<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


V.
Dowody.

Morlot znał kilka osób w Coulange, między innymi dzierżawcę margrabiego, który trzymał jeden z licznych folwarków, będąc w dodatku bliskim krewnym Melanji. Bogaty rolnik, zapraszał nieraz do siebie Morlotów najserdeczniej.
Udał się więc wprost do niego Morlot, wysiadłszy na stacji. Przyjęto krewniaka otwartemi ramionami. Podczas gdy żona dzierżawcy zakręciła się żwawo, aby zarżnąć kilkoro ze swoich kurcząt najtłuściejszych; dwaj mężczyźni mówili najprzód o Melanji, Paryżu i Mieran, miejscu jej rodzinnem, a później o wszystkich krewniakach, bliższych i dalszych.
— Czy wolno mi spytać cię kuzynie — wtrącił gospodarz domu — co za traf szczęśliwy, zapędził cię do Coulange? Komu, czy czemu, zawdzięczamy twoje tak nam pożądane odwiedziny?...
— Pragnąłem najprzód ucieszyć się z wami, kochani kuzynkowie — rzekł Morlot. — Potrzebuję również przejrzeć wasze księgi w merostwie.
— Oho!....
— Tak.... księgi metrykalne....
— A to z jakiego powodu, kuzynie?
— Idzie mi o pewnego włóczęgę schwytanego przed kilkoma dniami na gorącym uczynku, grubego złodziejstwa z włamaniem się do zamkniętej spiżarni, który utrzymuje, że jest rodem z Coulange. Ale o tem, pst! ani mru-mru! Nikt nie powinien wiedzieć, pocom przyjechał.... tajemnica urzędowa....
— Rozumiem — wieśniak skinął głową. — Jakże nazywa się ten hultaj?
— Podał się za Jana Duclosa.... Ręczę, że nazwisko zmyślone. Dlatego właśnie jestem tu, aby przekonać się naocznie, czy urodził się tu kiedy ktoś podobny?
Wystarczyło poczciwemu prostaczkowi to tłumaczenie Morlota, które komuś sprytniejszemu mogłoby było wydać się cokolwiek podejrzanem.
— Radbym z duszy, nie trudzić się do samego mera — bąknął Morlot od niechcenia.
— Zapewne.... nie warto go napastować dla takiej drobnostki — potwierdził wieśniak.
— Sądzę — podchlebił mu Morlot — że gdy ty pójdziesz ze mną kuzynie, sekretarz w merostwie pozwoli nam przejrzeć w biurze księgi metrykalne?
— Bezwątpienia! Należę zresztą do rady municypalnej; a łączy mnie przyjaźń serdeczna z tutejszym nauczycielem gminy, który sprawuje również obowiązki sekretarza w merostwie. Jeżeli życzysz sobie tego kuzynie, zanim moja babina coś nam przygotuje do jedzenia, możemy załatwić się z tą sprawą.
— Rzeczywiście — strzepnął Morlot palcami. — Idźmy natychmiast, aby mieć już potem głowę spokojną.
Zastali właśnie przy stole nauczyciela, po rozpuszczeniu dziatwy szkolnej. Wieśniak powiedział mu:
— Radzibyśmy, ja i mój krewniak Morlot, przejrzeć księgi metrykalne. Czy pozwolisz nam?
— Proszę bardzo — odrzucił nauczyciel z całą uprzejmością.
Wprowadził obu do archiwum gminnego. Otworzywszy sporą szafę, wyjął z niej kilka grubych ksiąg, kładąc je na stole.
— Oto są księgi od lat pięćdziesięciu. Szukajcie w nich panowie, czego wam potrzeba. Przepraszam, że odchodzę, ale czas mój wymierzony nieledwie na minuty. Muszę więc wracać do mego skromnego posiłku.
Odszedł. Morlot natrafił niebawem na księgę od 1850, włącznie do 55. Odłożył ją na bok. Ponieważ krewniak wlepił w niego wzrok badawczy, zaczął szukać umyślnie w księgach dawniejszych.
— Muszę czemś zająć tego ciekawskiego — pomyślał Morlot, dodając głośno: — Nie chciałbyś mi pomódz kochany kuzynie?
I położył przed nim jeden z grubych tomów.
— Ależ i owszem! — rzekł wieśniak.
— Cóż mam czynić?
— Przejrzeć nazwiska urodzonych przed laty trzydziestu... do czterdziestu... ale tylko takich, którzy opuścili Coulange od dawna.
— Rozumiem — wieśniak, zabrał się sumiennie i gorliwie do roboty. Morlot tymczasem podsunął nieznacznie księgę najświeższą, szukając gorączkowo roku 1853. Przewrócił kilka kartek, doszedłszy nareszcie do miesiąca sierpnia. Uderzyło ajenta zaraz na odwrotnej stronie nazwisko Coulange, i data 20 sierpnia. Pożerał chciwie wzrokiem akt metrykalny.
„Przedstawiono nam“ — tak akt opiewał: — „Dziecię płci męskiej, zrodzone dnia tego o godzinie czwartej z rana, w zamku Coulange, z ojca Karola Edwarda, dwojga imion, margrabiego de Coulange, i z jego ślubnej małżonki, Ludwiki, Eugenji, Matyldy trojga imion, urodzonej de Perny. Dano dziecku imiona Eugenjusza, Karola“.
Pod aktem urzędowym, uderzył szczególniej Morlota podpis jeden, brata Matyldy, Sostena de Perny, jako ojca chrzestnego, z sztucznemi wykrętasami u dołu. Spojrzał Morlot raz jeszcze na datę, jakby w obawie pomyłki. Rok 1853 i dzień 20 sierpnia, palił mu wzrok, jakby litery stały całe w ogniu. Zamknął księgę. W chwilę później, doszedł i wieśniak do ostatniej strony w księdze. Widząc, że Morlot stoi w oknie, z ramionami skrzyżowanemi na piersiach, spytał:
— Znalazłeś kuzynie?
— Ja?... ocknął się nagle Morlot z głębokiej zadumy. — Niczego nie znalazłem.... a ty Piotrze?
— W tym przeciągu czasu, nikt z chłopców urodzonych w Coulange, nie opuścił gminy na zawsze.
— Prawdą jest więc to, com przypuszczał — bąknął ajent.
— Cóż takiego kuzynie?
— Że ten hultaj zmyślił i nazwisko i miejsce urodzenia. Nie pochodzi on widocznie z Coulange.
— Rad jestem temu.... nawet bardzo! — wtrącił wieśniak. — Taki łotr, nie przyniósłby wcale zaszczytu naszej gminie.
Morlot ułożył nazad na półce księgi podług numerów.
— Nie mamy tu co dłużej robić kuzynie — rzekł. — Wracajmy zatem do domu.
— A i owszem... chodźmy.
— Może spyta cię nauczyciel — kochany Piotrze. — Morlot zauważył, żeśmy znaleźli to, czegośmy szukali. Powiedz mu, żeśmy chcieli po prostu spojrzeć na metrykę twojej córki, a mojej pochrzestnicy. W ten sposób będzie zadowolony, że nie trudził się przynajmniej nadaremnie.
— Doskonale! Jaki to z ciebie łepak kuzynku!... Mnie by nic podobnego nie strzeliło do głowy....
Stało się rzeczywiście, jak Morlot przewidywał. Na zapytanie nauczyciela, czy są zadowoleni, odpowiedział mu wieśniak tak, jak byli ułożyli pomiędzy sobą.
— Udało mi się wybornie zamydlić oczy Piotrowi — pomyślał Morlot. — Nikt ani przypuści pocom właściwie przybył do Coulange.
— Po obiedzie — odezwał się do dzierżawcy: — Zostawiam ci czas, kochany kuzynie, do twoich zajęć gospodarskich, a sam pójdę do zamku, gdzie mam również coś załatwić.
— Tylko nie zapomnij, żeś zaproszony do nas na wieczerzę.
— Chciałem właściwie udać się prosto z zamku do Mieran, aby odwiedzić krewnych mojej żony, poczciwych Blaisois.
Zaprzęgnę konia do bryczki po wieczerzy i odwiozę cię sam do Miéran, kochany Morlot.
— Ha!... skoro tak ma być koniecznie, powrócę do was.
Udał się Morlot wprost do zamku, oddalonego od wsi, o kilkaset kroków zaledwie. Zastał ma się rozumieć obie bramy zamknięte. Zadzwonił u jednej z nich. W kilka minut otworzono ją, i ukazała się w niej główka kędzierzawa, dwunastoletniego ładnego chłopaczka. Ten spytał go czego żąda.
— Radbym zobaczyć się z tutejszym ogrodnikiem.
— To mój tatko, proszę pana.... zajęty gracowaniem ścieżek; ale zaraz go przywołam.
— Nie trzeba mu przerywać zajęcia — wtrącił żywo Morlot — rozmówię się najprzód z twoją mamą, mój maleńki.
Pomyślał, że traf usłużył mu doskonale; o wiele bowiem łatwiej pociągnąć za język żonę, niż męża.
Dzieciak zamknął bramę, i pobiegł przodem, poprosiwszy gościa, żeby szedł za nim. Morlot rozglądał się w koło po drodze, zachwycony tem, na co patrzał.
— Pyszna... książęca rezydencja! — powtarzał w duchu.
Wlepił najprzód oczy w front zamku, w którym pootwierano wszystkie okna. Spojrzał następnie na puszyste trawniki, poprzerzynane fantastycznie srebrnemi wstęgami rzeki jednej i drugiej, na cudowne grupy drzew niebotycznych, na mnóstwo krzewów, zaczynających właśnie kwitnąć, i na szerokie aleje, prowadzące z dwóch stron do zamku. Chłopczyna zapowiedział matce gościa; zastał ją też już Morlot na progu, czekającą nań.
— Witam cię pani Burel — przemówił grzecznie, zdejmując kapelusz z głowy. — Przynoszę państwu serdeczne pozdrowienie od waszego przyjaciela Pastoura.
— Ah! pan więc zna tego poczciwca? — spytała.
— Nawet bardzo dobrze.
— Przyjaciele naszych przyjaciół, są i naszymi!!! mówi przysłowie.... Proszę, wejdź pan do domu i spocznij trochę.... Siadajmy.
Zaczęli rozmawiać. Morlot ze zręcznością dyplomaty, lub sędziego śledczego, wprowadził rozmowę na tory potrzebne mu najbardziej. Kobiecina gadatliwa z natury, rada była, że chce jej ktoś słuchać, opowiadając szeroko i długo wszystko, o co ją pytał agent.
— Nie przypomina sobie pani nazwiska lekarza, który był pomocny pani margrabinie przy wydaniu na świat syna?
— Nie było wcale doktora przy naszej pani — odpowiedziała — tylko jakaś kobieta przywieziona z Paryża, przez pana de Perny.
— Widziałaś ją pani?
— Jakże by nie! Bawiła przecież w zamku kilka dni.
— Czy nie była w średnim wieku dość jeszcze przystojna, wysoka, dobrze zbudowana, silna bruneta, z dużemi, czarnemi oczami, bardzo błyszczącemi, ubrana całkiem czarno?
— Jakbyś ją pan odmalował. Widzę, że musisz znać tę jejmość doskonale.
Uszczęśliwiona, że jakiś pan z Paryża, rozmawia z nią tak po przyjacielsku, Burelowa mełła coraz lepiej, nie dziwiąc się wcale nadzwyczajnej ciekawości, co się tyczy tej sprawy, tego kogoś nieznanego jej zupełnie. Przytaczała i najdrobniejsze szczegóły, o czem tylko wiedziała, podpatrzyła lub podsłuchała. Wysłuchawszy jej z uwagą, znikł w umyśle Morlota ostatni cień wątpliwości. Dziecko urodzone niby to w zamku Coulange, było niezaprzeczenie synem Gabryeli Liénard, ukradzionym jej podstępnie w nocy, z 19 na 20 sierpnia.
Posiadał teraz na to nie jeden, ale cały stos dowodów. Wszystkie zaś związane w całość, stanowiły fakt niezbity. Prawda odsłania się jasno. Jak dotąd, były to dowody moralne, wynikające li z opowiadania Burelowej; łatwo jednak było zamienić je na dowody namacalne.
— Na to wystarczy — pomyślał Morlot — spytać margrabinę, czy jej brata, o nazwisko owej doktorki, która miała być zajętą przy malcu, w pierwszych dniach.
Gdy w chwilę później, wracał Morlot samotny do domu krewniaka, we wsi Coulange, po nad brzegiem Marny wyprostował się dumnie. W jego wzroku rozpłomienionym, malował się tryumf.
— Trzymam nareszcie w garści nikczemnych złoczyńców! — wykrzyknął głosem zdławionym.
Naraz strzeliła mu jakaś myśl do głowy, i czoło mu się natychmiast zmarszczyło ponuro.
I Burelowa nie miała dość słów uwielbienia dla swojej dobrej, kochanej pani. Tak na wsi w Coulange, jak i w Paryżu, nazywano margrabinę, prawdziwą opatrznością nieszczęśliwych.
Agent czuł mimowolnie trwogę śmiertelną w głębi duszy. Zadumany, z wzrokiem utkwionym w ziemię, wymówił półgłosem te słowa:
— Czy margrabina była wspólniczką w zbrodni popełnionej czy tylko jedną więcej ofiarą łotrów bezczelnych?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.