Dziecię Starego Miasta/Część druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Gdy się to dzieje, w osobnej izbie przy lazarecie cytadeli, nie dając spoczynku choremu, zbierali się przy łożu jego urzędnicy, aby co rychlej, korzystając z przestrachu i osłabienia, wyciągnąć jaką wiadomość, podchwycić jakie nierozmyślne słowo.
Franek, uzbrojony w cierpliwość, znosił ten nacisk heroicznie, osłonił się chorobą, znękaniem, czynił w ich oczach słabszym, niż był wistocie, aby i nic nie dać dobyć z siebie i nie pokazać, że coś w sobie ukrywa.
Wszyscy ci panowie, indagujący naprzemiany, byli z nim pełni grozy i postrachu lub pełni serdeczności i słodyczy. Role ich były podzielone. Jedni kołatali do serca przekonaniem, obietnicami, drudzy potęgą, wzgardą, szyderstwem, postrachem. Po generale, który prawił o Sybirze, o rózgach, o rozstrzelaniu, o szubienicy — przychodził wzdychający urzędnik, który poufnie narzekał nawet na Moskali, dawał dobre rady, obiecywał pomoc i skłaniał, aby się próżno nie opierać, położenia nie pogorszać, bo, niestety, już wszystko wiedzą.
Z obu rodzajami tych ludzi potrzeba było grać ohydną komedję. Franek słabł przy postrachach, uskarżał się na bóle, a z lisami przybierał minę potulną, spowiadając się im niby szczerze ze swych marzeń artystycznych, ze swego zwątpienia o sprawie... z niewinnością dziecięcia.
Nic tak nie uczy kłamać, jak niewola. Dopytywano go o imiona, mówił im takie, które wszelkie podejrzenia odpychały.
Tak przeszło dni parę, trzeciego coś się nagle zmieniło; po natrętnych dopytywaniach, opuszczono go na czas jakiś, w obejściu się przybyło uprzejmości, a wieczorem przyszedł jeden z tych, którzy do indagacji należeli, a trochę mieli więcej serca, wyznając Frankowi pod wielką tajemnicą, że zapewne go uwolnią, gdyż się istotnie okazuje, że podejrzenia o schadzki były mylne, że podobno na dole w tym samym domu stał ktoś inny, że ktoś to wyznał... koniec końcem, że, gdyby najmniejsze jakieś staranie, Franek mógłby być powrócony do domu.
Biedny męczennik już się tak łatwo wyjść nie spodziewał i przyjął to oznajmienie z podziwieniem; usłużny człeczek ów wziął adres jego matki.
Nazajutrz rano Franek, jak zwykle, siedział na łóżku i patrzył w okno zabielonym tym wzrokiem obumarłym więźnia, który nic nie widzi, gubiąc się tylko w obrazach przeszłości — gdy drzwi się otworzyły i wszedł bardzo blady, z mocno nadętą dla powagi twarzą, generał jakiś, popatrzył nań chwilę, pomilczał i odezwał się.
— Nu, masz waćpan szczęście, że na ten raz nic się tak ważnego nie okazało przeciw panu, a choroba też przyczynia się do zlitowania nad nim. Gadacie na rząd, przecież uwalniamy codzień, nawet takich, jak pan, których rany widocznie pokazują winę i denuncjują same... Pojedziesz sobie waćpan do domu, ale wara od spisków! Trzeci raz już stąd tak łatwo się nie wydobędziesz.
Czas się upamiętać! Masz waćpan naukę dobrą; podziękuj Bogu, żeśmy ludzie litościwi i nie okrutni.
Cała ta piękna przemowa wyrzucona była w chwili, gdy sta niewinnych schły za kratami z boleści, a jeden ranny, bezsilny człowiek miał się pójść leczyć do domu!!
Zupełnie tak, jak pierwszą razą, z pomocą jakiegoś żołnierza zwlókłszy się z łóżka i dostawszy dorożki, Franek po drugi raz wyjechał z cytadeli, nie wiedząc, komu był winien tę łaskę.
Młot słowa mu dotrzymał. Dano znać potajemnie innym uwięzionym, co mówić mają, aby podejrzenie od Franka odwrócić; ci wygadali się o schadzkach w tymże domu, w którym mieszkała owocarka, u niebyłego nigdy człowieka, który jednak z badania na miejscu okazało się, że tam mieszkał... i tak biedny chłopak wydobył się znowu na wolność!
Wolność! Ale jestże kto wolny w tym kraju, który cały dokoła opasuje żelazna krata bagnetów, gdzie pod pozorem to wojny, to polityki, to podejrzeń, można na każdego napaść, każdego uwięzić, i bez sądu, bez dowodu, bez miary winy, za złamaną szpilkę posłać na wiekuiste roboty do kopalni?... Jestli kto tam wolny, gdzie ani myśl, ani słowo, ani serce, ani ubiór, ani barwa jego, ani chód, ani postawa, ani smutek i litość nie są swobodne, gdzie, jeśli fantazja rządzących nie podoba sobie człowieka, nie pyta o prawo żadne?
Rozszerza się tylko czasem więzienie, izdebkę zmienia na miasto, na prowincję, na szerszą przestrzeń, opasaną zawsze strażą, groźbą, łańcuchem szpiegostwa.
Człowiek, który miał nieszczęście tu się urodzić, nawet zbiegając stąd, by wolniejszem odetchnąć powietrzem, nie śpi i nie je spokojnie, bo go grzech pierworodny poddaństwa rosyjskiego ściga, jak Kaina przekleństwo Boże.
U drzwi stała Kasia ze dzbankiem wody, gdy nadjechał Franek; oczom swym uwierzyć nie chciała, upuściła naczynie, krzyknęła, pobiegła do niego ściskać i całować, jakby był jej bratem.
— O mój Boże! Otóż się pani kochana ucieszy! A tu niedawno przychodził ją ktoś namawiać, aby szła za paniczem prosić; sfuknęła go jejmość strasznie i odpowiedziała, że się już więcej upokarzać nie będzie... myślała, że to znowu jaka zdrada. A, paniczu mój, jakże to ty wysiądziesz?... Jak się dostaniesz na górę?!
Ale kilku sąsiednich rzemieślników a przyjaciół Jędrzejowej zbiegli się zaraz z okrzykiem; dopomógł i dorożkarz, i tak powoli na rękach go przez ciasne schodki wniesiono, co niebardzo łatwe było.
Wiele sił utracił, a dusza jego zachmurzona, już się nawet tą radością, jaką miał sprawić matce, pocieszyć nie mogła.
Gdy się ukazał w progu, Jędrzejowa oczom wierzyć zrazu nie chciała; przybiegła niema, oblała go łzami; a gdy go w łóżko złożono, klękła dopiero, wołając:
— Ho, Franku, dwa razy Bóg cię ocalił od śmierci, dwa razy od gorszego może, niż sama śmierć, losu!... Jam to zniosła, jakem była powinna: bez szemrania, bez bluźnierstwa, ofiarując ojczyźnie, com miała najdroższego. Ale dziś, dziś już dosyć poświęcenia, dość ze mnie. Bóg raz tylko wymagał od Abrahama, by mu ofiarował syna; ja tych ludzi już nie dopuszczę do ciebie, ty musisz spocząć i dla mnie pozostać.
Franek nic nie odpowiedział, kilka łez spadło mu z powiek... pomyślał tylko:
— A! Gdyby wyzdrowieć! Gdyby powróciły siły!... Biedna matka nie sprzeciwiałaby się, gdybym raz piąty złożył moją ofiarę na świętym ołtarzu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.