>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Dziad
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kalendarz Polski Ilustrowany na Rok 1891“
Redaktor Jan Zamarajew
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia Józefa Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Henryk Piątkowski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIAD.
OBRAZEK WIEJSKI
Klemensa Junoszy.




Gościńcem, co między polami się ciągnął i w borze wielkim znikał, szedł dziad, zwyczajny żebrak, taki co od wsi do wsi po proszonem się włóczy.
Gorąco było nieznośne, słońce nie grzało, ale piekło — i byłby się dziad, choć nie bardzo tłusty, pewnikiem na tym skwarze roztopił, gdyby nie wietrzyk, który mu twarz i pierś odsłoniętą chłodził. Twarz była brodata, zarosła aż pod same uszy siwemi i rudemi włosami, ogorzała od słońca, nosisko wielki na niej sterczał, a z pod krzaczastych brwi patrzyły oczy małe, przymrużone, ale przenikliwe niezmiernie i bystre. Jak świderkiem mógł dziad kogo chciał tylko tem spojrzeniem przewiercić, a nie bardzo kto wzrok jego wytrzymał.
Wieku dziada trudno było poznać. Gdy widząc, że kto nadjeżdża, zgarbił się, skurczył, gębę jak do płaczu wykrzywił, to można było mniemać, że i z półtory kopy lat dźwiga na grzbiecie; — gdy zaś podróżny go minął i dziad sądził, że nikt na niego nie patrzy, to prostował się i szedł raźnie, krokiem pewnym, posuwistym, głowę hardo w górę podnosił, i wielkim kijem sękatym, skałkami nabijanym, niby pręcikiem wywijał. A wiedzieć też trzeba, że nie był to zwyczajny kij dziadowski do podpierania się i odpędzania złych psów, ale istna zbójecka maczuga, tęgo okuta na końcu, z główką nabijaną gwoździami; przy główce była dziurka, a przez nią przewleczony mocny rzemień surowcowy. Czasem na tym rzemieniu dziad pałkę do pasa przyczepiał i wlókł ją za sobą jak pałasz, a czasem, dla pewności, rzemień ten koło ręki okręcał....


Handlarz małomiasteczkowy.

Odziany był, jak.... dziad. Gruba, rozpięta koszula na piersiach, siermięga jak świat stara, łatami upstrzona, na nogach postoły z lipowego łyka, a na głowie cudaczny, połamany, snać na śmieciach znaleziony kapelusz.
Na ramionach sakwy płócienne dźwigał długie, a wypchane zawsze, że omal nie pękły. Nie miłosierdzie ludzkie jednak było pełności tych torb przyczyną, ale zabiegliwość dziada, który lubił wszystko, co mu w wędrownem gospodarstwie przydatne być mogło — ze sobą nosić. Nieraz to, zamiast gościńcem od wsi do wsi się wlec, dziad w las wkraczał i ścieżkami mało komu znanemi myszkował, a bywało nieraz, że i na ścieżki nie patrzył, lecz wprost między drzewami przez gąszcze się przedzierał. Czasem go noc podczas takiej zaskoczyła wędrówki, czasem mu głód doskwierał, wtenczas dziad, dogodne miejsce wybrawszy, ogień rozpalał i całe gospodarstwo z sakwy wydobywał: garnek żelazny, kaszę, słoninę, sól, chleb, jaja, często i mięsa kawałek, i sporządzał sobie ucztę. Uraczywszy się dobrze, kładł się wziąwszy sakwy pod głowę, a rzemyk od maczugi okręciwszy na ręku.
Całą okolicę w szerokim promieniu dziad ten znał wybornie, wiedział w którem miejscu rzekę wbród przejść można, znał kępki po których przez oparzeliska i bagna przeprawa jest bezpieczna, wiedział o wszelkich manowcach, kryjówkach leśnych, mostkach, kładkach, dołach... Niema w tem dziwu, gdyż od tylu lat po okolicy się włóczył, od wsi do wsi, z odpustu na odpust, z jarmarku na jarmark, zwyczajnie jak dziad.
Bywało, że nieraz na dłuższy czas z okolicy znikał. Kilka razy nawet rozchodziły się wieści, że już nie żyje — aliści zjawiał się znowuż, taki sam jak i dawniej, przygarbiony i żebrzący.
Dawali mu ludzie jałmużnę, według możności — ale i lękano go się także, bo nie był to dziad jak zwykle dziady bywają. Mówiono o nim, że z żydami, z cyganami ma stosunki i własną ich mowę jak najlepiej rozumie. Gdy do wsi jakiej przyszedł, gospodynie dawały mu chleb, prosząc o pacierz do Opatrzności, Przemienienia Pańskiego lub za dusze zmarłe — ale bardzo były rade, gdy odszedł.
Co prawda, miał on naturę i obyczaje wcale nie dziadowskie. Inny żebrak, przyszedłszy, lubił usiąść, pogwarzyć, opowiedzieć co się dzieje na świecie, a czasem piękną i nabożną pieśń zaśpiewać... A ten ledwie że bąknie „Pochwalony“, stanie jak mruk, a gdy mu co dadzą, to ledwie głową kiwnie i zaraz odchodzi. Spojrzenie też miał ponure i brzydkie, w rozmowę się z ludźmi nie wdawał, do karczem nawet nie zaglądał. Czasem, gdy do wsi przyszedł, a chciał odpocząć, to usiadł sobie na ulicy pod płotem, gryzł chleb po kawałku i patrzył... wodził oczami po chałupach, po zabudowaniach, przyglądał się bydłu jak na pastwisko go pędzą, koniom — a gdy dość odpoczął i pożywił się, wstawał i wlókł się dalej niewiadomo gdzie.
Szedł tedy gościńcem w owo skwarne lipcowe południe, maczugą się podpierał i kroku przyśpieszał — widocznie prędzej do cieniu chciał się dostać, do lasu. Gorąco bo też było. Zboczył z drogi, między krzaczkami drobnemi i jałowcem się przedzierał, gałęzie odsuwając pałką, aż dostał się między sosny niebotyczne, ogromne rosochate dęby, białe brzozy. Szedł pod ich cieniem z godzinę, aż do miejsca, w którem był gąszcz największy. Niedaleko strumyk płynął leniwie, a nad jego brzegiem leżała ogromna kłoda drzewa, powalonego niegdyś przez piorun. Na drugiej stronie wody rozciągała się niewielka, zieloną murawą porośnięta polanka.
Strumyk dość był głęboki, lecz dziad wiedział, w którem miejscu przejść było można; przeszedł po kilku głazach na dnie leżących i zatrzymał się na polance. Zdjął ciężkie sakwy z ramion, pałkę w ziemi utkwił, a obejrzawszy się ostrożnie dookoła, wydobył woreczek płócienny pod łachmanami ukryty i długo mu się przypatrywał... Rozplątawszy sznurki, któremi woreczek był związany, dziad wydobył z niego spory pakiet papierowych pieniędzy. Liczył je, a przytem drżały mu ręce, wargi się trzęsły, a oczy błyszczały ogniem chciwości.
— At, dużo jest — mruczał — dużo, ale jeszcze za mało.
Zdawało mu się, że usłyszał szelest wśród krzaków, schował pośpiesznie woreczek, wziął pałkę swoją do ręki i stanął w pozycyi obronnej. Szelest się zwiększał, słychać było urywaną rozmowę. Dziad nasłuchiwał, lecz w miarę jak głosy przybliżały się, twarz jego przybierała spokojniejszy wyraz. Poznał widać znajomych po głosie.
Niebawem ukazało się dwóch żydów. Jeden dość gruby, otyły, sapał ciężko; drugi, zawiędły i szczupły, skradał się ostrożnie, jak lis...
— Jak się macie Piotrze — rzekł gruby, kładąc rękę na ramieniu dziada — jest robota. Wiedzieliśmy, że was tu znajdziemy. Zostawiliśmy wóz u smolarza i przyszliśmy tu wprost do was. Jest porządna robota.
Dziad oczami łypnął.
— Porządna robota!... cygany!... jeszcze za tamte dwa kasztany z Woli należy mi się zapłata. Ja za was karku nadstawiam, ja wypatruję, ja tam.... gdzie każdy boi się.... wy mnie posyłacie, i co z tego mam? Wy się wzbogacacie, wy kupujecie domy... a ja zawsze dziad....
— Nie gadajcie no dużo, my wiemy jaki wy dziad, moglibyście już porządną kolonię kupić. Wasze dziadowskie łachy to majątek, to pewność. Kto może sobie miarkować, że ten stary zgarbiony dziadek, co po wsi chleb zbiera, ma jeszcze jakie inne zatrudnienie. Wy powinniście trzymać się tego fachu do samej śmierci.
— Ani myślę, dość mi już tego, znać was nie chcę! Krzywdzicie mnie. Tamte kasztany z Woli z pewnością już wypchnęliście za granicę, a ja co mam? Gdzie mój zarobek? oddajcie mi moje.... bo....
To rzekłszy, wywinął w powietrzu sękatą pałką, a spojrzał tak groźnie, że obaj żydzi cofnęli się o kilka kroków.
— Dajcie pokój — rzekł gruby — nie róbcie głupstw... Myśmy kasztany sprzedali prawie za nic, za darmo, bośmy mieli policyę na karku.... Całe szczęście, że strażnicy poszli przez most, a my na koniach przez rzekę. Wyprzedziliśmy ich o trzy godziny.... Pięćdziesięciu rubli nie było zysku... my wam oddajemy połowę....
— Dawajcie i niech was!...
— Dla czego gniewacie się?... damy, ale pod warunkiem... W Zawalinie gospodarz jeden ma ślicznego siwka, taki właśnie akurat nam potrzebny do pary. Zdaje się, że noc dziś będzie ciemna... można zabrać tego siwka z pastwiska. Parobek będzie pijany, uśnie jak drewno... Już tam jest ktoś taki, co go uczęstuje...
— Nie on sam na pastwisku będzie: i chłopi pasają konie w gromadzie.
— Aj Piotrze, Piotrze — odezwał się szczupły żydek — chciałbym ja mieć tyle tysięcy ile wyście zabrali koni z gromady... Taki majster, jak wy, gromady się nie boi!...
— Zdaje wam się.
— Słuchajcie, podejrzenia na was nie będzie.... Dziś widzieli was ludzie tu, a ztąd do Zawalina cztery mile.... U smolarza znajdziecie nasze konie, wsiądziecie na karego, doskonały koń.... lasami będziecie przed wieczorem.... Weźmiecie siwka, my na was poczekamy w lesie, a raniutko możecie być u smolarza z powrotem i iść znowu do tej wsi, gdzie was dziś ludzie widzieli. Nie macie co bałamucić, to jest całkiem pewny interes. Napijcie się trochę gorzałki na drogę!....
— Gorzałka gorzałką, ale co dostanę?
— My was nie skrzywdzimy.... tylko przyprowadźcie siwego.... byleście go do ręki dostali, pójdzie pod wami jak wiatr, bo takiego konia w świecie szukać.... Nim chłopi namyślą się gonić, to siwek będzie już w naszych rękach, a my w lesie....
Dziad wyciągnął rękę.
— Dawajcież wódkę — rzekł.
Z chciwością pochwycił flaszkę i wysączył co do kropli.
— Niech was marności! ostatni raz....
— Ale czy wy poznacie tego konia?....
— Ja?! ja go znam lepiej niż wy. Ja mu się w Zawalinie nieraz przyjrzałem dobrze....
Mówiąc to, wszedł w krzaki, odwalił kamień i schował w zagłębieniu, znajdującem się pod niem, obie sakwy. Poły kapoty za pas zatknął i rzekł:
— Ryzykuję, ale pamiętajcie, że to już ostatni raz!... Później powlokę się ztąd na kraj świata, gdzie oczy poniosą, i będę sobie żył jak pan.
— Żyjcie wy jak dziesięciu panów, Piotrze, tymczasem ten siwy koń musi być nasz. Jego dobrze pilnują, na niego trzeba nie byle kogo, ale majstra.... wy potraficie tę sztukę....
Dziad nie słyszał już tego co mówili i puścił się w las pewnym i zamaszystym krokiem. Niktby nie poznał w nim owego dziada żebraka, który wlókł się po gościńcu, wyciągając rękę do przechodniów i drżącym głosem prosząc o jałmużnę.
Żydzi znikli również w zaroślach. Nad strumieniem zapanowała cisza, przerywana tylko szmerem liści i głosami ptasząt, odzywających się w zaroślach. Przed nocą dziad był już u celu swej wyprawy. Zatrzymał się w zaroślach nad bystrą rzeką, poza którą w niewielkiej od brzegu odległości znajdowało się pastwisko. Noc zapadła ciemna, nagromadziły się chmury, było parno w powietrzu i duszno. Dziad bystrem uchem łowił szmery, z przeciwnego brzegu dochodzące. Pomimo szumu, jaki woda sprawiała, słyszał on doskonale tentent kilkunastu koni, śmiechy i okrzyki parobków i chłopców wiejskich.... słyszał jak się znów tentent i gwar uciszył.... jak konie chrupały soczystą trawę, parskając. Poczekał jeszcze godzinę, potem przypełzał do samego brzegu i usiadł w małe retmańskie czółenko, naumyślnie tam dla niego przygotowane. Nie popłynął jednak odrazu na drugą stronę rzeki, lecz puścił się w górę jej, pod prąd. Dopiero gdy się z kilkaset sążni oddalił, zmienił kierunek, zwrócił czółno ku przeciwnemu brzegowi, i wysiadł w odległości kilkuset kroków od koni. Z po za krzaka, po za którym się ukrył, rozpoczął obserwować. Oczy jego, przyzwyczajone do ciemności, dostrzegały niewyraźne sylwetki koni... nastawił uszu, aby się dowiedzieć, czy ludzie już posnęli, czy rozmawiają jeszcze. Położył się na ziemi i czołgać się zaczął jak wąż, bez najmniejszego szelestu, co chwila zatrzymywał się, słuchał i znów posuwał się naprzód, aż wreszcie znalazł się tuż przy koniach. Upatrzyć siwego nie było trudno, gdyż odznaczał się silnym wzrostem, a przytem i maść go pomimo ciemnej nocy, zdradzała. Dziad przypełznął do niego, podniósł się, nałożył mu zręcznie na łeb uzdzienicę z wędzidłem, a ująwszy cugle w rękę znowuż położył się na ziemi. Sprawił się tak zręcznie, że czynność ta nie zabrała mu więcej nad kilka sekund czasu. Trzymając cugle w ręku, czołgał się dalej, a koń postępował za nim powoli, gdyż był spętany.
Na pastwisku panowała cisza, chłopi pilnujący koni spali twardo, dziad pełzał coraz dalej, uprowadzając konia. Gdy oddalił się już na dość znaczną odległość, powstał z ziemi, dobył z za nadrza ostry nóż i przeciął pęta koniowi. W miejscu, na którem się zatrzymał, kończyło się pastwisko, a zaczynała duża przestrzeń piasków, na których tylko gdzie niegdzie rosła dziewanna. Dziad wskoczył na konia i puścił się cwałem przez te piaski. Koń pędził jak wicher, a tententu słychać nie było, gdyż kopyta zapadały w piasek... Ujechawszy z wiorstę drogi, znów konia zatrzymał i zwrócił się ku rzece. Znając doskonale miejscowość, przeprawił się na drugą stronę i zniknął w lesie, gdzie dwaj żydzi oczekiwali na niego.
W tejże prawie chwili grzmieć zaczęło, błyskawice przerzynały obłoki, lunął deszcz potokami, konie zbiły się w gromadkę, a ludzie przebudzeni ze snu, chronili się przed ulewą pod stogami siana. Blizko godzinę trwała nawałnica, nareszcie wiatr rozpędził chmury, a od wschodu zajaśniały blaski różowe. Dzień się już robił. Ludzie wyszli z pod stogów, spojrzeli dokoła... Wszystkie konie pasły się spokojnie, prócz siwego. Zrozpaczony parobek biegał po pastwisku, zaglądał pod krzaki, jakby koń był tak mały, że mógłby się ukryć pod niemi.
Szukano śladów — napróżno... Ulewa zrównała piasek, pozalewała trawę.
Dano znać właścicielowi konia — chłopu.... Włosy sobie z głowy rwał, w pierwszej chwili uniesienia o mało nie zabił parobka — ledwie obronili. Kilkunastu chłopów wsiadło na konie i popędziło w różne strony gonić... Rozbiegli się po gościńcach, po dróżkach, napróżno, wszakże. Poszkodowany, uprosiwszy dwóch sąsiadów do pomocy, najenergiczniej ścigał. Zdawało mu się, że jest na pewnym tropie, że dogoni złodziei i siwka swego odzyska. Ujechawszy ze dwie mile drogi odewsi, pod kapliczką, przy drodze, ujrzeli siedzącego dziada. Skurczony był i drżący, zdawać się mogło, że go niemoc ciężka zdjęła.
— Dawno tu siedzicie dziadku? — zapytał chłop, zatrzymując konia.
— Od wieczora siedzę gospodarzu — odrzekł — wlokłem się po drodze za jałmużną i dalej iść nie mogę, przysiadłem pod kapliczką na nocleg!
— A niewidzieliście kogo na koniu?... bo mi właśnie dziś konia ukradli.
— Jechali ludzie różni.... jechali.... mijali ubogiego, nie obdarzyli grosikiem. Jakiż to wasz koń był?
— Siwy, młody koń.... mój dziadku.... jedyne bydlątko!
— Jechał jakiś i na siwym, a snać mu pilno było, bo gnał jak wichura po polu, nawet dobrego słowa nie rzekł, choć mnie widział.
— Dawnoż to?
— Na rozświcie samym.... niby już dniało.... Przeleciał jak oszalały.... w szarej kapocie... chłop zapewne....
— To pewnie złodziej!...
— Musi że złodziej, może cygan, bo się teraz dużo ich włóczy po lasach.
— Mówicie, że wprost przed siebie jechał?
— O nie, od kopca wziął się dróżką na lewo... w las.... ten, który hen widać.
— Gońmy! — rzekł chłop, a dobywszy monetę miedzianą z kieszeni, rzucił ją dziadowi, dodając:
— Do Świętego Antoniego paciorek zmówcie.... może ja swoją zgubę odzyskam.
Pomknęli chłopi pędem, a dziad uśmiechnął się pod wąsem i mruknął:
— Gdybyś się zmylił i zamiast na lewo pojechał na prawo.... tobyś może swego konia odnalazł.
Chłop nie zmylił się jednak.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W parę dni później dziad zniknął z okolicy. Nie widywano go ani na odpustach, ani na jarmarkach, nie pokazywał się we wsi i chleba nie prosił. Ludzie mówili, że umarł i nie dziw.... taki stary.
Raz się tylko: w kilka lat potem, coś jednemu chłopu przywidziało. Do Częstochowy idąc na odpust zobaczył jakiegoś człowieka, dziwnie podobnego do dziada, choć dużo ten młodziej od tamtego wyglądał. Ubrany był dostatnio, w surdut porządny, na głowie miał kaszkiet, wart najmniej z rubla.... Szedł żwawo, a podpierał się grubym kijem, istną pałką zbójecką.
I znów się chłopu zdało, że tę pałkę kiedyś już widział.
Zapytał o niego człowieka we wsi: co za jeden?
Powiedzieli mu, że kolonista stateczny, gruntu kawał ma piękny, konie, bydło; dobry gospodarz, nabożny człowiek i wielki znawca na konie. Ożenił się niedawno, żonę ma młodą, dzieciaka.
— Gdzieżby zaś tamten dziad — pomyślał sobie chłopisko i poszedł dalej w drogę, dumając nad tem, jak to czasem bywa człowiek do człowieka podobny....




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.