<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Minęło kilka miesięcy.
W lutym wybuchło powstanie które z razu zdawało się tak słabem i niestworzonem do życia, iż mu je na tygodnie liczono... Tajemnicą jest jak w obec tych sił które stały już przeciwko niemu i co chwila przypływały, wśród tysiąca przeszkód, potrafiło wzmódz się, zorganizować, uzbroić. — W lutym kilka strzelb myśliwskich stanowiło cały jego arsenał, kilku gorących młodzianów całe wojsko... a cały skarb niedostatnia ich kieszeń; w kwietniu rosły już zbrojne oddziały, wybuchały coraz nowe powstańka prowincyonalne, wojna rozszerzała się, potężniała... trzymała i pokonana zmartwychwstawała istnym cudem... Jak w ulu na wiosnę roiło się w tajemniczych lasów głębiach... Moskwa zaczajona... stała z założonemi rękami.
Plan jej był osnuty... chciała by płomię się rozszerzyło, by mogła wielkością pokuszenia mierzyć swą zemstę i usprawiedliwiać okrucieństwo.
Jak sen dziwnej fantazyi była ta pamiętna wiosna 1863 r. Słowiki śpiewały nadzieją, liście szeleściały odrodzeniem, słońce pośpieszyło ogrzać chłodne powietrze dla rozpierzchłych dzieci tej ziemi... I po całej przestrzeni Polski starej przebiegało drżenie jak ono gdy człowiek z długiego się snu przebudza... ludzie zobojętnieli, bez wiary, czuli je w sercach i szli sami nie wiedząc dla czego idą; człowiek zasypiał sceptykiem a wstawał gotowym na męczeństwo... Starcy, niewiasty, dzieci... czuli w sobie ten ogień święty choć wiedzieli że wielu w płomieniach jego śmierć znajdzie...
I gdy po miastach szczękały karabiny Moskwy piejących chwałę Cara, po rosie i liściach, z wiatrami i burzą brzmiało od Dniepru do Dźwiny... po Karpaty... po Odrę... Boże coś Polskę...
Cóż że jutro miała ta Polska stać się mogiłą? ażeby przeżyć chwilę pokusy tej... każdy chętnie stawił życie.
Czołem przed ofiarą i ofiarnikami! a jestże wyraz na anathema dla tych co z zimną szatana rachubą... z tego pochodu męczeńskiego mieli uczynić sobie rzeźniczą stypę!!! co śmieli się hymnami nadziei, nabijając karabiny, ostrząc noże i pióra...
Odwróćmy oczy — jest Bóg!
Na granicy Prus do Królestwa w pośrodku ogromnych lasów ciągnących się pasem szerokim... na zieleniejącej łączce którą na wpół złociły kwitnące łotocie, przyparty do boru szumiącego... rozkładał się obóz powstańczy...
Gromadka przyszłych wojowników tu się w tej ciszy zbierała, dopiero organizowała, zbroiła... Za główną kwaterę służyła nędzna chatynka leśnika, o jednej izbie bez okien, drzwi i podłogi... do koła na prędce sklecone szałasy, dla koni płócienne żłoby i w głębi improwizowana kuźnia w której osadzano kosy na świeżo wycięte młode drzewka... Tu i owdzie na ziemi leżeli ludzie spoczywając, czyszcząc broń, gotując węzełki lub rozprawiając o przyszłym boju... do którego rwały się serca gorętsze...
Większa część tego oddziału składała się z zamożnej szlachty, z młodzieży miejskiej, gdzieniegdzie siwy wąs napoleońskiego niedobitka, weterana z 1831 roku nadawał powagę i gderał na niesfornych... Ludzie dworscy pociągnięci przykładem panów, trochę wieśniaków dobrej woli ale zupełnej nieświadomości żołnierskiego zawodu, stanowili lik gromadki... Wszyscy mniej więcej rozumieli to że wieść regularnej wojny nie są wstanie, że ich zadaniem wpaść znienacka, niepokoić, urywać, unikać wstępnego boju... Teoryą tej partyzantki rozumiał każdy, ale jak mało kto domyślał się czem ona jest bez zapasów, bez kwater, bez opatrzenia, i bez świadomości tego kąta w którym się miało obracać!! ile trzeba było wycierpieć... aby niewiele pomódz!!
W początku wojny wszakże, kiedy surowe próby jeszcze w myśli nawet nie postały, kiedy nadziei tak wiele a doświadczenia tak mało... wygląda wszystko różowo...
Przyniesione z domów zapasy jeszcze nie dozwalały zaznać głodu, wesoło było i butnie na maleńkiem obozowisku...
Co chwila drobny z razu oddział powiększał się nowymi przybyszami, nadciągającymi dniem i nocą, najfantastyczniejsze stroje, godła, uzbrojenia nadawały mu oryginalną fizyonomią. Każdy sobie mundur swój stworzył... i uczynił takim, jakim wyglądać pragnął. Na czapeczkach powiewały pióra, różnobarwne pasy i przepaski stroiły piersi. Żupany, kontusiki, buty, sznury odznaczały przybyszów powiększej części z pewnym wykwintem ubranych... Karność żołnierska jeszcze nie ściskała ust które wesołym parskały śmiechem... Ten dzień i następny, oddział miał się dopiero formować... Słano do wiosek sąsiednich... odbierano przesyłki i zasiłki... a najpiękniejszy czas w świecie sprzyjał tym pierwocinom wojny powstańczej.
W borze prócz dzięcioła, prócz uderzeń młota w kuźni obozowej, prócz cicho nuconej piosenki, nic słychać nie było... Słowik w krzakach gardłował tylko jakby się chciał przed gośćmi popisać.
Chata leśnika, właściwiej buda, w którejby w innym razie pańskich ogarów nie zamknięto, urządzoną była na salon dla starszyzny.
Siano i słoma po kątach, pokryte kołdrami i płaszczami służyły za siedzenia; na wbitych w ściany kołkach powieszano broń... okno jedno przysłoniono gałęźmi suszonemi... uszak od drzwi łączył szczupłą izdebkę z przedsieniem pod gołem niebem, w którym na kilku kłodach siedziało towarzystwo nie mogące się w środku pomieścić. Maleńki samowarek próbował starczyć na dość liczne towarzystwo... Obchodzono się kilku szklankami... a wielu wzgardziwszy herbatą, wódką i chlebem się zasilali...
Gwar obozowy i czynność dzienna ustawały powoli...
Ten którego pułkownikiem zwano, mężczyzna z siwym, podstrzyżonym wąsem, dowódzca przyszłej wyprawy, siedział milczący i zamyślony. Twarz miał bladą, smutną i znać było że mu ciężyła przyszłość tej gromadki której on słabe siły znał już dostatecznie. Nawykły do karności i porządku wzdychał dumając jak to się da nałamać do tego posłuszeństwa ślepego, bez którego nie ma wojska i wojny być nie może... Ale też on jeden był tak chmurny, reszta śmiała się i żartowała...
Wśród nieznajomych nam na uboczu znajdujemy Antka Siekierkę w sukmance wiejskiej z pałaszem u boku, pistoletami i z książką za pasem, a skrzyneczką narzędzi chirurgicznych u nóg.
Obok siedzi pan Władysław Zegrzda po myśliwsku ubrany z wykwintem, mała konfederatka z piórkiem na głowie, cygaro w ustach... Milczący oba i smutni czegoś...
Antek jakby przeczuwał przyszłość, Władek jakby żałował przeszłości.
Przez gałęzie drzew widać jaskrawo zachodzące słońce... Na małej drożynie wiodącej w głąb lasu słychać ciężki tentent konia... niektórzy głowy podnieśli.
— Czyżby już Siwicki miał powracać? spytał jeden.
— Ale nie może być, to chyba nowy ochotnik...
W tej chwili z za gałęzi ukazała się postać podżyłego mężczyzny, na tęgiej szkapie, ale wcale nieuzbrojonego... Był to Szymbor...
Zobaczywszy obóz, zsiadł, przywiązał konia do drzewa i rozpatrując się w prawo i w lewo szukał kogoś wśród nieznanych twarzy.
Nareszcie dostrzegł Władka.
— O! jest zguba! zawołał — a ja za tobą gonię...
— Cóż to jest? czy...
— Nic, nic... interessa sercowe, którym wuj służy. Chodźno na stronę, dodał...
Kiedy wychodzicie?
— Jutro w nocy zapewne...
— A ta noc?
— Przesiedziemy w obozie, brak kos, nie dostaje amunicyi...
— To się dobrze składa... Ztąd godzina drogi do Borkowiec — trzeba ci pojechać pożegnać się z Izą...
Władek spojrzał nań jakby wahając się...
— Ale ja właśnie, odezwał się powoli... niemiałem ochoty ani się zwierzać z wyprawą, ani ją zasmucać pożegnaniem... Da Pan Bóg że powrócę.
— I ja mam tę nadzieję — dodał Szymbor... ale panna wie o wszystkiem, imaginacya jej bujna inaczej niż jest, tę wojnę przedstawia... gniewa się żeś nie miał w niej zaufania... Ja przez litość przybyłem cię zabrać...
— Ale ja już do siebie nie należę — zawołał Władek.
— Któż dowodzi?
Władek wskazał ręką pułkownika w progu chatki...
— A! pułkownik!! pułkownik! toż przecie stary, dobry mój znajomy, ja ci natychmiast urlop wyrobię.
Władek chciał go wstrzymać — ale Szymbor już witał pułkownika i coś mu szeptał do ucha. Stary ręką tylko strzepnął słowa prawie nie mówiąc. — Miało to znaczyć — niech sobie jedzie.
Skłonili się, Władek poszedł po konia, dwa słowa rzucił w ucho zamyślonemu Antkowi... skoczył na siodło i dwaj jeźdźcy podążyli drożyną w głąb lasu.
Ledwie znikli z oczów, gdy ze strony przeciwnej na mniejszej ścieżynce po za łączką, ukazało się dwóch jeźdźców, ale tak oryginalnych że ci co ich ujrzeli nie wzięli ani na chwilę za powstańców, od razu w nich domyślili się gości. Antek, od którego widać ich było, zerwał się na nogi, ręce załamał i stanął osłupiały...
Na ciężkim, siwym, opasłym koniu jechał mały człowieczek, w czapeczce z daszkiem sowitym... w palonych butach, szaraczkowym spencerze i hiszpańskim płaszczu...
Za nim na gniadym koniu rosłym opasły, krągły, niemłody jegomość, ubrany jak pierwszy, z tą różnicą, że zamiast płaszcza miał na sobie dostatnią ciepłą opończę.
Był to Dziadunio w towarzystwie starego Szczepana który narażającego się na niebezpieczeństwo opuścić nie chciał... Antek domyślił się że Dziadek gonił za jedynakiem... ale od lat dziesięciu nikt go prawie na koniu nie widział. Mimo to trzymał się krzepko, zsiadł o swej sile i z wcale dobrą miną poszedł szukać pułkownika.
Antek wyskoczył naprzeciw niego...
— A Władek? spytał stary...
— Władek... był... i... w tej chwili... wyprawiono go... ale... będzie jak sądzę za kilka godzin z powrotem.
A pułkownik gdzie?
— Oto na kłodce siedzi...
— Już go mam na oku, rzekł Dziadunio...
Siekierka dopiero teraz dostrzegł że Szambelan był uzbrojony w pistolety, przy pałaszu, a na ramionach Szczepana, w bardzo uczciwym pokrowcu sukiennym przewieszona była strzelba...
Dziadunio z pułkownikiem znali się oddawna i byli w przyjaźni. Któż zresztą na mil dwadzieścia dokoła nie znał Dziadunia?
Pułkownik zadziwił się niezmiernie ujrzawszy przed sobą to niespodziane w obozie zjawisko, wytłumaczył je wszakże sobie zaciągnięciem się pana Władysława, którego stary Zegrzda przyjechał pożegnać.
— Pana Szambelana dobrodzieja! zawołał wstając... a to prawdziwe szczęście, więc nas tą ręką, co jeszcze konfederatów dłonie ściskała, pobłogosławisz na wyprawę...
— Hm! hm! pułkowniku, rzekł Dziadek... tak! tak... Ale cobyś rzekł, gdyby ta dłoń stara przyszła ci się ofiarować... na szeregowca...
Pułkownik osłupiał...
— To żarty, szanowny panie...
— Otóż nie, kochany pułkowniku... nie... jak mnie żywego przed sobą widzisz przychodzę się zaciągnąć.
— Lepiej nam daj dwóch, trzech zbrojnych ludzi od siebie, ależ wam, w tym wieku... na niewygody, niebezpieczeństwo, na nieprzewidziane szanse partyzantki się ważyć, żartujecie.
Szambelan ujął go pod rękę i nieco na bok odwiódł.
— Że się ja wam na nic nie przydam to wiem, rzekł cicho — ale że mnie się zda być z wami, to też pewna. Zaklinam was, pułkowniku, choćbyście się dla miłości mojej narazić na śmiech mieli — przyjmijcie starego... Nie pomogę ale nie zaszkodzę... Bogiem a prawdą, nie mogę prawnuka wstrzymywać od obowiązku, a czuwać nad nim muszę... Pozwólcie mi iść za nim... Umarłbym z niepokoju w domu.
Pułkownikowi żal się zrobiło starego, ścisnął jego rękę...
— Ja sam nad nim czuwać będę...
— A ja... ja? zapytał Dziad...
— Ale ja pana nie puszczę! pan z nami dwóch dni nie wytrzymasz.
— Zobaczycie — rzekł Dziadunio... Chyba mnie wypędzicie, inaczej ztąd się nie ruszę.
— Mój drogi Szambelanie...
Dziadek uścisnął pułkownika.
— Mój najdroższy pułkowniku, quod dixi — dixi, masz oto kamień u nogi... Jadę z wami...
Pułkownik był zmięszany, zakłopotany nad wyraz wszelki — nie wiedział co począć... nie stawało mu argumentów. Dziadek tymczasem skinął na Szczepana który z torby myśliwskiej dobył butelkę i kubek.
— Wypij za pomyślność wyprawy, pułkowniku...
Był to stary ów węgrzyn który choć się zmącił w drodze, na smaku nic nie stracił. Pułkownik i stary siedli razem na kłodzie, reszta otoczenia ciekawie na Dziadunia spoglądała... Szeptano sobie o nim na ucho, domyślając się że przybył dla Władka, ale nikt ani przypuszczał, żeby miał pozostać w obozie.
Z krótkiej rozmowy dowiedział się starzec że wnuka Szymbor zabrał przed chwilą i namarszczył brew; spojrzał z ukosa na Antka grożąc mu na nosie.
Domyślił się Siekierka o co chodziło — ale trudno było tłumaczyć.
Na usilne żądanie pułkownika staruszek przyjął garść siana w chatce, bo z razu chciał w szałasie z Antkiem się położyć... Mrok zaczął padać, rozstawiono straże i obóz usypiał powoli.
W Waldau już poniekąd uważano pana Władysława za przyszłego zięcia, jakkolwiek niechętny płemieniowi z którego pochodził Zegrzda, radzca Stamm, ulegając woli córki, oswajał się z tą myślą, że odda Izę Polakowi rachując po trosze na to że Władek mu się zdał łatwym do nawrócenia na cywilizacyą niemiecką i zaparcia swej narodowości. Stamm nie wątpił iż w nowem otoczeniu, stosunkach, pod opieką ukochanej żony, uczeń berlińskiego uniwersytetu wyjdzie na jednego z tych licznych annektowanych Polaków, którym zaledwie przekręcone imię pozostało na pamiątkę przeszłości.
Z tych błogich marzeń wyrwało go rozpoczynające się powstanie, a potem piorunowa wiadomość, że Władek postanowił w niem wziąć udział jak inni. Wszyscy począwszy od Izy załamali ręce rozpaczliwie. — Co tu było począć aby go od tego kroku odciągnąć? Mógł być zabitym! rannym! uwięzionym... i straconym... Iza kochała go po swojemu, sercem i głową razem, oburzyła się na to, że nic jej nie mówiąc, mógł sobą w sposób tak zuchwały rozporządzić...
Posłaniec z listem już go w Zarębiu nie zastał, Stamm napisał do Szymbora zaklinając go aby im przywiózł choć na chwilę Władysława, nimby wyszedł do tego nieszczęsnego powstania.
Szymbor który najzdradliwiej w świecie pierwszy był do podżegania Władka, aby szedł się bić co najprędzej... nie mógł się wszakże oprzeć natarczywej prośbie Stamma. Rachował on że Władek już zaciągnięty do oddziału, gdyby się odciągnąć dał Niemcom... takżeby było niezgorzej. Zabiłoby go to na sławie i zaplątało w nowe komplikacye z rodziną. Jemu szło tylko o to, aby się na jakikolwiek sposób chłopak moralnie lub fizycznie zmarnował.
Pojechał więc po niego sam do obozu i przywiózł go do Waldau.
Jakim tu okiem zapatrywano się na całą sprawę polską, wyjaśniać nie potrzebujemy; radzca Stamm pogardliwie ruszał ramionami, nie wdając się nawet w argumentacje które uważał za zbyteczne... Powtarzał jedno i ciągle — że to jest polskie szaleństwo...
Iza widziała to nieco inaczej, z kosmopolitycznego swego stanowiska i z fałszywych pojęć o feudalnej Polsce... i z uprzedzeń przeciwko katolicyzmowi, którego była nieprzyjaciółką jawną... wydawało się jej postępowanie Władka tem dziwniejszem, że w długich z nim rozmowach nigdy nie natrafiła na usposobienie fanatyczne... zawsze go bardzo postępowym znajdowała...
Zaledwie w swym ubiorze obozowym Władek ukazał się w progu, gdy Iza tragicznie ręce załamane spuściwszy skinęła nań, aby szedł za nią na ganek... Posłuszny, przywitawszy ledwie radzcę, którego zostawił Szymborowi, młody chłopak poszedł za swą poprzedniczką...
Podał jej rękę z uśmiechem — ale Iza mierząc go wzrokiem grozy pełnym, stała w miejscu jak przykuta, przypatrywała mu się gniewna, milcząca... gotując do wymownego szturmu.
— Mamże oczom wierzyć? zawołała nareszcie — wy... wy!! w tym stroju... w obozie partyzantów mających niby bronić sprawy straconej... bez mojej wiedzy... nagle, nierozmyślnie... ale to rzecz niepojęta, niewytłumaczona, nie do wiary... mów pan! uniewinniaj się!! — Jest to zaparciem zuchwałem tego uczucia któreś mi pan po stokroć poprzysięgał?...
— Posłuchaj mnie pani cierpliwie, wejdź w moje położenie, rzekł Władek powoli — nad wszelkie przekonania osobiste... wyższe są wymagania honoru... Jesteśmy zrodzeni i wychowani w poczuciu solidarności narodowej takiej, że kto w chwili, choćby rozpaczliwego ruchu, uchyla się od niego, osądzonym jest i zdrajcą... Wszyscy młodzi ludzie idą, musiałem iść — idę...
— Czy pan wierzysz w to że kraj zbawisz? że garstka zapalonej młodzieży podoła sześćdziesięciu milionowemu państwu popieranemu niemal całemi siły kilkadziesiąt milionowych Prus, i... obojętnością całej Europy?
— Ja następstw ani widzę, ani rozbieram — odparł Władek, idę gdzie mnie woła tradycya, głos powinności...
— Więc to wyrzeczenie się rozsądku, samoistności... swobodnej woli...?
— Tak jest pani...
— Więc wy stoicie jeszcze na tem ciasnem stanowisku narodowcem?
— Stojemy, pani... a kto zna Moskwę, ten sobie nas i szał nasz wytłumaczy... Rozpacz usprawiedliwia Polskę... najbezsilniejszy broni się śmierci...
Iza zamyśliła się...
— Nie mówmy o tem, rzekła, to są kwestye, przyznaję, których ja nawet zrozumieć nie mogę... a przenieść się na stanowisko wasze nie jestem w stanie. Ale młodzieży jest tyle... a ty... a pan! Ja was nie puszczę... wy moim jesteście...
— Tak, pani, odpowiedział Władek, całując ją w rękę którą opuściła bezwładnie, jestem twoim i będę... ale nie możesz mi się dla siebie kazać zrzec tego co mi jest świętem... Przypomnij sobie słowa Goethego... gołębia sądzić należy jako gołębia, a sokoła jako sokoła... Polskę trzeba też rozumieć w warunkach jej bytu, boleści i walki... Polaka w związku z nią... i tradycyami narodowemi. Mogłażbyś pani wyrzec się swojego charakteru córy Germanii? wdziać nową postać, nowe idee i pokochać inną ojczyznę?... Gdybyś nawet pragnęła to uczynić, powietrze i myśli któremi żyłaś od dzieciństwa... nie dopuściłyby nigdy dokonania tego samobójstwa... Jesteś pani nadto sprawiedliwą byś mogła wymagać odemnie czego ja nie śmiałbym żądać od ciebie.
Iza słuchała smutna i groźna...
— To szaleństwo, jak mój ojciec powiada! szepnęła.
— Szaleństwem krzyża nazywano też wiarę chrześciańską — rzekł Władek.
Ruszyła ramionami niecierpliwie...
— Nie rozumiem was... nie pojmuję... lituję się... Ale wy zlitujcie się też nademną! Ten ruch trwać nie może, zostanie zgnieciony... zatrzymajcie... zatrzymajcie się — cóż was zmusza iść teraz, natychmiast, możecie wyjść później... a później nie pójdziecie, bo ta tragedya się skończy prędko, bo ona trwać nie może!
— Pani, rzekł Władek, trzeba szanować fakta spełnione... ja już poszedłem, jużem się zaciągnął, a słowo musi być dotrzymane.
— Temi to dziwacznemi tradycyami waszemi ginęliście i giniecie... posłuszni idziecie pod jarzmo mrzonek... zamiast polityki piszecie krwią poemata... jesteście narodem poetów... a poetów narody nie żyją...
— Przebacz mi pani... przypomnij sobie Maurów w Hiszpanii.
— Przypomnij sobie zdobycie Grenady i ich upadek...
Władek milczał.
— Są konieczności, rzekł, którym się oprzeć nie można, źle czy dobrze uczyniłem, ale słowo dane i ja go nie cofnę...
— Nawet dla mnie?
— Dam ci życie, ale honoru! nie...
Spojrzała na niego ale tym razem z pewnym rodzajem mimowolnego uszanowania. Pierwszy to raz znajdowała go silnym, niezłomnym i wobec niego czuła się słabą...
Łza zakręciła się w jej oku, był to ostatni argument kobiecy.
Władek uczuł się do głębi duszy wzruszonym... chwycił jej rękę i namiętnie zaczął całować.
— Bądź co bądź, zawołał, ja wrócę, ja powrócić muszę, ja będę twoim...
— Nie, odparła Iza chmurnie, ta łza, to była pożegnalna łza marzeniom młodości i przywiązania... Dopiero dziś czuję całą przestrzeń jaka nas dzieli. Ty moim nie będziesz, ani ja twoją.
— Co pani mówisz! chceszże mnie dobić, nie masz litości...
— Mówię wieszczo... odpowiedziała mu Iza — uspokój się pan, ja nic nie zrywam, nic się nie zmienia, radabym wierzyć do końca i marzyć bez końca... ale widmo rzeczywistości stanęło przedemną jak owo... od którego król Francyi oszalał i mówi — Nie pójdziesz dalej... Jesteśmy dwie istoty z dwóch różnych stworzone pierwiastków, uczucie podniosło nas nad ziemię na chwilę, ale w obłokach żyć długo niepodobna... upadłam...
Rozmowa szła tak czuła i groźna na przemiany w ganku, a radzca tymczasem napadał na Szymbora, że młodemu chłopcu dozwolili udać się w tak niebezpieczną igraszkę...
Szymborowi równie trudno się było zrozumieć ze Stammem, jak Władziowi z jego córką.
Władek dostawszy na pamiątkę rękawiczkę, tom jeden Schillera, którym przyrzekł piersi jak puklerzem osłonić, przypomniawszy sobie że historya trzydziestoletniej wojny ocaliła życie Dąbrowskiemu... a naostatek bukiet kwiatów... i dziewiczy pocałunek na białem czole złożony... jak błogosławieństwo, wyszedł wzruszony z tego posiedzenia, które się we łzy w końcu roztopiło. Stamm po córce ani myślał na nowo nawracać upartego, pożegnał go zimno; tak samo matka... Iza wyprowadziła do ganku i spłakana wróciła oparta na rękach pani Leonory...
— Wszyscy są, waryaci! wiele ich jest! zakończył Stamm...
Noc już była, ale nocy wiosenne tak krótkie, Władek wyrywał się nazad do obozu, Szymbor go już przeprowadzać nie myślał... znużony chciał co najrychlej wrócić do domu, i pod pozorem jakimś uciec do Warszawy lub za granicę, gdyż powstanie było dlań wstrętliwe i niewygodne... Coś mu tylko mówiło że powinienby się wstrzymać... i że los Władka i jego partyi prędko się powinien rozwiązać.
Nad świtaniem młody chłopak stanął na powrót w lesie, a zbudzony przybyciem jego Antek, oznajmił mu o Szambelanie... Przyjazd ten nie był zresztą bardzo dziwnym, ale determinacya zaciągnięcia się i służby w oddziale po prostu wydała się Władkowi śmieszną.
Wszystko jeszcze spało, prócz drzemiących straży gdy Władek wrócił, Dziadunio nawykły do rannego wstawania przebudził się na szelest daleki... wstał zaraz i domyśliwszy powrotu Władka, stanął przed szałasem już ubrany.
— A no! przecie wróciłeś dezerterze, zawołał — chodź no, chodź... musiemy pogadać z sobą...
Chłopak trochę zmięszany pośpieszył uściskać Dziadunia...
— Gdybym mógł to bym się już gniewał na waszeci — począł stary... wyrwałeś mi się w sekrecie, bez opowiedzenia jak gdybym ja ci bronił iść! Jakież ty masz o mnie wyobrażenie! Żal mi ciebie tak że życie bym za twoje dał, moje się już na niewiele przydało... z twego jeszcze coś być może... No — ale mimo to nie wstrzymywałbym od tego porywu uczciwego. — Dziękuję ci owszem iż hańby imieniowi nie uczynisz... Idź... a dla wszelkiego bezpieczeństwa ja ze Szczepanem za tobą...
— Mój kochany Dziadunio... to po prostu niemożliwem jest... śmiesznem, jeźli mi tak wolno powiedzieć.
— Wielka miłość nigdy śmieszną nie jest — odparł Dziad — pójdę.
— Nie pójdziesz — zawołał przyklękując Władek i ściskając go za nogi, nie pójdziesz bo ja cię zaklnę... bo ja cię ubłagam, a jeźli mnie nie posłuchasz, to dla ocalenia ciebie zrobię to czegobym dla nikogo w świecie nie uczynił — wrócę i dam się ogłosić za tchórza i smarkacza...
Władek wyrzekł to tak energicznie iż stary tylko spojrzał nań mrucząc...
Nie odpowiedział już nic.
— Kiedy wychodzicie, spytał stary...
— Albo dziś w nocy lub jutro nad ranem, a Dziadunio jeźli mnie kocha powróci zaraz do domu i na mnie tam czekać będzie...
— Aha! aha! rzekł stary który nagle zamilkł i zdawał się na wszystko przystawać... no! tak! dobrze... dobrze... Wrócę...
Władek zdziwiony był nagłą zmianą i złagodnieniem starego, ale cóż miał począć, pocałował go w ręce... Dziadek ściskał głowę jego i płakał...
Obóz się rozbudzał i pułkownik wstał, gdy pożegnawszy go w kilku słowach jakoś tajemniczo, Szambelan w swoim płaszczu hiszpańskim siadł na koń wraz ze Szczepanem i przeprowadzony przez Antka i Władzia powoli nic nie mówiąc pociągnął ku domowi.
W całem tem jego postępowaniu było coś wielce tajemniczego, tak że Antek i jego towarzysz zgodzili się na to oba iż Dziaduniowi całkiem dowierzać nie było podobna. Ale trudno też domyślać się było co miał począć...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.