Dziecię Starego Miasta/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecię Starego Miasta |
Podtytuł | Obrazek narysowany z natury |
Część | druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska« |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy ta rozmowa toczyła się u łóżka Franka, biedna Anna, po kilku dniach rozstania, niewypuszczana z domu przez podejrzliwego ojca, rozpytującego teraz o każdy krok i minutę — wyrwała się przecie gwałtem, z zapłakanemi oczyma, do przyjaciela, czując, że jej opuszczenie boleść musi podwajać; przybiegła do Jędrzejowej, ale, postrzegłszy obcych ludzi, skryła się za parawanem w pierwszej izdebce, czekając, póki nie odejdą.
Z głową na piersi zwieszoną, w żałobnym stroju, który od tego dnia przybrał naród cały, a żadna przemoc zedrzeć go zeń nie mogła, Anna siedziała smutna, a łzy jej płynęły z oczu zmęczonych. Każda chwila, odkradziona z tego krótkiego czasu, który potrafiła wyrwać ojcu, była dla niej stratą wielką, a tam u łóżka jego gwarzono i śmiano się tak nieznośnie, tak rozwlekle... Po biciu pulsów w skroniach liczyła uciekające sekundy... W sekundzie jednej tyle szczęścia może się pomieścić!
Franek nie wiedział o jej przybyciu, ale przeczuwał, że ona blisko być musi, poznał jej wejście po lekkim sukni szeleście, niepochwyconym dla innych, po czemś, co mu serce wstrząsało. Jędrzejowa, która już ją była pokochała w chwilach niedoli, teraz triumfem syna wbita w pychę nieco, przyjęła ją trochę markotno.
W tamtych dniach niepokoju straciła była z oczu wszystko, teraz już powracała troska o dziecko, o niepotrzebną miłość, o straszne dwóch ubóstw małżeństwo, co gorzej, o to, czem jeszcze, jak mówiła, za to wielkie szczęście opłacać przyjdzie.
— Gdyby to było — do licha — proste sobie jakie dziewczysko — a Bóg tam z nim! — kiedy wola Boża, niechby się z nią żenił, ale to... o to jeszcze na kolanach prosić będzie potrzeba... a dalibóg niema o co, bo mój Franek wart choćby królewnej!
Zapomniała, że serce takie, jak Anny, rzadko w królewnej piersiach mieszka.
Dla tej chmurnej twarzy, z jaką ją Jędrzejowa przyjęła, dziewczę płakało; ale mogłoż nie przyjść, choć tego dnia, i nie powiedzieć mu słowa pociechy i wahać się dla niego znieść przykrość wielką, ale konieczną?
Zaczerwieniona, zawstydzona, drżąca — bo Jędrzejowa, widząc ją chowającą się, mruczała jakoś dziwnie — Anna siedziała za parawanem upokorzona, ale godności i powagi pełna; chwila ta wszakże wydała się jej wiekiem.
Nareszcie przyjaciele odeszli, Franek został sam. Anna wyrwała się ze swej kryjówki z płomieniem na czole i pośpieszyła do łoża przyjaciela.
Franek, widząc ją, pobladł, wzniósł oczy w niebo; chciał się ku niej rzucić, ale postrzegł chmurę, nad jej ślicznem czołem wiszącą.
— Co tobie? — zapytał niespokojny.
— Nic, nic — odpowiedziała Anna, siadając przy nim — ale i ja złożyłam moją małą ofiarę dzisiaj. Przeszłam przez ogień dla ciebie... nie żałuję! Chciałeś mnie widzieć, kazałeś mi powiedzieć przez Kasię. Mimo ojca mojego, mimo twojej matki, która, naturalnie, dziwnie spoglądać musi na takiego, jak ja, natręta, przyszłam — oto mnie masz.
— Tylko dla mnie? — zapytał Franek cicho. — O Anno, tylko dla mnie? — i głos mu zamarł na ustach.
— Tak, tylko dla ciebie; bo ja, choćbym pragnęła cię widzieć aż do skonania z boleści, wolałabym dla siebie skonanie, niż wstyd. Patrz, to on oblał mi czoło... a nie zobaczysz, co w sercu!
— Anno droga, nie wyrzucaj mi tej ofiary; ona okropnie ciężeć mi będzie.
— Daruj! Przebacz! Ale z pełnego kielicha goryczy kropla się wylała i padła na twe serce... O, czuję to, przez nią cała moja ofiara stracona; trzeba było przyjść wesołą i uśmiechającą się... Nie umiałam, słaba kobieta!
— Tyś anioł! — rzekł Franek pocichu. — Jam niegodny, że śmiałem tego żądać, żem się nic nie domyślił!
— Słuchaj! — przerwała Anna. — Nie łudźmy się! Potrzeba wycierpieć wiele, ale ta gorycz jest szczęścia przyprawą... Nie mówmy o tem!
— Tak, mówmy o tym dniu wielkim.
— Sąż słowa na to?... Doprawdy braknie ich w języku. Na odmalowanie tego obrazu — zawołała Anna — potrzeba więcej niż artysty, więcej niż poety — trzeba proroka i wieszcza. Coś niewidzialnego na ziemi... I niebo, które za tło służyć miało, zrobiło z siebie, co mogło — powiew wiosny, słońce wiosenne, dzień, jakby pierwszy ziemi; całe miasto w czerni, domy, obwieszone całunami, białe krzyże; i ten orszak czarny i ta cisza straszna a majestatyczna, te tysiąców odkryte głowy, to duchowieństwo wszystkich wyznań, te czarne trumny, niesione na barkach... palmy i ciernie... o mój przyjacielu — nie, na to niema wyrazów. Do rysów takiego strasznego wielkością swą obrazu musiały się stroić serca, a stroiły się tak, że pęknąć mogły; wysoko podniosły się dusze, byliśmy więcej, niż ludźmi — przez chwilę.
— Ale taka chwila jest pokarmem na długie lata. Czemużem ja tego memi nie oglądał oczyma?
— Boś leżał, męczenniku, i widziałeś to w swej duszy.
— Tak, widziałem — rzekł młody chłopak. — Widzę, czuję... i, wiesz, Anno, znowu mam jasnowidzenie, że niezasłużonego mnie ten sam, co ich, los czeka... niedługo.
— O, przestańże tych widzeń.
— Pozwól mi. Ty godna jesteś posłyszeć to bez łzy, boś po nieziemsku kochać umiała, bo poza grobem tak będziesz moją, jak jesteś tu teraz... Tak, Anno, nie rojmy już innego szczęścia — ono dla nas wyczerpane do dna! Ja... żyć nie będę.
— To urojenie choroby, tyś młody i silny.
— Ja nie z tych ran umrę — rzekł Franek.
— Skądże takie przeczucie?
— Nie wiem. Jakiś trzeci strzał mnie dobije... Widzę to... gotuję się, jestem pewny. Wdowo ty moja, połóż mi rękę na czole... daj mi tę białą dłoń pocałować — ja nigdy nie ścisnę jej u ołtarza.
— Cicho! Cicho — zawołała Anna, której łzy nabierały w oczach — przez litość nade mną!
— No, więc cicho, — mówmy o czem weselszem... To urojenie! Choć śmierci ja się nie lękam... tylko mi daj słowo, że, jeśli będzie można, zamkniesz mi tą ręką powieki na sen wiekuisty. Anno, tyś szczęśliwsza ode mnie, bo ty wierzysz w przebudzenie... a ja!
— O Boże! A ty!
— Ja... będę z tobą szczery! Wierzę w wielkiego Boga, w Jego sprawiedliwość, ale wierzę w nicość człowieka; dalej poza tem życiem są dla mnie... mogiła i ciemność!
— Dziecko moje — zawołała Anna — mógłżeby umysł ludzki tysiące lat roić o nieśmiertelności daremnie — szukać jej, pragnąć, marząc o czczym wymyśle? Czyż potężniejszym mógłby być ten umysł i fantazja, niż sam Pan Bóg? Czyż może być w duszy przeczucie i pragnienie tego, co nie istnieje?
— Wszystko to prawda — rzekł Franek — ale, Anno, moja, ja nie wiem, czy się spotkamy na innym świecie, i to mnie zabija!
— Na to jest jeden sposób — odpowiedziała z uśmiechem — wielkie dusz spojenie na ziemi, wielka miłość. Ona pociągnie nas ku sobie poza grobem. Tyś chory, nie marz! O, wierz! Bądź spokojny! Tu czy tam, my się znajdziemy! Musimy być z sobą, a ja... jeśli mi ciebie los wydrze — pójdę za tobą... nie pożałuję tu nic, chyba biednego ojca sieroty, który mi teraz przyjść do ciebie nie dopuszcza.
Ale to mi przypomina, że odejść muszę. Spojrzę na twój obraz... i uciekam. Gdy podobna będzie wymknąć się, przylecę, przejdę znowu przez te płomienie wejrzeń, które mnie ścigają!... Bądź spokojny!
Wstała, podał jej Franek tę rękę, którą miał wolną, Anna obejrzała się, a widząc, że Jędrzejowa nie patrzy, szybko położyła czysty pocałunek pokoju na gorącem jego czole. Westchnęła i wyszła zarumieniona.
Stara, która z różańcem chodziła po pierwszej izbie, ledwie przechodzącej kiwnęła głową, ledwie ją pożegnała, na twarzy jej widne były chmury i burze. Anna przeszła przez nie raz jeszcze, ale za drzwiami musiała stanąć, aby otrzeć łzy, płynące strumieniem.
— Tak, gdy się kocha, ofiar się nie waży! — rzekła do siebie. — Cierpmy a wesoło! Teraz druga burza i chmury czekają mnie w progu od ojca.
Z takich to burz przetrwanych składa się szczęście nasze — o, biedne szczęście ziemi!!