Dwie sieroty/Tom I/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Niewyznałeś więc dotąd swoich uczuć tej młodej dziewczynie?
— Nie; Henryku.
— Trzeba to było uczynić...
— Nie śmiałem.
— Dla czego?
— Zdawało mi się, że popełniłbym profanację, mówiąc o miłości przy łożu umierającego. Czy Berta z resztą w takiej chwili słuchać by mnie chciała? Czyż by mnie zrozumiała?
— Należało ci wyznać swoje życzenia jej matce...
— Oczekiwałem...
— Na rezultat twych starań o posadę?
— Tak. Teraz znasz powody jakie zmuszają mnie do dalszego milczenia.
— Nie! — odrzekł Henryk; — źle zapatrujesz się na tą sprawę. Wiem, że utrwalona pozycja społeczna dodała by
Dwie sieroty, Tom I.
7 ci śmiałości w tym razie, zniknięcie wszakże chwilowe nadziei niepowinno według mnie, stawać przeszkodą twoim zamiarom. Zarabiasz tyle, iż możesz zapewnić przyszłej twej żonie przyzwoite środki utrzymania. Zresztą, masz przyszłość przed sobą, jaka upewniam cię, będzie świetną. Dalej więc...
naprzód... bez obawy!... bez wahań!... oświadcz się!
— A jeśli nie jestem kochany? wyszepnął Loriot.
— To niepodobna!.. Któżby cię nie kochał?
— Sądzisz innych według siebie...
— Bynajmniej! Jestem tylko logicznym, ot! wszystko. Panna Berta, poznawszy ciebie, musiała cię ocenić, uczuć dla ciebie szacunek i uważać cię na pewno jako przyjaciela swojej rodziny.
Przyjaźń pomiędzy młodą dziewczyną a pięknym chłopcem rozdziela od miłości bardzo subtelna przestrzeń. Biedne to dziewczę zaznało pewnie tylko same gorycze życia. Przyjmie zatem z wdzięcznością i oceni miłość zacnego człowieka, ofiarującego jej przyszłość spokojną, szczęśliwą. Usłuchaj mej rady, Edmundzie.
— Wierzysz więc naprawdę, Henryku, dla mnie szczęście?
— Gdybym o nim zwątpił, musiałbym zwątpić sam o sobie. Nasze przeznaczenia nierozdzielnie wiążą się z sobą. Połączyły nas nasze wspólne nauki w Kolegjum. Siadywaliślmy na jednej ławie szkolnej, obok siebie, potem, dzielili bohatersko studja uniwersyteckie. Ty otrzymałeś dyplom na doktora medycyny, w chwili, gdy ja zostałem mianowany doktorem prawa. Jesteś zakochany, ja także nim jestem i mam nadzieję, że w dniu w którym panna Izabella de Lilliers zostanie mą żoną, ty nadasz swoje nazwisko pannie Bercie Monestier.
W miarę jak mówił Henryk, znikał smutek z twarzy Edmunda i uśmiech ukazywał mu się na ustach. Pochwyciwszy ręce młodego markiza, ściskał je z zapałem.
— Ach! — wołał, — jesteś prawdziwym moim przyjacielem!
— Wątpiłżebyś o tem?
— Nie; nigdy! Ale dowiodłeś mi tego obecnie, więcej niż kiedy. Twe słowa zbudziły we mnie odwagę... Traciłem wiarę już w siebie!... Masz słuszność!... przyszłość przedemną jasna, uśmiechnięta! Precz ze słabością i zwątpieniem! Czuję jak gdybym się odrodził, a tobie tylko, twojej przyjaźni, wszystko to winienem!
— Będziesz szczęśliwym!... powtórzył Henryk odpowiadając serdecznym uściśnieniem ręki na uścisk przyjaciela. Odnajduję w tobie mego dzielnego towarzysza, kolegę i jestem pewien, że odtąd zachowasz wiarę na przyszłość, jakiej braknąć niepowinno mężczyźnie z energją, inteligencją i honorem.
Panna Berta, — zagadnął po chwili, zmieniając tok rozmowy, — czy ma innych krewnych prócz matki i brata?
— Nie, niema. Pani Monestier jest wdową od lat dwudziestu, nie zdejmuje żałoby od śmierci męża, którego ubóstwiała.
— Syn jej więc jest bez nadziei chorym?
— Czyniłem wszystko aby go ocalić... wszystko co było można, a to nadaremnie! — Gdy mnie wezwano do niego, suchoty płucne dochodziły ostatniego stopnia!... Jest to choroba jaka nieprzebacza nigdy! Przy najwyższych z mej strony staraniach, zaledwie zdołałem uspokoić nieco cierpienia tego nieszczęśliwego młodzieńca.
— Mówiłeś mi, że on był jedyną podporą swej matki i siostry?...
— Tak. Wychowaniec szkoły sztuk i rzemiosł, jaką ukończył z odznaczeniem, wykwalifikowany mechanik, zarządzający pierwszorzędnemi warsztatami w Paryżu, mógłby był zająć kiedyś miejsce między uczonemi naszemi przemysłowcami. Śmierć tego młodzieńca będzie śmiertelnym uderzeniem gromu w serca biednych tych kobiet.
— Spodziewają się one tego strasznego ciosu?
— Niemiałem odwagi powiadomić ich, o ile katastrofa jest bliską, wszakże pozostawiłem bardzo słabą nadzieję.
— Żałuję tych kobiet całem sercem... Na szczęście, ty im pozostaniesz. Będziesz im radą, podporą, ich zbawcą!
— Tak, jeżeli panna Berta uprawomocni mnie ku temu, wyszepnął młody doktór.
— Nie zapominaj, że możesz liczyć na mnie w każdym razie, odparł Henryk. Rad będę, mogąc ci dopomódz w tak szlachetnej sprawie. Rozporządzaj, o ile tylko będzie ci potrzeba kredytem mojego ojca i memi własnemi funduszami. Czyniąc to bez wszelkich skrupułów i krępowań, dowiedziesz mi prawdziwej przyjaźni z swej strony.
— Dziękuję ci, dziękuję mój przyjacielu, dziękuję z głębi serca... wołał z rozrzewnieniem Loriot. Spieszę na ulicę Notre-Dame.
— Lecz wkrótce się zobaczymy?
— Tak, niezadługo.
— Pamiętaj powiadomić mnie o wszystkiem.
— Przyrzekam.
— Tu dwaj młodzi ludzie rozdzieli się z sobą.
Henryk, przeszedł pieszo plac Karuzelu, Edmund wsiadł do przejeżdżającego fjakra, ażeby co rychlej przybyć na miejsce gdzie był oczekiwanym.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pani Monestier,. a raczej pani Leroyer, jak to zapewne odgadują czytelnicy, zajmowała wraz z dwojgiem swych dzieci, małe mieszkanko na trzeciem piętrze, w domu przy ulicy Notre-Dame de Champs, w Luksemburskiej dzielnicy miasta.
Wyprzedzimy więc Edmunda Loriot, ażeby poznać szczegółowo znajdujące się tam osoby, jakie w naszej powieści pierwszorzędną odegrają rolę.
Ktokolwiek przestąpił próg tego mieszkania, uczuł krążącą po nad sobą atmosferę smutku i rozpaczy. Brat Berty, Ludwik Abel Leroyer, złożony od dwóch miesięcy na łożu boleści dogorywał, dotknięty nieuleczalną piersiową chorobą jaka zgładzić go miała w 25 roku życia.
Twarz urodziwego niegdyś młodzieńca dziś jeszcze była piękna, mimo że śmierć wyryła na niej swe znamię. Matowa bladość pokrywała zapadłe policzki chorego, a na tej bladości okazujący się chorobliwy rumieniec, zwiastował bliski zgon męczennika.
Czarne włosy zwilgocono spływającym potem, przylegały mu do skroni, a oczy głęboko zapadłe, świeciły gorączkowym fosforycznym blaskiem. Z pod ust, na wpół otwartych, okazywały się dwa rzędy białych zębów; reszta ciała była tak wychudzoną, że pod przejrzystą powłoką skóry dojrzeć było można najdrobniejszą żyłkę.
Zdawało się, że jak w fantastycznym obrazie Dürera, śmierć zaczajona w fałdach okrywającej łóżko kotary, czyha ażeby porwać swoją ofiarę.
U podnóża łóżka, na fotelu, siedziała niemłoda kobieta ze złożonemi jak do modlitwy rękoma. Usta jej poruszały się szepcąc pacierze. Biedna ta matka prawdziwa „Matka bolesna“, błagała Boga o cud nad swojem dziecięciem.
Nie mając więcej po nad lat czterdzieści kilka, wyglądała na sześćdziesiąt. Białe jak śnieg włosy okalały twarz pomarszczoną, zżółkniętą, na której jednak dostrzedz było można ślady minionej piękności. Wyraziste jej niegdyś spojrzenie, przygasło. Długie lata łez i strasznych cierpień moralnych, podkopały zdrowie nieszczęśliwej, wątłe z natury. Tak matka jak i syn stali nad brzegiem mogiły.
Opodal, wsparta na poręczy łóżka, stała młoda dziewczyna, zapatrzona smutnie w dogorywającego brata. Bujne jasno blond sploty spływały na jej ramiona, łagodne błękitne oczy, zwracała bezustannie na matkę i brata. Cała ta piękna postać dziewczęcia przypominała owe młodociane męczennice z pierwszych wieków chrześcijaństwa, tak świetnie odtwarzane przez włoskich malarzy.
Była to Berta.
Chory poruszywszy się na łóżku, wyszepnął: Pić...
Berta z przygotowanej flaszeczki nalała przeznaczoną dozę, a wsunąwszy lewą rękę pod plecy cierpiącego, unieść go usiłowała.
— Pij ukochany!... wyszepnęła, przybliżając łyżkę do ust chorego.
Tkliwa ta prośba jak gdyby zagalwanizowała młodzieńca. Spojrzał na siostrę i uśmiech niewysłowionego przywiązania ukazał mu się na ustach.
— Dziękuję siostrzyczko... odrzekł przygasłym głosem; i chciwie połknął napój podany.
Lekarstwo przepisane przez Edmunda Loriot wywarło skutek natychmiastowy. Po upływie kilku minut zniknęło senne odrętwienie w jakiem był pogrążony. Blade jego policzki zarumieniły się lekko, zagasł blask gorączkowy w jego spojrzeniu.
Podniósłszy się sam na łóżku, ujął rękę siostry i do ust ją przycisnął, szepcąc:
— Berto... och!... Berto... jak ty jesteś dobrą!
Wyrazy te chorego wzruszyły matkę i córkę. Długo powstrzymane łzy wybiegły z ich serc zbolałych, spływając obficie na policzki.
— Płaczecie? powtórzył smutno chory. Dla czego płaczecie? Czyżem wam coś przykrego powiedział?