Dwie matki/Część trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


II.
Zrozpaczony.

Donosicielka opowiedziała dokładnie całą historję z sprowadzeniem ślusarczyka, i co mu kazała robić margrabina.
— Wprowadziła go ochmistrzyni Loli — dodała. — Słyszałam jak mu powiedziała: — „Proszę zaczekać chwilkę na kurytarzu. Uprzedzę natychmiast panią margrabinę“. — Nie pojmuję dla czego nie udała się z tem do mnie?... Nie wzbudzam w niej widocznie zupełnego zaufania. Zaciekawiona, umieściłam się w ten sposób za portjerą, żeby widzieć wszystko....
— Doskonale! — skinął głową Sosten.
— Możesz pan wyobrazić sobie z łatwością moje zdumienie, gdy przed zalutowaniem pudełka, zobaczyłam moją panią, składającą doń, o czem już wspomniałam, całą wyprawkę niemowlątka.
....Pytałam się w duchu: — „Jaka to tajemnica, mogła tak zatruć życie margrabiny de Coulange?“
— Na prawdę, zastanawiałaś się nad tem? — spytał Sosten drwiąco. Dodał ostro, przeszywając ją zjadliwem i ponurem spojrzeniem:
— Umieściłem cię mościa panno w pałacu Coulange, abyś patrzyła, wietrzyła, i podsłuchiwała. Nie wolno ci zaś rozmyślać nad niczem, i wywnioskowywać cokolwiek z tego, co widzisz i słyszysz. Jeżeli w życiu margrabiny de Coulange, istnieje jaka tajemnica, nie do ciebie należy tejże roztrząsanie. Tobie wara od tego! Trzymaj się ściśle roli, którą ci z góry wyznaczyłem, i czyń to tylko, com ci rozkazał.
Nikczemna istota spuściła oczy pomięszana i zarumieniona.
— Cóż się potem stało? — badał Sosten.
— Gdy ślusarz ukończył lutowanie, i pozbierał swoje narzędzia, pani margrabina odprowadziła go sama bocznemi schodami, wsunąwszy mu w dłoń sztukę złota. Gdy wróciła nazad do swego gabinetu, schowała szkatułkę do owej skrytki w biurku!
— Zkąd ją zabiorę lada dzień — pomyślał Sosten, z złowrogim uśmiechem na ustach.
— Czyś już skończyła twój donos? — spytał po chwili.
— Powiedziałam wszystko panu.
— Widziałaś, gdzie margrabina złożyła list pisany do męża?
— Tego nie mogłam dopatrzeć.
— Bardzo źle! musisz się o tem dowiedzieć....
— Skoro pan każę... dowiem się...
— No! nie zawiodłem się zresztą na tobie... Sprytna i zręczna z ciebie dziewczyna... Wprawdzie to, o czem mi doniosłaś, nie ma dla mnie tak wiej ważności, jak sądziłaś. Dowodzi to jednak twojej gorliwości w donoszeniu mi o wszystkiem, co się dzieje w pałacu. Powtarzam surowe polecenie: Potrzebuję wiedzieć nawet o rzeczach, któreby wydały ci się drobnostkami, bez znaczenia. Wszak nie potrzebuję dodawać, żebyś zachowała przy tem jak największą baczność i ostrożność. Staraj się pozyskać całe zaufanie margrabiny.
— Czynię co mogę w tym celu. Udało mi się i tym razem wymknąć niepostrzeżenie z po za portjery.
— Może z czasem przekona się o twojej wierności i nieposzlakowanej uczciwości — uśmiechnął się Sosten szydersko: — Służ mi tylko dalej gorliwie, jak dotąd.
— Pan wie przecie, żem mu oddana z duszą i z ciałem.
— Wiem duszko, że cię trzymam w garści, i że choćbyś chciała, nie ośmielisz się mnie zdradzić.
Skrzyżowały się ich spojrzenia, zarówno chytre, jak i niespokojne.
— Krzywdzisz mnie pan — szepnęła z pewnem wahaniem. — Służę mu z szczerej wdzięczności, a nie ze strachu...
— Naprawdę? — wtrącił ironicznie.
— Ależ jestem o tem przekonany, moja duszko.
— Mógłbyś mi więc pan oddać listy... choćby i dziś na przykład.
— Oddam ci je... kiedyś.... Przecież przyrzekłem to święcie!
Ale kiedy... kiedy?!...
Zaśmiał się dziko — za całą odpowiedź.
— Błagam pana, oddaj mi je! — złożyła ręce jak do modlitwy.
— Cóż to znowu? Czyżbyś nie miała mi ufać?
— Przeciwnie!... tylko...
— Dokończ-że raz!
— Prześladują mnie wiecznie straszliwe widziadła. Zrywam się w nocy duszona przez zmory okropne.... Póki nie zniszczę tych listów nieszczęsnych, będę niby na węglach rozżarzonych!
— Dlatego właśnie nie wypuszczam z rąk owych niezbitych dokumentów, twojej winy duszeczko.
— Obiecywałeś pan pod słowem honoru oddać mi listy!
— I nie cofam bynajmniej przyrzeczenia....
— Kiedyż, kiedy oddasz mi je pan?
— W dniu, w którym nie będziesz mi więcej na nic potrzebną. To będzie nagrodą, za oddane mi usługi.
Westchnęła ciężko zbrodniarka, i schyliła głowę pokornie przed swoim tyranem.
Sosten uśmiechał się dalej z wyrazem iście szatańskim w całej fizjonomji.
— Na dziś, nie ma pan dla mnie żadnych rozkazów? — spytała głosem przytłumionym.
— Żadnych... chwilowo.... Wkrótce jednak, nie omieszkam wystawić na próbę twojej gorliwości i.... poświęcenia dla mnie — odrzucił Sosten z naciskiem.
Pożegnał po tych słowach nikczemną donosicielkę. Zamknąwszy drzwi za nią, upadł jak kłoda na fotel najbliższy, i schwycił się oburącz za głowę.
— Lęka się więc śmierci nagłej i przedwczesnej — mruknął głucho. — Przeczuwa coś złego, jakby odgadła moje myśli i chęć pomszczenia się na niej, za krzywdę wyrządzoną bratu rodzonemu.
Dlatego te ostrożności, i chowanie do skrytki manuskryptu. Dobrze wiedzieć o tem wszystkiem. Przygotowuje margrabiemu niespodziankę nie lada! Ha! ha! ha! dalipan! nie źle pomyślane! Na szczęście, ja żyję dotąd; znam to biurko doskonale, i potrafię otworzyć skrytkę.... Wypróżnię szkatułkę zalutowaną, kładnąc ją na dawne miejsce.... Spłatam figiel wyśmienity!... Gdyby miała umrzeć wkrótce.... kochany szwagierek dopiero by się zdziwił, nie zastawszy niczego w owej szkatułce!
Zaśmiał się sucho i dziko.
— Co za kaprys szczególny — mruczał dalej — żeby odkryć wszystko mężowi po jej śmierci, skoro nie chce, czy nie śmie, wyznać mu tego za życia?... Pojmuję... Mnie zawsze, mnie jedynie ma na myśli, i ściga swoją zemstą nieprzebłaganą. Ah! radzę ci pani margrabino, strzeż się! strzeż mego odwetu!
Zastanowił się przez chwilę, tonąc w głębokiej zadumie:
— Tak... tak... — zaczął na nowo — muszę wykraść z biurka ową szkatułkę, i zniszczyć dowody w niej zawarte. Margrabia nie wie o niczem i wiedzieć nie powinien. Ejże! chcesz mnie zgubić kochana siostruniu?.... Ha! potrafię i ja się bronić!
Spojrzał w około wzrokiem rozpłomienionym:
— Nie znasz mnie jeszcze do gruntu pani margrabino — zaśmiał się szatańsko, — Nie obliczyłaś następstw złowrogich, i dzikiej namiętności, którą zapaliłaś w mojej duszy, twojem prześladowaniem. Wściekłość moja wybuchnie naraz, jakby krater wulkanu, a wtedy biada ci! biada! Groziłaś mi, i sądzisz, żem pokonany i zmiażdżony przez ciebie.... Grubo się mylisz pani margrabino!... Stoję dotąd silnie na nogach, nie dając wcale za wygranę....
Zerwał się z fotelu i wyprostował dumnie, z piorunami gniewu w źrenicach:
— Tak.. tak... poznasz mnie teraz dopiero siostruniu.... Pogardzasz mną, nienawidzisz — głos jego stawał się coraz bardziej zdławionym. — Zobaczymy czyja nienawiść będzie silniejszą?... Walka między nami będzie zaciętą i nieubłaganą! Nie jestem bynajmniej zwyciężonym! Tyś sama zerwała gwałtownie wszelkie węzły rodzinne między nami, w dniu, w którym wypędziłaś mnie z domu własnego, jak fagasa, nie jak brata!.... Ha! ha! ha! śmiać mi się chce na prawdę! Może być zadowoloną pani margrabina.... Jestem na tym punkcie, na jakim pragnęła mnie ujrzeć. Moi wierzyciele następują mi na pięty; nie mam przy duszy szeląga złamanego, i co gorsza... straciłem wszelki kredyt. Przyparto mnie do muru, doprowadzono do ostateczności! Zdawało się tym bogaczom, że wyświadczyli mi dość łaski, rzucając pod nogi dwakroć sto tysięcy franków, niby psu zgłodniałemu, kość do obgryzienia! A oni ledwie mogą zrachować posiadane miljony. Daremnie oglądam się na wsze strony; widzę wszędzie otwartą przepaść pod stopami... coraz głębszą i... bezdenną!... Aby nie wpaść w nią, walczę dziko z rozmaitemi zaporami i trudnościami, które opasują mnie kołem coraz ciaśniejszem... póki nie zduszą zupełnie! Oh! muszę wydobyć się z tego piekielnego położenia, choćby za cenę najwyższą!... I powiedzieć, że wtrąca mnie w tę otchłań siostra rodzona! Zapomniała niegodziwa, że mnie zawdzięcza całe swoje obecne, świetne stanowisko: Małżeństwo z margrabią i używanie jego krociowych dochodów.
....Ja miałbym czuć litość dla tej nędznicy?.... Tego by tylko brakowało! Nigdy! przenigdy!....
Jak widzimy, Sosten nie poczuwał się do żadnej wdzięczności względem swojej siostry i szwagra. Bo też nie każdemu jest danem poznać i odczuć wdzięczność. Mógłże nią zapałać, taki jak on nikczemnik? Summę darowaną mu wspaniałomyślnie przez margrabiego, uważał za rodzaj jałmużny, za kość rzuconą do obgryzienia psu zgłodniałemu. Można jednak przypuścić, że myślał inaczej w dniu, w którym margrabia wręczał mu grube pieniądze. Ktoś inny byłby zrobił na nich majątek; byłby zdobył na resztę życia, stanowisko korzystne i niezależne.
Wiemy, że było to życzeniem Matyldy, aby dać raczej tę całą summę do ręki Sostenowi, zamiast renty rocznej, z dziesięciu tysięcy, którą chciał mu wyznaczyć szwagier. Czy miała w tem margrabina jakiś cel uboczny? Czy pragnęła rzeczywiście dostarczyć bratu owej dźwigni, niezbędnej przy każdym interesie, w każdem przedsiębiorstwie; dla człowieka, chcącego zająć się czemś pożytecznem, spożytkować swoją wiedzę i zdolności? Tego nie wiemy. Jeżeli przeczuwała z góry, że Sosten użyje jak najgorzej pieniędzy darowanych mu przez szwagra; nie omyliła się zupełnie. Mógł zdziałać wiele z tak znaczną gotówką. Nie wziął się jednak do niczego, i nie szukał nawet zajęcia jakiegokolwiek. Nie wahał się oszukiwać bezczelnie pod tym względem margrabiego, opowiadając mu rzeczy niestworzone o swoich zabiegach. Radby był bowiem pozostać z szwagrem i nadal, w stosunkach jak najlepszych.
Skoro Sosten otrzymał pieniądze, pomyślał li o jednej rzeczy: W jaki sposób mianowicie ma dogodzić swoim żądzom zmysłowym, używać i nadużywać wszelkich życia rozkoszy? Wolał niż pracę hulanki, grę w karty zapamiętałą; śniadanka i kolacyjki z kobietami, ale jakiego rodzaju! Jakby ogarnięty szałem, utonął w podobnych brudnych i hańbiących rozrywkach, nigdy niemi nienasycony. Rozpróżniaczył się do reszty. Mogło się zdawać, że pragnie się odurzyć w tym wirze, i zapomnieć o zbrodni popełnionej, w upojeniu gorącemi trunkami, tudzież w rozpuście najgorszej. Dawniej brodził w kale obiema stopami, dziś zanurzył się w nim po samą szyję. W niespełna trzy lata, zniknęła w otchłani bezdennej suma darowana mu przez margrabiego. Pochłonęła ona przedtem całą jego ojcowiznę, majątek osobisty, zbyt słabej matki, i posag Matyldy.
Nie otrzeźwiła Sostena, zupełna ruina. Miał zresztą matkę za plecami, psującej go od lat dziecięcych i dogadzającej najnierozsądniej, wszystkim dzikim zachciankom, synka ukochanego. Zrazu i szwagier nie odmawiał mu drobnych pożyczek.
Dowiedział się w końcu margrabia o haniebnem życiu, które prowadzi brat jego żony i o szaleństwach, popełnianych przez niego. Sostena wiek już dojrzały, nie mógł mu służyć za wymówkę, że działa w ten sposób z braku doświadczenia. Od tej chwili zamknął przed nikczemnym próżniakiem i rozpustnikiem, szwagier tak samo jak i siostra, drzwi swego domu i... swoją kieszeń.
Przestał więc bywać Sosten u margrabiego; domyślając się zaś całkiem fałszywie co prawda, że Matylda przyczyniła się i tym razem do zupełnego wypędzenia go z pałacu Coulange, zapałał ku niej tem sroższą nienawiścią.
Dla syna, wyrzekała się matka nawet potrzeb niezbędnych. Pieniądze, które mu dawała, przelewały się tylko przez ręce Sostena, nazajutrz zaś był już znowu bez grosza. Gdy przehulawszy dane mu dwakroć sto tysięcy, odezwał się do matki tonem rozkazującym:
— „Nie mam pieniędzy, daj mi ile posiadasz chwilowo“ — spróbowała wymówek łagodnych, sądząc, że tem przywiedzie go do opamiętania. Przypomniała mu przeszłość nieszczęsną, zrujnowanie jej i siostry; doprowadzenie ich do nędzy, gdyby Matylda nie była wyszła za margrabiego. Przerwał matce ostro, spiorunowawszy spojrzeniem tak złowrogiem, że biedaczka nie śmiała więcej ust otworzyć, i drżała przed nim, jak dzieciak przed rózgą.
Była zresztą zupełnie usprawiedliwioną trwoga, którą w niej budził. Pewnej nocy, gdy nie chciała oddać mu ostatnich kilkuset franków, potrzebnych jej niezbędnie do życia, zanim odbierze kwartalną pensję, wypłacaną przez zięcia, łotr nikczemny śmiał matkę uderzyć. Prawda i to, że wrócił tego wieczora do domu w stanie niepoczytalnym, upiwszy się prostym absyntem.
Nie wystarczały już bowiem Sostenowi, upojenia miłosne; potrzebował podniecać zmysły gorącemi trunkami. Wracał teraz najczęściej zataczając się, zupełnie pijany, plącząc językiem i bełkocząc ostatnie słowa, sprośnej piosenki, która była niby echem bezwstydnej, całonocnej hulatyki. Matka musiała wstawać, aby rozebrać wstrętnego opoja, i zaciągnąć na łóżko.
Przeczuwała teraz pani de Perny, że w samym synu, znajdzie srogą karę, za swoją grzeszną uległość i miłość nierozsądną.
Aby nie popsuć sobie sławy wyrobionej pomiędzy paryskiemi kokotkami i nie upaść niżej w ich ocenieniu, Sosten był zmuszony do rozmaitych wybiegów.
Zrazu przechwalając się głośno szwagrem, miljonerem, znajdywał grzecznych i usłużnych lichwiarzy, którzy pożyczali mu bez długich ceregieli. I ci uznali wkrótce, że pożyczyli mu już za wiele, zamykając przed nim kasę, tak samo jak margrabia. Sosten miał długów po same uszy, a żadnego kredytu. Co miał począć dalej?
Zaznajomił się z pewną, mocno podejrzaną, która utrzymywała po prostu szulernię przy ulicy Provence. Został wspólnikiem i kochankiem owej damulki. Gracz zapamiętały, był tam w swoim żywiole. Przegrał w karty, sumy olbrzymie. Postanowił odbić teraz przez grę to, co utracił. Pozbył się on od dawna skrupułów zbytecznych. Był niegdyś naiwnym i niedoświadczonym młokosem; teraz nabywał coraz większej wprawy. Nauczył się robić volty kartami w Djabełku, i w Faraonie, kłuć je nieznacznie szpilkami z odwrotnej strony; jak też nosić w zanadrzu, i podstawiać kości z ołowiem, padające zawsze na najwyższy numer.
Grał, wygrywając prawie zawsze; chyba że sam chciał przegrać kiedy niekiedy, dla zamydlenia oczów współgrającym.
Sosten de Perny, niegodny brat margrabiny de Coulange, został prostym szulerem, oszukującym w grze.
Można znaleść zawsze w Paryżu młokosów niedoświadczonych, i zbyt łatwowiernych, a bogatych cudzoziemców, którzy pozwalają obskubywać się bezkarnie. Pomimo wiedzy nabytej, nie wystarczał Sostenowi dochód z gry. Nie mógł nawet powiedzieć sobie na pociechę, że utonął w jednej kałuży, aby wydobyć się z drugiej.
Czasem pobrzękiwał złotem w kieszeniach, ale najczęściej panowała w nich pustka przerażająca. Wierzyciele ścigali go na każdym kroku. Nie mógł liczyć i na matkę, która także zadłużyła się przez niego najokropniej. Margrabia de Coulange nie chciał ani wiedzieć, ani słyszeć o szwagierku. Doprowadzony do ostateczności, zaczął Sosten de Perny grać fałszywie.
Nie darmo więc czuł się Sosten przypartym do muru. Był rzeczywiście opasany kołem bez wyjścia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.