Dwie sieroty/Tom II/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Theifer przechadzał się bez przerwy po rozległych korytarzach pałacu Sprawiedliwości, oczekując na przybycie pisarza pana Bressoles by od niego zasięgnąć potrzebnych sobie szczegółów co do sprawy Ireneusza.
Nagle posłyszał dzwonienie, otwarły się drzwi gabinetu sędziego, a z nich wybiegł szczupły małego wzrostu urzędnik, i z trzymanej w ręku pliki papierów, czytał arkusz papieru przytwierdzony z wierzchu.
Agent zatrzymał go w biegu.
— Jak się masz panie Lambert, zawołał. Dokąd tak śpieszysz?
— Niedaleko, odrzekł zagadniony. O ile sądzę, przygotowują dla pana robotę. Te papiery kazano mi doręczyć delegowanemu komisarzowi.
— A zkąd pan sądzisz, że to dla mnie robota?
— Ztąd, że nakazane dopełnić jutro rewizję.
— U kogo? zapytał Theifer z udanym przerażeniem.
— U niejakiego Ireneusza Moulin.
Wyraz nieopisanej radości zawidniał na twarzy inspektora.
— Wyznał widać wszystko! pomyślał. Za godzinę będę wiedział to co mi jest potrzebnem. Wszystko idzie dobrze jak z płatka!...
— Zejdziemy razem, bo i ja wychodzę, dodał głośno.
U drzwi gabinetu komisarza, pożegnał się z Lambertem, i wszedł do swego biura, jakie obok się znajdowało. Mógł teraz spokojnie oczekiwać na dalszy bieg sprawy, wiedząc przez jakie koleje przechodzić jej będzie trzeba.
Wiedział, że komisarz odeśle papiery na ręce naczelnika bezpieczeństwa, i że ten wyznaczy agenta do przeszukania rzeczy w mieszkaniu Moulin’a. Mimo to jednak zrywał się od biurka co chwila, i biegał po pokoju w nerwowym rozdrażnieniu. Pragnął co rychlej dowiedzieć się o wszystkiem.
— A jeżeli naczelnik wyznaczy którego z moich kolegów? zapytywał sam siebie, co począć wtedy? Będę musiał podstępem dowiadywać się o adresie tego przeklętego mechanika. A ileż doznam przed tem zmartwień i niepokoju?...
Po pół godzinnem oczekiwaniu, zjawił się wreszcie woźny z plikiem papierów, a zastawszy Theifera podszedł ku niemu.
— Chciałem prosić pana o doręczenie tych dokumentów naczelnikowi, rzekł, gdyż sam powracać muszę spieszno do komisarza.
— Najchętniej; odrzekł Theifer.
Po odejściu woźnego, spojrzał na akta, i przekonał się ku wielkiemu swemu zadowoleniu, że to były właśnie papiery Moulin’a.
— Traf, odgrywa dla mnie dzisiaj rolę Opatrzności rzekł, zacierając ręce. Los bardziej nam sprzyjać nie może!... I z wesołym na ustach uśmiechem zabrawszy przyniesione dokumenty, udał się z niemi do naczelnika publicznego bezpieczeństwa.
— Co pan sobie życzysz?... panie Theifer? — zapytał naczelnik.
— Przynoszę papiery od sędziego Camus-Bressoles, jakie już przeszły przez ręce delegowanego komisarza. Woźny nie mówił, że polecono dokonać rewizję w mieszkaniu zaaresztowanego przezemnie przed kilkoma dniami człowieka, który natenczas odmówił wyjawienia swego adresu.
— Ha! widać, że pan Bressoles znalazł sposób rozwiązania mu języka, odrzekł naczelnik. Już to przyznać trzeba, że on umie się znakomicie obchodzić z obwinionemi!... Zobaczmy co też z podsądnego wydobył?
Theifer z właściwą sobie uniżonością podał papiery, oczekując w milczeniu na dalsze rozkazy. Pragnął gorąco by jemu powierzono tę sprawę, a gdyby go pominięto, prosić o nią postanowił.
Naczelnik przebiegł szybko oczyma protokół.
— Ha! ha! — zawołał, podsądny miał stosunki z włoskiemi agitatorami zamieszkującemi w Londynie, widywał się z nimi... Dobrą rybę złowiłeś Theiferze... Winszuję ci... winszuję!...
Inspektor ukłonił się nisko, zaczerwieniony z radości. Szczęście sprzyjało mu zdumiewająco dnia tego. Będą mu zazdrościli, winszowali, obdarzą go gratyfikacją, a może nawet awansem! Jakież rozkoszne marzenia!...
— Łączyły go tam przyjazne stosunki z temi osobistościami należącemi do partji wichrzycieli... Widywał się z niemi... Ho!... ho! djabelnie zła sprawa!... mówił krzywiąc się naczelnik.
Czytał dalej papier w milczeniu, poczem zwróciwszy się do Theifera:
— Mimo to wszystko, rzekł, nie tęga musi to być głowa, gdy naciśnięty przez Bressol’a o powód przyjazdu do Paryża, użył niezręcznej wymówki. Tłumaczył się, że powrócenie honoru jakiejś rodzinie, której wymienić nie może, sprowadziło go do stolicy. Ubogim w pomysły jak widzę, jest ów pan mechanik.
Theifer słuchał z natężoną uwagą, i każde wyrzeczone słowo notował w pamięci.
Jutro zatem, mój inspektorze, ciągnął dalej naczelnik zamykając akta, zabierzecie więźnia od świętej Pelagji, i w jego obecności dokonacie rewizję. Zajmiesz się tem sam, osobiście, mój Theiferze.
— Dobrze panie.
— Wydam natychmiast rozkaz zabrania więźnia. Jutro z rana, o ósmej godzinie, przewieziesz dorożką Ireneusza Moulin do jego mieszkania położonego przy placu Królewskim pod № 24. Będę tam na was oczekiwał pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano.
Inspektor zaledwie zdołał ukryć nadmiar swojej radości.
— Wieź z sobą dwóch zdolnych agentów, dodał naczelnik podpisując upoważnienie.
— Rozumiem.
— Zanotowałeś sobie adres podsądnego? „Ireneusz Moulin, plac Królewski, numer 24?
— Nie wiem jednak na którym piętrze?
— To mniejsza... dopytać się łatwo.
— W rzeczy samej.
— Oto rozkaz... Strzeż pilnie przyłapanego ptaka. Jego zeznania, mogą nam być bardzo pożytecznemi w przyszłości...
— Niech pan naczelnik będzie spokojnym, odpowiadam za wszystko! I uszczęśliwiony tak pomyślnie dla siebie rozwiązującą się sprawą, opuścił gabinet swojego zwierzchnika.
Spojrzał na zegarek.
— Kwandrans na ósmą, rzekł, trzeba jechać natychmiast.
Wydał rozporządzenia dwom agentom, którzy mu mieli towarzyszyć nazajutrz do więzienia, i wyszedł z prefektury by wsiąść w dorożkę i podążyć coprędzej na ulicę św. Dominika do księcia de la Tour-Vandieu.
∗
∗ ∗ |
Pani Leroyer mocno zaciekawioną została listem nadesłanym przez Ireneusza, obok czego pewien poboczny szczegół mocno ją zaniepokoił.
Posłaniec Moulin’a powiedział, że dom w którym zamieszkiwała, strzeżony jest pilnie przez policyjnych agentów.
Jakim mógł być cel tej ostrożności, i przeciw komu wymierzonym został?
Berta zamknąwszy drzwi za nieznajomym wróciła do matki, również zaniepokojona tajemniczem zachowaniem się tego dobrego mężczyzny.
— Niechcąc ci mamo przeszkadzać, rzekła, usunęłam się na życzenie tego nieznajomego, mimo, że jego niezwykłe zachowanie się zatrwożyło mnie na razie. Lękam się czy nie przysłano ci mamo jakiej złej, lub nie potrzebnej wiadomości?
— Uspokój się... odparła wdowa. Przeciwnie bowiem, nadesłano mi promyk nadziei.
— Czy podobna?
— Upewniam cię drogie dziecko. A będę cię mogła lepiej jeszcze objaśnić, skoro powtórnie odczytam ten list.
— Mamże cię znowu pozostawić samą?
— Niepotrzeba. Zostań i przygotuj mi tymczasem lekarstwo.
Chora mówiła tak przyciszonym głosem, że zaledwie dosłyszeć ją było można. Z dniem każdym ta biedna kobieta, owa prawdziwa „Mater dolorosa“ traciła coraz więcej sił, codziennie posuwała się bliżej do mogiły, a mimo to Edmund Loriot nie tracił nadziei.
— Trochę szczęścia i spokoju, myślał, ocalić ją może.
Berta przygotowywała lekarstwo, podczas gdy matka czytała list Ireneusza pochłaniając prawie każde przezeń nakreślone słowo.
Skończywszy na podpisie, zaczęła go odczytywać na nowo. Poraz pierwszy od tylu tygodni, wyraz radości zapromieniał na obliczu nieszczęśliwej. Lekki rumieniec okrasił wdzięcznie jej twarz wybladłą, Przypomniała sobie, iż przed kilkunastoma laty mieszkała w tymże samym domu przy Królewskim placu, Tam przyszły na świat jej ukochane dzieci.
Ten zbieg okoliczności zdawał się dla niej być dobrą wróżbą.
Berta dostrzegła zmianę zaszłą w matki usposobieniu.
— Droga mamo! zawołała, okrywając ją pocałunkami, widzę, iż w rzeczy samej otrzymałaś jakąś dobrą wiadomość?
— Tak, dziecię.
— Wybacz moją ciekawość, ale od kogo ten list?
— Od Ireneusza Moulin.
— Od tego o którym mi opowiadałaś przed paroma dniami? Wszak to ten którym opiekował się nasz ojciec, a on teraz chce nam się za to wywdzięczyć?... ten, którego spotkałaś mamo na cmentarzu?
— Ten sam, moje dziecię; odpowiedziała wdowa, której wspomnienie cmentarza znów smutne nasunęło myśli.
— Pozwolisz mi przeczytać ten list? pytało dziewczę.
Pani Leroyer przecząco potrząsnęła głową.
Wiemy dla czego Berta nie mogła dostać tego listu do ręki. Nie nalegała też więcej ale po chwili zapytała:
— Czy i tego nie mogłabym wiedzieć co ów pan Moulin pisze tak pomyślnego?
— Żąda odemnie wyświadczenia pewnej przysługi...
— I to tak mamę uszczęśliwia? odparła zdumiona.
— Tak moje dziecko. Będę się czuła bardzo zadowoloną gdy zadość uczynię prośbie tego zacnego a prawdziwie kochającego nas człowieka. Przed laty, gdy był podrastającym chłopcem, uważałam go za trzecie swe dziecko. Ciebie szczególniej. Berto, kochał on bardzo... piastował cię i usypiał niejednokrotnie na swoim ręku.