dłonią powieki.
— Ale co ci jest mój chłopcze?
— Jestem olśniony, oślepiony!
Oczy moje zwróciły się mimowolnie na szybę, ale nie mogłem znieść pałającego w niej ognia.
Zrozumiałem co zaszło. Nautilus zaczął posuwać się z wielka szybkością. Wszystkie spokojne blaski ścian lodowych, zmieniły się wówczas w płonące pręgi. Ognie tych niezliczonych dyamentów zlewały się w jedno. Nautilus pędzony swą śruba, płynął w pośród błyskawic.
Wtedy klapy na szybach salonu zamknęły się, Trzymaliśmy wciąż dłonie na oczach, przenikniętych zupełnie temi współśrodkowemi światełkami, które krążą przed siatkówką, gdy promienie słoneczne zbyt silnie w nią uderzą. Potrzeba było pewnego czasu, by uśmierzyć wzburzenie naszego wzroku.
Na koniec opuściliśmy ręce.
— Dalibóg, nie byłbym nigdy temu uwierzył — rzekł Conseil.
— A ja dotąd nie wierzę — odparł Kanadyjczyk.
— Gdy powrócimy na ziemię — dodał Conseil, rozpieszczeni tylu cudami natury, cóż wtedy pomyślimy o tych nędznych lądach i drobnych dziełach wyszłych z ręki człowieka? Nie, świat zamieszkały nie jest nas godzien.
Podobne wyrazy w ustach obojętnego Flamandczyka wskazują, do jakiego stopnia doszedł nasz zapał. Ale Kanadyjczyk nie zaniedbał rzucić nań kroplę zinmej wody.
— Świat zamieszkały! — rzekł wstrząsając głową. Bądź spokojny przyjacielu Conseilu, nie wrócimy do niego.
Była wówczas godzina piąta rano. W tej chwili na przodzie Nautilusa nastąpiło nowe wstrząśnienie. Domyśliłem się, że ostroga jego musiała uderzyć o bryłę lodu, skutkiem zapewne jakiegoś fałszywego obrotu, albowiem ten tunel podmorski, zawalony krami, nie łatwy był do żeglugi. Sądziłem więc, że kapitan Nemo modyfikując swą, drogę, okrąży owe zawady, albo przesuwać się będzie krętemi przesmykami tunelu. W każdym razie pochód naprzód nie mógł był całkiem zatamowany. Tymczasem wbrew memu spodziewaniu, Nautilus zrobił silny ruch wsteczny.
— Cofamy się? — rzekł Conseil.
— Tak — odpowiedziałem; — zapewne z tej strony tunel jest bez wyjścia.
— A wtedy?..
— Wtedy rzekłem — zwrot będzie bardzo prosty. Cofniemy się, i wypłyniemy przez otwór południowy.
Mówiąc to, starałem się okazać większą pewność, niż miałem w istocie. Wszakże wsteczny ruch Nautilusa stawał się coraz szybszy, i w tym kierunku unosił nas z wielką prędkością.
— Będzie ztąd opóźnienie — rzekł Ned.
— Co znaczy parę godzin mniej lub więcej, byleby tylko się wydostać.
Przechadzałem się przez kilka minut z salonu do biblijoteki. Towarzysze moi siedząc milczeli. Po chwili rzuciwszy się na sofę, wziąłem do ręki książkę i przebiegałem ją machinalnie oczyma.
Po kwadransie, Conseil zbliżywszy się do mnie zapytał:
— Czy to bardzo zajmujące, co pan czyta?
— Bardzo — odpowiedziałem.
— Wierzę, bo pan czyta swoją własną książkę.
— Moją książkę?
W rzeczy samej, trzymałem w ręku dzieło „O wielkich głębiach morskich.” Anibym o tem nawet pomyślał. Zamknąłem książkę, i zacząłem się znowu przechadzać. Ned i Conseil wstali by odejść.
— Zostańcie przyjaciele, — rzekłem zatrzymując ich. Bądźmy z sobą razem, dopóki nie wyjdziemy z tego wąwozu.
— Jak się panu podoba — odpowiedział Conseil.
Upłynęło kilka godzin. Spoglądałem często na narzędzia wiszące na ścianach salonu. Manometr wskazywał, że Nautilus trzymał się w jednostajnej głębokości trzystu metrów; bussola, że się kierował ciągle ku południowi; loch, że się posuwał po dwadzieścia mil na godzinę — szybkość niezmierna w tak ciasnej przestrzeni. Ale kapitan Nemo wiedział, że nie mógł zanadto się spieszyć i że wówczas minuty ważyły tyle co wieki.
O godzinie ósmej minucie dwudziestej piątej nastąpiło powtórne wstrząśnienie, tym razem z tylu statku. Towarzysze moi zbliżyli się do mnie. Pochwyciłem Conseila za rękę. Pytaliśmy się wzajem spojrzeniem, nierównie wymowniej, niż gdyby myśli nasze wypowiadały wyrazy.
W tej chwili kapitan wszedł do salonu. Postąpiliśmy ku niemu.
— Droga jest zawaloną od południa? — zapytałem.
— Tak panie, lodowiec wywracając się zatamował wszelkie wyjście.
— Jesteśmy zaparci.
— Tak.



XXXIX.

Brak powietrza.

Tak więc dokoła Nautilusa, z wierzchu, pod spodem, nieprzebyta ściana lodu. Byliśmy więźniami lodowiska. Kanadyjczyk uderzył w stół swoją olbrzymią pięścią. Conseil milczał, ja patrzyłem na kapitana. Oblicze jego przybrało wyraz zwykłej obojętności. Skrzyżował ręce na piersiach, rozmyślał, Nautilus już się nie ruszał. Wówczas kapitan przemówił.
— Panowie — rzekł spokojnym głosem, w takich warunkach jak jesteśmy, dwa są sposoby umierania.
Niepojęty ten człowiek miał minę profesora matematyki, rozwiązującego uczniom zagadnienie.
— Pierwszym, mówił dalej — jest umrzeć zmiażdżonym; drugim umrzeć z uduszenia. Nie wspominam o możliwości śmierci z głodu, bo zapasy Nautilusa przetrwają nas zapewne. Zajmijmy się zatem wyborem zmiażdżenia lub uduszenia.
— Co do uduszenia, kapitanie — odparłem — nie potrzebujemy się go obawiać, bo nasze rezerwoary są pełne.
— Prawda — rzekł kapitan Nemo — ale nie dadzą nam więcej jak na dwa dni powietrza. Otóż dopiero trzydzieści sześć godzin jak jesteśmy zanurzeni w wodzie, a już zgęszczona atmosfera Nautilusa wymaga odświeżenia. Za czterdzieści ośm godzin nasz zapas zupełnie się wyczerpie.
— A zatem kapitanie, wyswobodźmy się przed upływem czterdziestu ośmiu godzin.
— Sprobujemy przynajmniej, przebijając otaczającą nas ścianę.
— Z której strony? — zapytałem.
— To nam sonda pokaże. Każę opuścić Nautilusa na spód kry, a moi ludzie opatrzeni w przyrządy nurkowe, będą rozbijać lodowiec z najcieńszego boku.
— Czy można odsunąć osłony okien.
— Bezpiecznie; wszak już nie płyniemy.
Kapitan Nemo wyszedł. Wkrótce rozlegający się świst dał mi poznać, że woda wchodziła do rezerwoarów. Nautilus opuszczał się powoli, i osiadł na lodzie w głębokości trzystu pięćdziesięciu metrów, na, jaką spód kry był zatopiony.
— Moi przyjaciele — rzekłem — położenie nasze jest niebezpieczne, ale liczę na waszą odwagę i energię.
— Panie — odparł Kanadyjczyk — nie pora to żebym miał pana nudzić mojemi skargami. Gotów jestem zrobić wszystko dla wspólnego ocalenia.
— Dobrze Nedzie — powiedziałem podając mu rękę.
— Dodam jeszcze — mówił dalej — żem równie wprawny do oskarda jak do oszczepu; jeżeli mogę się na co przydać kapitanowi Nemo, to niechaj mną rozporządza do woli.
— Nie odrzuci zapewne twej pomocy. Chodź Nedzie.
Zaprowadziłem Kanadyjczyka do pokoju w którym majtkowie Nautilusa przywdziewali przybory nurkowe. Oznajmiłem kapitanowi propozycyę Neda, i została przyjętą. Kanadyjczyk włożył odzież podwodną, i jednocześnie z innymi gotów był do pracy. Każdy z nich miał na plecach przyrząd Rouquayrola, któremu rezerwoary dostarczały obfitą ilość świeżego powietrza. Znaczny ten wypadek potrzebny był dla ocalenia Nautilusa. Lampy Rumbkorfa stawały się nieużyteczne wśród tych wód świetlnych, i przeniknionych elektrycznemi promieniami.
Gdy Ned-Land był już ubrany, wróciłem do salonu, i stanąwszy obok Conseila, przypatrywałem się dokoła przez odsłonięte szyby pokładom, na których spoczywał Nautilus.
Po kilku minutach ujrzeliśmy tuzin majtków, wychodzących na lodową ławicę, a pośród nich Ned-Landa, odznaczającego się swym wysokim wzrostem. Kapitan Nemo był z nimi.
Przed rozpoczęciem rąbania zarządził on sondowanie, żeby zapewnić dobry kierunek robót. Zapuszczono długie świdry z boków, ale te po piętnastu metrach zatrzymały się jeszcze o grube ściany. Napróżno byłoby szturmować do warstwy leżącej nad nami sufitem, gdyż tę właśnie tworzyło samo lodowisko, mające przeszło czterysta metrów grubości. Kapitan Nemo kazał wtedy sondować warstwę spodnią. Tam dziesięć metrów dzieliło nas tylko od wody; taka bowiem była grubość owej kry. Należało więc wyciąć kawał lodu, odpowiedni wielkością i kształtem poziomemu przecięciu Nautilusa. Chodziło tedy o wyrąbanie sześciu tysięcy pięciuset metrów sześciennych, by zrobić otwór, przez który mogliśmy dostać się pod spód lodowego obszaru.
Zabrano się natychmiast do roboty, prowadząc ją z niewysłowionym zapałem i wytrwałością. Zamiast wyrąbywać lód do koła Nautilusa, coby nie małą przedstawiało trudność, kapitan Nemo kazał w odległości ośmiu metrów od lewego boku zakreślić ogromny dół; poczem zaczęto świdrować jednocześnie w kilku punktach jego obwodu. Niezadługo oskard ugodził dzielnie w tę zbitą masę, i grube kawały lodu, oderwane zostały od całej bryły. Ujrzałem wtedy ciekawe zjawisko: skutkiem ciężkości gatunkowej, kawały lodu lżejsze od wody ulatywały, że tak powiem pod sklepienie tunelu, którego grubość o tyle zwiększała się w górze, o ile traciła na spodzie. Ale mniejsza o to skoro spodnia warstwa stawała się o tyleż cieńszą.
Po dwóch godzinach energicznej pracy, Ned-Land powrócił zmęczony. On i jego towarzysze zastąpieni zostali przez świeżych robotników, do których przyłączyłem się teraz z Conseilem. Kierunek nad nami objął porucznik Nautilusa.
Woda wydała mi się szczególniej zimną; ale rozgrzałem się rychło robiąc oskardem. Ruchy moje były bardzo swobodne, lubo odbywały się pod ciśnieniem trzydziestu atmosfer.
Kiedym powrócił po dwugodzinnej pracy żeby się nieco posilić i odpocząć, znalazłem znaczną różnicę pomiędzy czystem powietrzem dostarczanem mi przez przyrząd Rouquayrol’a, a atmosferą Nautilusa, nasyconą już gazem węglowym. Powietrze nie było odświeżane od czterdziestu ośmiu godzin, i odżywcze jego własności bardzo osłabły. A jednak w przeciągu dwunastu godzin, wyrąbaliśmy dopiero na zarysowanej powierzchnie warstwę lodu grubości jednego metra, czyli około sześćset metrów sześciennych. Przypuszczając że tyleż zrobimy co każde dwanaście godzin, potrzeba było jeszcze pięciu nocy i czterech dni, na dokonanie tego przedsięwzięcia.
— Pięć nocy i cztery dni! — rzekłem do moich towarzyszy; — a mamy już tylko na dwa dni powietrza w rezerwoarach.
— Nie licząc — odparł Ned — że wszedłszy z tej piekielnej matni, będziemy jeszcze uwięzieni pod lodowiskiem, bez możności zetknięcia się z atmosferą.
Słuszna uwaga. Któż wtedy mógłby przewidzieć minimum czasu, potrzebnego na nasze wyswobodzenie? Czy brak powietrza nie udusi nas wprzód jeszcze, nim Nautilus zdoła wypłynąć na wierzch fali? Czy przeznaczono nam zginąć w tym grobie lodowym, wraz z wszystkiem co w sobie zawiera? Położenie zdawało się straszne. Każdy z nas jednak śmiało patrzał mu w oczy, i wszyscy postanowili do ostatka spełniać swoją powinność.

Jak przewidziałem, nowa warstwa grubości jednego metra, wycięta została przez noc w ogromnym
... boczne ściany powoli się ku sobie zbliżały.
korycie. Ale zrana, przebiegając w przyrządzie nurkowym wśród płynnego żywiołu przy temperaturze sześciu do siedmiu stopni poniżej zera, spostrzegłem, iż boczne ściany powoli się ku sobie zbliżały. Warstwy wody oddalone od rowu, nie ogrzewane pracą ludzi ani działaniem narzędzi, okazały widoczną dążność do zakrzepnięcia. Wobec tego nowego a strasznego niebezpieczeństwa, czemże się stawały nasze usiłowania

ratunku? Jakim sposobem przeszkodzić stężeniu tego płynu, któreby strzaskało jak szklankę, ściany Nautilusa?
Nie wspomniałem nic, o tem mym towarzyszom. Na cóż bowiem zdałoby się odbierać im energiję, z jaką prowadzili uciążliwą pracę ocalenia! Ale wróciwszy na statek, ostrzegłem kapitana Nemo o tem ważnem powikłaniu.
— Wiem — odrzekł mi owym spokojnym tonem, którego nie mogły zakłócić najgroźniejsze okoliczności. Jestto jedno więcej niebezpieczeństwo, ale nie widzę żadnego sposobu by mu zapobiedz. Jedynym środkiem ratunku jest działać szybciej niż zamarzanie. Trzeba je wyprzedzić. Oto wszystko.
Wyprzedzić! Powinienem był już przywyknąć do tego rodzaju wyrażeń.
W ciągu tego dnia robiłem gorliwie przez wiele godzin oskardem. Ta praca mnie podtrzymywała. Zresztą pracować, byłoto opuścić Nautilusa, oddychać bezpośrednio powietrzem pochodzącem z rezerwoarów, i dostarczanem przez przyrządy; było to porzucić zubożoną i zepsutą atmosferę.
Do wieczora rów pogłębił się znowu o jeden metr. Wróciwszy na statek, o mało nie zostałem uduszony gazem węglanym, przesycającym powietrze. Ach! czemuż nie posiadaliśmy odczynników chemicznych, któreby usunęły ten gaz zabójczy! Nie brakło nam tlenu. Wszystka ta woda zawierała go w znacznej ilości, a rozłożona przez nasze potężne stosy, byłaby go nam obficie dostarczyła. Pomyślałem o tem; lecz na co się to zdało, skoro kwas węglowy wytwarzany ustawicznie przy naszem oddychaniu, ogarnął wszystkie części statku? Chcąc go pochłonąć, należało wypełnić fiole potażem i ciągle je poruszać. Otóż nie mielimy na statku tego ciała, i nic go nie mogło zastąpić.
Tegoż wieczoru kapitan Nemo musiał otworzyć rurki rezerwoaru, i wpuścić wewnątrz Nautilusa parę strumieni świeżego powietrza. Bez tej przezorności, nie bylibyśmy się już zbudzili.
Nazajutrz 26-go marca wziąłem się do roboty górniczej, zaczynając piąty metr. Ściany boczne i spodnia powierzchnia lodowiska, widocznie grubiały. Oczywistą było rzeczą, że zejdą się zanim Nautilus zdoła się wyswobodzić. Na chwilę owładnęła mną rozpacz. Oskard o mało nie wypadł mi z ręki. Na co się zdało rąbać skorom miał zginąć zduszony, zmiażdżony przez tę wodę, co się stawała kamieniem; skoro mnie czekały męczarnie, jakichby okrucieństwo dzikich nie potrafiło nawet wymyśleć! Zdawało mi się, żem się znajdował pomiędzy dwiema szczękami straszliwej paszczy potworu, które się nieodparcie przymykały.
W tej chwili kapitan Nemo, kierujący robotą i pracujący razem z innymi, przeszedł koło mnie. Trąciłem go zlekka i wskazałem ściany naszego więzienia. Ściana z prawego boku zbliżyła się przynajmniej o cztery metry do pudła Nautilusa.
Kapitan zrozumiał mnie, i dał mi znak bym za nim poszedł. Wróciliśmy na statek. Zdjąwszy mój przyrząd nurkowy, udałem się do salonu.
— Panie Aronnax — powiedział — trzeba się chwycić, jakiego heroicznego środka, albo zostaniemy zamurowani w tej wodzie tężejącej jak cement.
— Tak — rzekłem — ale co począć?
— Ah! — zawołał — gdyby mój Nautilus był tak silny żeby mógł znieść to ciśnienie, i nie zostać zgruchotany!
— Więc cóż? — zapytałem — nie pojmując myśli kapitana.
— Nie domyślasz się pan — odparł — że to marznięcie wody byłoby nam właśnie pomocą! Nie widzisz pan że przez swoje stężenie, rozsadzałaby więżące nas obszary lodu, jak rozsadza marznąc, najtwardsze kamienie? Nie czujesz pan, że zamiast być przyczyną zguby, stałaby się czynnikiem ocalenia?
— Tak kapitanie, może. Ale jakkolwiek Nautilus posiada wielką silę oporu, nie zdołałby wytrzymać tak niezmiernego ciśnienia, i spłaszczyłby się na listek blachy.
— Wiem panie. Nie należy więc liczyć na pomoc natury, lecz na nas samych. Trzeba się oprzeć temu stężeniu, trzeba je pohamować. Nietylko przybliżają się boczne ściany, ale z przodu i z tylu Nautilusa, nie pozostaje nawet dziesięciu stóp wody. Zamarzanie ze wszech stron nas ogarnia.
— Jak długo jeszcze — zapytałem — powietrze rezerwoarów dozwoli nam oddychać na statku.
— Pojutrze — odrzekł — rezerwoary będą już próżne.
Zimny pot wystąpił mi na twarz. A jednak, czy odpowiedź ta powinna była mnie zdziwić? Dwudziestego drugiego marca Nautilus zanurzył się w wolnych wodach bieguna. Mieliśmy teraz 26-ty. Od pięciu dni żyliśmy zapasami statku! a co zostało jeszcze czystego powietrza, to należało zachować dla pracujących w wodzie. W chwili gdy piszę te wyrazy, doznaję jeszcze tak silnego wrażenia, że ogarnia mnie mimowolna trwoga, i czuję niemal iż braknie mi w piersiach oddechu.
Tymczasem kapitan Nemu milczący, nieruchomy — rozmyślał. Widocznie myśl jakaś cisnęła mu się do głowy. Ale zdawał się ją, odpychać; odpowiadał sam sobie przecząco. Nareszcie wybiegły mu z ust te dwa wyrazy:
— Woda wrząca.
— Woda wrząca! — zawołałem.
— Tak, panie. Jesteśmy zamknięci w dość ciasnej względnie przestrzeni. Gdyby strumienie wrzącej wody wyrzucane ciągle z pomp Nautilusa, nie podniosły temperatury tej przestrzeni, i nie opóźniły zamarznięcia?
— Trzeba sprobować — rzekłem stanowczo.
— Sprobujmy, panie profesorze.
Termometr wskazywał wówczas zewnątrz statku siedm stopni zimna. Kapitan Nemo zaprowadził mnie do kuchen, gdzie działały obszerne przyrządy, dostarczające przez parowanie wody do picia. Napełniono je wodą, i całkowite ciepło stosów puszczone zostało przez zanurzone w niej wężownice. Za kilka minut woda ta dosięgła stu stopni. Zwrócono ją do pomp, a w miarę ubywania, zastępowano wciąż świeżą. Gorąco wywiązane ze stosów było tak wielkie, że zimna woda czerpana z morza, przeszedłszy ledwie przez przyrząd wpływała wrząca do pompy.
Zaczęło się pompowanie, i po upływie trzech godzin termometr zewnątrz statku wskazywał sześć stopni poniżej zera. Zyskaliśmy tedy jeden stopień. W dwie godziny potem wskazywał już tylko cztery.
— Powiedzie nam się — rzekłem do kapitana — po zbadaniu i skontrolowaniu przez liczne spostrzeżenia, postępu tej operacyi.
— Tak myślę — odpowiedział. — Nie zostaniemy zmiażdżeni, pozostaje nam tylko lękać się uduszenia.
Przez noc temperatura wody podniosła się do jednego stopnia nad zero. Wrzące wytryski nie zdołały posunąć jej wyżej. Ale ponieważ zamarzanie morza następuje dopiero przy dwóch stopniach zimna, byłem więc pod tym względem zupełnie spokojny.
Nazajutrz 27-go rów wydrążony był do głębokości sześciu metrów. Pozostawało zatem do wyrąbania tylko cztery metry, to jest na czterdzieści ośm godzin pracy. Powietrze nie mogło już być, odnawiane wewnątrz Nautilusa. To też dzień ten stawał się co chwila przykrzejszym.
Przygniotła mnie nieznośna ciężkość. Około godziny trzeciej po południu, męczące to uczucie wzrosło do wysokiego stopnia. Ziewanie rozciągało mi szczęki. Płuca moje dyszały szukając tego utleniającego płynu, który stawał się coraz rzadszy. Umysł mój zaczął bezwładnieć. Leżałem rozciągnięty bez sił, prawie bez przytomności. Poczciwy mój Conseil nawiedzony temiż samem i symptomatami, doznając tych samych cierpień, nie opuszczał mnie ani na chwilę. Brał mnie za rękę, dodawał odwagi i szeptał.
— Ah! gdybym mógł nie oddychać, żeby zostawić panu więcej powietrza.
Słysząc to, czułem że łzy cisnęły mi się do oczu.
Przy tak nieznośnem położeniu wewnątrz statku, z jakimże pośpiechem, z jaką radością wdziewaliśmy przyrządy nurkowe, gdy przyszła na nas kolej do pracy! Oskardy dudniły po lodzie, męczyły się ręce, kaleczyły dłonie. Lecz cóż znaczyło znużenie i rany? Ożywcze powietrze płynęło w płuca! Oddychaliśmy! oddychali!
A jednak nikt nie przedłużał swojej podwodnej pracy nad czas oznaczony. Po skończeniu roboty, każdy składał dyszącym towarzyszom ów życiodajny rezerwoar. Kapitan Nemo dawał przykład i pierwszy ulegał tej surowej karności. Gdy przyszła pora, ustępował swój przyrząd innemu, i wracał do zepsutej atmosfery statku, zawsze spokojny, bez śladu znękania, bez skargi.
Tegoż dnia robota wykonywana była z większą jeszcze dzielnością. Pozostały już tylko dwa metry do wyrąbania na całej przestrzeni rowu. Dwa metry tylko dzieliły nas od wolnego morza. Ale rezerwoary powietrza były już prawie wyczerpane. Tę trochę co się zostało, należało zachować dla robotników Ani jednego atomu dla Nautilusa.
Wróciwszy na statek zostałem nawpół zaduszony. Co za noc! Nie zdołałem jej opisać. Takie cierpienia nie dają się wypowiedzieć. Nazajutrz mój oddech był ciężki. Do bólu głowy przyłączył się odurzający zawrót w skutek czego bylem jakby pijany. Towarzysze moi doznawali takich samych symptomatów, kilku ludzi załogi prawie konało.
W tym dniu, szóstym naszego uwięzienia, kapitan Nemo uważając działanie motyk i oskardów za zbyt powolne, postanowił zgnieść warstwę lodu, dzielącą nas jeszcze od morskiej głębiny. Ten człowiek zachował całą swą zimną krew i energiję. Siłą moralną pokonywał cierpienia fizyczne. Myślał, obliczał, działał.
Na rozkaz jego ulżono statkowi, który skutkiem zmiany ciężkości gatunkowej, uniósł się z lodowego łożyska. Sprowadzono go tedy nad ów ogromny rów, narysowany podług poziomego przecięcia, i napełniono rezerwoary wodne; Nautilus opuścił się i osiadł w rowie.
Wówczas cała załoga wróciła na statek i podwójne drzwi zostały szczelnie zamknięte. Nautilus leżał na warstwie lodu nie mającej nawet całego metra grubości, i podziurawionej świdrami w tysiącu punktach.
Otworzono zupełnie rury rezerwoarów, w które rzuciło się sto sześciennych metrów wody, zwiększając ciężar Nautilusa o sto tysięcy kilogramów.
Czekaliśmy, słuchali, zapominając swych cierpień, żywiąc jeszcze nadzieję. Byłato ostatnia stawka w grze ocalenia!
Pomimo szumu napełniającego mi głowę, usłyszałem wkrótce drżenie pod pudłem Nautilusa, zaczynającego się poruszać. Lód pękł z szczególnym trzaskiem, podobnym do darcia papieru, i Nautilus opuścił się.
— Przechodzim! — szepnął mi Conseil do ucha.
Nie bylem wstanie mu odpowiedzieć. Porwałem go tylko za rękę, i mimowoli konwulsyjnie ścisnąłem.
Nagle, party swejem olbrzymiem obciążeniem, Nautilus wpadł w wodę jak kula, to jest wleciał jakby w próżnię.
Natenczas całą siłę elektryczną zwrócono na pompy, które zaczęły natychmiast wyrzucać wodę z rezerwoarów. Po kilku minutach spadanie nasze zostało pohamowane. Niezadługo nawet manometr pokazał ruch do góry. Śruba wirując z całą szybkością, sprawiała że żelazne pudło drżało w samych nawet nitach, unosiła nas ku północy.
Ale jak długo miała trwać żegluga pod lodowiskiem, do miejsca wolnego morza? Może cały dzień jeszcze? Byłbym wprzód umarł!
Nawpół rozciągnięty na sofie w biblijotece, dusiłem się. Twarz moja zrobiła się fijoletowa, usta sine; wszystkie władze życiowe zostały w zawieszeniu. Nie widziałem już, nie słyszałem. Pojęcie czasu zatarło się w mym umyśle. Muskuły nie mogły się ściągać.
Nie mógłbym oznaczyć liczby przebytych w tym stanie godzin. Miałem jednak poczucie zaczynającego się konania. Wiedziałem że umieram…
Nagle odzyskałem przytomność. Kilka tchnień powietrza przeniknęło me płuca. Czy wypłynęliśmy na powierzchnię fali? Czyśmy przebyli już lodowisko?
Nie! to Ned i Conseil, dwaj zacni przyjaciele, poświęcali się by mnie ocalić. Zostało jeszcze w jednym przyrządzie parę atomów powietrza. Zamiast odetchnąć niem sami, zachowali je dla mnie, i dusząc się, sączyli mi życie kropla po kropli. Chciałem odepchnąć przyrząd, zatrzymali mi rękę i oddychałem kilka chwil z rozkoszą...
Spojrzałem na zegar: była godzina jedenasta z rana. Mieliśmy więc 28-go marca. Nautilus pędził z przerażającą szybkością czterdziestu mil na godzinę?
Gdzież był kapitan Nemo? Czy już nie żył? Czy towarzysze jego pomarli z nim razem?
W tej chwili manometr wskazywał, żeśmy się znajdowali tylko o dwadzieścia metrów pod powierzchnią morza. Zwyczajna kra dzieliła nas od atmosfery. Czyby nie dało się jej przebić?
Może! W każdym razie Nautilus miał spróbować. Czułem że w rzeczy samej przybierał prostopadłe położenie, opuszczając tył i podnosząc do góry ostrogę. Wprowadzenie wody starczyło na zmianę równowagi. Potem, pchnięty potężnym ruchem swej śruby, uderzył w spód kry jakby olbrzymim taranem. Rozbijał ją po trochu, cofał się i, godząc znów z całą szybkością, coraz to bardziej rozrywał; aż w końcu wybiegł w największym pędzie na wierzch lodowej płyty, druzgocąc ją swym ciężarem.
Otworzono, rzec można oderwano, klapę — i strumień świeżego powietrza ogarnął wszystkie części Nautilusa.



XL.

Z przylądka Horn do Amazonki.

Nie wiem jak się dostałem na platformę; może mnie Kanadyjczyk zaniósł. Alem oddychał, łykałem ożywcze powietrze morskie. Dwaj moi towarzysze napawali się świeżemi jego atomami. Nieszczęśliwi, pozbawieni przez długi czas pożywienia, nie mogą bez szkody zdrowia zaspokoić odrazu głodu, pierwszym jaki im wpadnie pokarmem. My przeciwnie; nie potrzebując się wcale miarkować, mogliśmy wciągać pełnemi płucami atomy tej atmosfery, i wietrzyk, sam wietrzyk wlewał nam w usta rozkoszny ów nektar.
— Ah! — powtarzał Conseil — cóżto za dobra rzecz ten tlen. Niech pan śmiało oddycha. Wystarczy go dla wszystkich.
Ned-Land nic nie mówił, ale otwierał usta tak szeroko, że przestraszyć mógłby nawet rekina! A co za oddech potężny! Kanadyjczyk „ciągnął” jak piec, w którym się dobrze pali.
Niezadługo odzyskaliśmy siły, i kiedym spojrzał dokoła, spostrzegłem że byliśmy sami na platformie. Nikogo z osady, ani nawet kapitana Nemo. Dziwni marynarze Nautilusa poprzestawali na krążącem wewnątrz powietrzu. Żaden nie przyszedł rozkoszować się pełną atmosferą.
Pierwsze wyrazy którem wymówił, były wyrazami wdzięczności i dziękczynienia dwóm moim towarzyszom. Ned i Conseil przedłużyli me istnienie w ostatnich godzinach tego długiego konania. Cała wdzięczność moja nie mogła wynagrodzić ich za to poświęcenie.
— Ba, panie profesorze — odpowiedział Ned-Land; — niema o czem mówić. Jakaż mieliśmy w tem zasługę? Żadnej. Byłoto rzeczą prostego rachunku. Pańskie życie było więcej warte niż nasze, należało je przeto zachować.
— Nie Nedzie — odparłem — wcale nie było więcej warte. Nikt bowiem nie jest wyższym nad człowieka dobrego i szlachetnego, a ty nim jesteś.
— No dobrze, dobrze — powtarzał zakłopotany Kanadyjczyk.
— A ty, poczciwy mój Conseilu, dużoś wycierpiał?
— Niewiele, krótko mówiąc. Brakło mi w prawdzie parę łyków powietrza, alem się jakoś bez niego obywał. Zresztą widziałem jak pan omdlewał, a to nie dawało mi najmniejszej ochoty do oddychania. Zamykało mi to, jak mówia, gę…
Conseil zmięszany swą paplaniną, nie dokończył.
— Moi przyjaciele — rzekłem żywo wzruszony, jesteśmy na zawsze z sobą związani. Nabyliście do mnie prawa…
— Którego nadużyję — odparł Kanadyjczyk.
— Hę? — mruknął Conseil.
— Tak — mówił Ned-Land — prawa zabrania pana z sobą, kiedy upuszczę tego piekielnego Nautilusa.
— Ale — wtrącił Conseil. — czy płyniem z dobrej strony?
— Tak — odpowiedziałem — ponieważ płyniem ku stronie słońca, a słońcem tu jest północ.
— Zapewne — rzekł Ned-Land; — ale idzie mi o to żeby wiedzieć, czy się zbliżamy do oceanu Spokojnego czy też Atlantyckiego, o jest do mórz uczęszczanych, czy pustych.
Nie byłem wstanie na to odpowiedzieć i obawiałem się, by kapitan Nemo nie zechciał nas raczej zaprowadzić na ów biezmierny ocean, oblewający zarazem brzegi Azyi i Ameryki. Tym sposobem uzupełniłby swą podróż podmorską naokoło świata, powrócił na morza, na którychby Nautilus odzyskał zupełną swobodę. Lecz jeżeli wracamy na ocean Spokojny, zdala od wszelkiej zamieszkałej ziemi, w cóż wtedy obrócą się projekta Ned-Landa?
Wątpliwość ta jednak musiała się rychło wyjaśnić. Nautilus szybko podążał. Koło biegunowe zostało rychło przebyte: przód statku zwrócony był do przylądka Horn. Trzydziestego pierwszego marca o siódmej wieczorem, znajdowaliśmy się naprzeciw cypla amerykańskiego.
Wówczasto zapomniane zostały wszystkie minione cierpienia. Wspomnienie tego uwięzienia przez lody, zatarło się w naszym umyśle. Myśleliśmy już tylko o przyszłości. Kapitan Nemo nie zjawiał się ani w salonie, ani na platformie. Punkt położenia naszego na morzu, oznaczany codziennie na mapie przez porucznika, pozwalał mi rozpoznawać dokładnie kierunek Nautilusa. Otóż tego wieczora, widocznem było z wielkiem mojem zadowoleniem, żeśmy wracali na północ przez Atlantyk.
Uwiadomiłem Kanadyjczyka i Conseila o rezultacie mych spostrzeżeń.
— Dobra nowina — rzekł Kanadyjczyk — lecz dokąd Nautilus zmierza?
— Nie umiem ci tego powiedzieć, Nedzie.
— Czyżby się zachciało kapitanowi, probowawszy bieguna południowego, rzucić, się na biegun północny, wrócić na ocean Spokojny przez sławne przejście północno zachodnie?
— Nie trzebaby go do tego wyzywać — wtrącił Conseil.
— A więc — rzekł Kanadyjczyk — wprzód jeszcze wymówimy mu nasze towarzystwo.
— W każdym razie — dodał Conseil — ten kapitan Nemo to mistrz w swoim rodzaju, nie będziemy żałować żeśmy go poznali.
— Zwłaszcza kiedy go pożegnamy — odparł Ned-Land.
Nazajutrz 1-go kwietnia, gdy Nautilusa na parę minut przed południem wypłynął na wierzch, ujrzeliśmy brzeg zachodni. Była to Ziemia Ognista, której pierwsi żeglarze nadali to miano, widząc gęste dymy wznoszące się z szałasów krajowców. Ta Ziemia Ognista tworzy znaczną gromadę wysp, rozciągającą się na trzydzieści mil francuzkich wzdłuż, ośmdziesiąt wszerz, pomiędzy 53° i 56° st. szerokości połud. a 67° i 50’ i 77° 15’ długości zachodniej. Wybrzeże wydało mi się nizkie, lecz w dali piętrzyły się wysokie góry. Dostrzegłem nawet górę Sarmiento, wyniesioną na dwa tysiące siedmdziesiąt metrów nad poziom morza — piramidalną bryłę łupku, z nader śpiczastym szczytem, który, jak mi powiedział Ned-Land, według tego czy osłonięty jest mgłą, czy widzialny, „wróży pogodę lub niepogodę”.
— Sławny barometr, mój przyjacielu.
— Tak panie, barometr naturalny, który mnie nigdy nie zwiódł gdym żeglował pomiędzy rafami cieśniny Magiellańskiej.
W tej chwili szczyt ów rysował się czysto na tle nieba. Była to przepowiednia pogody, i sprawdziła się.
Nautilus wróciwszy pod wodę, zbliżył się do brzegu, płynąc wzdłuż niego w odległości kilku mil tylko. Przez szyby salonu widziałem długie wodorosty i olbrzymie fukusy. Te pęcherzowate morszczyzny, których wolne morze biegunowe zawierało parę okazów, o lepkiem i lśniącem włóknie, miały do trzystu metrów długości. Istne powrozy, grubsze niż wielki palec u ręki i bardzo mocne; służą też nieraz statkom za liny do uwiązania. Inny znów porost zwany pod nazwą webla, z liściem na cztery stopy długim, oblepionym kolorową skamieniałością, zaściełał dno morskie, służąc za gniazdo i pożywienie miryadom skorupiaków i mięczaków, krabów, sepij. Tamto foki i wydry znajdowały obfitą ucztę, mięszając na sposób angielski mięso ryb z jarzynami morskiemi.
Nad tem żyznem i bujnem dnem morza, Nautilus sunął z niezmierną szybkością. Ku wieczorowi zbliżył się do archipelagu Malwińskiego, którego chropowate wierzchołki mogłem nazajutrz rozpoznać. Głębokość w tem miejscu była średnią. Sądziłem więc nie bez przyczyny, że te dwie wyspy otoczone wielką liczba wysepek, tworzyły niegdyś część ziemi Magiellańskiej. Malwiny zostały prawdopodobnie odkryte przez sławnego Johna Davis’a, który nadał im miano Davis Southern Islands. Później Richard Hawkins nazwał je Maiden Islands — wyspami Panieńskiemi. Następnie w początkach ośmnastego wieku nazwane zostały przez rybaków z Saint-Malo, Malwinami, a na koniec Anglicy do których obecnie należą, dali im nazwę wysp Falklandzkich.
Zapuszczone w tych wodach sieci, dostarczyły pięknych okazów wodorostów, a zwłaszcza pewnego rodzaju fukusa, którego korzenie obciążone były najsmaczniejszemi z jadalnych ślimaków. Gęsi i kaczki osiadały tuzinami na platformie, i przeszły wnet do spiżarni statku. Z ryb zauważyłem głównie kościste z rodzaju babek, a zwłaszcza diodomy długie dwa centymetry, posiane na całem ciele białawemi żółtemi plamami.
Podziwiałem także liczne meduzy, i najpiękniejsze z tego rodzaju chryzaory, właściwe wodom Malwińskim. Jedne miały kształt półkulistego parasolika w ciemno-czerwone pręgi, zakończonego dwunastoma foremnemi festonami; inne znowu koszyczka, z którego wysuwały się szerokie liście i długie czerwone prątki. Płynęły poruszając swemi czterema liściowatemi ramionami, i kołysząc w wodzie obfite zwoje macek. Chciałem zachować kilka okazów tych delikatnych zwierzokrzewów — ale to są mgły, cienie, widma, które po wyjęciu ich z rodzinnego żywiołu, rozpływają się zaraz i ulatniają.
Gdy ostatnie wyżyny Malwin zniknęły z horyzontu, Nautilus zanurzył się na dwadzieścia do dwudziestu pięciu metrów, sunąć wzdłuż brzegów amerykańskich. Kapitan Nemo nie pokazywał się.
Do 3-go kwietnia nie opuszczaliśmy wód Patagońskich, płynąc jużto po wierzchu, już w głębi oceanu. Nautilus przebył szeroki prąd utworzony przez ujście la Platy, i znalazł się 4-go kwietnia naprzeciw Urugwayu, lecz w odległości pięćdziesięciu mil od brzegu. Kierunek utrzymywał stale na północ, i posuwał si prawie równolegle do długich zakrętów wybrzeża Ameryki Południowej. Zrobiliśmy do tego czasu szesnaście tysięcy mil, od punktu wypłynięcia na morza Japońskie.
Około jedenastej z rana przeszliśmy zwrotnik koziorożca, pod trzydziestym siódmym stopniem długości i opłynęli z daleka przylądek Frio. Kapitan Nemo, ku wielkiemu nieukontentowaniu Ned-Landa, nie lubił widać sąsiedztwa zamieszkałych brzegów Brazylii, bo spieszył z szaloną szybkością. Żadna ryba, żaden ptak najbystrzejszy nie mógł za nami podążyć, i wszystkie przyrodzone osobliwości tych mórz, uszły moich spostrzeżeń.
Szybkość ta trwała przez kilka dni; 9-go kwietnia wieczorem ujrzeliśmy najbardziej zachodni cypel Ameryki Południowej, utworzony przez przylądek San-Roque. Ale wtedy Nautilus oddalił się znowu od brzegu, szukając na większych głębiach podmorskiej doliny, ciągnącej się od tego przylądka do Sierra Leone na brzegu afrykańskim. Dolina ta rozdwaja się na wysokości Antyllów, i kończy na północ olbrzymią wklęsłością na dziewięć tysięcy metrów. W tem miejscu pokład geologiczny oceanu, przedstawia aż do Małych Antyllów skalistą, na sześć kilometrów wysoką i śpiczasto zakończoną ławicę; a na, wysokości wysp przylądka Zielonego, drugą taką nie mniej znaczną ścianę, zamykającą cały zatopiony ląd Atlantydy. Dno owej niezmiernej doliny najeżone jest kilkoma górami, nadającemi tym gruntom podmorskim malowniczy widok. Mówię to głównie na zasadzie map, znajdujących się w rękopiśmie w biblijotece Nuatilusa, wykonanych oczywiście ręka samego kapitana Nemo, i według osobistych spostrzeżeń.

Przez kilka dni, głębokie te i puste wody zwiedzane były za pomocą pochylonych płaszczyzn. Nautilus robił długie przekątne zygzaki, unosząc się do rozmaitej wysokości. Ale 11-go kwietnia wypłynął raptem na wierzch, i ziemia ukazała się znowu przy ujściu rzeki Amazonek, bystrym i szerokim prądzie, którego wylew do morza jest tak znaczny, że woda w niem na przestrzeni kilku mil traci słoność.

Przebyliśmy równik. O dwadzieścia mil na zachód leżała Guyana, ziemia francuzka, na której łatwo znaleźliśmy schronienie. Ale wiatr gwałtownie dął, i prosta łódź nie mogłaby się utrzymać na rozhukanych falach. Zrozumiał to pewnie Ned-Land, bo nic nie mówił. Ja zaś unikałem z mej strony wszelkiej przymówki do jego projektu ucieczki, nie chcąc go popychać do przedsięwzięcia, któreby się niewątpliwie niepowiodło.

Wynagrodziłem sobie łatwo tę zwłokę, robiąc zajmujące studya. Przez te dwa dni, 11-go i 12-go kwietnia, Nautilus nie opuszczał powierzchni morza, i sieci jego dały nam prawdziwie cudowny połów zwierzokrzewów, ryb i płazów.

Kilka zwierzokrzewów zaczepiło się o łańcuchy. Byłyto po większej części i piękne phyetaliny, należące do familii anemonów morskich, a między innemi gatunek phyctalis protexta, zrodzony głównie w tej części oceanu — niewielki krążek zdobny prostopadłemi paskami, i nakrapiany w czerwone punkciki, zakończone prześlicznie rozwiniętemi mackami. Co się tyczy mięczaków, znalazłem same tylko widziane już dawniej okazy, jakoto: wieżyczki, purpurowe oliwy z regularnie krzyżującemi się paskami, których rudawe plamki odbijały się żywo na tle cielistem; fantastyczne pterocery, podobne do skamieniałych niedźwiadków; przezroczyste hyale; żeglarki; wyborne do jedzenia sepije i pewne gatunki kałamarznic, które starożytni naturaliści mieścili w rzędzie ryb latających, używane głównie na przynętę przy połowie dorszy.
Pomiędzy rybami tych wód, których nie miałem jeszcze sposobności poznać, zauważyłem rozmaite gatunki. Z chrząstkowych: minogi podobne do węgorza, długie na piętnaście cali, z zielonawą głową, fijolotowemi płetwami, szaroniebieskawym grzbietem, brunatnosprebrzystym brzuchem, posianym żywego koloru plamami i złotawą tęczówką. Ciekawe te stworzenia unieść musiał do morza prąd Amazonki, gdyż żyją one w wodach słodkich. Dalej brodawkowate raje z długim i cienkim ogonem, uzbrojone długiem zębatem żądłem; małe, długości jego metra żarłacze, o szarej i białawej skórze, których zęby umieszczone kilkoma rzędami, ściągają się w tył, znane pospolicie pod nazwą pantoflarzy; żaboryby, rodzaj czerwonawych równoramiennych trójkątów, pół metra wielkości, których piersiowe płetwy trzymając się zapomocą mięsistych wydłużeń, nadają im pozór nietoperzy — a z powodu rogowej koło nozdrzy narości, nazwane jednorożcami morskiemi; nareszcie kilka gatunków rogatnic; kurasawczyka, którego nakrapiane boki połyskują złotem, i jasnofijoletowego kapryska, z mieniącemi się jak gardło gołębie, odcieniami.
Zakończę tę nieco zasuchą, choć jeszcze bardzo niedokładną nomenklaturę, szeregiem ryb ościstych, jakoto: passany z rodzaju gołogrzbietów, z nader krótkim, śnieżnej białości pyszczkiem, ciałem pięknego czarnego koloru, opatrzone mięsistym, bardzo długim i cienkim ogonem; zębate śledzie; długie, dochodzące trzech centymetrów sardynki, błyszczące żywym, srebrzystym połyskiem; skromby, z dwiema podogonowemi płetwami; kólcogrzbiety czarne, poławiane za pomocą pochodni, długie na dwa metry, tłustem, białem i twardem mięsem, mającem gdy świeże, smak węgorza, a po wyschnięciu, wędzonego łososia; labroidy napół czerwone, okryte łuską tylko przy osadzie grzbietowych i podogonowych płetw; złotepłetwe, na których blask, złoto i srebro mięsza się z połyskiem rubinu i topazu; złotoogoniaste skwary, z niezmiernie delikatnem mięsem, posiadające własność świecenia, zdradzającą je w głębi wód; pomarańczowe z ostrym językiem tęczaki; ścinice ze złocistą ogonową płetwą; cyruliki morskie; dwuoczki Surynamskie, i t.d.
To i t.d. nie przeszkodzi mi wspomnieć jeszcze o pewnej rybie, którą Conseil długo i nie bez racyi popamięta.
W jednej sieci znaleźliśmy rodzaj bardzo płaskiej rai, która po ucięciu ogona, miałaby kształt foremnego koła, ważącej około dwudziestu kilogramów. Była z wierzchu biała, pod spodem czerwonawa, z dużemi okrągłemi, ciemno-niebieskiemi z czarną obwódką plamami; skórę miała bardzo lśniącą, i kończyła się podwójną płetwą. Rozciągnięta na platformie, szamotała się, próbowała konwulsyjnemi ruchami obrócić się, i robiła tyle wysileń, że za ostatnim podskokiem byłaby już wpadła do wody. Ale Conseil któremu chodziło o rybę, rzucił się na nią, i zanim zdołałem mu przeszkodzić, pochwycił obiema rękami.
Lecz w mgnieniu oka, padł na platformę, i wywijając w górze nogami, sparaliżowany w połowie ciała, krzyczał.
— Ah! panie, panie! Ratuj mnie pan!
Podnieśliśmy go z Kanadyjczykiem, i natarli pokurczone ramiona; odzyskawszy zmysły, ustawiczny ten klasyfikator wyszeptał przerywanym głosem:
— Gromada chrząstkowatych, rząd chrząstkopłetwych ze stałemi skrzelami, podrzęd żarłaczy, familija rajów, rodzaj drętwików.
— Tak mój przyjacielu — odpowiedziałem; — to drętwik wprawił cię w stan tak smutny.
— Ah! niech mi pan wierzy — odparł — zemszczę ja się nad tem stworzeniem.
— A to jak?
— Zjem go.
Nieborak Conseil trafił na najniebezpieczniejszy gatunek drętwika — kumanę. Dziwne to zwierzę! wpośród takiego przewodnika jak woda, powala ryby w odległości wielu metrów; taką siłę posiada jego organ elektryczny, którego obie główne powierzchnie wynoszą mniej jak dwadzieścia siedm stóp kwadratowych.
Nazajutrz 12-go kwietnia, Nautilus zbliżył się w ciągu dnia do wybrzeży hollenderskich, około ujścia Maroni. Żyły tam rodzinami liczne gromady manatów, należących jak dugonie i stellery do rzędu syreneidów. Piękne te zwierzęta, spokojne i niedrapieżne, długie na sześć do siedmiu metrów, musiały ważyć przynajmniej po cztery tysiące kilogramów. Powiedziałem Ned-Landowi i Conseilowi, że przezorna natura wyznaczyła tym ssącym ważną rolę. Oneto bowiem pasąc się również jak foki na podmorskich łąkach, niszczą zbyteczny rozrost traw, zawalających ujścia rzek zwrotnikowych.
— A wiecież — dodałem — co się stało odkąd człowiek wytępił prawie do szczętu te użyteczne stworzenia? Oto zgniłe trawy zatruły powietrze, a zgniłe powietrze to żółta gorączka, pustosząca te przecudne krainy. Trująca roślinność wzmogła się pod morzami gorącej strefy, i klęska rozwinęła się nieodparcie od ujścia Rio de la Plata aż do Floryd.
Jeżeli wierzyć Toussenel’owi, to owa klęska jest jeszcze niczem w porównaniu z tą, jaka czeka naszych potomków po wytępieniu w morzach fok i wielorybów. Wówczas to przepełnione mątwami, meduzami, kałamarznicami, morza te staną się niezmiernem ogniskiem zarazy; bo fale nie będą już posiadać szerokich żołądków, którym Bóg poruczył zbierać szumowiska morskich obszarów.
Wszakże na przekór tym teoryom, osada Nautilusa zabrała z pół tuzina manatów; chodziło bowiem o zaopatrzenie spiżarni w wyborne mięso, daleko lepsze od wołowego i cielęcego. Polowanie to nie było wcale zajmujące. Manaty dawały się zabijać, nie broniąc się. Zapakowano na statek kilka tysięcy kilogramów mięsa przeznaczonego do suszenia.
Tegoż dnia także, szczególniej obfity połów ryb powiększył zapasy Nautilusa — tak dalece bowiem te morza okazały się pełnemi żyjących stworzeń. W oczkach sieci znaleźliśmy pewną ilość ryb, z głową zakończoną owalną tarczą o mięsistych brzegach. Były to trzymonawy, z trzeciej familii miękopromiennych gardłopłetwych. Płaska na głowie ich tarcza, składa się z ruchomych ukośnie chrząstkowatych listewek, pomiędzy któremi zwierzę może wytwarzać próżnię, co mu pozwala przylegać do przedmiotów jak bańka.
Trzymonaw którego zauważyłem w morzu Śródziemnem, należy także do tego gatunku. Ryba jednak o której mowa, był to trzymonaw kostnogłowy, właściwy tym morzom. Marynarze nasi wybierając je z sieci, składali w cebry napełnione wodą.
Ukończywszy połów, Nautilus zbliżył się do brzegu. W tem miejscu pewna ilość żółwi morskich spała na powierzchni fali. Trudno byłoby zagarnąć te szacowne płacy, bo najmniejszy szelest je budzi, a twardy pancerz broni od oszczepu. Ale trzymonaw dokonać miał tego pojmania z nadzwyczajną pewnością i dokładnością. Zwierzę to jest w istocie żywym haczykiem, któryby stał się szczęściem i majątkiem naiwnego rybaka, łowiącego na wędkę.
Majtkowie Nautilusa założyli tym rybom na ogon obrączki dosyć szerokie, by nie przeszkadzać im w ruchach, — i uwiązali je do długiego sznura, przymocowanego drugim końcem do statku.
Rzucone w morze trzymonawy, rozpoczęły natychmiast swą czynność, czepiając się skorupy żółwi tak zawzięcie, żeby się raczej dały rozszarpać, niżby puściły swą zdobycz. Ściągnięto je na brzeg a z niemi i żółwie do których przylgnęły.
Tym sposobem złowiono mnóstwo żółwi szyldkretowych, szerokości jednego metra, ważących dwieście kilogramów. Pancerz ich, pokryty dwiema cienkiemi przezroczystemi rogowemi łuskami, brunatnego koloru z białem i żółtem nakrapianiem, czynił je wielce szacownemi. Prócz tego dały one wyborne mięso, nieustępujące właściwym żółwiom jadalnym, mającym jak wiadomo smak wyśmienity.
Połowem tym zakończył się nasz pobyt w okolicach Amazonki, i z nadejściem nocy Nautilus powrócił na pełne morze.



XLI.

Mątwy.

W ciągu kilku dni Nautilus oddalił się znacznie od brzegów amerykańskich. Nie chciał widocznie nawiedzać fal zatoki Meksykańskiej, lub morza Antyllów. Jendakże niezbrakłoby mu tam wody, bo średnia głębokość owym mórz wynosi tysiąc ośmset metrów; prawdopodobnie atoli obszary te posiane wyspami, i uczęszczane przez liczne parowce, nie przypadały do smaku kapitanowi Nemo.
Szesnastego kwietnia ujrzeliśmy Martynikę i Gwadelupę, w odległości około trzydziestu mil. Dostrzegłem ledwie na chwilę wyniosłe ich cyple.
Kanadyjczyk, który zamierzał wykonać swe projekta w tej zatoce, bądźto dostając się na ląd, bądź też na który z przewozowych statków krążących pomiędzy jedną wyspą a drugą, doznał tym sposobem wielkiego zawodu. Ucieczka byłaby nader łatwą, gdyby Ned-Land zdołał zawładnąć łodzią bez wiedzy kapitana; ale na pełnym oceanie, nie było nawet co o tem myśleć.
Kanadyjczyk, Conseil i ja, mieliśmy w tym przedmiocie dość długą rozmowę. Od sześciu miesięcy byliśmy na Nautilusie zrobiliśmy siedmnaście tysięcy mil, i jak mówił Ned-Land, nie było żadnego powodu, żeby się to miało już skończyć. Chodziło o postawienie kapitanowi Nemo kategorycznego pytania: czy myślał bez końca nas trzymać na statku?
Miałem wstręt do tego kroku, gdyż według mojego zdania, nie mógł on do niczego doprowadzić. Nienależało spodziewać się niczego od dowódzcy Nautilusa, ale liczyć tylko na nas samych. Zresztą od pewnego czasu, człowiek ten stawał się coraz bardziej ponurym, odosobnionym, coraz mniej towarzyskim. Zdawał się unikać mnie. Spotykałem go bardzo rzadko. Dawniej znajdował przyjemność w tłomaczeniu mi cudów podmorskich; obecnie pozostawiał mnie własnym badaniom, i nie przychodził do salonu.
Jaka zmiana w nim zaszła? Z jakiej przyczyny? Nie miałem sobie nic do wyrzucenia. Może zawadzała mu nasza obecność na statku? W każdym razie nie mogłem przypuszczać, żeby się zgodził na powrócenie nam wolności.
Prosiłem więc Neda, aby pozwolił mi zastanowić się nim zacznę działać. Gdyby ten krok miał pozostać bez skutku, w takim razie mógł tylko wzbudzić podejrzenie kapitana, pogorszyć nasze położenie, i zaszkodzić projektom Kanadyjczyka. Dodam tu jeszcze, że nie mogłem powołać się żadna miarą na nasze zdrowie. Z wyjątkiem owej ciężkiej biedy w lodowisku południowego bieguna, ani Ned, ani Conseil, ani ja, nigdy nie mieliśmy się lepiej. To zdrowe pożywienie, zdrowe powietrze; ta regularność życia, jednostajność temperatury, nie dawały wcale powodu do chorób — i jak dla człowieka, w którym wspomnienie ziemi nie budziło żadnego żalu — dla takiego kapitana Nemo, który był u siebie, udawał się gdzie chciał; który drogami skrytemi dla innych lecz wiadomemi sobie, szedł do swego celu — pojmowałem zupełnie takie życie. Ale my, myśmy nie zerwali z ludzkością. Co do mnie, nie chciałem zagrzebać wraz z sobą tych nowych i ciekawych studyów. Miałem teraz prawo napisać prawdziwą książkę o morzu, i pragnąłem żeby ta książka, rychlej czy później wyjrzała na świat.
Tam nawet w tych wodach Antylskich, gdym zanurzony dziesięć metrów pod falą, patrzał przez odsłonięte szyby, ileż ciekawych okazów zbogaciło moje codzienne notatki! Byłyto pośród innych zwierzokrzewów: galery, znane pod nazwą bąbelnic morskich, rodzaj podłużnych pęcherzy z odblaskiem perłowej muszli, z błoną wydętą wiatrem i rozpuszczonemi jak nitki jedwabne niebieskiemi mackami; meduzy śliczne dla oka, a w dotknięciu prawdziwe pokrzywy, wydzielające gryzącą ciecz. Byłyto pomiędzy stawowemi, pierściennice półtora metra długie, uzbrojone różową trąbą i opatrzone tysiącem siedmiuset organami ruchu, wijące się w wodach, i rzucające przy swem przejściu wszystkie blaski słonecznego widma. Byłyto w gromadzie ryb raje malabarskie, ogromne chrząstkowate dziesięć stóp długie, i ważące sześćset funtów, z trójkątną piersiową płetwą, grzbietem w pośrodku nieco wypukłym, oczami umieszczonemi w końcu przedniej części głowy — które błąkając się jak szczątki rozbitego statku, zasłaniały niekiedy niby ciemną okiennicą, szyby salonu salonu. Były to rogatnice amerykańskie, dla których natura miała tytko biały i czarny kolor; płetwiaste babki mięsiste i wydłużone, z wydatną paszczęką i żółtemi płetwami; skombry długości szesnastu centymetrów, o krótkich i ostrych zębach, pokryte drobniutką łuską. Dalej zjawiły się chmarami barweny, strojne od głowy do ogona złotemi prążkami, poruszając błyszczącemi płetwami, prawdziwe arcydzieła jubilerszczyzny, poświęcone niegdyś Dyanie i poszukiwane szczególniej przez bogatych Rzymian, u których przysłowie o nich mówiło: „Nie ten je jada, kto łowi.” Nakoniec kolcolice złociste, zdobne szmaragdowemi opaskami, odziane w aksamit i jedwab, przesuwały się nam przed okiem jak panowie z portretów Veroneza; tęczaki kolczaste kryły się pod swą zwinną piersiową płetwą; piętnasto calowe zębatki tonęły w fosforycznem świetle; mugile rozbijały wodę grubym mięsitem ogonem; czerwone głębiele zdawały się kosić fale ostremi płetwami, a godne swej nazwy srebrzyste miesięczniki, połyskiwały na poziomie wód jak księżyce, z białawym odblaskiem.
Ileż to jeszcze przecudnych a nieznanych okazów byłbym mógł zauważyć, gdyby Nautilus nie opuścił się zwolna na głębokie warstwy! Pochylone jego płaszczyzny zanurzały go na dwa do półtrzecia tysiąca metrów. Wtedy cały świat zwierzęcy przedstawiały już tylko lilije morskie, gwiazdy morskie, prześliczne pentakryny, głowy meduz, których prosta łodyga unosiła maleńki kielich; stożki, i wreszcie fisurelle — duży gatunek nadbrzeżnych mięczaków.
Dwudziestego kwietnia podnieśliśmy się do średniej wysokości tysiąca pięciuset metrów. Najbliższą wówczas ziemią były wyspy Lukajskie, posiane na powierzchni wód jak gromada brukowców. Tam sterczały wysokie podmorskie ławice, prostopadłe ściany utworzone z wygładzonych brył, rozstawionych na obszernych podwalinach; a pośród nich czerniały głębokie szczeliny, których nasze promienie elektryczne nie mogły do samego dna rozświecić.
Skały te pokryte były dużemi trawami; ogromne blaszecznice, olbrzymie fukusy, tworzyły prawdziwy szpaler wodorośli, godzien świata Tytanów.
Rozmawiając z Conseilem i Nedem o tych olbrzymich roślinach, przeszliśmy naturalnym porządkiem do olbrzymich zwierząt morskich. Pierwsze, widocznie są przeznaczone na pokarm dla drugich. Dotąd jednakże przez szyby Nautilusa stojącego prawie nieruchomie, dostrzegłem tylko wśród owych długich porostów główniejsze stawowe, z oddziału krótkoogonowych; długonogie lambry, fijoletowe kraby, i właściwe Antylskim morzom skrzydłopławki.
Było koło jedenastej, kiedy Ned-Land zawrócił moją uwagę na jakiś niezmierny ruch, odbywający się w gęstwinie wielkich wodorostów.
— A więc — rzekłem — sąto prawdziwe jaskinie mątw, i nie zdziwiłbym się ujrzawszy kilka tych potworów.
— Jakto! — zawołał Conseil — kałamarznice, proste kałamarznice z gromady głowonogich?
— Nie — odparłem — mątwy potężnych rozmiarów. Ale przyjaciel Land musiał się omylić, bo nic nie widzę.
— Szkoda — odezwał się Consel — bo radbym przypatrzeć się z bliska jednej z owych mątw, o których słyszałem, że zdolne są nawet pociągnąć okręt na dno otchłani. Zwierzęta te nazywają się krak…
Krak będzie dosyć — wtrącił szydersko Kanadyjczyk.
— Krakeny — dokończył Conseil — niezważając na żart towarzysza.
— Nigdy nie uwierzę — rzekł Ned-Land — żeby istniały takie zwierzęta.
— Czemu nie — odparł Conseil. — Wszak wierzyliśmy w pańskiego narwala.
— Byliśmy w błędzie, Conseilu.
— Zapewne, lecz tylu innych dotychczas jeszcze w niego wierzy.
— To prawda, Conseilu! Ale co do mnie, postanowiłem nie przypuszczać istnienia tych potworów, chyba wtedy, gdy sam je wezmę pod skalpel.
— A więc — zapytał Conseil — pan nie wierzy w olbrzymie mątwy?
— A któż u dyabła kiedy w nie wierzył! — krzyknął Kanadyjczyk.
— Bardzo wielu, przyjacielu Nedzie.
— Ale nie rybacy. Uczeni… to może.
— Przepraszam Nedzie, rybacy i uczeni.
— Ależ ja który teraz do ciebie mówię — rzekł Conseil z najpoważniejszą w świecie miną — pamiętam doskonale, żem widział duży okręt, ściągnięty pod fale ramionami głowonoga.
— Widziałeś to? — zapytał Kanadyjczyk.
— Tak, Nedzie.
— Własnemi oczami?
— Na własne oczy.
— I gdzież to, jeśli łaska?
— W Saint-Malo — odpowiedział bez zmięszania się Conseil.
— W porcie? — rzekł szydersko Ned-Land.
— Nie, w kościele — odparł Conseil.
— W kościele! — krzyknął Kanadyjczyk.
— Tak, przyjacielu Nedzie. Byłto obraz wyobrażający właśnie taką mątwę.
— Brawo! — zawołał Ned-Land, wybuchając śmiechem. — Wybornyś, Conseilu!
— W istocie, Conseil ma słuszność — rzekłem. — Słyszałem o tym obrazie; ale przedmiot jego wzięty jest z legendy, a wiecie co trzymać należy o legendach ze stanowiska historyi naturalnej. Zresztą gdy idzie o potwory, imaginacya tak łatwo się błąka! Utrzymywano nietylko że te mątwy zdolne są pociągnąć okręt, ale niejaki Olaus Magnus, mówi o głowonogu na milę długim, podobnym raczej do wyspy niż zwierzęcia. Opowiadają także, że biskup z Nidrosu wystawił raz ołtarz na ogromnej skale; po skończeniu mszy, skała zaczęła się ruszać i wróciła do morza. Tą skałą była mątwa.
— I to już wszystko? — zapytał Kanadyjczyk.
— Nie — odrzekłem. Inny biskup, Pontoppidam z Berghem, mówił również o mątwie, po której cały pułk kawaleryi mógł defilować.
— Nieźle bo przesadzali, ci dawni biskupi — mruknął Ned-Land.
— W końcu, starożytni naturaliści wspominają o potworach z pazczą podobną do zatoki, a tak wielkich, że się nie mogły przesunąć przez cieśninę Gibraltarską.
— Ślicznie! — zawołał Kanadyjczyk.
— Ale w tych wszystkich opowiadaniach cóż wreszcie jest prawdą? — zapytał Conseil.
— Nic, moi przyjaciele; nic przynajmniej, coby nie przekraczało granic prawdopodobieństwa, wchodząc w dziedzinę legendy lub bajki. W każdym razie, imaginacya bajarzy potrzebuje jeżeli nie przyczyny, to choć pozoru. Nie można zaprzeczać że istnieją bardzo wielkie gatunki kałamarznic — zawsze jednakże mniejsze od wielorybowych. Arystoteles podaje długość jednej kałamarznicy na pięć łokci, to jest przeszło trzy metry i dziesięć centymertów. Nasi rybacy spotykają często dłuższe nad jeden metr i ośmdziesiąt centymetrów. Muzea w Tryeście i Montpellier posiadają szkielety mątw, wynoszące dwa metry. Zresztą według obliczenia naturalistów, zwierzę to sześciostopowej tylko długości, miałoby macki dochodzące dwudziestu siedmiu stóp, co wystarcza na zrobienie zeń straszliwego potwora.
— Czy poławiają się one w owych czasach?
— Jeżeli się nie poławiają, to przynajmniej żeglarze często je widują. Jeden z moich przyjaciół, kapitan Paweł Bos z Hawru, parę razy mi opowiadał, iż spotkał takiego ogromnego potwora na morzu Indyjskim. Ale najbardziej zadziwiającem i niedozwalającem wątpić o istnieniu tych olbrzymich stworzeń, jest wydarzenie, które miało miejsce w 1861 r.
— Cóż to za wydarzenie? — zapytał Ned-Land.
— Oto takie: W roku 1861 na północo-wschodzie Teneryfy, pod tą samą prawie szerokością pod którą si obecnie znajdujemy, osada awiza Alekton spostrzegła płynącą olbrzymią kałamarnicę. Dowódzca statku Bouguer, przybliżywszy się do potwora, natarł nań oszczepem i strzałami, co nie na wiele się zdało, bo kule i oszczepy przechodziły rzez to miękkie jak galareta cało. Po wielu daremnych usiłowaniach, udało ę w końcu załodze zarzuci na niego pętlicę, która zsunąwszy się do płetwy ogonowej, zatrzymała się przy niej. Sprobowano wtedy wciągnąć potwora na pokład, lecz ciężar jego był tak wielki, że pod ciśnieniem powroza oderwał się od ogona, i pozbawiony tej ozdoby znikł pod wodami.
— To mi przecie fakt! — rzekł Ned-Land.
— Fakt niezaprzeczony, mój dzielny Nedzie. To też postanowiono nazwać tę mątwę kałamarznicą Bouguer’a.
— A jak też ona była długą? — zapytał Kanadyjczyk.
— Czy nie miała czasem około sześciu metrów? — wtrącił Conseil — który stanąwszy przy szybie. przyglądał się znowu wklęsłościom i zakrętom ławicy.
— Być może — odrzekłem.
— Czy jej głowa — mówił dalej Conseil — nie była uwieńczona ośmiu mackami, wijącemi się w wodzie jak gniazdo wężów?
— Właśnie.
— Czy oczy umieszczone na przodzie głowy, nie były bardzo wyłupiaste?
— Tak, Conseilu.
— A jego paszczęka, czy nie wyglądała zupełnie jak dziób papugi, ale dziób straszny?
— W rzeczy samej, Conseilu…
— A więc z przeproszeniem pana — odpowiedział Conseil — otóż jeżeli nie kałamarznica Bonguer’a, to przynajmniej jedna z jej sióstr.
Spojrzałem na Conseila. Ned-Land poskoczył ku szybie.
— Straszliwa bestya! — krzyknął.
Zwróciłem się także do okna i mimowoli cofnąłem ze wstrętem. Przed oczami memi poruszał się okropny potwór, godzien figurować w teratologicznych legendach.
Byłato ogromnej wielkości kałamarznica, długa na ośm metrów. Posuwała się tyłem niezmiernie szybko w kierunku Nautilusa. Jej ośm ramion, a raczej nóg wyrastających z głowy, które zjednały tym zwierzętom nazwę głowonogich, były dwa razy większe od ciała, i kręciły się jak włosy na głowie furyi. Można było dokładnie widzieć dwieście pięćdziesiąt baniek, rozłożonych na powierzchni macek w kształcie półkulistych woreczków. Bańki te przylegały czasami do szyb Nautilusa, wytwarzając sobie próżnię. Paszcza tego potworu — dziób rogowy w kształcie dzioba papugi — otwierała się i zamykała prostopadle. Język osadzony w substancyi rogowej, uzbrojony kilkoma rzędami ostrych zębów, wysuwał się drgając z tych istnych nożyc. Co za fantazya natury! Ptasi dziób u mięczaka! Ciało jego wrzecionowate i napęczniałe w środkowej części, tworzyło mięsistą bryłę, która musiała ważyć dwadzieścia do dwudziestu pięciu tysięcy kilogramów. Niestała barwa zmieniająca się z niezmierną prędkością w miarę podrażnienia zwierza, przechodziła kolejno z szaro-sinej w brunatno różową.
Co tak drażniło tego mięczaka? Zapewne obecność Nautilusa, straszniejszego niż on — przeciw któremu ssące jego ramiona i szczęki były całkiem bezsilne. A jednak, cóżto za potwory te mątwy, jak silnem żydem obdarzył je Stwórca; jaka musi być moc ich ruchów, skoro mają aż trzy serca!
Przypadek postawił nas w obec owej kałamarznicy, i niechciałem stracić sposobności starannego zbadania tego okazu głowonoga. Przezwyciężyłem wstręt jaki budził we mnie jego widok, i wziąwszy ołówek zacząłem go rysować.
— Może to ten sam, z którym borykał się Alekton — rzekł Conseil.
— Nie — zauważył Kanadyjczyk — bo ten jest cały, a tamten stracił ogon.
— Toby nic nie znaczyło — odpowiedziałem. — Ramiona i ogon tych zwierząt odtwarzają się przez narastanie; a od siedmiu lat ogon kałamarznicy Bouguer’a, miał dosyć czasu odrosnąć.
— Zresztą — odezwał się Ned — jeżeli nie ten tu, to może który z tamtych.
W rzeczy samej, inne mątwy zjawiły się przy szybie z prawego boku. Ciągnęły za Nautilusem, i słyszałem zgrzyt ich dziobów o żelazne pudło. Mieliśmy ich aż zanadto.
Nie przestawałem rysować. Potwory te zachowały w naszych wodach tak jednostajną postawę, że mógłbym je skopijować w skróceniu na szybie. Zresztą posuwaliśmy się z umiarkowaną szybkością.
Nagle Nautilus stanął. Raptowne uderzenie wstrząsnęło całym jego szkieletem.
— Czyśmy osiedli na dnie — zapytałem.
— W każdym razie — odrzekł Kanadyjczyk — podnieśliśmy się już, bo czuję kołysanie.
Nautilus w istocie kołysał się, lecz nie posuwał. Ramiona jego śruby nie biły o fale. Po chwili, wszedł kapitan Nemo z swym porucznikiem.
Nie widziałem go już od dawnego czasu. Wydawał się bardzo ponurym. Nie mówiąc nic do nas, nie widząc nas może, poszedł do szyby i powiedział porucznikowi parę wyrazów.
Ten wyszedł. Wkrótce zamknęły się klapy; sufit zajaśniał. Zbliżyłem się do kapitana.
— Ciekawa kolekcya mątw — rzekłem swobodnym tonem amatora, stojącego przed szklanną ścianą jakiego akwaryum.
— W istocie, panie naturalisto — odparł; — zaraz też weźmiemy się z niemi w zapasy.
Spojrzałem na kapitana, sądziłem żem go niedobrze usłyszał.
— W zapasy? — powtórzyłem.
— Tak panie. Śruba stanęła. Myślę że rogowe szczęki jednej z tych kałamarznic uwięzły w ramionach śruby, co nam przeszkadza płynąć.
— I cóż pan zamierzasz zrobić!
— Wznieść się na powierzchnię wody, i wymordować to całe robactwo.
— Nie łatwe przedsięwzięcie.
— W rzeczy samej. Kule elektryczne bezsilne są na miękkie ciała, w których nie znajdują dostatecznego oporu do wybuchu. Ale uderzymy na nie siekierą.
— I oszczepem, panie — rzekł Kanadyjczyk — jeśli pan nie odrzucisz mojej pomocy.
— Przyjmuję ją, mości Land.
— Będziemy ci towarzyszyć — rzekłem — i postępując za kapitanem Nemo, zwróciliśmy się ku głównym schodom.
Tak z dziesiątek ludzi uzbrojonych w okrętowe siekiery, stał gotów do walki. Conseil i ja wzięliśmy siekiery; Ned-Land chwycił za oszczep.
Nautilus znajdował się wówczas na powierzchni fali. Jeden z marynarzy, stojąc na ostatnich stopniach, odkręcał śruby od klapy. Ale zaledwie mutry zostały zdjęte, klapa podniosła się z niezmierną gwałtownością, oczywiście pociągnięta bańkami macki mątwy.
Natychmiast jedno z tych długich ramion wślizgnęło się jak wąż do otworu, a dwadzieścia innych zatrzepotało w górze. Cięciem siekiery kapitan Nemo odrąbał ową straszliwą mackę, która wijąc się, stoczyła się po stopniach.
Ale w chwili gdy tłocząc się jedni na drugich zdążaliśmy na platformę, dwa drugie ramiona mignąwszy w powietrzu, powaliły stojącego przed kapitanem Nemo majtka, i z nieprzepartą siłą porwały go do góry.
Kapitan z okrzykiem zgrozy rzucił się na platformę. Poskoszyliśmy tuż za nim.
Co za okropna scena! Nieszczęsny pochwycony macką i przylgnięty do jej baniek, kołysał się w powietrzu za wolą tej ogromnej trąby. Chrapał, dusił się, wołał: — Ratunku! ratunku! Wyrazy te wymówione po francuzku, wprawiły mnie w głębokie osłupienie! Miałem więc na statku rodaka może kilku…
Ah to rozdzierające wołanie! będę je słyszał przez całe życie.
Nieszczęśliwy był zgubiony. Cóż mogło wyzwolić go z tego silnego uścisku. Jednakże kapitan Nemo rzucił się na mątwę, i cięciem siekiery odrąbał jeszcze jedno ramię. Porucznik walczył zaciekle przeciw potworom, pełzającym po bokach Nautilusa. Załoga sypała razami siekier. Kanadyjczyk, Conseil i ja, wtłaczaliśmy żelaza w te bryły mięsiste. Silna woń piżma przenikała powietrze. Byłoto okropne.
Na chwilę myślałem, że nieszczęsny splątany przez mątwę, zostanie oswobodzony od potężnego jej ssania. Z ośmiu ramion, siedm już było odciętych. Ostatnie, wstrząsając ofiarą jak piórkiem, wiło się w powietrzu. Lecz w chwili gdy kapitan Nemo i porucznik rzucili się na nie, zwierzę wypuściło słup czarniawej cieczy, wydzielającej się z worka umieszczonego w brzuchu. Zostaliśmy na moment oślepieni; a gdy ta chmura rozwiała się nam z przed oczu, kałamarznica już znikła, a z nią razem i nieszczęśliwy mój rodak.
Jakaś wściekłość pchnęła nas wówczas przeciw potworom. Byliśmy jak opętani. Dziesięć do dwunastu mątw wdarło się na platformę i boki Nautilusa. Zataczaliśmy się w zamięszaniu wśród tych wężowych dzwonów, podskakujących w falach krwi i czarnego atramentu. Zdawało się, że owe lepkie macki odrastały jak głowy hydry. Oszczep Ned-Landa tonąc za każdym zamachem w niebieskich oczach kałamarznic, wyłupiał je. Ale odważny mój towarzysz powalony został naraz mackami potworu, przed którym nie zdołał się uchylić.
Ah! że mi serce nie pękło ze wzruszenia i zgrozy! Straszny dziób kałamarznicy rozwarł się na Ned-Landa. Nieszczęśliwy miał być przecięty na dwoje. Skoczyłem mu na ratunek, ale kapitan Nemo mnie wyprzedził. Siekiera jego zniknęła pomiędzy dwiema ogromnemi szczękami, a Kanadyjczyk cudownie ocalony, zerwał się i zanurzył swój oszczep w potrójnem sercu mątwy.
— Należało mi się panu wypłacić — rzekł kapitan Nemu do Kanadyjczyka.
Ned skłonił się, nic nie odpowiedział.
Walka trwała przez kwadrans. Pokonane, porąbane, pozabijane potwory, ustąpiły nam wreszcie z placu i znikły pod wodą.
Kapitan Nemo zbroczony krwią, stojąc nieruchomie przy latarni statku, poglądał na morze które pochłonęło mu jednego towarzysza, i grube łzy spływały mu z oczu.



XLII.

Gulf Stream.

Tej strasznej sceny 20-go kwietnia, żaden z nas nigdy nie zapomni. Opisałem ją pod wpływem gwałtownego wzruszenia. Później przejrzałem mój opis i przeczytałem Conseilowi i Kanadyjczykowi. Obaj znaleźli go wiernym, ale bladym. Do kreślenia podobnych obrazów, potrzebaby pióra najznakomitszego naszego poety, autora Pracowników morza.
Powiedziałem że kapitan Nemo płakał patrząc na fale. Boleść jego była niezmierna. Od czasu naszego przybycia na statek, utracił już drugiego towarzysza. A jakaż to śmierć okropna! Przyjaciel ten, zgnieciony, zduszony, zgruchotany strasznem ramieniem mątwy, starty na miazgę w żelaznych jej szczękach, nie miał już spocząć razem z towarzyszami w cichych wodach koralowego cmentarza.
Co do mnie, to ów krzyk rozpaczny nieszczęśliwego w czasie tej walki, głęboko rozdarł mi serce. Biedny Francuz, zapominając umówionego języka, w ojczystej mowie rzucił ostatnie wołanie! Tak więc wśród owej załogi Nautilusa, zespolonej duszą i ciałem z kapitanem Nemo, uciekającej jak on od wszelkiego stosunku z ludźmi, miałem rodaka. Lecz czy on jeden tylko przedstawiał Francyę w tem tajemniczem stowarzyszeniu, złożonem oczywiście z indywiduów różnej narodowości? Byłoto jedną więcej z tylu niedociecznych zagadek, powstających ustawicznie w mym umyśle.
Kapitan Nemo wrócił do swego pokoju, i znowu go przez jakiś czas nie widziałem. Ale jakże musiał być smutny, zrozpaczony, niezdecydowany, wnosząc po ruchach tego statku, którego był duszą, na którym odbijały się wszelkie jego wzruszania. Nautilus nie trzymał się określonego kierunku. Posuwał się, wracał, kołysał jak trup za wolą fali. Śruba jego została oswobodzoną, a jednak zaledwie jej używał. Płynął na traf. Nie mógł się oderwać od sceny tej walki, od tego morza, które pożarło mu jednego członka osady.
Upłynęło tak dni dziesięć. Dopiero pierwszego maja Nautilus przybrał stanowczo kierunek ku północy, dotarłszy wprzód do wysp Lukajskich przy ujściu kanału Bahama. Płynęliśmy wówczas z prądem największego z strumieni morskich, mającego swe brzegi, właściwe sobie ryby i temperaturę. Mówię o Gulf-Streamie.
Jestto w rzeczy samej rzeka, płynąca swobodnie wśród Atlantyku, której wody nie mięszają się z wodą oceanu; rzeka słona, słońsza niż otaczające ją morze. Średnia jej głębokość wynosi trzy tysiące stóp; średnia szerokość sześćdziesiąt mil. W niektórych miejscach szybkość prądu dochodzi czterech kilometrów na godzinę. Stała massa jej wód jest większą od wszystkich rzek na kuli ziemskiej.
Prawdziwe źródło Glf-Streamu, rozpoznane przez komendanta Maury, jego punkt wyjścia, jeżeli kto woli, leży w zatoce Gaskońskiej. Tam wody jego, słabo jeszcze wyróżniające się kolorem i temperaturą, zaczynają dopiero się tworzyć. Ztąd zmierza na południe, biegnie wzdłuż brzegów Afryki równikowej, rozgrzewa swe fale promieniami strefy gorącej, przebywa Atlantyk, dochodzi przylądka San-Roque na wybrzeżu brazylijskiem, i rozdziela się na dwa ramiona, z których jedno dąży nasycić się jeszcze gorącemi atomami morza Antylskiego. Wówczas Gulf-Stream, którego przeznaczeniem jest przywrócić równowagę między temperaturami, i zmięszać wody równikowe z północnemi, zaczyna swą rolę. Rozgrzany do grącości w zatoce Meksykańskiej, posuwa się na północ ku brzegom Ameryki, dochodzi do Nowej Ziemi, zbacza pod parciem zimnego prądu cieśniny Davis, zwraca do drogi przez ocean, idąc po jednem z wielkich kół globu w linii krzywej, i rozdziela się pod czterdziestym trzecim stopniem na dwa ramiona, z których jedno zasilone jeszcze południowo wschodnim prądem wiatru, powraca do zatoki Gaskońskiej, i wysp Akorskich; a drugie, okrążywszy brzegi Irlandyi i Norwegii, dąży aż za Szpitzberg, gdzie temperatura jego spada do czterech stopni, by tam utworzyć wolne morze biegunowe.
Po tej rzece oceanu żeglował wtedy Nautilus. Wyszedłszy z kanału Bahama, Gulf-Stream przy czternastomilowej szerokości i trzystu pięćdziesięciu metrach głębokości, płynie z szybkością ośmiu kilometrów na godzinę. Prędkość ta zmniejsza się w stałym stosunku, w miarę posuwania się na północ — i pragnąć należy, aby ten stosunek ciągle się utrzymywał, bo gdyby jak niektórzy mniemali, szybkość jego i kierunek uległy zmianie, wówczas klimaty europejskie doznałyby przewrotów, których następstw nie podobna nawet obliczy.
Około południa byłem z Conseilem na platformie. Tłomaczyłem mu rozmaite szczegóły dotyczące Gulf-Streamu. Skończywszy, kazałem mu zanurzyć ręce w prądzie.
Conseil usłuchał, i bardzo się zdziwił nie czując żadnego wrażenia gorąca ani zimna.
— Pochodzi to ztąd — rzekłem — że temperatura wód Gulf-Streamu, przy wyjściu z zatoki Meksykańskiej, nie wiele się różni od temperatury krwi. Jest on ogromnym kaloryferem, dzięki któremu brzegi Europy stroją się wiekuista zielenią. A jeśli wierzyć Maury’emu, gorąco tego prądu całkowicie zużyte, dostarczyłoby tyle cieplika, żeby niem można utrzymać w stanie płynnym rzekę roztopionego żelaza, wielkości Amazonki albo Missouri.
W tej chwili szybkość Gulf-Streamu wynosiła dwa metry dwadzieścia pięć centymetrów na minutę. Nurt jego tak znacznie się różni od otaczającego go morza, że zaciśnięte wody wstępując do oceanu, nie układają się z innemi wodami do poziomu. Jakkolwiek ciemne i obfitujące w materye słone, odznaczają się czystym swoim błękitem od zielonych fal morskich. Taka jest zresztą wyrazistość ich linii demarkacyjnej, że Nantilus na wysokości wysp Karolińskich przeciął ostrogą swoją fale Gulf-Streamu, podczas gdy śruba jego rozbijała jeszcze bałwany oceanu.
Nurt ten unosił z sobą cały świat żyjący. Żeglarki tak pospolite w morzu Śródziemnem, ciągnęły tu w licznych gromadach. Pomiędzy chrząstkowatemi, odznaczały się szczególniej raje, których wysmukły ogon zajmował prawie trzecią część ciała, tworzące długie na dwadzieścia pięć stóp rombusy; dalej małe, jednometrowe żarłacze, z dużą głową, krótkim i zaokrąglonym pyszczkiem, z kilku rzędami śpiczastych zębów; ciało ich wyglądało jakby pokryte łuską.
W pośród ryb kościstych, zauważyłem właściwe tym morzom szare wargacze; tęczaki z świecącą jak ogniem tęczówką, długie na jeden metr ścienice, z szerokim pyskiem najeżonym drobnemi ząbkami, wydające lekki odgłos; kolcogrzbiety czarne, o których poprzedniu już mówiłem; błękitne dorady, błyszczące złotem i srebrem; papugi morskie, istne tęcze oceanu, mogące świetnością kolorów iść w zawody z najpiękniejszemi ptakami zwrotnikowemi; szlamówki z trójkątną głową; niebieskawe bez łusek skarpie; żaboryby z żółtą poprzeczną przepaską w kształcie greckiego t; mrowiska małych, brunatno nakrapianych babekbyczków; dwuząbki z srebrzystą głową i żółtym ogonem; różne odmiany łososiów; smagłe muligomory, błyszczące łagodnym blaskiem, które Lacepedes poświęcił miłej towarzyszce życia — i nakoniec pysznego amerykańskiego rycerza, co zdobny we wszystkie ordery i opięty wszelkiemi wstęgami, nawiedza wybrzeża potężnego kraju, w którym wstęgi i ordery tak mało są cenione.
Dodam także, że w nocy fosforyczne wody Gulf-Streamu współzawodniczyły z elektrycznym blaskiem naszej latarni, zwłaszcza podczas grożącej nam często burzy.
Ósmego maja znajdowaliśmy się jeszcze naprzeciw przylądka Hatteras, na wysokości północnej Karoliny. Szerokość Gulf-Streamu wynosi w ten miejscu siedmdziesiąt pięć mil, a głębokość dwieście dziesięć metrów. Nautilus błąkał się na traf. Zdawało się jakby wszelki dozór i czujność wygnane zostały ze statku. Przyznaję, że w takich warunkach ucieczka mogłaby się udać. W rzeczy samej, zamieszkałe brzegi przedstawiały wszędzie łatwe schronienie. Po morzu uwijały się ustawicznie parowce, krążące pomiędzy New-Yorkiem lub Bostonem a zatoką Meksykańską, i przebiegało mnóstwo geolet, pełniących służbę przewozową w różnych punktach brzegów amerykańskich. Można było spodziewać się chętnego na nich przyjęcia. Sposobność zatem sprzyjała, pomimo trzydziestu mil oddzielających Nautilusa od wybrzeży Stanów Zjednoczonych.
Jedna atoli niepomyślna okoliczność, sprzeciwiała się stanowczo planom Kanadyjczyka. Czas bardzo był niepogodny. Zbliżaliśmy się ku szlakom często nawiedzanym przez burze, ku krainie trąb i uraganów, powstających właśnie z nurtu Gulf-Streamu. Puścić się w wątłej łodzi na morze, częstokroć rozhukane, było narażeniem się na pewną zgubę. Sam Ned-Land na to się zgadzał. Tłumił też w sobie gniew, dręczony okrutną tęsknotą do ziemi, którą jedna tylko ucieczka mogła uleczyć.
— Panie — rzekł mi w tym dniu — trzeba żeby się to już raz skończyło. Chcę wiedzieć jak się rzecz ma w istocie. Pański Nemo oddala się od lądów i zmierza na północ. Ale oświadczam panu, że dość mi już na biegunie południowym, i nie pójdę z nim do bieguna północnego.
— Cóż robić, Nedzie, skoro ucieczka jest w tej chwili niemożliwa.
— Wracani do mojej myśli. Trzeba rozmówić się z kapitanem. Nie wspomniałeś pan nic, kiedyśmy byli na morzach pańskiego kraju. Otóż teraz gdy jesteśmy na morzach mojego, ja sam z nim będę mówił. Kiedy pomyślę, że za kilka dni Nautilus będzie się znajdował na wysokości Nowej Szkocyi, że tam rozlewa się ku Nowej Ziemi zatoka, w którą wpada Święty Laurenty, i że Święty Laurenty to moja rzeka, rzeka Kwebeku, mego rodzinnego miasta; kiedy pomyślę o tem wszystkiem, to wściekłość występuje mi na twarz i włosy powstają na głowie. Wierz mi pan, raczej skoczę w morze niż tu zostanę! Duszę się tutaj!
Kanadyjczyk tracił widocznie resztę cierpliwości. Dzielna jego natura nie mogła pogodzić się z tak długiem uwięzieniem. Z każdym dniem mizerniał na twarzy. Charakter jego stawał się coraz bardziej ponury. Czułem co musiał cierpieć, bo i mnie także ogarniała tęsknota. Upłynęło już blizko siedm miedięcy, jak pozbawieni byliśmy wszelkiej wiadomości o ziemi. Zresztą odosobnienie się kapitana Nemo, jego zmieniony humor, zwłaszcza od czasu walki z mątwami, jego małomówność — wszystko to przedstawiało mi rzeczy w innych pozorach. Nie czułem już tego co pierwszych dni zapału. Należało być chyba jak Conseil, Flamandczykiem, żeby się zgodzić z takiem istnieniem, wśród żywiołu przeznaczonego dla wielorybów i innych mieszkańców morza. W istocie, gdyby ten zacny chłopiec zamiast płuc miał skrzela, to sądzę, że byłaby z niego wspaniała ryba.
— I cóż panie? — odezwał się Ned — widząc że mu nie odpowiadam.
— Chcesz zatem, Nedzie, żebym zapytał kapitana Nemo, jakie ma względem nas zamiary?
— Tak, panie.
— I to pomimo tego, że już raz nam takowe oznajmił.
— Tak; pragnę ostatecznie się zapewnić. Mów pan wreszcie za mnie jednego, w mojem imieniu tylko, jeżeli pan zechcesz.
— Ale ja go tak rzadko spotykam. Unika mnie nawet.
— Tem większy powód żeby go poszukać.
— Pomówię z nim, Nedzie.
— Kiedy? — pytał nalegając Kanadyjczyk.
— Jak go spotkam.
— Panie Arronax, czy chcesz pan żebym ja sam do niego poszedł?
— Nie, spuść się z tem na mnie. Jutro…
— Dzisiaj — rzekł Ned-Land.
— Zgoda. Dziś jeszcze z nim się zobaczę, odparłem Kanadyjczykowi, który działając na swoją rękę, byłby niezawodnie popsuł całą sprawę.
Zostałem sam jeden. Postanowiwszy rozmówić się z kapitanem, chciałem to niezwłocznie załatwić. Wolę bowiem każdą rzecz ukończoną, niż do zrobienia.
Wróciłem do mego pokoju. Ztąd usłyszałem stąpanie w gabinecie kapitana Nemo. Nie należało opuszczać tej sposobności zobaczenia się z nim. Zapukałem do drzwi, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Zapukawszy powtórnie, nacisnąłem klamkę. Drzwi się otworzyły.
Wszedłem. Kapitan znajdował się w swoim pokoju. Pochylony nad stołem do pracy, nie słyszał mnie. Powziąwszy stały zamiar nie odejść ztąd, póki go nie wybadam, zbliżyłem się do stołu. Podniósł nagle głowę, zmarszczył brwi, i zapytał tonem dość, ostrym.
— Pan tutaj? Czego pan żądasz odemnie?
— Pomówić z panem, kapitanie.
— Ależ panie, jestem zajęty, pracuję. Czyż tej swobody samotności, jaka panu zostawiam, nie mogę mieć, także dla siebie?
Przyjęcie było nie bardzo ośmielające. Postanowiłem jednak wszystko wysłuchać, żeby na wszystko odpowiedzieć,
— Panie — odrzekłem chłodno — mam z panem mówić o sprawie, której nie wolno mi zwlekać.
— O czemżeto panie? — zapytał szyderko. — Czyś pan zrobił jakie odkrycie, które uszło mojej uwagi? Czy morze zwierzyło panu nowe tajniki?
Nie rozumieliśmy się. Zanim jednak zdążyłem mu odpowiedzieć, dodał poważniejszym już tome, wskazując na rozłożony na stole rękopism.
— Oto panie Aronnax rękopism w kilku językach. Zawiera on streszczenie moich studyów nad morzem, i jeśli podoba się Bogu, nie zginie wraz ze mną. Rękopism ten podpisany mojem nazwiskiem, uzupełniony historyą mego życia, zostanie umieszczony w małem niezatapiającem się naczyniu. Ostatni z nas kto przeżyje wszystkich na Nautilusie, rzuci ten przyrząd w morze, i pójdzie sobie gdzie go fale poniosą.
Nazwisko tego człowieka! Historya życia spisana własnoręcznie! Więc tajemnica jego zostanie kiedyś odkrytą. W tej chwili jednak widziałem tylko w owem wyznaniu, środek przystąpienia do rzeczy.
— Kapitanie — odparłem — muszę pochwalić myśl twoją. Nie godzi się aby owoc twych badań zaginął. Lecz sposób jakiego chcesz użyć, wydaje mi się nazbyt niepewnym. Kto wie gdzie wiatry zapędzą ten przyrząd, w czyje ręce on wpadnie? Czyżby nie można obmyśleć czegoś lepszego. Czyż pan, lub który z ludzi pańskich może?…
— Nigdy, panie — rzekł kapitan żywo mi przerywając.
— Ale ja, moi towarzysze, gotowiśmy przechować starannie ten rękopism, i gdybyś pan wrócił nam wolność…
— Wolność! — zawołał kapitan Nemo wstając.
— Tak, panie, i właśnie w tym przedmiocie miałem się z panem rozmówić. Od siedmiu już miesięcy zostajemy na pańskim statku, i dziś w imieniu mych towarzyszy i własnem, zapytuję pana czy zamierzasz nazawsze nas tu zatrzymać?
— Panie Arronax — rzekł kapitan Nemo — odpowiem dziś panu to, com ci odpowiedział przed siedmiu miesięcami. Kto raz wstąpi na Nautilusa, ten już nie może go opuścić.
— Ależ pan nam okrutna narzucasz niewolę.
— Nazywaj pan to, jak się panu podoba.
— Lecz niewolnik zachowuje wszędzie prawo odzyskania wolności! Jakiekolwiek nastręczą mu się sposoby, może je zawsze poczytać za dobre.
— Alboż wam tego prawa — odpowiedział kapitan Nemo — kto zaprzecza? Czym pomyślał kiedy wiązać was przysięgą? I skrzyżowawszy ręce na piersiach, patrzył mi w oczy.
— Panie — rzekłem — powracać drugi raz do tego przedmiotu, nie byłoby przyjemnem ani dla pana, ani dla mnie. Skoro jednak już został zaczęty, niech mi go wolno będzie wyczerpać. Powtarzam panu, nie idzie tu tylko o moją osobę. Dla mnie nauka jest podporą, dzielną rozrywką, pociągiem, namiętnością, dla której mogę o wszystkiem zapomnieć. Jak pan, zdolny jestem żyć w ukryciu i nieznany, ze znikoma nadzieją pozostawienia kiedyś przyszłości rezultatu mej pracy, za pomocą wątpliwego przyrządu, powierzonego na los fali i wichrów. Słowem, mogę podziwiać pana i bez przykrości towarzyszyć mu w roli, którą poniekąd pojmuję — lubo pod wielu innemi względami, życie pańskie otoczone jest dla mnie chmurą zagadek i tajemnic, w których my tylko, ja i moi towarzysze, nie mamy żadnego udziału. A i wtedy nawet gdy serca nasze mogły uderzyć dla pana, wzruszone widokiem twojej boleści, lub zachwycone dziełami genijuszu i męztwa — musieliśmy tłumić w sobie choćby najmniejsze oznaki owej sympatyi, którą wzbudza wszystko co dobre i piękne, bez względu na to czy pochodzi od przyjaciela, czy wroga. Owóż to uczucie, że jesteśmy obcy wszystkiemu co pana dotycze, czyni położenie nasze nieznośnem, niemożliwem nawet dla mnie; ale szczególniej nieznośnem dla Ned-Landa. Każdy człowiek, już przez to samo że jest człowiekiem, wart aby o nim myślano! Czyż pan zadałeś sobie pytanie, ileto mściwych projektów zrodzić mogła miłość wolności i nienawiść niewoli, w takiej naturze jak Kanadyjczyka; o czem mógł myśleć, co zamierzać czego próbować?
Zamilkłem. Kapitan Nemo powstał.
— Niech Ned-Land myśli, zamierza, próbuje co mu się podoba: mniejsza, o to. Nie ja go szukałem. Nie dla mojej przyjemności trzymam go na statku. Co zaś do pana, panie Arronax, należysz pan do tych ludzi, co zdolni są wszystko zrozumieć, nawet milczenie. Nie mam nic więcej panu do powiedzenia. Niechaj rozmowa nasza w tym przedmiocie, będzie zarazem ostatnią, bo drugi raz nie mógłbym nawet pana wysłuchać.
Wyszedłem. Począwszy od tego dnia, położenie nasze stało się bardzo drażliwe. Powtórzyłem moją rozmowę towarzyszom.
— Wiemy teraz — rzekł Ned — że nie możemy się niczego spodziewać od tego człowieka. Nautilus zbliża się do Long-Island. Uciekniem bez względu na pogodę.
Niebo atoli stawało się coraz groźniejsze. Objawiały się oznaki huraganu. Atmosfera robiła się białawą i mleczną. Po rozpostartych na niebie chmurach pierzastych, wysuwały się od poziomu kłęby chmur deszczowych. Inne znów chmury mknęły niżej z niezwykłą szybkością. Morze rosło i wzdymało się w podłużne bałwany. Ptaki znikały, z wyjątkiem petreli, zwolenników burzy. Barometr znacznie opadał, i wskazywał w powietrzu niezmierne ciśnienie pary. Mięszanina stormglassu rozkładała się pod wpływem przesycającej powietrze elektryczności. Zbliżała się walka żywiołów.
Burza wybuchła w dniu 18-go maja, właśnie kiedy Nautilus płynął na wysokości Long-Island, o kilka mil od przesmyków New-Yorku. Mogę opisać tę walkę żywiołów, bo zamiast schronić się przed nią w głębiny, kapitan Nemo przez niepojęty kaprys, zapragnął stawić jej czoło na powierzchni morza. Wiatr dął z południo zachodu, zrazu z szybkością pietnastu metrów na sekundę, która około trzeciej z wieczora wzmogła się do dwudziestu pięciu metrów. Jestto szybkość nawałnic.
Kapitan Nemo niewzruszony pod uderzeniami wiatru, zajął miejsce na platformie. Kazał przywiązać się do niej w pół ciała, żeby go nie porwały rozhukane olbrzymie bałwany. Poszedłem za nim, i kazałem się także przywiązać, podziwiając jednocześnie i ową burzę, i tego niezrównanego człowieka co jej urągał.
Ogromne szmaty chmur z zamiatały wzdęte morze, maczając się w wodzie. Nie widziałem już ani jednej z owych małych pośrednich fal, tworzących się w głębi wielkich wklęsłości. Nic oprócz długich czarnych bałwanów, których grzbiet nawet się nie rozpryskiwał, tak były gęste i zbite. Wysokość ich co chwila wzrastała. Nautilus, raz leżąc naboku, to znowu stercząc jak maszt do góry, zataczał się i kołysał straszliwie.
Około piątej spadł ulewny deszcz, nie uśmierzywszy ani wichru ani morza. Uragan rozpasał się z szybkością czterdziestu pięciu metrów na sekundę, t. j. blizko czterdziestu mil na godzinę. Przy takiej sile wywraca on domy, wtłacza drzwi, zrywa dachówki, łamie żelazne kraty, demontuje dwudziestocztero funtowe działa. A jednak Nautilus wśród owej nawałnicy, usprawiedliwiał zdanie uczonego inżyniera, że „dobrze zbudowane pudło statku, niepotrzebuje nigdy obawiać się morza.“ Nie była to opierająca się skała, którąby bałwany te wyrwały z posady — ale stalowe wrzeciono; uległe i ruchliwe, bez żagli i masztów, urągające bezkarnie ich wściekłości.
Badałem pilnie te rozkiełzane bałwany. Wysokość ich wynosiła do piętnastu metrów, na sto pięćdziesiąt do stu sześćdziesięciu metrów długości — a szybkość pędu, równająca się połowie szybkości wiatru, piętnaście metrów na sekundę. Objętość ich i siła wzrastały w stosunku głębokości wód. Zrozumiałem wówczas przeznaczenie tych fal, które wiążąc w sobie powietrze i wtłaczając je na dno morskie, niosą tam życie wraz z tlenem. Olbrzymia ich siła ciśnienia, może dochodzić, jak obliczono, do trzech tysięcy kilogramów na stopę kwadratową partej powierzchni. Oneto podczas burzy 23-go grudnia 1864 roku, rozwaliwszy część miasta Yeddo w Japonii, i przebiegając siedmset kilometrów na godzinę, rozbijały się tegoż samego jeszcze dnia na brzegach Ameryki.
Potęga burzy wzrosła z nadejściem nocy. Barometr podobnie jak w r. 1860 podczas uragunu przy wyspie Zjednoczenia, spadł do 710 milimetrów. Ze schyłkiem dnia, dostrzegłem na horyzoncie duży statek opierający się z trudnością bałwanom. Pomykał przy małej parze, żeby się utrzymać na fali. Musiał to być jeden z parowców kursujących z New-Yorku do Liverpoolu lub Hawru. Niezadługo zniknął w ciemnościach.
O dziesiątej wieczorem, całe niebo było w ogniu. Atmosferę przerzynały wciąż gwałtowne błyskawice. Nie mogłem znieść ich blasku, gdy tymczasem kapitan Nemo wpatrując się w nie z upodobaniem, zdawał się wciągać w siebie ducha burzy. Straszliwy łoskot napełniał powietrze, łoskot złożony z ryku druzgotanych bałwanów, szumu wichru, huku piorunów. Wiatr szalał na wszystkich punktach horyzontu, a uragan ciągnący ze wschodu, powracał tam przechodząc przez północ, zachód i południe, w kierunku odwrotnym burz wirowych półkuli południowej.
Ah! ten Gulf-Stream! Usprawiedliwiał zupełnie swą nazwę króla burz! On to tworzy owe straszliwe uragany, wynikające w skutek różnicy temperatury warstw powietrza, ułożonych nad jego nurtami.
Po deszczu nastąpiła ognista ulewa. Krople wody zamieniły się w piorunujące kiście. Rzekłbyś że kapitan Nemo, szukając godnej siebie śmierci, pragnął zostać rażony gromem. W gwałtownem zakołysaniu się z tyłu na przód, Nautilus podniósł w powietrze swoją stalową ostrogę, niby strzałę piorunochronu, i widziałem jak z niej tryskały niezliczone błyskawice.
Złamany, wycieńczony z sił, przyczołgałem się do klapy. Otworzyłem ją i zszedłem do salonu. Burza dosięgła wówczas najwyższego stopnia natężenia. Niepodobna było utrzymać się na pokładzie Nautilusa.
Kapitan Nemo wrócił około północy. Usłyszałem jak rezerwoary zaczęły napełniać się wodą, i Nautilus zanurzał się zwolna pod fale.
Przez odsłonięte szyby salonu widziałem popłoszone wielkie ryby, przesuwające się jak cienie w gorejącej wodzie. Niektóre z nich zostały w mych oczach rażone piorunem.
Nautilus opuszczał się ciągle. Myślałem że znajdzie spokojność w głębokości piętnastu metrów. Nie. Górne warstwy były zbyt gwałtownie wzburzone. Trzeba było szukać spoczynku aż na pięćdziesiąt metrów w otchłani morza.
Ale tam, jaki spokój, jaka cisza, jaki żywioł niezakłócony! Ktoby powiedział, że straszliwy uragan szalał podówczas na powierzchni tego oceanu?



XLIII.

Pod 47° 24’ szerokości i 17° 28’ długości.

Skutkiem tej burzy zostaliśmy odrzuceni na wschód. Wszelka nadzieja ucieczki do przystani New-Yorku lub Św. Laurentego, zniknęła. Biedny Ned zrozpaczony, oddał się jak kapitan Nemo zupełnej samotności. Conseil i ja, nie rozłączaliśmy się ani na chwilę.
Powiedziałem już, że Nautilus odsunął się na wschód. Powinienem był ściślej powiedzieć: na północo-wschód. Przez kilka dni błąkał się to na powierzchni, to pod falami — wśród ustawicznej mgły, tak strasznej żeglarzom. Mgły owe pochodzą głównie z tajania lodów, co utrzymuje niezmierną wilgoć w atmosferze. Ileżto statków zginęło na tych przestworach, chcąc rozpoznać niepewne ognie na brzegu! Ilu nieszczęść przyczyną stały się te mgły nieprzejrzane! Ileż to rozbić o skały, o które roztrząsających się łoskot bałwanów, tłumi szum wichru! Ile okrętów wpadło na siebie, pomimo owych przybrzeżnych ogni, ostrzegających świstawek i dzwonów na trwogę!
To też dno tych mórz przedstawiało obraz pola walki, na którem spoczywali wszyscy zwyciężeni przez ocean: jedni starzy już zamuleni, drudzy młodzi i odbijający światło naszej latarni w swoich żelaznych okuciach i miedzianych spodach. Pomiędzy niemi, ileżto statków do szczętu przepadłych z całą załogą swoją i tłumami wychodźców, w owych niebezpiecznych miejscach, tak smutnie zapisanych w statystyce: przylądku Race, wyspie Św. Pawła, cieśninie Belle-Ilie, ujściu Św. Laurentego. A ileżto ofiar, od kilku lat dostarczyły tym żałobnym kronikom drogi Royal-Mail, Inmann, Montreal! Solway, Isis, Paramatta, Hungarian, Kanadyjczyk, Anglo-Saxon, Humboldt, Stany Zjednoczone — osiadłe na mieliźnie; Artic, Lyończyk — rozbite jeden o drugi; Przezydent, Pacyfik, City of Glasgowzaginione z niewiadomych przyczyn. Smutne zgliszcza, wśród których Nautilus przepływając, odbywał jakby przegląd umarłych.
Pietnastego maja byliśmy na południowym krańcu ławicy nowej-Ziemi. ławica ta jest wytworem odsepów morskich, ogromnym stosem organicznych szczątków, przyniesionych bąźto od równika prądem Gulf-Streamu, bądź o bieguna północnego tym przeciwprądem wody zimnej, idącym wzdłuż brzegu amerykańskiego. tam także gromadzą się błędne głazy (bloki eratyczne), sprowadzane pękaniem lodów. Tam utworzyła się ogromna kostnica ryb, mięczaków i zwierzokrzewów, ginących tu milijardami.
Głębokość morza nad ławą Nowej-Ziemi nie jest zbyt wielką; co najwięcej kilkaset sążni. Ale ku południowi wyżłabia się nagle głęboka wklęsłość, jama na trzy tysiące metrów. Tutaj rozszerza się Gulf-Stream. Jestto rozlew jego wód. Utraca na bystrości i temperaturze, lecz za to staje się morzem.
Z ryb które Nautilus spłoszył swem przejściem, wymienię krążkopłetwa, długości jednego metra, z czarniawym grzbietem, pomarańczowym brzuchem, dającego zbyt mało naśladowany przykład wierności małżeńskiej; dużego unernaka, rodzaj szmaragdowej mureny, wybornego smaku; karraka z wielkiemi oczyma, głową nieco do psiej podobną; szlamówki żyworodne jak węże, babki pękate, albo czarne kiełbie wielkości dwóch decymetrów; długoogonice, zwane tak od długiego ogona z srebrzystym połyskiem — szparkie ryby, zapuszczające się daleko od mórz północnych.
Zabrała się także w sieci śmiała, zuchwała, silna, muskularna ryba, uzbrojona kolcami przy głowie i płetwach; prawdziwy niedźwiadek wielkości dwóch do trzech metrów, zacięty wróg szlamówek, miętusów, i łososi; był to północny głowacz, z szarem gruczołkowatem ciałem, i czerwonemi płetwami. Rybacy Nautilusa mieli niejaką trudność w opanowaniu tego stworzenia, które dzięki układowi swych nakrywek, chroniących organa oddechowe od osuszającego zetknięcia z atmosferą, może czas jakiś żyć bez wody.
Wspomnę teraz dla pamięci, boskiny, drobne rybki, towarzyszące długo okrętom na morzach północnych; ostropyzki właściwe wyłącznie północnemu Atlantykowi, i raszki; oraz zwracam uwagę na miętusy, zwłaszcza na gatunek dorszów, które znalazłem w ulubionych im wodach, na tej niewyczerpanej ławicy Nowej Ziemi.
Możnaby nazwać te dorsze górskiemi rybami, bo Nowa Ziemia jest w rzeczy samej podmorska górą. Gdy Nautilus utorował sobie drogę przez ich zbite gromady, Conseil nie mógł wstrzymać się od następującej uwagi:
— Ot! dorsze — rzekł; — ale myślałem że dorsze są płaskie, jak flądry lub podeszwice.
— Naiwnyś! — zawołałem. — Dorsze są płaskie tylko w sklepie korzenym, gdy widzisz je rozpłatane i wywieszone; Ale w wodzie są to ryby wrzecionowate, jak mulety, i kształt ich czyni je zdolnemi do wielkiej chyżości.
— Chcę panu wierzyć — odparł Conseil. — Co za chmara! jakie mrowisko!
— Eh! mój przyjacielu, byłoby ich daleko więcej, gdyby nie ich wrogowie: raszki i ludzie… Wiesz ty ile naliczono jajek z jednej samicy?
— Pozwólmy sobie — odpowiedział Conseil. — Pięć kroć sto tysięcy.
— Jedenaście milijonów! przyjacielu.
— Jedenaście milijonów. Co temu to nigdy nie uwierzę, chybabym je sam porachował.
— Rachuj Conseilu, ale łatwiej ci pójdzie uwierzyć na słowo. Zresztą Francuzi, Anglicy, Amerykanie, Duńczycy, Norwegczycy, łowią dorsze krociami, i gdyby nie zdumiewająca płodność tych ryb, zabrakłoby ich niezadługo w morzach. W samej tylko Anglii i Ameryce, pięć tysięcy okrętów, z osadą siedmdziesięciu pięciu tysięcy marynarzy, użyte są do połowu dorszy. Każdy okręt przynosi średnio czterdzieści tysięcy sztuk, co czyni dwadzieścia pięć milijonów. Na brzegach Norwegii takiż sam rezultat.
— Zgoda. — rzekł Conseil; — spuszczam się na pana. Nie będę już liczył.
— Czego?
— Jedenastu milijonów jaj. Zrobię jednak jedną uwagę.
— Jakąż?
— Oto, że gdyby się wszystkie jajka wykluwały, dość byłoby czterech dorszy na zaopatrzenie Anglii, Ameryki i Norwegii.
Pomykając nad ławicą Nowej Ziemi, widziałem dokładnie te długie linki, opatrzone dwustu haczykami, które każda łódź tuzinami zapuszcza. Każda linka zanurzona jednym końcem za pomocą małej kotwiczki, utrzymywała się drugim na powierzchni, przymocowana do korka. Nautilus musiał przemykać, się zręcznie wśród tej podwodnej sieci.
Zresztą nie długo on gościł w tych uczęszczanych stronach. Posunął się do czterdziestego drugiego stopnia szerokości. Byłoto na wysokości Świętego Jana z Nowej Ziemi i Heart’s Content, gdzie przytyka koniec podatlantyckiej liny.
Nautilus zamiast iść dalej na północ, zwrócił się ku wschodowi, jakby chciał postępować w kierunku tego telegraficznego łożyska, w którem spoczywa lina, i którego częste sądowania dały niezmiernie dokładny profil.
Byłoto 17-go maja, kiedy w odległości około pięciuset mil od Heart’s Content, i głębokości dwóch tysięcy ośmiuset metrów, spostrzegłem leżącą na gruncie linę. Conseil nie uprzedzony o tem, wziął ją za ogromnego węża morskiego, i gotował się według zwyczaju swego klasyfikować. Wyprowadziłem zacnego chłopca z błędu, i chcąc go pocieszyć po tym zawodzie, opowiedziałem mu rozmaite szczegóły jej założenia.
Pierwsza lina urządzoną została między rokiem 1857 a 1858; po przesłaniu jednak około czterystu telegramów, przestała działać. W roku 1863 inżynierowie sporządzili nową, wynoszącą trzy tysiące czterysta kilometrów, i ważącą cztery tysiące pięćset tonnów, która odpłynęła na sławnym Great-Eastern. Zamiar ten powtórnie się nie powiódł.
Otóż 25-go maja, Nautilus zanurzony w głębokości trzech tysięcy ośmiuset trzydziestu sześciu metrów, znajdował się właśnie wtem miejscu, gdzie nastąpiło zerwanie, które zniweczyło całe przedsiewzięcie. Stało się to w odległości sześciuset trzydziestu ośmiu mil od brzegów Irlandyi. O godzinie drugiej po południu, spostrzeżono że komunikacya z Europą ustała. Inżynierowie na statku, postanowili przed wyciągnięciem z wody przeciąć linę, i o jedenastej w nocy, uszkodzona część została wydobytą. Nawiązano i spojono końce, poczem napowrót ją zatopiono. Po kilku dniach jednak zerwała się znowu, i nie zdołano już wydostać jej z głębin oceanu.
Amerykanie nie dali się jednak zniechęcić. Śmiały Cyrus Field, promotor przedsiewzięcia, ryzykujący na nie cały swój majątek, ogłosił nowe zapisy, które niezwłocznie zostały pokryte. Urządzono nowa linę w lepszych warunkach. Wiązka drutów przewodnich obwinięta w gutaperkę, osłoniętą została materacykiem z materyi włókienkowatych, zawartym w metalowem okuciu. Great-Eastern 13-go lipca 1866 roku wypłynął znowu na morze.
Zakładanie dokonywało się pomyślnie. Zdarzył się jednak następujący wypadek. Spostrzeżono parę razy przy rozwijaniu liny świeżo powbijane w nią gwoździe, widocznie w celu żeby uszkodzić jej rdzeń. Kapitan Anderson, oficerowie okrętu, inżynierowie — zebrali się i ogłosili, że jeśli winny schwytany zostanie na pokładzie, bez sądu wrzucony będzie do morza. Odtąd zbrodnicze to pokuszenie już się nie powtórzyło.
Dwudziestego trzeciego lipca Great-Eastern znajdował się już tylko o ośmset kilometrów od Nowej Ziemi, gdy zatelegrafowano mu z Irlandyi wiadomość o zawartym między Austryą i Prusami rozejmie, po bitwie pod Sadową. W dniu 27-ym dostrzegł wśród mgły port Heart’s Content. Przedsięwzięcie zostało szczęśliwie dokonane; a pierwszą depeszą, młoda Ameryka przesłała starej Europie te madre, tak rzadko zrozumiane wyrazy: „Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli“.
Nie spodziewałem się zastać linę elektryczną w pierwotnym stanie, w takim jak wyszła z warsztatów. Długi wąż pokryty szczątkami muszli, najeżony dziurkowcami, oblepiony był kamienistym osadem, chroniącym go od dziurawiących mięczaków. Spoczywał spokojnie, wolny od morskich wstrząśnień, pod ciśnieniem sprzyjającem przebiegowi iskry elektrycznej, dochodzącej z Ameryki do Europy w trzydzieści dwie setnych sekundy. Trwałość tej liny będzie zapewne wieczysta; zauważono bowiem, że gutaperkowa powłoka umacnia się w wodzie morskiej.
Zresztą w łożysku tem tak szczęśliwie wybranem, lina nie zatapia się nigdy do takiej głębi, żeby jej aż groziło zerwanie. Nautilus postępował za nią na najgłębsze dno, t. j. na cztery tysiące czterysta trzydzieści jeden metrów pod woda, a i tam leżała bez nazbyt silnego wyprężenia. Potem zbliżyliśmy się do miejsca wspomnianego już wypadku w 1863 r.
Dno oceanu tworzyło tu wąwóz na sto dwadzieścia kilometrów szeroki, a tak głęboki, że gdyby osadzić w nim górę Mont-Blanc, toby wierzchołek jej nie wystawiał z wody. Wąwóz ten zamyka na wschód pionowa ściana, wysokości dwóch tysięcy metrów. Przybyliśmy tam 28-go maja, i Nautilus znajdował się właśnie o sto pięćdziesiąt kilometrów od brzegów Irlandyi.
Czy kapitan Nemo posunie się w górę, aby przybić do wysp Brytańskich? Nie. Z wielkiem mojem zdziwieniem opuścił się na południe, i zwrócił ku morzom europejskim. Okrążając wyspę Szmaragdową, spostrzegłem na chwilę przylądek Clear i ognie latarni Fastenetu, oświecającej tysiące statków wyszłych z Glasgowa lub Liwerpoolu.
Wówczas stanęło mi w myśli ważne pytanie. Czy Nautilus poważy się wpłynąć na kanał La Manche. NedLand, który zjawił się znowu od czasu jak się zbliżono do ziemi, nie przestawał mnie, wypytywać. Cóż miałem mu odpowiedzieć? Kapitan Nemo był niewidzialny. Pozwoliwszy Kanadyjczykowi ujrzeć brzegi Ameryki — czyżby chciał teraz pokazać, brzegi Francyi.
Wszelako Nautilus opuszczał się ciągle ku południowi. Trzydziestego maja przeszedł naprost Lands End pomiędzy najdalej wysuniętym cyplem Anglii i wyspami Scilly, pozostawiając je z prawego boku.
Gdyby zamierzał wejść do La Manche, musiałby skręcić stanowczo na wschód. Nie zrobił tego.
Przez cały dzień 31-go maja, Nautilus zataczał na morzu wciąż koła, które mnie mocno intrygowały. Zdawał się szukać jakiegoś miejsca, nie mogąc go bez pewnej trudności wynaleźć. W południe kapitan Nemo wyszedł sam na platformę, oznaczyć położenie statku. Nie przemówił do mnie ani słowa. Wyglądał posępniej niż kiedykolwiek. Cóż mogło tak go zasmucić? Czy blizkość brzegów europejskich? Czy przypomniał sobie porzuconą ojczyznę? Jakiegoż uczucia w takiem razie doznawał? — wyrzutów czy żalu? Ta myśl zalegała mi długo w głowie, i miałem jakby przeczucie, że wkrótce przypadek zdradzi tajemnicę kapitana.
Nazajutrz 1-go czerwca Nautilus odbywał też same ruchy. Widocznie szukał na oceanie pewnego punktu. Kapitan Nemo wyszedł jak wczoraj, zmierzyć wysokość słońca. Morze było ciche, niebo czyste. W odległości ośmiu mil na wschód, duży parowiec rysował się na linii horyzontu. Nie powiewała na nim żadna flaga, nie mogłem więc rozpoznać jego narodowości.
Na parę minut przed przejściem słońca przez południk, kapitan Nemo wziął sekstant i obserwował z niezmierna ścisłością. Zupełna spokojność fali ułatwiała mu to zajęcie. Nautilus nieruchomy, nie kołysał się ani przodem ani z boku.
Byłem wówczas na platformie. Skończywszy swą obserwacyę, kapitan wyrzekł tylko t słowo.
— Tutaj.
Poczem opuścił platformę. Czy widział ów parowiec, który zmienił swój kierunek i zdawał się do nas przybliżać? Nie wiem.
Wróciłem do salonu. Klapa się zamknęła, i usłyszałem świst wody w rezerwoarach. Nautilus zaczął zanurzać się po linii pionowej, bo zatrzymana śruba nie dawała mu żadnego ruchu.
W parę minut potem stanął w głębokości ośmiuset trzydziestu trzech metrów, i spoczął na dnie.
Wówczas świetlny sufit salonu zagasł, odsunęły się zasłony, i ujrzałem przez szyby morze oświecone żywo na pół mili dokoła, promieniami naszej latarni. Popatrzyłem z lewego boku, nie widząc nic więcej prócz niezmierzoności spokojnych wód.
Z prawego boku sterczała jakaś znaczna wypukłość, która zwróciła moją uwagę. Rzekłbyś, zwaliska przysłonięte warstwą białawych muszli, jak płaszczem śniegu. Badając uważnie tę bryłowatość, zdawało mi się że rozpoznaję zgrubiałe kształty pozbawionego masztów okrętu, który musiał zatonąć przodem. Smutny ten wypadek sięgał zapewne odległej epoki. Te zgliszcza, tak oblepione dziś wapnistym osadem wód, musiały na to przez długie lata przebywać na dnie oceanu.
Co to był za okręt? Dla czego Nautilus grób jego odwiedzał? Czyżto nie burza zabrała ów statek pod wodę.
Nie wiedziałem co o tem myśleć, gdy naraz usłyszałem obok siebie kapitana Nemo, mówiącego powolnym głosem:
— Niegdyś okręt ten nazywał się Marsylijanin. Miał siedmdziesiąt cztery działa, i puszczony był na morze 1762 r. W roku 1778, 13-go sierpnia, dowodzony przez La Poype-Vertrieux’go, walczył mężnie z Prestonem. W roku 1779, d. 4-go lipca, znajdował się w eskadrze admirała d’Estaind przy wzięciu Grenady. W 1781, 5-go września, uczestniczył w bitwie hrabiego de Grasse w zatoce Chesapeak. W r. 1794 rzeczpospolita francuzka zmieniła mu nazwę. Szesnastego kwietnia iegoż roku połączył się w Brest z eskadrą Villaret Joyeuse, przeznaczoną do konwojowania zboża, wiezionego z Ameryki pod dowództwem admirała Von Stabel. W dniach 11 i 12 prairiala II-go roku rzeczypospolitej, eskadra ta spotkała okręty angielskie. Panie, mamy dziś 13 prairiala, 1-szy czerwca 1868 r. Siedmdziesiąt cztery lat temu, w tym samym dniu, w tem samem miejscu, pod 47° 24’ szerokości i 17° 23’ długości, okręt ten po bohaterskiej walce, straciwszy trzy maszty, zalany na spodzie wodą, gdy trzecia część załogi poległa lub stała się niezdolną do boju, wolał pogrążyć się w morzu wraz z trzystu pięćdziesięciu sześciu swymi marynarzami; niż poddać — i przybiwszy na tyle swą flagę, znikł pod falami przy okrzyku: „Niech żyje Rzeczpospolita“.
— To Mściciel! — zawołałem.
— Tak panie! Mściciel. Piękne nazwisko! — wyszeptał kapitan Nemo krzyżując ręce na piersiach.



XLIV.

Hekatomba.

Sposób zimny zrazu a potem gorączkowy, w jaki, kapitan opowiadał historyę patryotycznego statku; niespodziewana scena której byłem świadkiem; ta nazwa Mściciel której znaczenia nie mogłem nie pojmować, wszystko to głęboko przeniknęło mój umysł. Nie spuszczałem oczu z kapitana. Wyciągnął ręce ku morzu i rozpłomienionym wzrokiem przypatrywał się kadłubowi chwalebnego okrętu. Być może, żem się nigdy dowiedzieć nie miał kto jest ten kapitan Nemo, zkąd pochodzi, i za jakiemi ubiega się celami — ale widziałem, że w nim człowiek coraz więcej się odznaczał obok uczonego. On i jego towarzysze zamknęli się w Nautilusie nie jako zwyczajne odludki, ale jako ludzie pielęgnujący uczucie potwornej a jednak podniosłej nienawiści, której czas nie mógł osłabić. Czy ta nienawiść czyhała jeszcze na sposobność do wywarcia zemsty? Niedaleka przyszłość miała na to pytanie odpowiedzieć.
Nautilus uniósł się zwolna ku powierzchni morza; kształty Mściciela zacierały się coraz bardziej dla oka, i wkrótce lekkie kołysanie się było znakiem, żeśmy już zupełnie na powierzchnię wypłynęli.
W tej chwili dał się słyszeć głuchy odgłos. Spojrzałem na kapitana — ani się ruszył.
— Kapitanie! — zawołałem.
Nie odpowiedział mi ani słówka.
Opuściłem go więc i wyszedłem na wierzch statku; Conseil i Kanadyjczyk już tam byli.
— Co to za łoskot? — zapytałem.
Spojrzałem w kierunku spostrzeżonego poprzednio statku. Zbliżył się już do Nautilusa, a widać było że wzmacniał swoją parę. Sześć mil jeszcze oddzielało go od nas.
— To huk działa — odpowiedział Ned-Land.
— Co to jest za okręt?
— Z układu żagli i wysokości masztów — odpowiedział Kanadyjczyk — na pewno wnoszę, że to okręt wojenny. Ah! żeby też uderzył na nas, i zatopił jeśli trzeba będzie, tego przeklętego Nautilusa.
— Co on zrobi Nautilusowi! — odrzekłem — przecież nie pójdzie go gonić pud powierzchnię fal! Czy ma do niego strzelać na dno morza?
Kanadyjczyk zmarszczył brwi, przymrużył oczy, i zaostrzywszy w ten sposób bystry swój wzrok, patrzał czas jakiś na okręt.
— Nie mogę rozpoznać do jakiego kraju ten statek należy; nie wywiesił swego pawilonu. Ale zaręczam że to jest statek wojenny, bo widzę długi pas ognia przy głównym maszcie.
Przez jaki kwadrans przypatrywaliśmy się temu okrętowi płynącemu prosto na nas. Nie przypuszczałem jednak, żeby z tego okrętu i w takiej odległości dojrzano nasz statek — tem mniej, żeby wiedziano o nim że jest machiną podwodną.
Wkrótce Kanadyjczyk zapewnił mnie, że to jest wielki dwumasztowy pancernik wojenny, z ostrogą. Gęsty dym wydobywał się z dwóch jego kominów; na przodzie nie było pawilonu, a z powodu odległości nie można było dojrzeć, jakiego koloru jest jego flaga powiewająca u masztu, jakby wązka jaka wstążeczka.
Zbliżał się szybko. Jeśli kapitan Nemo przypuści go blisko siebie, to może znajdziemy jaką sposobność do ujścia z naszej niewoli.
— Panie — rzekł Ned-Land — niech tylko ten okręt zbliży się na milę, a rzucę się w morze i radzę panu to samo zrobić.
Nie odpowiedziałem nic na tę propozycyę Kanadyjczyka, i patrzyłem wciąż na okręt coraz ogromniejszy dla nas, w miarę jak się zbliżał. Niech sobie będzie jaki chce: angielski, francuzki, amerykański, rosyjski, turecki — przyjmie nas niezawodnie na pokład, byleśmy się ku niemu zbliżyli.
— Niech sobie pan przypomni — mówił Conseil — że umiemy przecież trochę pływać; niech się spuszczą na mnie, już ja im pomogę zbliżyć się do okrętu, jeśli się zgodzą na to, żeby płynąć za Nedem.
Miałem coś odpowiedzieć, gdy wtem biały obłoczek wytrysnął od przodu okrętu, a r kilka sekund potem coś ciężkiego spadającego blisko Nautilusa, obryzgało wodą tylny jego koniec. Za chwilę posłyszałem huk.
— Co to? strzelają do nas! — zawołałem.
— To jacyś dzielni ludzie — szepnął sobie Kanadyjczyk.
— Widać że nas nie biorą za rozbitków, którzy się przyczepili do kawałka statku.
— A to wybornie — krzyknął Conseil strzepując z siebie wodę, która z powodu nowej kuli bryzgnęła aż do niego; widać że poznali narwala, i do narwala strzelają.
— Ależ pewnie niezadługo spostrzegą że to nie narwal, tylko ludzie — rzekłem.
— Kto wie czy oni już tego nie spostrzegli, i czy właśnie nie dla tego strzelają — odparł Kanadyjczyk spoglądając na mnie.
Na te wyrazy jasno mi się zrobiło w głowie. Tak, niezawodnie domyślili się co to za jeden jest ten potwór podmorski. Ani wątpić, że przy spotkaniu się Nautilusa z Abrahamem-Lincolnem, kiedy to Kanadyjczyk cisnął w niego oszczepem, kapitan Farragut poznał że to nie narwal nadnaturalny, ald daleko niebezpieczniejszy od niego statek podwodny. Niezawodnie więc szukano po wszystkich morzach straszliwego tego narzędzia zniszczenia.
Istotnie straszliwe, jeśli, jak można było przypuszczać, kapitan Nemo używał Nautilusa do wywierania zemsty. I w ową noc, kiedyto uwięził nas w kajucie na oceanie Indyjskim, musiał także uderzyć na jakiś statek. Ten człowiek którego pochowano na cmentarzu koralowym, na dnie morskiem, był niezawodnie ofiarą uderzenia Nautilusa o tamten okręt! Tak, tak niezawodnie — i niemogło to być nic innego. Wykryła się tedy część tajemniczego istnienia kapitana Nemo. Być może, że nie wiedziano kto on jest; ale rządy sprzymierzyły się by go ścigać, nie jako człowieka ekscentrycznego, lecz jako nieprzyjaciela, który im nieubłaganą zaprzysiągł nienawiść.
Cała straszliwa przeszłość przedstawiła się memu umysłowi; i zrozumiałem że na zbliżającym się okręcie, nie są przyjaciele nasi, ale wrogowie którzy nie będą mieli dla nas miłosierdzia.
Tymczasem kule coraz gęściej w około nas padały. Niektóre uderzały prawie poziomo o powierzchnię wody, i odbijając się od niej podskokiem, zapadały w morze w odległości znacznej od pierwszego zetknięcia się z morzem. Żadna jednak kula nie trafiła Nautilusa.
Okręt nie dalej już był od nas jak o trzy mile[17]; pomimo gęstych z niego strzałów, kapitan Nemo nie wyszedł na pokład. A przecież, gdyby która z rzucanych na nas ogromnych kul stożkowatych, przebijających najgrubsze pancerze okrętowe, uderzyła w Nautilusa i w punkt nieszczęśliwy dla niego, zraniłaby go śmiertelni e.
— Do tysiąc szatanów! — rzekł wówczas Kanadyjczyk — sprobujmy się ratować! dawajmy jakie znaki, żeby wiedzieli przecie że tu są ludzie. I zaczął chustka machać w powietrzu. Ale ledwie zaczął, gdy go przygniotła żelazna jakaś ręka, i Kanadyjczyk mimo swej ogromnej siły upadł na pomost.
— Nędzniku! — zawołał kapitan — chcesz żebym cię nadział na ostrogę Nautilusa, wprzód nim ją wtem okręt zapuszczę?
Strach było słuchać głosu kapitana, straszniej jeszcze patrzeć na niego! Blady był, bo cała krew zbiegła mu do serca, którego bicie chyba musiało ustać na chwilę. Źrenice naprężyły mu się okropnie; już nie mówił ale ryczał. Podawszy ciało naprzód, dławił ręką ramię Kanadyjczyka. Puścił go nakoniec i zwracając się do okrętu wojennego, z którego kule padały w około, zawołał potężnym swym głosem:
— Więc ty wiesz, sługo nienawistnej przemocy, kto ja jestem! I ja niepotrzebuję widzieć twej flagi żeby cię poznać. Czekaj! pokażę ci moją!
I rozwinął na przodzie swego statku czarną banderę, taką, samą jaką zatknął na biegunie południowym.
W tej chwili jedna z kul uderzyła ukośnie w Nautilusa, nie zrobiwszy mu żadnej szkody odbiła się od niego i przelatując blizko kapitana, wskoczyła w morze.
Kapitan Nemo wzruszył ramionami, a zwracając się do minie — rzekł krótko.
— Zejdź pan, i wy zejdźcie.
— Panie — zawołałem — więc pan uderzysz na ten okręt?
— Panie! zatopię go — była odpowiedź kapitana.
— Pan tego nie zechcesz zrobić! — odparłem.
— Zechcę zrobić i zrobię — rzekł kapitan zimno: — nie waż się pan sądzić mego postępowania. Fatalność chce, byś pan zobaczył czego nie powinienbyś widzieć. Zaczepiono mnie, moja odpowiedź będzie straszna. Zejdź pan.
— Cóżto jest za okręt?
— Pan nie wiesz! tem lepiej; przynajmniej to jedno tajemnicą będzie dla was. Zchodźcie!
Trzeba było być posłusznym. Z piętnastu majtków otaczało kapitana, i z nieubłaganą nienawiścią patrzyło na zbliżający się statek. Widać było, że jednakowa chęć zemsty wszystkich przejmowała. Zszedłem z pokładu w chwili, gdy nowa kula poszorowała po Nautilusie, a kapitan zawołał:
— Strzelaj głupcze, strzelaj! ciskaj bezpożytecznie twe kule! Nie unikniesz ostrogi Nautilusa! Ale nie wtem miejscu masz zginąć; twój kadłub nie skala schronienia, w którem spoczywają chwalebne resztki Mściciela.
Poszedłem do mej kajuty; kapitan i jego pomocnik zostali na pokładzie — ale śruba wprowadzoną została w ruch pośpieszny. Nautilus szybko się oddalał, i wkrótce już kule z okrętu nie mogły go dosięgnąć. Wciąż jednak nas ścigał. Kapitan Nemo trzymał się w jednakowej od niego odległości.
Około czwartej popołudniu nie mogłem dać sobie rady z niepokoju i niecierpliwości, i poszedłem ku głównym schodom. Wyjście na pokład otwarte było, więc wyjrzałem. Kapitan Nemo przechadzał się niespokojnie, i patrzył niekiedy na okręt o jakie sześć mil odległy. W pośpiesznym swym biegu, Nautilus wiódł za sobą, okręt ku wschodowi. Czemuż go nie atakował? Może się wahał.
Chciałem jeszcze raz probować, czy mi się nie uda odwieść kapitana, od jego zamiarów. Ale nakazał mi milczenie, mówiąc:
— Spełniam moje prawo, wykonywam sprawiedliwość. Jestem prześladowany, a tam jest prześladowca! Za jego to sprawą straciłem wszystko com kochał i czcił: ojczyznę, żonę, dzieci, ojca i matkę i braci — wszyscy zginęli! A tam, jest wszystko co nienawidzę! Więc milcz!
Ostatni raz spojrzałem na okręt wojenny wzmagający swą parę — i poszedłem do Neda i Conseila.
— Trzeba uciekać — zawołałem.
— Dobrze — odparł Kanadyjczyk. — Co to jest za okręt?
— Nie wiem — odpowiedziałem; — w każdym razie lepiej zginać z nim razem, niż zostać wspólnikiem odwetu, którego słuszność nie jest nam wiadoma.
— I ja tak myślę — odparł zimno Ned-Land. Czekajmyż aż noc zapadnie.
Nadeszła wreszcie noc. Na naszym statku głębokie panowało milczenie. Z kompasu widziałem że Nautilus nie zmienił swego kierunku; śruba jego tłukła o fale z jednakową zawsze szybkością. Płynął po powierzchni morza, kołysząc się lekko to w tę to w ową stronę.
Postanowiliśmy, ja i moi towarzysze, uciec z Nautilusa wówczas, gdy okręt o tyle się do nas zbliży, że będą mogli znajdujący się na nim ludzie słyszeć nas lub widzieć — bo księżyc mający jeszcze trzy dni do pełni, świecił wspaniale. Jeśli dostawszy się na pokład owego okrętu, nie zdołamy go uchronić od oczekującego go losu, przynajmniej uczynimy co nam okoliczności będą radzić. Niejednokrotnie mi się zdawało, że Nautilus zabiera się do ataku; ale on tylko pozwalał przybliżyć się nieprzyjacielowi, i znów potem spiesznie uciekał.
Część już nocy przeszła bez żadnego wypadku. Szukaliśmy sposobności do wykonania, naszego postanowienia, ale ze wzruszenia jakie nas przejmowało, bardzo mało mówiliśmy z sobą. Ned-Land chciał się rzucić w morze, alem go powciągał. Zdawało mi się że Nautilus zechce uderzyć na ścigający go okręt, na powierzchni — a wówczas ucieczka nasza nie tylko możebna będzie ale i łatwa.
Nad ranem około trzeciej, niespokojny o to co zajdzie, wyszedłem na pokład.
Kapitan Nemo nie zszedł z platformy; stał od przodu, przy swym pawilonie, powiewającym nad głową tego człowieka wpatrującego się w okręt. Wzrok jego niesłychanie był natężony; wzrok ten zdawał się przyciągać okręt, ubezwładniać go i prowadzić go za Nautilusem, jakby ten ostatni holował tamtego.
Księżyc był wówczas na południku; gwiazda Jowisz pokazywała się na wschodzie. Wśród ciszy natury, niebo i ocean zdawały się współubiegać o to, które z nich spokojniej się zachowa. Księżyc przeglądał się w morzu jak w najpiękniejszem zwierciadle. Patrząc na tę ciszę i na ten spokój głęboki żywiołów, porównywałem je w myśli z namiętościami ożywiającemi ludzi płynących w owej chwili po gładkiej powierzchni morza, i drżenie mnie przenikało.
Okręt zbliżył się do Nautiluss o dwie już tylko mile; płynął ciągle za światłością fosforyczną bijącą z naszego statku. Widziałem na okręcie jego latarnię zieloną, czerwoną i trzecią białą, zawieszoną na przodowym maszcie. W chwiejnym odblasku tych świateł widać było omasztowanie okrętu, i buchające potężne ogniska, pod jego kotłami. Snopy iskier, kawałki węgla rozżarzonego, wyskakiwały z kominów okrętów i rozświecały atmosferę nad nim.
Do szóstej rano pozostałem na pokładzie Nautilusa, kapitan Nemo nie zdawał się mnie widzieć. Okręt był od nas o półtory mili tylko; ze światłem dziennem wznowił swoje do nas strzelanie. Widocznie zbliżała się chwila, w której Nautilus uderzy na swego przeciwnika; a wówczas ja i moi towarzysze opuścimy nazawsze tego człowieka, na którego nie śmiałem wydać wyroku.
Miałem właśnie zejść do wnętrza statku żeby im myśli mojej udzielić, gdy poruczuik wyszedł na pokład a za nim wielu żeglarzy. Kapitan Nemo albo ich nie widział, albo nie chciał widzieć. Ludzie ci zaczęli niejako przygotowywać statek do walki; przygotowania te zaś były bardzo proste i nieliczne. Zdjęto balustradę drucianą otaczającą platformę; klatki w których się mieściła latarnia i sternik zostały tak wsunięte w głąb statku, że prawie z niego nie wystawały. Powierzchnia tego długiego cygara żelaznego nie przedstawiała zatem nic, czemby się mógł o coś zaczepić.
Poszedłem do salonu. Nautilus trzymał się ciągle na powierzchni. Światło poranne wcikało się w płynne wód warstwy. Niekiedy, przy pewnem bujaniu się fal, szyby zalewała czerwona jasność wschodzącego słońca.
To wtawał straszny ów dzień — 2-go czerwca.
O 5-tej, loch, narzędzie mierzące szybkość biegu, wskazywało że Nautilus zwolnił swój pośpiech. Widocznie pozwalał okrętowi zbliżyć się do siebie; zresztą i huk strzałów coraz wydatniej słyszeć się dawał. Kule orały otaczającą nasz statek wodę, wciskając się w nią z dziwnem jakiemś świstaniem!
— Moi przyjaciele — rzekłem — nadeszła chwila działania; uściśnijmy sobie ręce i oddajmy się boskiej opiece.
Ned-Land był zdecydowany, Conseil spokojny, ja zaś byłem wzruszony nerwowo, zdolny zaledwie panować nad sobą.
Przeszliśmy do biblijoteki. W chwili gdym otwierał drzwi prowadzące ku głównym schodom, usłyszałem że wyjście na zewnątrz zamykano nagle. Kanadyjczyk rzucił się ku schodom, alem go zatrzymał. Dobrze znany nam odgłos dał się słyszeć; to woda wchodziła w rezerwoary statku. To też za kilka chwil Nautilus zagłębił się na kilka metrów pod powierzchnię morza.
Zapóźno zatem było już brać się do tego cośmy zamierzali. Nautilus nie myślał uderzyć na okręt na powierzchni, bo tam był okręt ten okryty nieprzebitym pancerzem; chciał uderzyć na niego pod powierzchnią wody, bo tam skorupa żelazna nie osłania już ścian okrętu.
Zostaliśmy więc znów więźniami, przymuszonymi świadkami okropnego dramatu, który miał się odbyć niezadługo. Wreszcie, zaledwie mieliśmy czas do rozważenia okoliczności; zebrani w moim pokoiku, patrzyliśmy tylko jeden na drugiego. Oburzenie ogarnęło mój umysł, myśl przestała działać w mej głowie. Byłem w takim samym przykrym stanie, w jakim się jest, gdy się oczekuje na spodziewany przerażający łoskot. Czekałem i nadsłuchiwałem: całe moje życie zbiegło się do moich uszu.
Szybkość Nautilusa wzmogła się widocznie, i coraz niezmierniej rozpędzał się. Cały kadłub jego drgał jak żywy.
Nagle krzyknąłem; poczułem uderzenie, choć stosunkowo lekkie — taka była niezmierna siła wciskająca w okręt ostrogę Nautilusa. Usłyszałem tarcie się i trzeszczenie. Nautilus uniesiony potęgą swego rozpędu; przeszedł przez cały okręt w poprzek jak igła przez płótno.
Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Zrozpaczony, rozszalały, wybiegłem z mego pokoju i wpadłem do biblijoteki. Był tam kapitan Nemo. Niemy, chmurny, nieubłagany, patrzył przez szybę odsłoniętą od strony okrętu.
Ogromna masa zagłębiała się pod wodę, a Nautilus żeby być świadkiem tego konania okrętu, razem z nim zstępował w głębiny. Widziałem o dziesięć kroków odemnie otwarty kadłub okrętu, słyszałem jak woda wpadała w ten otwór z łoskotem grzmotu; patrzyłem na zatapiającą się podwójną liniję dział i parapetów. Pomost zapełniony był uwijającemi się czarnemi postaciami.
Woda coraz wyżej wznosiła się, zalewała już pokład. Nieszczęśliwi wdrapywali się na drabiny masztowe, czepiali się żagli, wili się pochłaniani wodą. Było to mrowisko ludzkie zalewane znienacka napływającem na nie morzem.
Stałem jak sparaliżowany, zmartwiały w boleści; włosy mi wstały na głowie, oczy się bezmiernie wytrzeszczyły, oddychać nie mogłem. Patrzyłem i ja także bez tchu i głosu! Nieodparty pociąg trzymał mnie przy szybie.
Ogromny okręt zagłębiał się zwolna. Nautilus z nim razem zapadał, jakby dla podpatrzenia wszystkich jego ruchów. Nagle nastąpił wybuch. Powietrze ściśnione wysadziło pomost okrętu, jakby się ogień dostał do składu prochu. W skutek tego wybuchu nastąpiło tak gwałtowne wody odparcie, że aż Nautilus porwany niem został. Ale od tej chwili nieszczęsny okręt szybko zagłębiać się zaczął; zatapiały się jego drabiny, potem drągi podtrzymujące żagle przy masztach, obwieszone ratującymi się ludźmi jak gronami, nakoniec wierzchołek wielkiego masztu. A potem cała ta czarna masa zniknęła w głębinach, i cała osada porwana została w otchłanie wirem tworzącym się w koło tej czeluści wodnej.
Spojrzałem na kapitana. Straszny ten wykonawca sprawiedliwości, patrzył ciągle jakby prawdziwy archanioł nienawiści. Gdy się wszystko skończyło, zwrócił się ku drzwiom swego pokoju i wszedł do niego. Patrzyłem za nim.
Na ścianie w glębi pod portretami bohaterów, ujrzałem wizerunek kobiety młodej jeszcze i dwojga małych dzieci. Kapitan Nemo patrzył czas jakiś na te obrazy, potem wyciągnął ku nim ręce, ukląkł i wybuchnął łkaniem.

XLV.

Ostatnie słowa kapitana Nemo.

Zasunięto szyby salonu, ale go nie oświetlono; w całem wnętrzu Nautilusa panowała ciemność i milczenie. Głębią na sto stóp i z niesłychaną szybkością, uciekał od tego miejsca zgrozy. Gdzie pędził ten człowiek po dokonaniu tej straszliwej zemsty, na północ czy na południe?
Wszedłem do mego pokoiku, gdzie już Ned i Conseil siedzieli milcząc. Poczułem nieprzezwyciężony wstręt do kapitana Nemo. Jakkolwiek mógł ucierpieć z powodu ludzi, nie miał prawa karać ich w taki sposób. I mnie zrobił jeśli nie wspólnikiem, to świadkiem swej zemsty; darować mu tego nie mogłem.
O jedenastej światło elektryczne pokazało się znowu. Poszedłem do salonu; nie było tam nikogo. Narzędzia żeglarskie wskazywały, że Nautilus sunął z szybkością dwudziestu pięciu mil na godzinę, to na powierzchni, to trzydzieści stóp w wodzie. Płynęliśmy kanałem Kaletańskim ku morzom północnym, a zawsze z równie gwałtownym pośpiechem.
Zaledwie można było dostrzedz w przelocie, długonose żarłacze, młoty, psy morskie z tego gatunku, z których skóry wyrabiają się futeraliki; wielkie orły morskie, tłumy hippokampów czyli koników morskich, podobnych z kształtu do koników szachowych; węgorzy wijących się jak ogniste pręty w ogniach sztucznych, całe armije krabów płynących z założonemi na pancerz kleszczami, nakoniec gromady delfinów, płynących szybko jakby Nautilusa chciały prześcignąć. Zaledwie to wszystko można było dostrzedz; ale ani myśleć o przypatrywaniu się, o klasyfikowaniu.
Do wieczora, jużeśmy przelecieli dwieście mil Atlantyku. Mrok zapadał, i morze zatonęło w ciemności którą dopiero miał rozjaśnić księżyc. Powróciłem znów do mego pokoiku i położyłem się, ale zasnąć nie mogłem; a com się zdrzemnął, to zaraz mi się marzyło o owej strasznej scenie.
Od tego dnia okropnego lecieliśmy ciągle, Bóg wie przez jakie okolice, a zawsze w mgłach podbiegunowych. Być może że Nautilus zawitał w stronę Szpicbergu lub Nowej Ziemi; że przebiegał mało znane okolice morza Białego, i mniej jeszcze znane wybrzeża na północy Azyi, naprzykład zatokę Oby, archipelag Larrowa. Nie wiem, bo już nie obliczałem upływającego czasu. Pozatrzymywano zegary na statku. Zdawało się że już noc i dzień nie następują po sobie jak to bywa istotnie w podbiegunowych okolicach.
Różne legendy dotyczące stron podbiegunowych, fantastyczniejsze jedne jak drugie, przebiegły po mojej głowie. Przypuszczam, ale może się mylę, żeśmy się tak awanturowali ze dwa tygodni, a może i więcej — i nie wiem jak długobyśmy i gdzie tak lecieli, gdyby nie katastrofa która skończyła naszą podróż. O kapitanie Nemo nic nie było słychać, ani o jego pomocniku. Nawet żaden z ludzi należących do załogi nie pokazał się ani na chwilę. Nautilus trzymał się ciągle prawie pod wodą; a gdy wypływał dla odświeżenia powietrza, otwory odmykały się i zamykały automatycznie, za pomocą właściwego mechanizmu. Nikt nie myślał o oznaczeniu miejsca w którem byliśmy; to też i ja nie wiedziałem gdzie jesteśmy.
I nasz Kanadyjczyk wyczerpał już swą cierpliwość i swoją energiję; nie pokazywał się także. Conseil nie mógł z niego wydobyć ani jednego wyrazu, i obawiał się aby sobie Ned nie odebrał życia pod wpływem nostaglii, to jest tęsknoty do stron rodzinnych. Pilnował go więc z prawdziwem poświęceniem.
Naturalnie, że życie w takich warunkach było do niezniesienia.
Pewnego ranka — w jakim to było dniu, nie umiem powiedzieć — usnąłem już dobrze po północy pewnie, a usnąłem snem chorobliwym, po prostu ze znękania umysłowego. Przecknąwszy się, spostrzegłem że Ned stoi pochylony nademną; szeptał mi z cicha:
— Uciekniemy panie.
Zerwałem się.
— A kiedy uciekniemy? — zapytałem.
— Przyszłej nocy. Zdaje się, że na statku nikt niczego nie pilnuje, jakby tu wszyscy pomartwieli. Czy pan będzie gotów?
— Będę; ale gdzież my teraz jesteśmy?
— Dostrzegłem dziś rano we mgle jakiś ląd, może o dwadzieścia mil od nas.
— Cóż to za ląd?
— Nie wiem — ale niech będzie jaki chce, uciekniemy ku niemu.
— Dobrze, Ned; tak, umkniemy tej nocy jeszcze, chnćbyśmy potonąć mieli.
— Morze jest niespokojne, wiatr mocny; ale niema co się lękać przebycia dwudziestu mil w lekkiem czółnie Nautilusa. Jużem tam poprzenosił tajemnie nieco żywności i kilka butelek wody. Zresztą jeśli mi kto zechce przeszkadzać, to będę z nim walczył; zabić się dam, a nie zostanę.
— Umrzemy razem, kochany Nedzie!
Zdecydowany byłem na wszystko. Gdy Kanadyjczyk odszedł, wyszedłem na platformę, mogąc się zaledwie na niej utrzymać z powodu gwałtownego uderzenia fal w statek. Niebo było ciężkiemi zasłane chmurami; że jednak ziemia była w owej mgle, a my od niej byliśmy niedaleko, trzeba było uciekać. Należało nie tracić ani dnia ani godziny.
Powróciłem do salonu, pragnąc i lękając się zarazem spotkania z kapitanem, chcąc i nie chcąc go widzieć. Cóżbym mu powiedział? a miałżem ukrywać przed nim mimowolny wstręt, jaki czułem do niego? Nie, lepiej już było nie spotkać się z nim, zapomnieć go! A jednak!..
Jakże mi długi zdawał się ten dzień, ten ostatni dzień, który miałem spędzić na Nautilusie! Byłem ciągle sam, bo Ned-Land i Conseil nie mówili ze mną z obawy, żeby nie dorozumiano się czegoś o naszych zamiarach. O szóstej zjadłem trochę, choć nie byłem głodny, zmuszałem się do jedzenia, żeby mieć siły na przygody, jakie nas mogły spotkać. O wpół do siódmej przyszedł do mnie Ned i rzekł:
— Nie zobaczymy się już przed chwilą ucieczki. O dziesiątej księżyc jeszcze nie wejdzie; skorzystamy z ciemności. Przyjdź pan do czółna; ja i Conseil już tam będziemy.
I wyszedł, nie czekając mej odpowiedzi.
Chciałem wiedzieć, w jakim kierunku płynie Nautilus, i poszedłem do salonu. Płynęliśmy na północ, cokolwiek ku wschodowi, z przerażającą szybkością w głębokości pięćdziesięciu metrów.
Ostatni raz rzuciłem okiem na cuda natury, na bogactwa sztuki nagromadzone w tem muzeum; na ten zbiór niezrównany a przeznaczony na to, żeby zginął kiedyś w przepaściach morskich z tym, który go zgromadził. Usiłowałem sobie zrobić w pamięci obraz tego wszystkiego; przesiedziałem więc tam z godzinę, przepatrując przy blasku elektrycznego światła skarby osłonięte szkłami. Po skończeniu tego przeglądu powróciłem do siebie.
Przywdziałem mocne odzienie, pozbierałem swoje notatki i umieściłem je na sobie. Serce biło mi gwałtownie; zaledwie zdołałem uderzenia jego powściągnąć. Niezawodnie kapitan Nemo, gdyby mnie był zobaczył w ową chwilę, domyśliłby się czegoś z mego zaniepokojenia.
Co on też teraz robił? Słuchałem pode drzwiami jego pokoju — ktoś chodził; więc on tam był, nie położył się! Co chwila zdawało mi się, że wyjdzie do mnie i zapyta się: dla czego ja chcę uciekać. Ciągły niepokój mną miotał, a zwiększała go jeszcze moja wyobraźnia. Do tego doszło nareszcie, żem sobie powiedział, że już lepiej wejść do niego, spojrzeć mu oko w oko i pokazać mu gestem i spojrzeniem, że się go nie obawiam.
Były to myśli waryata; szczęście, żem się powściągnął i poszedłem położyć się na łóżku, żeby się wzruszenie moje uspokoiło. Jakoż drżenie ciała ustało, ale w podnieconym mózgu przesuwały się szybko jedne po drugich obrazy wrażeń, doznanych podczas mego pobytu na Nautilusie. Przypomniałem sobie wszystkie moje miłe i niemiłe przygody od chwili, gdym spadł z Abrahama Lincolna: polowanie podmorskie, cieśninę Torreadzką, uwięźnięcie na skałach, cmentarz koralowy, przejście podziemne Suezkie, wyspę Santorin, nurka kreteńskiego, zatokę Vigo, Atlantydę, ławicę lodową, biegun południowy, zamknięcie nas lodami, walkę z głowonogami, burzę na Gulf-Streamie, Mściciela, i tę straszną scenę z okrętem zatopionym wraz z jego osadą!… Wszystkie te wypadki przesuwały się w mej myśli, jak tło dekoracyjne w teatrze. Na tem tle wspomnień, kapitan Nemo rósł w mem pojęciu na olbrzyma; osobistość jego uwydatniała się i zdawała się nadludzką. To chyba nie musiał być zwyczajny człowiek, ale człowiek morski, gienijusz wód!
Było już w pół do dziesiątej. Musiałem sobie głowę ściskać obiema rękami, żeby mi nie pękła; zamknąłem oczy, żeby nie myśleć. Jeszcze pół godziny trzeba było czekać! Pół godziny, przez które można było oszaleć od różnych marzydeł, nurtujący po głowie.
W tej chwili posłyszałem odgłos organów, smutną i chwiejną harmoniję, na której płynęła nieokreślona jakaś melodya; były to istne skargi duszy pragnącej się wyrwać ze swych śmiertelnych więzów. Słuchałem wszystkiemi memi zmysłami, oddychając zaledwie, i równie jak kapitan Nemo, zatopiony w rozbujałości muzycznej, unoszącej umysł za granicę zwyczajnego świata.
Nagle zdrętwiałem na myśl, że kapitan Nemo był właśnie w salonie, przez który przechodzić musiałem, chcąc się przedostać do moich towarzyszów ucieczki. Spotkam się więc z nim znowu; znowu zobaczy mnie, może przemówi do mnie. Jeden jego gest może w niwecz obrócić moje zamiary; jedno jego słowo może mnie uwięzić na statku!
A tymczasem dziesiąta miała już wybić; trzeba było opuścić mój pokój i połączyć się z towarzyszami. Nie było co się ociągać, choćby kapitan Nemo miał mi drogę zastąpić.
Otworzyłem drzwi ostrożnie, a jednak zdawało mi się, że skrzypiały okropnie, może tylko w mej wyobraźni. Posuwałem się macając, po ciemnych korytarzach Nautilusa, zatrzymując się co chwila, żeby powściągnąć uderzenia mego serca.
Przybyłem do drzwi salonu i otworzyłem je jak mogłem najostrożniej. W salonie ciemno było najzupełniej. Akordy brzmiały z cicha. Kapitan Nemo był więc tam ciągle, ale mnie nie widział. Myślę, że nie byłby mnie zobaczył, choćby i najwidniej było — tak był zatopiony sam w sobie.
Poczołgałem się po kobiercu zaścielającym podłogę, strzegąc się dotknąć czegokolwiek, żeby jaki odgłos nie zdradził mej tam bytności. Trzeba mi było aż pięć minut do przebycia w ten sposób salonu, i dostania się do drzwi prowadzących do biblijoteki. Jużem je miał otworzyć, gdy westchnienie kapitana przybiło mnie do miejsca. Widocznie poruszył się — pewnie wstanie ze swego siedzenia. Dojrzałem go nawet, bo ciemny promyk światła z biblijoteki przeciskał się do salonu. Kapitan zwrócił swe kroki w moją stronę; ręce miał skrzyżowane na piersiach, sunął raczej milcząco niż szedł — jak widziadło. Z piersi jego przytłumione dobywały się łkania. I słyszałem jak wyszeptał kilka wyrazów, ostatnich jakie z ust jego do moich uszu dojść miały:
— Boże wszechmocny! niech się już raz skończy!..
Byłoż to wyznanie zgryzoty trapiącej sumienie tego człowieka?
Przerażony, wsunąłem się pośpiesznie do biblijoteki, a zatem ku głównym schodom pobiegłem, i górnym korytarzem przyszedłem do czółna. Dostałem się do niego otworem w ścianie Nautilusa; moi towarzysze już tam byli.
— Prędzej, prędzej! — zawołałem.
— Zaraz — odpowiedział Kanadyjczyk.
Zamknęliśmy najpierw otwarty bok Nautilusa, i przykręcili śruby obcęgami, w które się Ned-Land zaopatrzył. Dno czółna takżeśmy starannie zamknęli, i zaczęliśmy odpinać haki przytrzymujące je przy Nautilusie.
Nagle jakiś hałas dał się słyszeć wewnątrz statku. Głosy jakieś żywo z sobą rozmawiały. Co to mogło być? Czy spostrzeżono naszą, ucieczkę? Poczułem że mi Ned-Land podsuwał do ręki sztylet.
— Tak, — szepnąłem — będziemy umieli umrzeć!
Kanadyjczyk przestał odczepiać czółno, gdy wtem jeden wyraz, wyraz straszny, wytłomaczył mi powód zamięszania wewnątrz statku. Nie o nas to załoga myślała w owej chwili.
— Melstrom, Melstrom!… — oto był ten wyraz.
Melstrom! Nie było straszniejszego dla nas wyrazu; znaczył on bowiem żeśmy ię znajdowali w najniebezpieczniejszej okolicy morza Norwegskiego. Czyżby w chwili gdyśmy mieli odpiąć nasze czółno, Nautilus wpadł w tę wirowa czeluść?…
Wiadomo, że podczas przypływu morza, wody zaciśnięte między wyspami Ferroer i Loffoden, parte są prądem, którego gwałtowności nic się oprzeć nie zdoła. Powstaje ztąd wir, z którego żaden jeszcze okręt nie wyszedł. Fale olbrzymie walą się ze wszystkich stron do jednego punktu, i wpadają w przepaść zwaną „pępkiem oceanu”. Siła jego przyciągająca sięga na pietnaście kilometrów w około — a nietylko wessane tam bywają okręty, ale i wieloryby i niedźwiedzie białe północne.
W tento odmęt wprowadził kapitan Nemu swój statek, może przypadkiem, może umyślnie. Nautilus zaczął obiegać koło coraz mniejsze — a z nim i czółno, nie odczepione jeszcze od jego boku. Czułem że mnie napada zawrót głowy chorobliwy, taki sam jakiego się doznaje po długiem obracaniu się w kółko. Straszne było nasze przerażenie; krew przestała w nas krążyć, czynność nerwów ustała, zimne, jakby śmiertelne poty, zlewały nas.
Ryk wód straszny, rozlewał się na kilka mil w koło! Wody rozbijały się o ostre skały z łoskotem przerażającym. Tam najtwardsze przedmioty muszą się skruszyć, a pnie drzew wychodzą z tego wiru takie podarte, że Norwegczycy mówią o nich, „że się w futra poubierały“.
Miotani niezmierną siłą, w okropnem byliśmy położeniu. Nautilus zdawał się bronić jakby jak człowiek; muskuły jego stalowe trzeszczały. Niekiedy stawał na długość swoją, jak koń co dęba daje — a zawsze czółno te same przybierało położenia.
— Trzymajmy się tego — mówił Ned — i pozakręcajmy mutry przy śrubach; w połączeniu z Nautilusem możemy jeszcze być oca...
Nieskończył wyrazu, gdy coś trzasło okropnie; mutry puściły, a czółno, wyrwane ze swego łożyska w boku Nautilusa, jak kamień wyrzucony z procy, wpadło w sam środek wiru. Ja uderzyłem głową o jakąś żelazną sztukę i straciłem przytomność.




XLVI.

Zakończenie.

Tu był koniec naszej podróży podmorskiej. Co się działo z nami tej nocy, jakim sposobem czółno nasze wydobyło się ze strasznego wiru Melstroma, jak ja, Ned i Conseil wyszliśmy cało z tej otchłani, nie umiem opowiedzieć. Gdym przyszedł do zmysłów, leżałem w chacie rybaka na jednej z wysp Loffoden; moi dwaj towarzysze cali i zdrowi byli przy mnie i trzymali mi ręce. Uściskaliśmy się serdecznie.
Nie było co myśleć o natychmiastowym powrocie do Francyi, bo komunikacye między północnemi stronami Norwegii a południem Europy, bardzo były rzadkie. Trzeba było czekać na statek parowy, który co pół miesiąca nawiedza tamte strony.
Tam więc, w pośród zacnych ludzi, którzy nas przygarnęli, przeglądam moje notaty. Są one bardzo wiernie spisane; nie brakuje ani jednego faktu, ani jeden szczegół nie jest przesadzony. Jestto wierne opowiadanie tej nieprawdopodobnej wyprawy w głębię wód niedostępną człowiekowi, którą postęp uprzystępni kiedyś dla wszystkich.
Czy mi kto uwierzy? nie wiem — zresztą, mało mnie to obchodzi. Dosyć mi na tem, że mam prawo mówić o morzach pod któremi w niespełna dziesięć miesięcy przebiegłem dwadzieścia tysięcy mil, odbyłem podmorską na około świata podróż, i obejrzałem podczas niej cuda oceanu Spokojnego, Indyjskiego, mórz: Czerwonego i Śródziemnego, Atlantyku, oraz mórz podbiegunowych na południu i na północy.
Co się stało z Nautilusem? czy oparł się gwałtownym Melstromu uściskom? czy kapitan Nemo żyje, czy dopełnia jeszcze po morzach straszliwego swego odwetu, lub też poprzestał na ostatnich ofiarach? Być może, że fale morskie wyrzucą kiedyś rękopis, w którym złożył historję swego życia; może się świat dowie o prawdziwem nazwisku tego człowieka, a narodowość zaginionego statku może nam odkryje narodowość kapitana Nemo.
Spodziewam się, że tak będzie. Mam nadzieję, że potężny Nautilus zwyciężył morze w najstraszniejszej jego otchłani, że przetrwał to, czego żaden okręt przetrwać nie zdoła. Jeśli tak jest, jeśli kapitan Nemo żegluje jeszcze po morzach, które mu są przybraną ojczyzną, to oby uczucie zemsty wygasło w dzikiem jego sercu! Oby ją wygoniło z jego myśli rozglądanie się w tylu cudach! Wykonawca sprawiedliwości niech ustąpi miejsca uczonemu, dokonywającemu spokojnych poszukiwań podmorskich. Jeśli los jego jest niezwykły, to i wspaniały zarazem. Sam to osobiście pojąłem podczas dziesięciomiesięcznego, nadnaturalnego prawie mego istnienia.
Tak więc, na pytanie zadane przed sześciu tysiącami lat przez eklezjastę Pańskiego: „Kto kiedy zbadał głębokości morza“? dwaj z pomiędzy wszystkich ludzi odpowiedzieć mogą: kapitan Nemo i ja.


KONIEC.





  1. Około 106 metrów, licząc stopę angielską na 30,40 centimetrów.
  2. Tonn równa się 25 centnarom.
  3. Conseil po francuzku znaczy rada
  4. Muszle dwuskorupne.
  5. Mięczaki morskie.
  6. Duży nóż, jaki Amerykanie zwykle noszą przy sobie.
  7. Nemo znaczy „nikt,” nautilus znaczy „pływak.”
  8. W rzeczy samej mówiono o odkryciu tego rodzaju; nowa pomyślna gra drążków ma wytwarzać siłę bardzo znaczną. Może wynalazca trafił na to samo co i kapitan Nemo. (P. A.)
  9. Przypis własny Wikiźródeł ciśnienie stu atmosfer panuje na głębokości 1000 metrów i taka wartość pojawia się też w innych wydaniach książki
  10. Małe białe chmurki, lekkie i nastrzępione po brzegach.
  11. Tym wyrazem oznaczono zrazu gromadę wysp tworzących archipelag Maldiwski, potem wszelkie gromady wysp mające ten sam co i tamte charakter. Sąto małe, nizkie wyspy, ugrupowane na wązkich postawach madreporycznych, otaczające pewną przestrzeń morza, albo większą wyspę, i pomiędzy któremi przemknąć się można łodzią, a nawet okrętem. Takiemi są wyspy archipelagu Patumatu czyli niebezpiecznego, archipelagu centralnego czyli Mulgrawy. (P T.)
  12. Nazwa majtków indyjskich, którzy służyli na okrętach europejskich. Ludzie ci należą do kasty paria.
    (P. T.)
  13. Papuazya — dwie wielkie wyspy stanowiące Oceaniję, oddzieloną od Australii na południe cieśniną Torres. Kilka mniejszych jeszcze wysp liczy się także do Papuazyi.
  14. Mają uszy a, nie słyszą
  15. Jest na Karpatskiem morzu wieszcz Neptuna modrooki Proteusz.
  16. Świątynia poświęcona Minerwie dziewicy, najwspanialszy budynek w Atenach, stał w twierdzy ateńskiej, zwanej Aeropolis.
    (P. T.)
  17. Widocznie jest tu ciągle mowa o milach morskich, których Francuzi i Anglicy liczą po 60 na jeden stopień jeograficzny. Mila taka ma 1852 metrów łokci polskich 6482 i jest cztery razy mniejsza od mili jeograficznej, albo niemieckiej, która bardzo mało co dłuższa jest od mili polskiej. [Prz. Tł.]





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.