Dziecię Starego Miasta/Część druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Dnia drugiego marca, gdy Pan Bóg dał dzień wiosny i jakby zmartwychwstania po męczeństwie dla biednej Warszawy, gdy stu kilkudziesięciotysiączna jej ludność wyszła grzebać swe ofiary z taką uroczystością, jakiej nowożytne dzieje nie znają, Franek nie mógł nawet wyjrzeć oknem na ten pochód niezapomniany, co w życiu ludzi, którzy mu towarzyszyli, co nań patrzyli, jest epoką, stanowi jakby senne widzenie uroczystości nieziemskiej.
Ta cisza ulic, ta uroczysta powaga ludu, te dzieci, trzymające straż, przed których rozsądkiem skłaniały się siwe głowy, te pięć trumien ubogich, czarnych, w wieńce ciernia i palmy tylko ubranych, ta niezmierna całej uroczystości prostota, ta zgoda wszystkich, podających sobie dłonie przy zwłokach, po długoletnich walkach i nienawiści — był to widok niezrównany, było to coś, jak przedsień niebios, pięknego i świętego.
Jak w życiu ludzi są chwile apoteozy, tak w żywotach ludów: — w dziejach Polski, wyjąwszy dzień Trzeci Maja, mało jest chwil podobnych. Usunięcie się wojsk dobrowolne, poszanowanie narodowego bolu, było ze strony dziczy cudem, po którym ona prędko upamiętała się, powracając do swojej roli, pożałowawszy uczciwej pokory, jak politycznego grzechu.
Jędrzejowa zbiegła tylko w ulicę, aby ujrzeć przeciągający orszak przez Bielańską, ale wnet spłakana powróciła do syna, opowiadając mu o tych pięciu trumnach i o żydach, których widziała, idących wraz z księżmi naszymi za pogrzebem.
Anna poszła wraz z ojcem aż na Powązki. Frankowi paliła twarz, słuchając opowiadania, i łzy po niej ciekły gorące, łzy wdzięczności dla Boga, który się zdawał jaśniejszą przyszłość biednej Polsce otwierać.
Po tym dniu, po tej chwilce jasnej, prawie od godziny, gdy zwłoki zasypane zostały ziemią, a lud się rozpłynął z dumą wielkiego, nad sobą odniesionego zwycięstwa — rozpoczęła się era nowa.
Rząd rozpoczął walkę o odzyskanie tej władzy, którą był z rąk wypuścił. Przyszli rozumni doradcy. Już wieczorem dnia 2 marca znać było zmianę w usposobieniach.
Zaraz z pogrzebu Młot z księdzem Serafinem i kilkoma z młodzieży przyszli, niosąc odłamki palm i wieńców, do łoża męczennika, aby się przed nim wylać ze swą radością, uczuciem — aby i jego ofierze oddać cześć należną.
Dnia tego rano kilka osób przysłało bezimiennie palmy, w kwiaty strojne, Frankowi; mnóstwo drobnych darów i pamiątek otaczało go. Jędrzejowa płakała, widząc, jak znajomi i nieznajomi synem się jej troszczyli, jak całe poczciwe miasto czuło z nią razem i szanowało bohaterskie męstwo jej dziecięcia.
Cała izdebka Franka na ten ranek była przystrojona, jak w święto, a wesoły promyk słońca, zakradłszy się przez szyby, igrał w niej wesoło na obrazie, który stał na sztalugach. — Franek umiał mężnie cierpieć. Na bladej jego twarzy nie znać było upadku ducha, strachu, zniecierpliwienia boleścią; był pogodnym i panem siebie — uśmiechał się, a spokój wewnętrzny promieniał na pięknem jego czole. Postrzelona noga niewiele mu dolegała może, gdy szczęściem kula nie tknęła kości, porwała tylko ścięgna i była wątpliwość, czy w niej zupełną odzyszcze władzę, ale rana szybko szła do zagojenia. Gorsze daleko było cięcie, otrzymane w rękę, głębokie i bolesne. Franek, mimo cierpienia, dla matki samej, potem dla wypróbowania w sobie siły ducha, zmagał się na wesołość i spokój.
W tym dniu tylko to rozczulenie, które ogarniało wszystkich, wyciskając łzy z oczu, oddawna od nich odwykłych, przejęło i chorego; łzy, jakiegoś uczucia nieznanego, błogiego owoce, kręciły mu się na powiekach.
Jędrzejowa rozpłomieniona co chwila podnosiła ręce do góry i powtarzała:
— Cuda Pańskie! Nigdy podobnych nie widziały oczy ludzkie: nieprzyjaciel rozbrojony cnotą naszą! U grobów jednający się ludzie, stany, wiary; zapał taki, braterstwo, pokora!... O, mój Boże, co to znaczy? Chyba koniec świata?
— To znaczy — rzekł wchodzący Młot — nie koniec świata, ale początek nowej ery.
— To znaczy — dodał za nim ksiądz Serafin — że kto z Bogiem i po bożemu, z tym Bóg. Quis ut Deus!
— Świeccy ludzie — dodał — myślicie może, iż to niema znaczenia, jakiemu świętemu jest dedykowany w kalendarzu dzień dzisiejszy? Hę? Przyznaję się wam, jam księżyna nieuczony, prosty klecha, simplex servus Dei, ale zajrzałem do rubryceli... O cudo! Święty Symplicjusz! Przyznaję się i do tego, że żywota jego nie znam, ale samo to imię już ma wielkie znaczenie. Simplex! Bądźmy prości duchem, idźmy ścieżkami prostemi, a otrzymamy zwycięstwo. Ot, co jest! Jak mówił ów kwestarz, co to wiecie...
— Tak, prości, jako gołębie, ale i chytrzy, jako węże — dodał Młot żywo, siadając przy łóżku Franka. — My właśnie wobec tych ludzi, co są krzywi i przebiegli, nazbyt może gołębiami jesteśmy.
— Gołębiów jest królestwo niebieskie — westchnął Serafin.
— Ale nie ziemskie! — rozśmiał się ktoś.
— I dosyć! — przerwał trzeci. — Jak ty się tam masz, Franku?
— Ja? — rzekł chory. — Widzicie, doskonale, dziś nie czuję bólu, triumf mnie uleczył.
— To twój dzień także — rzekł ksiądz. — Tamci zaofiarowali życie, a Bóg przyjął ich ofiarę, tyś dał, ale od ciebie nie wzięto... zawsze cześć i tobie taka, jak im.
— O! Mnie! Dajcież pokój! — Jak ci się zda — ciszej spytał Młota — co teraz będzie?
— Ano, to od nas zależy; nieprzyjaciel trochę się obałamucił na chwilę, ale do swej natury powróci; potrzeba wszelkich sił dobywać, aby stanowiska nie utracić.
— Ale tak łatwo zejść z niego na inne, na gorączkowe i rozpaczne?
— Nie — odparł Młot — ten lud nasz jest cudowny, posłuszny — potrzeba nim kierować, on słucha, jak dziecię... pójdzie, zrobi, co się da, resztę Bóg!
— Święcie! — dodał ojciec Serafin. — Tylko wierzcie!!
Weszło kilka osób mniej znajomych, bo mnóstwo nawet całkiem nieznanych odwiedzało kalekę. Rozmowa przerwana została.
Jędrzejowa przyjmowała wszystkich, ocierając łzy fartuchem, całując obcych zupełnie ludzi z tą prostotą serdeczną, która rozczulała nawet najsztywniejszych ludzi.
Franek chciał zdjąć obraz swój ze sztalug, aby praca jego nie zdawała się na pokaz wystawiona, ale mu matka i przyjaciele uczynić tego nie dali; wszyscy przechodzący zatrzymywali się przed nim, a myśl, co się wypisała farbami, porównywali z tą, którą artysta krwią własną wypisał w dniach ofiary: jedna od drugiej nabierała znaczenia i blasku.
Dzień tak spłynął do popołudnia. Pozostał tylko Młot i dwóch towarzyszów.
— Cóż dalej? — zapytał znowu Franek niespokojnie.
— Dobrześ spytał — odparł młody chłopak. — Trudność jest właśnie w tem, by pójść dalej, bo dzień ten stanowi dla nas jakby słupy graniczne. Krok za nim — idziemy do rewolucji niechybnej, i zdaje mi się, w każdym razie nieuchronnej; krok w tył — kto zna Rosję, ten wie, że oznacza ostrzejszą niewolę, powrót do dawnego systemu, a może ostateczne ujarzmienie Polski. Potrzeba wysiłku, a jeżeli Europa da nam zginąć w rozpaczliwym boju — niech na nią, na wnuków i prawnuków pokolenia spadnie krew męczeńska!
— Jest wielu ludzi, którzy mówią: „Na tem stanąć“. Dają nam te rady bojaźliwe gazety nasze, zachowawcza szlachta. Mówią oni: „Pozyskajmy wprzódy lud, uzbrójmy się w siły, zaczekajmy“ — ale nie wiedzą, że, czekając, łańcuchów tylko dostoim... Trzeba iść naprzód! Bądź co bądź!
Delegacja miejska mięknie od grzeczności rządowych, słabnie od strachu o własną skórę — młodzież musi dalej pchać łódkę doli narodu.

Młodości, ty nad poziomy!

— Wszystko to dobrze — przerwał ksiądz Serafin po swojemu — ale z Bogiem! A będzie wam potrzeba kapelana do obozu, zakasawszy poły, siadam na koń z krzyżem świętym, abyście bez niego nie szli i w imię Ojca, Syna i Ducha świętego przeciwko tym, co druzgocą krzyże! Choćby od kuli paść przyszło. Quod Deus avertat, bo któż wam naówczas będzie przypominał: A z Bogiem! A z Bogiem!
Franek się uśmiechnął.
— Druga rzecz: — rzekł gaduła Serafin — wesoło i raźnie! Bez tego żywotnego wesołości obroku, żółćby i troska was zjadła zawsze. I u brzegu mogiły powtarzajcie sobie: Kiep świat! Kto poczciwy, ten nie chmurny, ot co!
— Wy tam myślicie iść dalej, a ja przykuty! — westchnął Franek.
— No, ciałem, ale duchem z nami — rzekł młodszy. — Ty odosobniony, samotny, często siłą ducha lepiej i jaśniej zobaczysz, niż my w pyłach walki. — Przyjdziemy do ciebie po radę.
— O, nie potrzebujecie mnie — odparł chory — ale bardzoby mi było boleśnie, gdyby mnie nawet głos od was nie dolatywał, potrzebuję być z wami.
— Nie bój się, nim godzina czynu wybije, będziesz i dłonią z nami; rzeczy się tak święcą, że na długo przeciągnie się robota, a ty prędko wygoić się musisz... Musimy zwlekać i iść powoli.
Festina lente a z Bogiem! — dodał ksiądz Serafin.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.