Dziecię Starego Miasta/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Nazajutrz w całem mieście, którego strzegły już nie rosyjskie patrole, ale straże młodzieży akademickiej i szkolnej, panował porządek bezprzykładny; wojska na czas jakiś przestały się mieszać do spraw ludności; rozkazy wychodziły z resursy, gdzie zasiadała delegacja miejska. Oznajmiono, że uroczysty pogrzeb ofiar poległych dnia 27 lutego odbędzie się 2 marca. Rząd i na to zezwolił. Było to drugiem wielkiem zwycięstwem.
Spieszono do cesarza z adresem, który się w nocy utworzył i już podpisywać zaczynał; wszyscy zaprzątnieni byli pogrzebem; tłumy otaczały hotel Europejski, gdzie ciała zabitych jeszcze spoczywały. Ruch umysłów był niesłychany, podniecenie uczuć olbrzymie, bezprzykładne. Takich chwil, jakie po 27 lutego nastąpiły, żadne pióro odmalować nie jest w stanie. Są to ekstazy narodów, w których one olbrzymieją. Czuł to rząd i ustąpił przed niezłomną uczucia potęgą, którejby był złamać nie mógł. W ulicach panował spokój, ale zarazem czynność nadzwyczajna; młodzież przelatywała je rozgorączkowana, triumfująca, ale poważna i pewna siebie. Porządek robiły dzieci, starsi słuchali. Ta władza nowa, której wojskiem i siłą wykonawczą był zastęp ledwo dorosłych chłopaków, tak była szanowana, jakby rozporządzała niezliczonemi pułkami.
Zaledwie zaświtało, Jędrzejowa utrzymać się nie mogła w domu. Annie towarzyszyć jej nie było wolno; powlokła się do resursy sama.
Gmach ten zmienił się był na stolicę władzy, ale władzy bez żadnych oznak, które jej zwykle towarzyszą — wyborem wyszłej z ludu i spełniającej swe posłannictwo jako święty i ciężki obowiązek. Stara owocarka łatwo się dobiła do sali, w której kilku zmęczonych nocą bezsenną ludzi siedziało u stołu: duchowny, izraelita, kupiec, obywatel.
— Panowie, ratujcie! — zawołała od progu, z wymową serca, najmniej wymownym przychodzącą z boleścią razem. — Chowacie umarłych, ocalajcie żywych! To pilniejsza jeszcze... Oddajcie mi syna! Oddajcie mi syna!
— Cóż się stało z synem pani? — spytał duchowny.
— A, panie, posłuchaj. Tyś kapłan... Ci panowie może są ojcami, pojmą... Ja mam jednego, jedynego syna. Na Starem Mieście rąbnął go żandarm; zraniony ciężko, krwi stracił ogromnie; a wczoraj zerwał się z łóżka na strzały; poleciał i ranny drugi raz... Ja nie wiem; ludzie mówią, że go do Cytadeli powlekli... Dwa razy ranny, czyż jeszcze więzić go potrzeba? Czyż jeszcze dla nich jest straszny?... Panowie! Uwolnijcie go! Uwolnijcie!
Wszyscy przytomni obstąpili płaczącą matkę, gorąco biorąc do serca jej prośbę; natychmiast zapisano nazwisko.
— Idź, pani — rzekł duchowny — idź i bądź spokojna; syna jej wyprosim, uwolnim; dajcie nam na to tylko trochę czasu.
— Panowie, ależ każda chwila niepewności dla mnie, to śmierć, to męczarnia!
— Bądź pani pewna — dodał drugi — że będziemy się starali oszczędzić jej każdą chwilę, zrobimy wszystko, co jest w naszej mocy. Niestety, moc to niewielka.
— Jakto, niewielka, mówicie?! — przerwała Jędrzejowa. — Poparci pięciu trupami, jesteście silni, jak śmierć i męczeństwo!
Ludzie spojrzeli po sobie i zamilkli. Stara, prosta kobieta z poetyczną swą mową natchnioną wydała się im bohaterką — skłonili przed nią głowy.
Ale tuż nadciągały inne sprawy. Ludzie się mijali, tłum wypełniał sale, nie było czasu na rozmowy. Jędrzejowa płakała i, słowem duchownego pokrzepiona, odeszła powoli.
Sama nie wiedziała, dokąd się obrócić. Do domu? Tam pustka nieznośna — on w Cytadeli. Oczy jej i dusza zwróciły się ku temu miejscu, ale się już na nogach utrzymać nie mogła; siadła do dorożki, której woźnica poznał, że wiózł nieszczęście — pojechała.
U wrót zatrzymała ją straż — nie wolno było wchodzić, obawiano się wpuścić nawet starą kobietę, bo lękano się wszystkiego. Dzicz stała trochę napiła u mostu i śmiała się z przybywających, z okrucieństwem, z naigrawaniem, którem człowiek potrafił przewyższyć zwierzę.
Rozdziera lew, ale się nie pastwi nad ofiarą.
Wtem, gdy biedna Jędrzejowa kręci się u wejścia, nadbiegła druga dorożka od miasta z jakimiś urzędnikami. Jednym z nich właśnie był ów wicemundurowy, który przy rewizji u Jędrzejowej takie dał dowody bystrości umysłu. Rzuciła się ku niemu.
— A, panie, tam jest syn mój!
— Aha! To waćpani już wiesz, gdzie jest? Łatwo się było domyśleć, że prędzej czy później musi się tu dostać.
— Dwa razy ranny!
— Szkoda, że tylko ranny — odparł bezduszny człowiek — bo pociechy z niego spodziewać się pani nie możesz.
Na te słowa odstąpiła Jędrzejowa; okrucieństwo urzędnika zamknęło jej usta. Poczuła, że prosić takiego szatana o litość byłoby występkiem.
Urzędnik poczuł także, iż zaszedł zadaleko, że w imię władzy, którą piastował, obrażając najświętsze uczucia macierzyńskie, popełnił zbrodnię obrazy ludzkości — zmieszał się.
— Jakże pani wiesz, że jest ranny? — zapytał powolniej.
Kobieta już mu nic nie odpowiedziała; pojęła, że mówić z taką istotą, było to odzywać się do ściany. — Urzędnik zawstydził się. Któż wie — może wpłynął nań stan ogólny rzeczy i myśl o tem, że naród i ból jego sam nawet rząd poszanował, zdając mu chwilową władzę, której sam nie umiał piastować.
— Ale cóżto się pani gniewasz? — rzekł widocznie skłopotany, usiłując pierwsze swe grubijaństwo opłacić. Mówże pani! Nie wiem, ale mógłbym jej przecie może coś pomóc.
Jędrzejowa spojrzała na niego z gniewem strasznym.
— Słuchaj — rzekła — ja nie wiem, ktoś ty jest, ale nic nie chcę od ciebie, nie masz serca ludzkiego, zraniłeś matkę i uczucie, które sam Bóg szanować przykazał. Jeżeli masz ojca lub matkę, oni cię kiedyś odepchną, jeżeli masz dzieci, one się ciebie wyprą... Słyszysz, boleścią zesłaną mi od Boga przeklinam cię; niech zginie syn mój, a krew jego na głowy wasze, potwory!!
Mimo zahartowania, biurokrata zbladł, jak chusta, drżał, bełkotał, przekleństwo to brzmiało w jego uszach, jak wyrok nieodwołalny. Kręcił się, usiłował uśmiechać, ale wargi mu posiniały, a oczy pobladły.
Jędrzejowa wyglądała bohatersko.
— Sługi bezdusznych — wołała — będziecie przeklęci! Niech wasza starość spłynie w osamotnieniu, niech konanie ciężkie przedłuży się w opuszczeniu, na pustyni! — Nie znaliście ludzi, niechaj was świat nie zna... Bądźcie przeklęci! Bądźcie przeklęci!
Było to u wrót Cytadeli. Urzędnik stał, jak wkuty; sołdaci, którzy nieco rozumieli, drżeli, patrzyli, czy kto kobiety pochwycić nie każe, ale biuralista zawrócił się, zagryzając wargi i powoli wszedł przez most, zgnieciony tem anathematem.
Zepsuty, zardzewiały w tej atmosferze niszczącej, miał jeszcze coś ludzkiego w sobie na dnie, i, gdy Jędrzejowa powracała do domu — on powlókł się szukać jej syna.
Franek był wistocie w szpitalu Cytadeli. Po strzale, który tyle piersi szlachetnych rozkrwawił, z przestrzeloną nogą upadł, biedny, na bruk, tracąc przytomność. Rzucili się go ludzie ratować, wniesiono do sąsiedniego sklepu, gdzie mu obwiązano nową ranę, a boleść go ocuciła; ale w tejże chwili policja i żołnierze pochwycili go zaraz, pociągnęli naprzód do zamku, skąd go później odesłano do tego ogólnego magazynu ruskiego, który się zowie Cytadelą.
Wiemy już, ile przez więzienia rosyjskie przejść może rocznie winnych i niewinnych. Któż nie zna z opisów, ze wspomnień, z widzenia przynajmniej, tego miejsca grozy, tego niewyrażonej okropności więzienia? W jednym może Neapolu za Burbonów istnieć mogło coś podobnego. Gdy potrzeba na potępienie moskiewskich rządów coś stanowczego przynieść, zdaje się, dosyćby było opisu jednego takiego więzienia, do którego każdy, co się dostał, przez to samo, że tam był już, jest winnym, skąd nikt nie wychodzi bez skazy podejrzenia, gdzie trzymają jednych dlatego, że coś uczynili, drugich, aby czegoś nie zrobili, gdzie sąd indaguje łajaniem, biciem, strachem, przekupstwem i podstępem, gdzie protokóły podpisują się, jakie każą, gdzie niema żadnego prawa, nic, coby mogło ocalić raz tu pochwyconego.
Dantejskie:
Lasciate ogni speranza voi ch’intrate
stoi wyryte na wrotach tych piekieł, w których ludzka złość, chciwość, fantazja królują naprzekór wszelkim prawom, rządzącym światem. W tych murach, z których się wychodzi na śmierć, wygnanie, w których się gnije zapomnianym, kona zaduszonym wilgocią i tęsknotą, śmiech szyderski stróżów jest jedynem słowem pociechy.
I są ludzie przecie, co systemu, który tu panuje, bronią, którzy podają mu rękę, co z nim idą i w imię jego osłaniając się płaszczem zachowawców porządku społecznego! Cóż mu grozi więcej, temu porządkowi, nad zbrodnie, któreby aniołów do rewolucji zmusiły?
Znakomici mężowie stanu, okryci gwiazdami, po dobrym obiedzie, odpowiadają na takie zarzuty zwykle: — „Nie jesteście chrześcijanami, nie umiecie cierpieć!“ Odpowiedziećby im można: — „Wyście nie chrześcijanie, jeżeli na to patrzeć możecie, jeżeli w przymierzu z piekłem chcecie być synami Chrystusowymi“.
Z duszą wzburzoną wicemundurowy jegomość wszedł do Cytadeli powoli i pociągnął prosto do szpitala; chciał pokazać, że był człowiekiem; zmieniony był przekleństwem, łzy na wystygłych oczach paliły mu źrenicę. Sam poszedł szukać syna wdowy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.