Dwie matki/Część trzecia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po cudownem widzeniu, które miała Gabryela podczas snu magnetycznego, pomyślał Morlot:
— Muszę odkryć tajemnicę margrabiny de Coulange!
Było coś więcej w tem pragnieniu, niż ciekawość pospolita, i wtrącająca się, gdzie jej nie potrzeba. Wszak wspomniała Gabryela pomiędzy innemi, że margrabina składała do szkatułki wyprawkę dziecięcą, a mówiąc, że Matylda ukrywa przed całym światem złowrogą tajemnicę, która truje nieszczęśliwej kobiecie, każdą chwilę w życiu. Wyprawka dziecięca! Te słowa zadźwięczały w uszach Morlota, niby surma wojenna, wzywająca do boju. W jego umyśle zarysowało się przypuszczenie, zrazu mglistemi i niepewnemi konturami, że chłopczyk, noszący nazwisko hrabiego de Coulange, może być synem, wykradzionym podstępnie Gabryeli. Zwolna fakt ten przedstawiał mu się coraz jaśniej, zawładnąwszy zwycięzko wszelkiemi władzami umysłowemi. Nie miał wprawdzie na to niezbitych dowodów, ale był rad i temu po tylu daremnych poszukiwaniach.
Szło teraz o to, aby przeniknąć tajemnicę Matyldy, i znaleść dowody, że popełniono istotnie zbrodnię ohydną na biednej Gabryeli.
Dlatego też puścił się Morlot na zwiady, zaraz nazajutrz, o godzinie siódmej rano, nie czekając nawet, żeby powstawały z łóżek jego żona i Gabryela. Przechadzał się krokiem wolnym zbijobruka, który nie ma nic pożyteczniejszego do czynienia tam i nazad po trotoarze ulicy Babilońskiej, nie spuszczając z oka bramy dziedzińcowej, pałacu Coulange. Przypominał sobie szczegóły opowiadania Gabryeli, a jakiś głos tajemny, szeptał mu w sercu; — „Naprzód! tylko śmiało!.... Tam w pałacu, znajdziesz rozwiązanie zawiłej zagadki“. — Jego własny rozum zbijał to twierdzenie, jako coś wprost niemożliwego. Wtedy odzywał się ten sam głos:
— „A dlaczegóż Gabryela pokochała tak namiętnie małego Genia?“....
Wyjął Morlot zapiski z kieszeni i przeczytał: — „Nad brzegiem Sekwanny, w miejscu ustronnem, czekał iście pański ekwipaż, zaprzężony parą dzielnych koni, na ową jejmość Trélat, uciekającą z dzieckiem. Widocznie ukradli niemowlę ludzie bogaci“.
Gdy zrównał się Morlot z bramą pałacu, stanął nagle. Podniósł głowę, z oczów strzeliły błyskawice, i rzucił na pyszną, arystokratyczną siedzibę, spojrzenie dumne, z rodzajem wyzwania. Zaraz jednak potrząsł głową z pewnem zniechęceniem, mrucząc z cicha:
— Tajemnica, której szukam tak długo, zamknięta tam, a ja nie mogę dostać się do pałacu!... Potrzebuję wpierw dowodów... objaśnień..., ale gdy te znajdę, nie będę miał względu na nikogo!
Otarł się prawie o Morlota staruszek, porządnie odziany. Zobaczył go za chwilę przyciskającego guzik metalowy od dzwonka elektrycznego, który odezwał się natychmiast wgłębi pałacu.
— Szczęśliwszy odemnie — pomyślał ajent. — Wchodzi do pałacu jakby do siebie.
Otworzono niebawem bramę. Staruszek odwrócił się wchodząc. Głową i ręką posłał serdeczne pozdrowienie naprzeciwko młodej i przystojnej kobietce. Stała na progu, w drzwiach otwartych, skromnie urządzonej, ale nadzwyczaj czyściutkiej mleczarni. Odpowiedziała tak samo przyjaźnie na jego ukłon, wołając na cały głos:
— Dzień dobry panie Pastour!... Proszę wstąpić do mnie.... Przygotuję panu tymczasem filiżankę doskonałej kawuńci.
— Zaraz... zaraz... stawię się na rozkazy kochanej pani — odpowiedział staruszek, niknąć w ramie, którą za nim zamknięto.
— Kim jest ten człowiek? — pomyślał Morlot. — Prawdopodobnie sługa margrabiów de Coulange. Gdyby mi się udało pociągnąć go trochę za język, i otrzymać od niego szczegóły, których potrzebuję?....
Wszedł i Morlot do mleczarni, przyjęty serdecznie przez miłą i grzeczną gosposię. Poprosił ją o stolik osobny, w drugim pokoiku. Z powodu zapewne rannej godziny, i w pierwszej salce było zaledwie dwóch konsumentów.
— Co pan rozkaże? czekolady? herbaty? kawy? czy mleka?... — spytała gosposia.
— Prosiłbym o taką samą doskonałą kawuncię; jaką pani obiecałaś przygotować dla owego staruszka, odwiedzającego pałac margrabiego de Coulange.
Morlot odmówił z uśmiechem.
— A! podsłuchałeś nas pan? — zaśmiała się i właścicielka mleczarni.
— Mimowolnie, łaskawa pani.... Ale proszę się nie spieszyć.... Mogę poczekać na tamtego pana....
— Niechże pan usiądzie przynajmniej....
— Zapewne.... Powiedzże mi pani z łaski swojej, kim jest ów staruszek, który zdaje się być z nią na stopie serdecznej zażyłości.
— Stary, doświadczony przyjaciel, jeszcze mego nieboszczyka męża. Gdym owdowiała przed kilku laty, on mi doradził otworzyć w tem miejscu mleczarnię.
— Zadowolona pani z interesu?
— Dosyć.... Mój Boże! nie jestem zbyt wymagającą; mam moich stałych konsumentów i odbiorców; wydaję bardzo mało na własne utrzymanie, i jakoś żyję z dochodu.
— Pani przyjaciel należy do dworu margrabiego?
— Był razem z żoną odźwiernym w pałacu przez czterdzieści lat, teraz jest już gracjalistą.
Nie mieli nigdy dzieci, ale ponieważ byli oboje nader miękkiego serca, rozdawali wszystko co zarobili, całej zgrai siostrzeńców i siostrzenic. Tak ich skubali nicponie, nadużywając dobroci wrodzonej i łatwowierności obojga, że na starość nie zdolni do pełnienia służby jakiejkolwiek, byliby się znaleźli prawie bez grosza w dniu, w którym margrabia de Coulange przyjął innych odźwiernych. Na szczęście doszło to do uszów pani margrabiny za pośrednictwem poczciwego, starego kamerdynera Firmina. Kazała przywołać do siebie oboje Pastourów:
— Byliście zawsze wiernymi i gorliwymi sługami — rzekła. — Wiemy i o tem, ja i pan margrabia, żeście świadczyli aż nadto wiele waszej ubogiej rodzinie, i gdy nadszedł, dla was czas wypoczynku na stare lata, nie macie sami żyć z czego. Nie wyprawia się jednak z domu sług poczciwych po czterdziestu latach, nie obmyśliwszy im spokojnej i bez troski... starości. Jak dawniej, tak i teraz, będzie się wam wypłacało co miesiąc sto pięćdziesiąt franków pensji, w uznaniu waszej zacności i wierności11. — Właśnie dziś pan Pastour poszedł po swoją rentę do pałacu, jako na pierwszego dnia w miesiącu.
— Margrabina de Coulange jest widocznie bardzo dobrą panią dla swoich sług?
— No! spodziewam się!... żeby tak wszystkie wielkie damy chciały iść za jej przykładem! Gdy mówi o niej ktokolwiek z dworu, to nie ma dość słów uwielbienia. Warto na prawdę posłuchać. Każdy z nich zresztą gotówby skoczyć w ogień, czy w wodę, za swoją panią... Ale pana Pastour’a tylko co nie widać, a ja nie myślę o kawie....
— Dla niego i dla mnie — wtrącił Morlot żartobliwie.
— Dla obydwóch panów — dygnęła mu gosposia. — Proszę wybaczyć, ale biegnę do kuchni.
W chwilę później wszedł staruszek do bocznego pokoiku. Wstał natychmiast Morlot, witając go uprzejmie:
— Jeżeli pozwolisz panie Pastour, wypijemy dziś kawuńcię przy jednym stoliku.
— Jakto? — spytał starzec zdziwiony. — Pan wiesz jak się nazywam?
— Wiem i o tem, żeś pan był dawniej odźwiernym w pałacu Coulange.
— To prawda.
— Słyszałem niegdyś dużo o państwu obojgu.
— Od kogo?
— Od sług pana margrabiego, który spędza lato co roku w zamku nad Marną. Trzeba ci wiedzieć panie Pastour, że pochodzę z tych okolic.
— Rozumiem — skinął głową staruszek, siadając na krześle, które podsunął mu grzecznie Morlot. — Mówili panu zatem o mnie w zamku de Coulange, słudzy margrabiego.
— Sławiąc pod niebiosa, tak ciebie panie Pastour, jak i twoją zacną małżonkę. — „Nie zebrali ani grosza na starość“ — opowiadano — „rozdali bowiem wszystko poczciwcy swojej ubogiej rodzinie“.
— Proszę!... tak o nas mówili? — staruszkowi stanęły w oczach łzy z nadmiaru wzruszenia. Otarł je nieznacznie dłonią.
— I wiele innych szczegółów — dodał Morlot. — Ucieszyłem się też szczerze, dowiedziawszy się, że piękna i młoda margrabina wyznaczyła państwu pensyjkę, gdyście odchodzili z pałacu przed dwoma laty.
— Tak panie kochany... Możemy żyć wygodnie i dostatnio, dzięki wspaniałomyślności pani margrabiny, którą nazywamy wszyscy opatrznością ubogich i nieszczęśliwych.
— Nie mam zaszczytu znać tej damy — wtrącił Morlot — ale słyszałem i o niej bardzo wiele.
— Wszystko jest prawdą, co tylko mogli ludzie w okolicy Coulange, opowiedzieć o naszej dobrej i świętej pani. Błogosławią setki tej dobroczynność. Spędza w zamku Coulange całe lato z mężem i dziećmi. Jak się to stało, żeś jej pan dotąd nie spotkał?
— Zupełnie naturalnie, panie Pastour. Opuściłem od lat dziesięciu, moje strony rodzinne; a jeżeli odwiedzam krewnych kiedy niekiedy, to nie bawię nigdy dłużej, nad dwa... trzy dni.
— Przed dziesięciu laty, nasz pan był jeszcze kawalerem. Musiałeś pan jednak znać nieboszczkę panią margrabinę, matkę margrabiego?
— Ma się rozumieć. Nazywano i ją powszechnie, opatrznością nieszczęśliwych.
— Młoda nasza pani wstępuje wiernie w ślady nieboszczki.
....A światłość wiekuista!...
— Nie wiem dotąd panie Pastour, w którym roku ożenił się wasz pan?... W Paryżu nikną jednostki, i trudno usłyszeć coś o nich, nawet i o takich wielkich panach, jak margrabia de Coulange.
— Nasz drogi pan ożenił się w roku 1850, wkrótce po powrocie do Francji z długiej podróży. Nie poszedł za przykładem tylu młodych ludzi, którzy szukają przedewszystkiem wielkiego posagu. Wziął pannę Matyldę de Perny, nie mającą ani złamanego szeląga. Posiadała za to cenniejsze przymioty, niż pieniądze: Rozum i serce najszlachetniejsze. W dodatku była i jest dotąd cudownie piękną.
— Rzecz naturalna, że zawdzięczając wszystko mężowi, margrabina musi go bardzo kochać?
— Ubóstwia po prostu! Nie natrafiła i ona na nikogo, któryby nie umiał ocenić jej dostatecznie. Nie wiem, czy mógłby ktokolwiek kochać czulej żonę, niż nasz pan. Prawdziwa para turkaweczek. Są bo też oboje bardzo młodzi. Zresztą to tak przyjemnie kochać jedno drugiego! Ach! nie zawsze byli tak szczęśliwi, jak obecnie.
— Z jakiegoż powodu?
— Nie wiesz pan zatem, że nasz margrabia był chory przez całe dwa lata, ale to ciężko chory!
— Nikt mi o tem nie wspominał....
— Panie kochany, los częstokroć prześladuje i bogatych. Mają i oni swoje troski i zgryzoty, pomimo wielkich, dochodów.
W tej chwili wniosła uprzejma gosposia dwie szklanki kawy gorącej:
— Proszę mi powiedzieć bez ogródek, czy będzie panom kawa smakowała — przemówiła.
— A pani droga nie. napije się razem z nami? — spytał Pastour.
— Niepodobna w tej chwili! — wskazała ręką na salkę. — Patrz pan, jak się u mnie zaroiło od gości.
Rzeczywiście napływali coraz nowi konsumenci.
— Mogę dać panu cukru? — rzekł Morlot, biorąc ze stołu cukierniczkę.
— Proszę bardzo.
— Czy lubisz słodką kawę panie Pastour?
— Niezbyt... dwa kawałki.
Osłodziwszy i swoją kawę, Morlot wszczął na nowo rozmowę:
— Wspomniałeś panie Pastour o ciężkiej chorobie margrabiego?
— Nie inaczej.... Skazany był już na śmierć przez najsławniejszych paryskich lekarzów.
— Na cóż chorował?
— Sądzę, że lekarze sami o tem nie wiedzieli. Każdy plótł co innego, zgadzając się na jedno, że nasz biedny pan zgubiony bez ratunku.
— Kiedyż nastąpiła ta choroba u margrabiego?
— Niedługo po ślubie.... w pełni miodowych miesięcy.
— I utrzymujesz panie Pastour, że chorował przez dwa lata?....
— Przez półtrzecia roku, panie kochany, wliczając w to długą rekonwalescencją.
— Biedna margrabina musiała być w rozpaczy z tego powodu?
— Rzecz naturalna! Ah! nikt nie pojmie, ile wycierpiała wtedy, ta nieszczęśliwa kobieta. Nie domyśla się nawet tego, sam nasz pan. Aby go uzdrowić, wywieziono na Południe pana margrabiego.... gdzieś bardzo daleko....
— Żona pojechała z nim, ma się rozumieć?
— Właśnie, że jej na to nie pozwolono, choć pragnęła gorąco dopełnić świętej powinności. Sprzeciwili się temu, matka i brat pani margrabiny, którzy od dnia jej ślubu mieszkali razem, tak w Paryżu, jak i na wsi w zamku Coulange. Utrzymywali, że nie może jechać tak daleko, będąc od dwóch miesięcy, w odmiennym stanie. Tak było rzeczywiście, co stanowi jeden dowód więcej, że nasz pan nie był znowu tak chorym, jak się zdawało lekarzom.
— Urodził się później mały Genio? — podchwycił żywo Morlot.
— Tak... młody pan hrabia de Coulange.... Skoro odjechał nasz drogi pan, matka pani margrabiny, odprawiła całą służbę, biorąc innych na to miejsce. Ona i jej syn, stali się w zamku Coulange wszechwładnymi panami. Wszystko działo się według ich rozkazów, a o naszej biednej pani nie było i słychu, jakby wcale nie istniała. Nie pokazywała się nawet nikomu z nas. Dowiedziałem się z boku, że matka trzyma ją jak na uwięzi. Nie wolno było służbie zbliżać się do niej, ani spytać o cokolwiek. Margrabina nie miała prawa przyjąć nikogo i przemówić słowa, bez wiedzy i przyzwolenia matki. Była po prostu zamkniętą i odsuniętą od świata.
— Ależ to, co mi opowiadasz panie Pastour, jest prawie nie do uwierzenia! — wykrzyknął Morlot.
— Jednak mówię panu szczerą prawdę — starzec potrząsł głową.
— Dlaczegóż obchodzono się tak tyrańsko, z biedną młodą kobietą?
— Tego nie wiem. Ale o czem wiem doskonale, to, że pani de Perny jest niedobrą kobietą, a synek jeszcze lepszy niż jego mamuńcia. Zapewne odczuwała głównie nasza biedna, młoda pani, rozłączenie z mężem, i jego stan beznadziejny, według zdania lekarzów. Ale dokuczyli jej też niemało, matka i brat. Od tych wycierpiała najwięcej.
— Jakże mogła znosić to wszystko wasza pani w własnym domu, i nie zbuntować się przeciw tej tyranji? — zawołał Morlot oburzony.
Starzec potrząsł znowu głową miłosiernie:
— Nie wiem dokładnie, co się działo między matką a córką: nasza pani atoli była prawie dzieckiem, gdy ją mąż opuścił. Bała się zapewne tak matki, jak i brata. Była samą jedną; bez opieki, bez nikogo, ktoby mógł ją obronić od tych dwojga, poradzić wreszcie biedaczce.
— Aby postępować w ten sposób z waszą panią, musieli mieć jakiś powód, pani i pan de Perny.
— Chcieli być panami tak w Paryżu, jak i na wsi w Coulange. Żebraki! gałgany! liczyli święcie na to, że nasz drogi pan nie wróci więcej do kraju.... Odzywali się z tem głośno. Tak... tak... sądzili, że po śmierci pana margrabiego zagarną po nim cały majątek.
Dodał staruszek szeptem, nachyliwszy się nad Morlotem.
— Niech mi Bóg przebaczy, ale jestem prawie pewny, że gdyby tylko mogli byli, łotry gotowi by byli zamordować naszego pana!.... aby potem zrabować wszystko!