Dwie sieroty/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaświtał chmurny poniedziałkowy poranek, jak gdyby dzieląc smutek dwóch nieszczęśliwych kobiet.
Z pierwszym dnia brzaskiem syn pani Leroyer przywołał matkę do siebie.
— Czego żądasz? zapytała z przytłumionym łkaniem.
— Wszystko o com prosił, wypełnić przyrzekłaś, odrzekł przyciszonym głosem, — zechciej zadość uczynić jednej jeszcze proźbie... Radbym się wyspowiadać, potrzebuję tej religijnej pociechy, w ostatnich chwilach mojego życia. Sprowadźcie mi zatem księdza.
Pani Leroyer wyszła ażeby spełnić życzenie umierającego, a w kilka chwil później kapłan krzepił młodzieńca na tę ostatnią podróż słowami wiary i ufności w miłosierdzie Boże.
Około południa przybył Edmund Loriot.
Za pierwszym rzutem oka odgadł, iż nic już nie jest w stanie ocalić chorego. Zapisał jednak receptę dla zaspokojenia i pocieszenia zrozpaczonej matki. Bertę zaś ostrzedz postanowił o mogącej lada chwila nastąpić katastrofie.
— Pomnij pani żeś przyrzekła zawiadomić mnie o chwili zgonu brata, — rzekł do niej. — W tyle bolesnych okolicznościach potrzebować panie będziecie życzliwej dłoni przyjaciela.
Dziewczę zrozumiało znaczenie owych wyrazów. Podziękowała młodemu doktorowi niemym uściśnieniem ręki, tłumiąc łzy, jakie się jej gwałtem do oczu cisnęły.
Loriot cierpiał niewysłowienie po nad temi dwiema osieroconemi kobietami. Cóż jednak mógł uczynić? Nauka i wszelkie jego wysiłki daremnemi się okazały wobec wyższych Stwórcy wyroków.
Pani Leroyer starała się ukrywać boleść, szarpiącą jej duszę. Wobec umierającego syna, wszystkie jej dawne rany serca poczęły się krwawić na nowo. Przyrzekła jednak choremu, że stanie mężna do walki z nieszczęsną swą dolą, przysięgła, że przed Bertą ukryje w tajemnicy, gnębiącą ich niezasłużenie hańbę rodową, należało dotrzymać przyrzeczenia.
Z ostatnim brzaskiem dnia chylącego się ku zmierzchowi, siły zaczęły opuszczać umierającego. Mgła niewidzialna wzrok mu przysłaniała, matkę i siostrę stojące przy sobie widział już tylko jak po za gęstą zasłoną.
Zimny pot spływał mu z czoła kroplami, nieubłagana śmierć zbliżała się szybko.
Matka wraz z córką pochylone nad łóżkiem, śledziły każdy ruch, każde spojrzenie nieszczęśliwego.
Nagle wyciągnął do nich wychudzone dłonie, jak gdyby pragnął w owym ostatnim uścisku połączyć te dwie tak drogie dla siebie istoty. Przyciągnął do ust ręce matki szepcąc zaledwie dosłyszanym głosem;
— Żegnam cię matko!... żegnam siostro moja!... Matko pamiętaj o przysiędze!... I głowa jego osunęła się na poduszki, a obie ręce opadły wzdłuż ciała bezwładnie.
Krzyk rozpaczliwy wybiegł z piersi obu kobiet. Nieszczęśliwa matka okrywała pocałunkami martwe zwłoki syna, chcąc teraz pieszczotami powrócić mu życie. Berta upadła na kolana modląc się ze łkaniem.
Cios mimo że przewidziany od dawna zdawał się odejmować zmysły tym dwom osieroconym istotom. Pani Leroyer powtarzała jedne i te same wyrazy:
— Synu!... mój synu... straciłam cię więc na wieki!
W tym stanie przesiedziały parę godzin, z wlepionym wzrokiem w marmurowo bladą twarz zmarłego, aż wreszcie boleść ustąpiła miejsce cichej rozpaczy.
Wdowa przygarnęła córkę do siebie.
— Chodź dziecię moje!... wyszepnęła łzawo. — Niechaj uczuję w twoim uścisku że jeszcze mam żyć dla kogo na świecie. Pozostałyśmy dwie osamotnione... sieroty wśród ludzi!... Trzeba nam się uzbroić w wielką siłę i odwagę na tę bolesną pielgrzymkę!...
Berta rzuciła się w objęcia matki, zaklinając ażeby zechciała się uspokoić. Pani Leroyer przyciskając do piersi to jedyne pozostałe jej dziecię, nie była w stanie pośród łkań głośnych przemówić, wreszcie zapanowawszy nad sobą.
— Córko moja!... — wyrzekła, doktór Loriot prawdziwą był dla nas opatrznością, dając niezliczone dowody swojej życzliwości, wypada zawiadomić go o tem, co nastąpiło. Idź więc z tą bolesną wiadomością.
— Jakto... zostawić matko cię samą? — pytała Berta z obawą.
— Nie będę samą... Mam jeszcze przy sobie kochanego mojego syna... Idź więc i nie troszcz się o mnie. Dla pospiechu wsiądź w dorożkę, a wracając, przywieź z sobą gromnicę.
Dziewczę posłuszne woli matki, wybiegło z mieszkania.
Zaledwie drzwi jednak zamknęły się za nią, wdowa przystąpiła do łoża zmarłego.
— Synu mój ukochany! — zaczęła; — połączyłeś się ze swoim ojcem, nie zdoławszy pośród tylu trudów i zabiegów oczyścić tak niesłusznie zhańbionego jego nazwiska. Na mnie więc teraz przechodzi spuścizna twych dążeń, ja mam dokonać dzieła które śmierć tobie wytrąciła z ręki. Pójdę w twe ślady z wiarą i ufnością w miłosierdzie Boże. Czy jednak dojdę do celu?... Tylekroć razy przy wspólnych usiłowaniach traciliśmy odwagę, widząc zawiedzionemi nasze nadzieje... Cóż sama teraz zdziałać zdołam, bez poparcia i przewodnika w tej tak zaciemnionej sprawie? Ufam jedynie w twą pomoc tam... z wysoka i tę tak niezmienną sprawiedliwość Bożą!...
Ucałowawszy skostniałe już ręce i wynędzniałą twarz jedynaka, wśród rozdzierających łkań wyszła do przyległego pokoju.
— Trzeba korzystać z nieobecności Berty, — mówiła, — i wyszukać potrzebnych mi jutro papierów do sporządzenia aktu zejścia.
Wydobyła z szafy hebanową szkatułkę, a otworzywszy ją kluczykiem zawieszonym na szyji, przeglądała pożółkłe już dokumenty, odkładając te które potrzebnemi jej być miały. Schowawszy je do kieszeni, zamknęła na klucz ową skarbnicę tej tak bolesnej tajemnicy rodzinnej.
Pozostawała jeszcze nieszczęśliwej wdowie do spełnienia najcięższa część zadania.
Pragnęła sama ubrać swego syna na tę ostatnią podróż, pragnęła, ażeby jej macierzyńska ręka dopełniła ową pośmiertną obsługę.
Pomimo łez i łkań, ustroiła zmarłego w szaty godowe, wpatrując się w tę tak anielsko spokojną twarz jego, jaką już po raz ostatni oglądać jej było wolno, poczem padła na kolana przygnębiona boleścią.
Berta tymczasem wybiegła na ulicę, bezprzytomna prawie, nieodpowiadając na liczne zapytania sąsiadek, których | nawet niesłyszała. Jedna myśl tylko zajmowała umysł dziewczęcia to jest jak najrychlejszego powrotu do matki, o którą tak była niespokojną.
Szczęściem, przed bramą domu znalazła dorożkę, w którą wskoczywszy, kazała jechać na ulicę Cuvier, numer dziewiąty do mieszkania doktora Edmunda Loriot.
Pomimo szybkiej jazdy, wydawała się ona biednej dziewczynie tak wolną, że co chwila nagliła woźnicę o pośpiech.
Nie zastanowiwszy się nad krokiem, jaki czyniła obecnie, nie pojmując całej drażliwości swojego położenia, pamiętała tylko, że doktór jej powiedział:
— Zechciej mnie pani zawiadomić... a matka dodała:
— Powiedz mu że wszystko skończone!...
Posłuszna tym dwom tak drogim dla siebie życzeniom, spieszyła je wypełnić, a razem powracać co rychlej do zrozpaczonej swej matki.
Zatrzymali się nakoniec przed mieszkaniem doktora.
Znając już tylokrotnie odbytą tam drogę, wbiegła szybko po schodach, dzwoniąc do drzwi gwałtownie. Rozgniewana służąca wybiegła chcąc ją strofować za hałaśliwe zachowanie się, gdy tuż po za nią okazał się Edmund Loriot.
— Doktorze!... doktorze!... mój brat nie żyje!... wołała z rozpaczą.