<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


I.
Donosicielka.

Jest u siebie Sosten de Perny, w kawalerskiem pomieszkaniu, przy ulicy Bichepanse. Rozdrażniony gorączkowo, przemierza pokój w szerz i wzdłuż, krokiem niespokojnym. Rzuca kiedy-niekiedy wzrokiem machinalnie na zegar pendułowy, nieidący od dawna, i na którym wskazówki stoją niezmiennie, na godzinie jedenastej i dziesięć minut.
Pomimo, że zegar Sostena w miejscu, mkną chyżo nietylko godziny, ale nawet cale lata. Aby przekonać się o tem, potrzebuje li spojrzeć zwierciadło. Postarzał się mocno. Ubrany wprawdzie, jak i niegdyś wytwornie, niby model wycięty z „Dziennika mód“; ale włosy na skroniach zaczynają mu siwieć. Patrzy na ludzi zuchwale, z głową dumnie podniesioną; w wzroku jego atoli, jest dziwny niepokój, prawie obłęd chwilami. Czoło przerzynają dwie bruzdy głębokie. Usta wykrzywia grymas gorzki, a koło oczów, patrzących dziko i ponuro, utworzyła się sieć drobnych zmarszczek.
Cała fizjonomja Sostena, nosi niezatarte piętno życia hulaszczego, spędzanego w ciągłej gorączce, miotanego burzliwemi namiętnościami i kłopotami wyrastającemi wiecznie jak z pod ziemi. Nareszcie nawiedzają go z częsta widma złowrogie, tak na jawie, jak i we śnie, przenikając trwogą śmiertelną.
Nie doświadcza on jednak wyrzutów sumienia. Skrucha i żal za zbrodnie popełnione, są mu nie znane najzupełniej, Sosten żyje li w zatrutej atmosferze występku. Niewolnik swoich brudnych namiętności, stłumił od dawna w duszy wszelkie lepsze popędy i szlachetniejsze instynkty. Został wcieleniem wszystkiego najgorszego, w najrozciąglejszem znaczeniu tego słowa. Jak wszyscy zbrodniarze, w jego rodzaju, jest i Sosten podłym tchórzem. Drży ustawicznie na myśl o karze zasłużonej, która wisi nad jego głową, na cienkim włosku. Ileż razy powtórzył w duchu:
— Gdyby umarła!
Tak, łotr niegodziwy, pieścił się i nosił z tą myślą. Matylda była tak wątłą, że łudził się nadzieją, iż może niedługo zabawi na ziemi. Mówił więc sobie:
— Z nią, poszłaby do grobu złowroga tajemnica. Odtąd nie potrzebowałbym obawiać się niczego. Wróciłbym do pałacu Coulange, z głową wysoko podniesioną, i rządziłbym w nim samowładnie jak dawniej.
Zawiodły Sostena nikczemne rachuby. Zdrowie margrabiny, polepszyło się nagle. Odzyskiwała siły z dniem każdym.
Wtedy zaczął kiełkować w jego duszy zamiar jeszcze potworniejszy. A gdyby zamordował siostrę po prostu? Czy ta straszna myśl, była u niego początkiem obłędu? Być może.... Szukał po głowie sposobu, jakby mógł najłatwiej wykonać ów zamiar ohydny.... Czy zamordować od razu, czy też zadawać jej zwolna truciznę, kropla po kropli, aby nie zostawiła śladów niebezpiecznych po sobie?... Powiedzmy z góry, że wstrzymywały łotra tchórzliwego, straszne następstwa tego czynu, mogące zaprowadzić go wprost pod gilotynę. On zaś pragnął zachować głowę własną na karku, i nie rad by był wcale wyrokowi śmierci, któryby go posłał pod nóż, ludzkiej, mściwej sprawiedliwości.
— No! — myślał — czekajmy cierpliwie, na chwilę sposobną.... Wcześniej, czy później, musi wybić kiedyś godzina srogiego odwetu z mojej strony.
Za cóż poprzysiągł zemstę? Że go siostra wypędziła najsłuszniej z domu własnego, wymierzając karę zbrodniarzowi nader łagodną, w porównaniu z czynem haniebnym, którego się dopuścił. Nędznik nie poczytywał Matyldzie za zasługę, nie poczuwał się do żadnej wdzięczności, że milczała dotąd, skoro mogła go wysłać jednem słówkiem na galery dożywotnie.
Dowiedział się dnia pewnego, że margrabina de Coulange wydaje za mąż swoją pokojowę. Manewrował tak zręcznie, że potrafił wśrubować siostrze nową pokojowę, zaprzedaną mu z duszą i ciałem. Julka była właśnie narzędziem, jakiego potrzebował, w pałacu Coulange. Umieścił ją był przedtem u pewnej damy, mocno podejrzanej, która była nać wczas Sostetia metresą en titre.
Dzięki znajomościom i stosunkom swojej matki, w sferze arystokratycznej, wystarał się o kilka listów polecających Julkę, z któremi przedstawiła się margrabinie. Przyjęła ją Matylda, bez cienia podejrzenia. Można domyśleć się z łatwością, że nie polecili jej sługi, ani matka, ani jej brat czcigodny.
Julka była bardzo przystojną i rosłą kobietą, około trzydziestki. Oszukały się haniebnie, osoby polecające ją w dobrej wierze. Postępowanie jej było nader lekkomyślne i naganne, a następstwem jej złego prowadzenia przed dwoma laty, była zbrodnia dzieciobójstwa, przez nią popełniona. — „Gdzie nie ma oskarżyciela, nie ma i sądu“ — mówi przysłowie. Na razie więc upiekło się zbrodniarce, i śledztwo nie wykryło, czyje było dziecko nowo narodzone, które znaleziono w miejscu ustępowem. Czyn ten miał jednak świadka naocznego. Był nim Sosten de Perny. Julka przerażona, była na tyle nieostrożną, że napisała do niego nazajutrz list błagający, aby nie gubił nieszczęśliwej sieroty, i nie doniósł o tem, na co patrzał przypadkowo, władzom sądowym. Teraz była w jego mocy, miał bowiem list zbrodniarki w rękach, w którym przyznaje się sama do winy.
Była zdana zupełnie na Sostena łaskę i niełaskę. Panował nad nią samowładnie, narzucając swoje rozkazy. Drżała z trwogi, skoro spojrzał na nią z pod oka. Nie ośmieliła się odmówić mu czegokolwiek i była Sostena sługą, niewolnicą najuleglejszą. Mogła stać się w ręku łotra nikczemnego, strasznem narzędziem, wykonywującem ślepo wszelkie polecenia.
Obecnie ograniczała się jej rola przy margrabinie, do umieścił ją Sosten przy siostrze. Julka była po prostu jego szpiegiem.
Zmęczony prawdopodobnie bieganiem po pokoju, zatrzymał się w końcu Sosten przed stolikiem, zawalonym papierami ostemplowanemi. Pochodziły one z rozmaitych biur sądowych, przynosząc pozwy o sumy pożyczone, a niezapłacone w terminie przez pana de Perny.
Złapał w garść kilka z owych pozwów, miąć je z wściekłością.
— Słowo honoru! — syknął przez zęby głosem zdławionym — jakby się zmówili gałgany! Powarjowali, czy co? Czego się mnie czepiają? Chcą pieniędzy?.... Bałwany!.... Skąd je wezmę?.... No i cóż?... Mam długi, których nie mogę zapłacić.... Czy to jeden na świecie znalazł się w podobnem położeniu?.... Niech czekają.... Kiedyż nareszcie pojawi się ta marmozela? — tupnął nogą niecierpliwie patrząc na zegarek wyciągnięty z kieszonki. — Zapowiedziała się na wpół do trzeciej, a tymczasem już dochodzi trzecia po południu.
Rozwinął i odczytał zmiętą karteczkę:
„Mam opowiedzieć panu, coś bardzo ważnego. Proszę czekać na mnie o drugiej i pół po południu“.
— Czekam na błaźnicę od godziny. — Zmarszczył brwi groźnie. — Patrzcież państwo! — Czy to ja mam być na jej rozkazy? Co ona chce mi powiedzieć?
Zapalił cygaro, aby skrócić chwilę niecierpliwego oczekiwania. Zadzwoniono niebawem.
Rzucił się do drzwi, aby je otworzyć. Weszła Julka zadyszana. Zamknął je nazad czemprędzej.
— Czy wiesz mościapanno — rzekł szorstko i gniewnie — że już po trzeciej? Powinnabyś pamiętać o tem, że czekać nie lubię.
— Spóźniłam się, ale nie z własnej winy... Musiałam czekać, póki nie odejdzie pani margrabina. Patrz pan, leje się pot ze mnie, i nie mogę tchu złapać, tak pędziłam na złamanie karku.
— Cóżto, nie ma omnibusów w Paryżu?
— Były przepełnione. Nie mogłam zmieść miejsca w żadnym.
— Trzeba więc było wziąć doróżkę....
— Zapewne.... tylko że....
— Rozumiem.... jesteś zbyt oszczędna moja panno. Innym razem, obrachuj się lepiej z czasem, i nie każ mi czekać godzinami.
Julka spuściła głowę pokornie za całą odpowiedź.
— Mów-że teraz, z czemżeś przyszła? Co masz mi oznajmić tak ważnego?
— Oto, o czem byłoby za długo donieść panu w liście... Ile razy wychodził pan margrabia z domu wieczorem, pani moja zamykała się w swoim pokoju, pisząc do późnej nocy.
— Listy?
— Nie. Byłam tem niesłychanie zaciekawiona, a nie wolno mi było wejść nie zawołanej, do pokoju pani.... Przez dziurkę od klucza, szczególniej gdy ten tkwi w zamku, tak mało da się zobaczyć. Skoro kończyła pisać, chowała zeszycik pani margrabina, do szufladki w biurku. Nie potrzebuję chyba dodawać, żem nieraz szukała zeszytu przez cały dzień, sprzątając w pokoju. Nie wiedziałam, że jest w biurku skrytka. Choćbym zresztą była się o tem dowiedziała, na nic by się to mnie nie zdało, nie znając sposobu otwierania skrytki. Otóż tam składała co wieczór moja pani, kartki zapisane.
— Koniec końców — zniecierpliwił się Sosten — nie wiesz dotąd, co się znajduje w owym zeszycie?
— Otóż właśnie dowiedziałam się trafem szczęśliwym, pomimo, żem nie dostała do rąk manuskryptu. Moja pani spisała tam rodzaj spowiedzi, czy wyznania czegoś przed mężem, na przypadek swojej śmierci.
Zadrżał Sosten:
— Ejże! i jakże doszło to do twojej wiadomości?
— Zaraz opowiem panu, co zaszło: Przed trzema dniami, moja pani wybiegła nagle z pokoju, słysząc krzyk i płacz swojej córeczki, małej Loli. Zostawiła na stole manuskrypt wraz z listem otwartym obok, który tylko co była skończyła.
— Wtedy?
— Byłam ma się rozumieć niedaleko...
— Stałaś pod drzwiami, co?
— Naturalnie. Otworzyłam je cichuteńko, i weszłam na palcach, narażając się na natychmiastowe wypędzenie, gdyby mnie przy dybano w pokoju, i złapano na gorącym uczynku.
— Byłaś na prawdę bardzo odważną.
— Uczyniłam tylko zadość pańskim rozkazom. Wszak muszę być panu posłuszną we wszystkiem....
— Nie marudź, tylko mów mi o manuskrypcie.
— Przekonałam się na pierwszy rzut oka, że był już w dużej kopercie opieczętowany. Mogłam li przeczytać adres świeżo napisany, bo jeszcze nie był zasechł atrament na kopercie.
— Przeczytałaś zatem?....
— Napisane u góry wielkiemi literami: — „Dla mego męża, do jego rąk własnych“. — Pod spodem zaś, pismem drobniejszem: — „Tajemnica, zatruwająca mi życie“.
Sosten pobladł trupio.
— Nie przeczytałaś więcej niczego? — spytał głucho. Dodał zaś impetycznie, widząc, że zawahała się z odpowiedzią:
— Mów natychmiast! Rozkazuję ci! Nie wolno ci ukrywać niczego przedemną!
— Były jeszcze te słowa na kopercie....
Zatrzymała się znowu.
— Czy skończysz raz! — krzyknął.
— Lękam się... nie śmiem powtórzyć....
— Chcę i muszę wiedzieć!...
— Otóż stało napisane najwyraźniej: — „Zbrodnia popełniona przez mego brata i moją matkę“.
Usta Sostena wykrzywił uśmiech szatański. Powstrzymał się jednak w gniewie nim miotającym, przez wzgląd na obecność Julki, wobec której musiał miną nadrabiać.
— No, no! — przemówił drwiąco — wyczytałaś coś nader ciekawego.... Dowodzi to tylko, że margrabina de Coulange, jest chyba niepoczytalną. Może i ma jaki grzeszek na sumieniu, czując potrzebę wyspowiadania się z niego mężowi, bodaj po śmierci; ale to jeszcze nie powód, żeby wplątywać w tę sprawę i oskarżać o to innych. Śmiać mi się chce z tego na prawdę!
Śmiał się rzeczywiście, ale zgrzytając zębami jednocześnie...
— Mniejsza o to — wtrącił po chwili: — Cieszę się jednak, żem się dowiedział o istnieniu owego manuskryptu.... cennego niesłychanie... Moja pani siostra, zapragnęła opisać swój maleński romansik.... Coś zabawnego.... nawet bardzo zabawnego!.... Margrabina de Coulange bohaterką sensacyjnego dramatu! Ha! ha! ha! spotykają człowieka w życiu niespodzianki, najmniej oczekiwane!
Spytał po chwili:
— Wspominałaś mi o liście....
— Czyś go przeczytała?....
— Pobieżnie tylko....
— Cóż zawierał?
— Był przeznaczony tak samo dla męża, jak i manuskrypt.
— Domyśliłem się tego! — mruknął Sosten.
— O ile pamiętam, były w nim te słowa mniej więcej: Pańska siostra, dręczona przez cały ciąg pożycia z nim, straszną i przygnębiającą tajemnicą, tudzież ponuremi przeczuciami, rychłej i niespodzianej śmierci, nie chce ponieść jej z sobą do grobu.
Owe smutne przeczucia Matyldy, zdawały się odpowiadać wiernem echem, myślom zbrodniczym jej brata. Drgnął pomimowolnie, a z ócz jego strzeliła złowroga błyskawica.
Julka mówiła dalej:
— Dlatego postanowiła pani margrabina powierzyć i zamknąć w tych kartkach, wyznanie wszystkich przebytych katuszy. Na końcu listu dodała, że mąż znajdzie zeszyt w skrytce biurka, po za średnią szufladką, w szkatułce metalowej, wraz z innemi przedmiotami.
— Ho! ho! — rzekł drwiąco Sosten: — Jaka niesłychana przezorność!
— Na tem nie koniec...
— Ejże! Cóż jeszcze wymyśliła moja pani siostra?
— W obawie zapewne, aby jej kto nie wykradł manuskryptu; pani margrabina uznała za stosowne, zabezpieczyć się przeciw temu.
— I w jaki sposób? — Mówże panna!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.