Dwie sieroty/Tom I/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Ażeby przeciąć to kłopotliwe położenie, w jakiem oboje się znajdowali, Berta zwróciła się do Edmunda.
— Idźmy do brata, doktorze... wyrzekła, i wyprzedzając Loriota, pobiegła do pokoju chorego.
Niedoświadczony w sprawach miłości Edmund niezrozumiał ile pociechy i ulgi strapionemu sercu dziewczęcia sprawiło rozpoczęte jego wyznanie. Przeciwnie, obawiał się, czy nie uraził Berty za zbyt śmiałemi słowy?
Pani Leroyer spostrzegłszy wchodzącego doktora, zbliżyła się ku niemu. Chory z uśmiechem szczerej życzliwości podał mu wychudłą swą rękę, przez której pergaminową skórę, przebijały kości i żyły.
Szybkim rzutem oka, ściskając tą gorączkowo rozpaloną rękę, Loriot stwierdził złowróżbną zmianę, która nastąpiła od wczoraj u dogorywającego. Zachował wszelako spokój zewnętrzny, niczem nie zdradzając tego, co się w nim działo.
— Witam cię, doktorze!... — rzekł chory przygasłym głosem.
— No! Jakże czujesz się dzisiaj, mój drogi pacjencie? rzekł Edmund, nasłuchując uderzeń pulsu.
Ludwik Abel w milczeniu wzruszył ramionami, co znaczyło:
— Dla czego pytasz mnie o to? Wszakże znasz mój stan lepiej odemnie.
— Kaszle częściej i silniej doktorze, ozwała się pani Leroyer. Tu rozwinęła chustkę pokrytą krwawemi plamami, jaką ocierano usta chorego.
Edmund niemogąc wyjawić prawdy, a niechcąc kłamać, milczał. Poruszył tylko głową, zamieniając z Bertą znaczące spojrzenie.
Chory, który wzroku nie puszczał z doktora, pochwycił w przelocie owo spojrzenie.
Nie trzeba było więcej, aby rozświetlić mu wszystko.
Biedny chłopiec zblednąć niemógł, będąc i tak marmurowo bladym, ale na jego oblicze wystąpił żywy rumieniec.
Po raz drugi wyciągnął rękę do Edmunda, a zmusiwszy go aby się pochylił nad łóżko, szepnął mu na ucho:
— Jestem mężczyzną... mam odwagę... Nie ukrywaj nic doktorze przedemną... Na co mnie łudzić? Koniec już ze mną... wszak prawda? Czuję to... odgaduję... Życie moje trzyma się na włosku... a ten włosek jutro przeciętym zostanie. Nieprawdaż?
Loriot, pomimo swoich lat młodych, był obecnym przy wielu konających. W bezustannem zetknięciu się z cierpieniem ciała i duszy sam się hartował. Widok tej ostatniej walki człowieka pomiędzy życiem a śmiercią uczynił go nie powiemy zobojętniałym, lecz zimnym, co z resztą przytrafia się wszystkim lekarzom. Jest to łaska, udzielona powołanym do tego zajęcia. Mimo to, drgnął, posłyszawszy słowa umierającego. Niewysłowiona boleść ścisnęła mu serce, jego oczy napełniły się łzami.
Nie odpowiadając konającemu, bo i cóż niestety mógł odpowiedzieć, położył mu palec na ustach na znak milczenia.
— Co syn mówił do pana? — zapytała z trwogą pani Leroyer.
— Nic takiego, coby mogło panią zaniepokoić. Nasz chory radby zasnąć i właśnie przepiszę lekarstwo, jakie mu tak pożądany sen sprowadzi.
Tu zbliżył się do biednej matki, która ubezwładniona wsparła się na fotelu.
— Panno Berto, dodał, — prosiłbym o papier i pióro.
Dziewczę pośpieszyło położyć na stole, co było potrzebnem do pisania.
Kreśląc receptę, Loriot myślał sobie:
— To już ostatnia!... Biedna matka... siostra!... Dwie biedne sieroty!...
— Udzielaj pani co kwadrans łyżkę tego lekarstwa choremu, dopóki sen nie nadejdzie, — rzekł doktór, zwracając się do Berty.
— Zlecenie pańskie najskrupulatniej wypełnionem zostanie.
Edmund podszedł teraz do pani Leroyer.
— Jakże pani czujesz się dzisiaj? zagadnął.
— Źle bardzo, niepewność i smutek, zabijają mnie...
— Uzbrój się pani w odwagę... zaklinam!... prosił tkliwie. — Trzeba walczyć z boleścią i starać się je pokonać. Stan zdrowia pani potrzebuje starań nieustannych, najzupełniejszy spokój jest tu koniecznym.
— Spokój... dla mnie?... Czyż go mieć mogę? — powtórzyła z goryczą. I poruszeniem ręki wskazała łóżko na którem jej syn dogorywał.
— Na co mi życie? wyszepnęła cicho; na co? jeżeli mam jego utracić.
— Zapominasz pani o swojej córce?..
— Masz pan słuszność... wiem o tem, ale co począć, gdy teraz nie mogę myśleć jak tylko o nim...
Tu wstawszy z krzesła, ujęła pod rękę doktora i przeszła z nim do przyległego pokoju.
— Chcę wiedzieć prawdę!... zawołała z podrażnieniem bliskim obłąkania, zamykając drzwi za sobą... Masz że pan jakąkolwiek nadzieję uratowania mojego syna. lub też go sądzisz być nieodwołalnie zgubionym?
— Żądasz pani prawdy oto jest ona, rzekł Loriot, zbierając całą siłę ducha ażeby nie kłamać. Medycyna nie posiada środków na zwalczenie tej choroby. Życie syna pani spoczywa w ręku Boga, cud tylko jeden może go ocalić.
— Pan zatem pomódz nic już nie jesteś w stanie?
Młody doktór milczał, niemogąc zdobyć się na odpowiedź.
Nieszczęśliwa matka, śmiertelnie blada, wzniosła oczy w niebo z wyrazem dzikiej rozpaczy, i załamała ręce, wzniósłszy je po nad głowę. Otwarła już usta aby wygłosić złorzeczenie przeciw nieubłaganemu losowi, jaki wydziera jej ukochane dziecko.
— Powstrzymaj się pani..! wyszepnął żywo Edmund, zastanów!... chory usłyszeć cię może!...
Te kilka wyrazów powstrzymały wybuch rozpaczy, jakiej spodziewał się doktór. Pani Leroyer opuściła głowę na piersi w milczeniu, potoki łez spłynęły na jej wychudłe policzki.
Loriot wpatrywał się w nią przez kilka sekund z głębokiem politowaniem, poczem wrócił do pokoju chorego.
— Do widzenia! drogi przyjacielu... dziś wieczorem... rzekł, ujmując rękę konającego, jaka obecnie była lodowato zimną. Do widzenia... Nie trać odwagi.
Biedny młodzieniec wzniósł wzrok ku niebu. Uśmiech smutnej rezygnacji ukazał mu się na ustach, krwią zbroczonych.
— Odwagi?... wyszepnął, mam ją...
Doktór, niemogąc dłużej znieść tej tak bolesnej sceny, wyszedł, skinąwszy na Bertę aby szła za nim, i oboje znaleźli się w pokoju, gdzie pani Leroyer nieruchoma, blada, zalana łzami, stała jak posąg boleści.
— Doktorze... zapytała Berta wspierając bezwiednie rękę. na jego ramieniu, ażeby się utrzymać, ponieważ siły ją opuszczały; doktorze... powiedz czy mój brat ujrzy jutro wschód słońca?
— Każ pani przygotować w aptece lekarstwo, odparł wymijająco Loriot. Przybędę tu dziś wieczorem.
Dziewczę zrozumiało dla czego nie odpowiedział on na jej zapytanie. Zakrywszy twarz rękoma, wybuchnęła łkaniem.
Edmund uścisnął z lekka jej rękę.
— Pomyśl pani o swojej matce, — wyszepnął wskazując tę biedną kobietę która zatopiona w niemej rozpaczy, nie dostrzegła nawet ich obecności.
— To prawda... odpowiedziało dziewczę. Winnam pamiętać że ja jedna na świecie jej pozostanę, ażeby czuwać po nad nią.
— Jedna tylko? — nie! mówił Edmund. Ja wraz z panią będę czuwał po nad nią... Będę się starał zastąpię jej syna...
— Dzięki doktorze... och! dzięki!... za twoją przyjaźń i poświęcenie, jakie całym sercem przyjmuję w imieniu mej matki.
I podała młodzieńcowi obie ręce, wilgotne od spływających łez na nie.
— Biegnę do apteki po lekarstwo, — dodała, ocierając oczy. I wyszła z pospiechem.
Loriot przemówiwszy słów kilka do pani Leroyer, która jak gdyby zdawała się ich nie słyszeć, opuścił mieszkanie nieszczęśliwej rodziny.
Głęboko był zasmuconym. Serce biło mu w piersiach gwałtownie, uciskane boleścią. Łzy biegły do oczu bezustannie.
Gdy wyszedł na ulicę świeże powietrze, orzeźwiło go nieco. Uczuł się spokojniejszym, lecz nie był w stanie rozprószyć doznanego wrażenia.
Szedł ku środkowi Paryża, zadumany, smutny, myśląc o losie tych nieszczęśliwych.
Wróćmy do pokoju chorego.
Zauważył on wyjście Berty z doktorem.
Po upływie kilku minut gdy usłyszał zamknięcie drzwi wsparty na ręku, uniósł się z trudnością na pościeli i słabym, świszczącym głosem przywoływał po kilkakrotnie swą matkę.
Pani Leroyer dosłyszała, a raczej odgadła owo wezwanie, i, otrząsnąwszy się z rozpaczliwego obezwładnienia pospieszyła do syna.
— Czy potrzebujesz czego, drogie dziecię? zapytała pochylając się nad łóżkiem.
— Nic matko... odrzekł, ale chcę z tobą pomówić.
— Ze mną pomówić? — zapytała zdumiona.
— Tak; przysuń twój fotel... i usiądź tu... blizko... jeszcze bliżej... ponieważ brak mi głosu... a potrzebuję porozmawiać z tobą w nieobecności mej siostry.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.