Dwie sieroty/Tom IV/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Przytłumiony turkot powozu jadącego po błotnistej drodze dobiegł uszów Théfera.
— Otóż są nakoniec, wyszepnął i wydobywszy z kieszeni maskę czarną atłasową, włożył ją na twarz.
Kilka minut upłynęło zanim zobaczył wynurzającą się z ciemności czarną, jakąś masę, która posuwając się zwolna, przystanęła przed nim nareszcie.
Była to dorożka Numer 13.
Agent zbliżył się do niej.
— No, i cóż? zapytał Dubiefa.
— Mamy ją... odrzekł złoczyńca. Ale było niemało kłopotu. Skoro panienka spostrzegła że popadła w zasadzkę, zaczęła się rzucać i krzyczeć jak opętana.
Otworzyły się drzwiczki.
Terremonde wysiadł mówiąc do Berty:
— Niech pani wysiada, jesteśmy na miejscu.
Dziewczyna usłuchała rozkazu drżąc cała. Jej oczy nawykłe już do ciemności, dojrzały zamaskowanego człowieka stojącego przy powozie.
Przestrach jej się powiększył.
— Pamiętaj pani, rzekł Terremonde, ani jednego krzyku, ani najmniejszego oporu, albo... Tu nieskończywszy błysnął ostrzem noża przed jej oczyma.
— Będę spokojna... szepnęło dziewczę.
— Idź pani za tym panem, dodał wskazując na Théfera, który wszedł w ogród. Berta szła za nim.
Terremonde i Dubief przywiązawszy lejce u furtki w murze, poszli za niemi.
Jerzy de la Tour-Vandien posłyszawszy kroki idących, poskoczył żywo po za stos drzewa, chcąc ukryć się w cieniu. Konwulsyjne dreszcze wstrząsały nim całym.
Ów nędznik nie myślał cofnąć się wobec tak straszliwej zbrodni, ale się lękał.
Otworzono drzwi od pokoju i ukazała się ofiara z trzema swojemi strażnikami.
— Zapal świecę! rzekł Théfer do Terremonda, i zaprowadź tę panią na pierwsze piętro.
Berta milcząca, nie myślała o stawieniu bezużytecznego oporu. Zdawało się jej że śni. Czuła się całkiem obezwładnioną, a wznosząc myśl do Boga, patrzyła na otaczających, nie widząc ich prawie.
Terremonde wykonał rożkaz swojego zwierzchnika.
— Chodź pani, rzekł do uwięzionej, a pamiętaj sprawiać się cicho.
Biedne dziewczę poszło za nim bez oporu.
— Przeprowadził ją przez drugi pokój, potem na wschody i wprowadził do dość obszernej izby, gdzie postawił świecę na stole.
— Widzisz pani, rzekł, iż w oknach są kraty żelazne, napróżno byś więc uciec usiłowała. Okiennice pozamykane otwierać ich nie radzę. Niema tu nic do widzenia a mogłoby to przynieść szkodliwe dla pani następstwa.
Berta w milczeniu upadła na krzesło. Terremonde wyszedł, zamknąwszy drzwi na klucz za sobą.
Gdy zeszedł na dół, Dubief opowiadał Théferowi jak się ta cała rzecz odbyła.
Pan de la Tour-Vandieu owiązał twarz chustka jedwabna, która ukrywając jego rysy, zmieniła go do niepoznania.
— Zrobiliśmy co nam poleconem było, rzekł wreszcie Terremonde, i sądzę żeśmy się dobrze sprawili... Dawaj pan umówioną zapłatę panie Gauchet, a spiesz się. Pójdziemy teraz drogę wiodąc do Montrenil, która lubo nie jest wygodna, ale za to jest krótsza.
— Ileż winien jesteś tym panom? zapytał książę.
— Trzydzieści pięć tysięcy franków.
Jerzy wydobył pugilares i położył na stole trzydzieści pięć sztuk banknotów tysiąc frankowych.
— Mieliśmy znaczne koszta, dorzucił nieśmiało Terremonde podczas gdy Dubief przeliczał i składał pieniądze.
Książę dołożył im jeszcze tysiąc franków.
— Interes załatwiony, rzekł Dubief. A teraz róbcie panowie z tem wszystkiem co się wam podoba... To już rzecz wasza. My uciekamy!
— Radziłem wam odbyć małą, wycieczkę za granicę, rzekł Théfer. Usłuchajcie mnie...
— Postąpiemy też według tego.
— A dokąd jechać chcecie?
— Do Szwajcaryi... ojczyzny Wilhelma Tella i słynnych Genewskich zegarków... Potrzebuję uregulować mój właśnie.
— Domyślałem się tego... Macie tu dwa paszporta zawizowane. Jedzcie!... Szczęśliwej podróży...
— Dziękuję, odrzekł Dubief, chowając paszporty do kieszeni. Do widzenia panowie... Życzymy powodzenia!
Terremonde otworzył szafę, wyjął z niej duże zawiniątko, które zabrawszy, poszedł za Dubiefem.
— Nic niezapomniałeś? zapytał tenże gdy byli w ogrodzie.
— Nie! — nasze stare ubrania są tu w tej paczce. Za granicą odświeżemy garderobę, która mówiąc między nami djabelnie tego potrzebuje. Wziąłem także woreczek z piędziesięcioma sztukami naszej monety.
— Czyś ty oszalał!... żeby to zabierać? wykrzyknął z gniewem Dubief. Teraz kiedy jesteśmy bogaci, żeby brać fałszywe pieniądze? Po to chyba, ażeby się skompromitować!... We łbie ci się chyba przewróciło!...
— A więc co zrobić z temi biednemi pieniążkami?
— Rzucić je... nie zatrzymać ani jednego!... Przerzuć mi to zaraz przez ten mur!
Terremonde usłuchał; wyjął z żalem z kieszeni woreczek i całą siłą przez mur go przerzucił.
Woreczek zakreśliwszy łuk w powietrzu upadł w dość znacznej odległości, na brzegu wybranego po gipsie dołu, w głąb którego się potoczył. — Sznureczek którym był związany przerwał się upadając.
Jedna sztuka fałszywej monety, wysunęła się i została na brzegu.
Złoczyńcy doszli do dorożki.
— Siadaj koło mnie, rzekł Dubief, mam z tobą do pomówienia.
Siedli oba na kozioł.
Dubief zaciął konia i powóz zniknął w ciemnościach.
We trzy kwadranse później przebyli rogatki bez przeszkody, a zapaliwszy latarnie zatrzymali się w pobliżu brzegów Sekwany.
Zsiadłszy z siedzenia, Dubief zdjął Milordowi wędzidło, przywiązał mu worek z obrokiem, zdjął z siebie surdut dorożkarski, kapelusz, perukę, faworyty, i włożył na głowę swoją starą czapkę wyjętą z kieszeni.
— Cóż ja mam zrobić z temi gałganami? zapytał Terremonde.
— Rzuć je w rzekę... do licha.
— Szkoda! bo to także coś warte.
— Czy chcesz się znowu skompromitować? Ruszaj mi zaraz do wody!
Terremonde zabrawszy rzeczy, poszedł wykonać rozkaz swego towarzysza. Dubief przez ten czas umaczał chustkę w rynsztoku i odkleił czarny papier położony na numerach dorożki Loriota.
Terremonde wrócił z próżnemi rękoma.
— No! a teraz, rzekł, w drogę, do Fontainebleau!
Obaj złoczyńcy ruszyli spieszno na dworzec Ljońskiej drogi żelaznej.
W kilka minut później, patrol policyjny przytrzymał opuszczoną z koniem dorożkę i odprowadził ją na ulicę Pontoise do urzędu policyjnego.


∗             ∗
Berta jak widzieliśmy, weszła bez płaczu, bez krzyku, bez oporu, do ponurej willi na płaskowzgórzu. Jerzy i Théfer zdumionemi byli jej milczeniem i spokojem, ponieważ dwaj łotrzy którzy ją przywieźli, opowiadali o jej oporze wśród drogi. Upewniali że zmuszonemi byli uciec się do pogróżek, aby ją skłonić do milczenia.

Dla czego więc teraz okazywała się tak spokojną, dla czego przestrach nie pozbawił jej przytomności?
— Może, się łudzi nadzieją jakiegoś ocalenia? rzekł pan de la Tour-Vandieu do swego wspólnika.
— Zkąd by miała powziąść taką nadzieję?
— Może rachuje na Ireneusza Moulin.
Théfer wzruszył ramionami.
— Cóż nam zresztą na tem zależy? odrzekł.
— Zależy więcej niż ci się zdaje odparł Jerzy. Ireneusz Moulin jest bardzo zręczny w prowadzeniu interesów, zręczniejszy nawet od ciebie, bo potrafił trop zmylić i kazał ci uwierzyć że wyjechał na prowincję, chociaż nie opuścił na krok Paryża.
— Dla czego książę przypuszcza podobne rzeczy?
— Nie przypuszczam, ale jestem pewny. Czyli żeś nie uważał co jeden z twoich ludzi, opowiadał nam przed chwilą? Godzina naznaczona przez ciebie na wykradzenie tej dziewczyny, była taż sama jaką oznaczył Moulin dla widzenia się z nią. Dzięki temu jedynie, wpadła ona tak łatwo w zastawione sidła. Gdzie na nią oczekiwał, ten człowiek, i pod jakim nazwiskiem się ukrywał? — toby nam trzeba było wiedzieć koniecznie. W chwili, w której to mówię, Ireneusz o którym myślałeś że jest gdzieś zdala od Paryża, pracuje może nad moją zgubą... nad moją hańbą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.