Dwie matki/Część trzecia/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


IV.
Podejrzenie wzrasta.

Morlot aż podskoczył na krześle, i podniósł szybko głowę:
— Przypuszczasz więc pan — rzekł głosem drżącym pomimowolnie — że życzyli sobie śmierci margrabiego, tak pani de Perny, jak i jej syn?
— Tak sądzę, i podzielał co do tego moje zdanie, stary, wierny sługa naszego pana, kamerdyner Firmin. Rozpłomieniły się nagle oczy Morlota.
Dotąd jednak, chociaż umysł jego pracował nieustannie, nic nie rozpraszało otaczających go ciemności. On, patrzący zwykle tak jasno na każdą sprawę, w tej nie mógł znaleść klucza, aby rozwiązać zagadki. Zapewne zajęło go nadzwyczaj to, co mu opowiadał dawny odźwierny pałacu Coulange; pragnął atoli dowiedzieć się jeszcze czegoś więcej. Odczuwał jednak instynktownie, że z tej rozmowy wytryśnie światło, którego mu potrzeba. Nadpił trochę kawy, badając dalej:
— Nie pamiętasz panie Pastour, ile też lat może mieć synek margrabiego?
— Zaczekaj pan chwilkę.... Urodził się w sierpniu roku 1853.
— Ah! — Morlot drgnął nerwowo.
— Skończy więc wkrótce siedm latek — dodał staruszek.
— Masz wyborną pamięć panie Pastour.
— Tak.. tak... jakoś mi jeszcze nie źle dopisuje — uśmiechnął się starzec, ucieszony komplementem.
— Ręczę, że pomyślawszy cokolwiek, przypomniałbyś sobie pan nawet dzień urodzin, co? — wtrącił Morlot.
Zastanowił się Pastour, odpowiedział atoli po chwili namysłu:
— Co tego, to już nie pamiętam.
....Młody hrabia urodził się na wsi, ma się rozumieć, w zamku Coulange.
— A!... W zamku Coulange? — powtórzył Morlot zadumany.
— Pani de Perny sprowadziła się tam z córką i z synem jeszcze w kwietniu. Stałem w bramie, gdy wsiadano do powozu. Boże! jakże była zmienioną do niepoznania, nasza śliczna, młoda pani!... Blada jak widmo, wychudła, z oczami zapadniętemi, i jakby za mgłą, zaledwie trzymała się na nogach. Przestraszyłem się, spojrzawszy na nią.
— Czy mąż wrócił z zagranicy, na chwilę wydania na świat syna, przez panią margrabinę?
— Nie; powrócił o wiele później....
— A powiedz mi kochany panie Pastour, czy to prawda, com słyszał z boku, że dobra wasza pani bywa z częsta smutną i zamyśloną, jakby nosiła w sercu jakiś ból tajemny, jakiś ciężar?
— Tak... nasza droga pani, jest raczej smutną niż wesołą, z natury. Dziś jednak wyleczyła się z tego prawie zupełnie.
— Była więc chorą, i na co?
— Oh! na bardzo dziwną chorobę...
— Wystaw sobie kochany panie Morlot, że nie znosiła na oczy swego dziecka....
Znowu uderzyła krew do mózgu Morlotowi, z nadmiaru wzruszenia.
— Małą swoją córeczkę? — spytał z naciskiem.
— Ależ nie.... swego syna Eugenjusza. Oh! córeczkę ubóstwia po prestu; możnaby przypuścić, ze nią tylko żyje i oddycha. Zaczęła odzyskiwać zdrowie na kilka miesięcy przed urodzeniem córki. Pierwszym jej czynem było, gdy odzyskała siły i własną wolę, pozbyć się z domu matki i brata.
— Ejże! na prawdę?
— Wypędziła ich pani Morlot! Wypędziła raz na zawsze! Odtąd noga ich u niej nie postała.
Agent zdumiał się niesłychanie.
— Aby dojść do tej ostateczności, wobec matki własnej — zauważył Morlot — musiała rzeczywiście wiele od nich wycierpieć pani margrabina.
— Mówiłem już przecie — skinął głową staruszek, że dokuczali biedaczce na każdym kroku. Nikt mi tego z głowy nie wybije, że oni głównie przyczynili się do jej choroby.
— Bardzo możliwe... — mruknął Morlot.
— Ah! zostali ukarani, jak sobie na to zasłużyli — zawołał Pasteur.
— Było im jak w niebie, u naszego pana. Mieszkali po królewsku, jedli i pili w bród, i rozkazywali całej służbie, jakby oni zostali prawdziwymi panami, w pałacu i w zamku Coulange. Wszyscy ich tylko słuchali. Nie zapomnę tego nigdy, jak raz w Paryżu nasz pan margrabia musiał wyjść na miasto piechotą, bo dwa powozy i dwie pary koni, zabrali mu pani de Perny i jej godny synalek. Przebrało się wreszcie cierpliwości pani margrabinie. Nie mogła znieść tego dłużej, i powiedziała sobie dnia pewnego: — „Musimy być panami w własnym domu, mój mąż i ja“.
— Czy posiada znaczny majątek pani de Perny?
— Nie mają złamanego szeląga, tak matka, jak i syn, ale pan margrabia płaci matce żony znaczną pensję; a szwagrowi dał na rękę coś kilkaset tysięcy franków, wyprawiając go z domu. Bądź jak bądź, minęły piękne dni dla obojga. Już im tak nigdy nie będzie płynąć życie mlekiem i miodem, jak kiedy mieszkali pod jednym dachem z naszem państwem.
Morlot podparł dłonią głowę i myślał.
— Nad czem pan tak dumasz? — spytał Pastour?
— Nad tem, o czem wspomniałeś mi przed chwilą kochany panie. Z jakiego powodu taka dobra osoba, jak pani margrabina, nie chciała patrzeć na swoje dziecię pierworodne?
— Ot! po prostu kaprys chorej!....
— Nie kochała zatem syna?
— Któż wie!... matka musi przecież kochać własne dziecię....
— Sam jednakże wspomniałeś o tem, panie Pastour....
— Rzeczywiście było w tem coś uderzającego.... Nigdy nie spojrzała zrazu na syna.... nie popieściła, nie pogłaskała, nie przemówiła słowa.... Była jak z kamienia dla niego.... I to trwało latami....
— A margrabia cóż na to mówił?
— Nic zupełnie, jakby tego nie widział. Czuł się bardzo nieszczęśliwym z tego powodu, i koniec! I on zrozumiał, że to wszystko pochodzi z choroby u pani margrabiny. Zresztą kocha ją nadto, aby pozwolić sobie wobec niej, na najlżejszą wymówkę. Dzięki niebu, nasza droga pani, zmieniła się co do tego.
— Kocha więc teraz syna?
— Nie odtrąca go przynajmniej od siebie, jak to dawniej czyniła. Rozmawia z młodym panem hrabią, całuje nawet czasem. Zwierzył mi się jednak stary Firmin pod wielkim sekretem, że tak jak córkę, nie pokocha ona już nigdy syna.
— A pan margrabia?
— Oh! ten bo przepada się za synem. Jeżeli pani nasza woli córeczkę, to pan margrabia zajmuje się znowu synem wyłącznie.
— Dziwne.... dziwne na prawdę! — mruknął Morlot.
Zastanawiał się głęboko nad tem, co usłyszał, kończąc pić kawę.
— Czy jestem wreszcie na tropie? — myślał. — Jestże na prawdę mały Genio synem Gabryeli? Wszystko zdaje mi się to wskazywać. Ale dotąd nie mam na to ani jednogo dowodu. Lękam się wiecznie owej fatalności, która prześladuje mnie w tej sprawie od samego początku. Byłoby wielką niedorzecznością z mojej strony, oddawać się zbytniej radości po tylu doświadczonych przykrych zawodach!... Urodzony w miesiącu sierpniu?... To już dużo znaczy.... Tyle jednak dzieci rodzi się codziennie!... Mógłby i tu być jedynie dziwny zbieg okoliczności.... Margrabina nie znosiła zrazu dzieciaka.... Coś wbrew naturze macierzyńskiej, mogłoby zatem służyć poniekąd za dowód. Jakkolwiek to wydawało się dziwnem całemu otoczeniu margrabiny, tłumaczono sobie powtarzając po cichu: — „Ot! widzimisię, chorej osoby!!!... — Odkąd zresztą patrzyłem własnemi oczami na sen jasnowidzący Gabryeli, jestem gotów uwierzyć we wszystko na świecie!... Dotąd czuję li okropny zamęt w głowie, bez jednej myśli jaśniejszej... a jednak... jednak... przysiągłbym...
Uderzył się dłonią w czoło.
— Pojadę jutro do zamku Coulange — rzekł w duchu.
Położył na stoliku pięciofrankówkę, przywołując właścicielkę mleczarni.
— Proszę o pozwolenie pana Pastoura — przemówił grzecznie — żeby mi wolno było zapłacić za niego i za siebie.
— Nie, nie — zaprotestowała żywo gosposia. — To ja ofiaruję od siebie kawę mojemu staremu przyjacielowi.
Wydała resztę Morlotowi. Ten wstał, ściskając serdecznie rękę na odchodnem, zacnemu staruszkowi.
— Jestem uszczęśliwiony panie Pastour, żem miał sposobność poznać ciebie.
— I ja nie mniej cieszę się z zaszczytu poznania pana — odpowiedział starzec z miłym uśmiechem.
— Będę wkrótce w Coulange — dodał Morlot. — Gdybyś chciał mi pan polecić cokolwiek dla kogoś z tamtych stron, sprawiłoby mi to prawdziwą przyjemność.
— I owszem.... skorzystam z twojej uprzejmości, panie Morlot. Jeżelibyś widział ogrodnika w zamku Burela, lub jego poczciwą żoneczkę, racz im powiedzieć, że kłania im się stary Pastour; żeśmy zdrowi oboje, z łaski naszych państwa, dobrze nam się powodzi, i zawsze o nich pamiętamy, jako o naszych serdecznych przyjaciołach.
— Nie omieszkam oświadczyć im tego co do słowa. Do zobaczenia, panie Pastour.
Na progu mleczarni zatrzymał się Morlot przez chwilę, zapatrzony w wspaniały pałac margrabiów de Coulange. Z ócz jego strzeliły błyskawice, i odszedł zwolna, szepcząc głucho:
— Przysiągłem.... i muszę przeniknąć tajemnicę pani margrabiny.
Udał się stąd prosto na policję, zapowiadając przełożonym, że musi wyjechać z Paryża na kilka dni. Zaczęto badać go na tym punkcie.
— Idzie o sprawę mocno zadawnioną — odpowiedział wymijająco. — Ponieważ mogę mylić się i tym razem w moich poszlakach, nie powiem niczego, aż gdy powrócę z czemś pewnem i popartem namacalnemi dowodami.
Ponieważ pragnął należeć sam do siebie, bodaj na dni kilka, Morlot pokierował wszystkiem mądrze i przezornie.
— Lękam się istotnie omyłki — pomyślał — ale gdybym nawet uzyskał ową pewność niezbitą, nie zwierzę się z nią przed nikim. Skoro nie wzywam nikogo na pomoc, co zdziałam, zdziałam na własną rękę i odpowiedzialność.... rozważywszy wszystko należycie.
Wrócił do domu około południa. Czekała nań żona z drugiem śniadaniem.
— Jakże się ma dzisiaj panna Gabryela? — zapytał zaraz na wstępie.
— Jakby nic nie zaszło z nią wczoraj na wieczór... Pozwoliłam jej się wyspać do dziewiątej rano, i obudziła się zupełnie wypoczęta. Najpierw zażądała fotografji małego Genia. Wręczyłam jej pularesik. Ah! jak ona ją całowała!.... Chciałam zatrzymać koniecznie moją drogą Elunię na śniadanie, żeby się z tobą zobaczyła, ale nie dała się uprosić w żaden sposób.
— Wszak nie wspomniałaś jej o niczem?
— Przecież zakazałeś mi to mężusiu najsurowiej. Czyż nie wiesz, że ja nie ośmieliłabym się nigdy uczynić cokolwiek wbrew twojemu życzeniu?
Usiedli do stołu. Melanja spostrzegła niebawem, że mąż jest dziwnie milczący i ponuro zadumany.
— Co ci to? — spytała troskliwie. — Jesteś jakiś nie swój... czemś zafrasowany.... Czy jeszcze myślisz?....
— Tak... słowa wczorajsze Gabryeli, snują mi się ciągle po głowie — uderzył się w czoło.
— Czeka cię na pewno mój drogi nowy, niemiły zawód! — żona machnęła ręką lekceważąco.
— Ba! — roześmiał się nie bardzo szczerze. — Jeden mniej, jeden więcej... mniejsza o to! I tak przestałem je liczyć od dawna....
Dodał po krótkiem milczeniu:
— Nie chcę ukrywać niczego przed tobą: Wczoraj miałem zaledwie cień podejrzenia, dziś ono urosło ogromnie Margrabina de Coulange ukrywa istotnie przed całym światem jakąś wielką tajemnicę.
— Nie możesz przecie udowodnić jej tego ze słów wypowiedzianych wczoraj przez Gabryelę?
— Potwierdzono mi je dzisiaj w zupełności. Margrabina nosi się z jakąś straszną tajemnicą, która jej życie zatruwa, i ja dowiem się o niej... koniecznie!
— Przerażasz mnie, mój drogi! Cóż chcesz przedsiębrać?
— Bądź spokojna żoneczko. Będę niesłychanie ostrożnym i przezornym. Wiem przecie, że nie napada się takiej wielkiej damy z nienacka, jak pierwszej lepszej ulicznej awanturnicy. Gdyby jednak było prawdą to, o co ją posądzam.... tem gorzej dla niej. Nie wahałbym się ani chwili w dopełnieniu mojej powinności.
— O cóż w końcu posądzasz biedną margrabinę?
— Że ukradła po prostu, w zmowie z matką swoją i bratem... syna nieszczęśliwej Gabryeli!...
— Człowieku! zastanów się, co mówisz! Wszak to czyste szaleństwo! — krzyknęła Melanja z najwyższem oburzeniem.
— Ha! Jutro dowiem się na pewno, jak rzeczy stoją.
— Jutro?...
— Nie inaczej.... odjeżdżam do Coulange pierwszym rannym pociągiem. Potrzebuję prawdy niezbitej. Tam znajdę ją.... albo nigdzie!.... Ale żoneczko, ani wspomnij o mnie, i o tem wszystkiem przed Gabryelą!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.